poniedziałek, 30 czerwca 2014

W zamknięciu. Recenzja książki

Wyobraźcie sobie, że jesteście Żydami w czasach II Wojny Światowej. Nie życzę temu nawet najgorszemu wrogowi, szczególnie od mojej wizyty w byłym obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, gdzie zachowały się fragmenty torów, lokomotywa, krematorium i baraki.. W tych barakach nie trzymałabym nawet świń, bo to przecież zwierzęta, które czują. Pomijając fakty, że tylko Polacy mieli luksus zostania w obozie, pracowania tam i tak dalej, a Żydzi byli brani od razu do gazu (sama nie wiem, co było lepsze), poza tymi, którzy, według Niemców, nadawali się do pracy. W innych mniejszych obozach nie było też tak lekko, chociaż lepiej niż w Fabryce Śmierci, jak do dziś nazywa się w Auschwitz.

W sumie Żydzi, gdy byli ukrywani przez jakiś dobrych ludzi (a musieli być to bardzo dobrzy ludzie, bo kiedy ukrywanego Żyda znaleźli Niemcy, cała rodzina ukrywających została zabita, jak zapewne wiecie), też mogli przeżyć wojnę, a przynajmniej tak było w Polsce. A w innych krajach? Wiadomo, w III Rzeszy Żydów już nie było, to naturalne i normalne, w Francji się ukrywali, w Austrii wiadomo, w Anglii.. Cóż, Anglia była bardzo szlachetnym krajem, który nie ucierpiał podczas wojny tak mocno jak, na przykład, Polska, a zresztą nie było tam dużo społeczności żydowskiej. A w Holandii? Kraju tulipanów i wiatraków? Zobaczmy...

Kilka dni po tym, jak Anne Frank zaczyna pisać dziennik, ona i jej rodzina muszą się ukrywać. W oficynie, wraz z znajomymi, państwem van Daanów, a później także z Albertem Dusselem, dentystą. Dlaczego? To proste, są Żydami, a okupacyjne władze hitlerowskie wywożą Żydów do Auschwitz. Żyją w zamknięciu, po cichu, przez dwa lata, dopóki ktoś ich nie wydaje. Żyją w ciągłym napięciu, w strachu przed wykryciem, codziennie się kłócąc i staczając ze sobą nawzajem swoją własną, małą wojnę. Kochają się, nienawidzą, rozczarowują się.. Aż pewnego dnia przed Oficynę zajeżdża oficer Gestapo i dwuletnia męczarnia kończy się aresztowaniem I o tych właśnie dwóch latach jest ten dziennik, zapisany ręką najpierw trzynastolatki, później czternastolatki, a na końcu piętnastolatki.

Może, jak zacznę od plusów, fani książki mi wybaczą resztę tej recenzji. Mam przynajmniej taką nadzieję, ale już z góry proszę o przebaczenie. Tak to czuję i nie sposób na to zaradzić, niestety.

Do prawie przedostatniej strony, nie byłam wstanie zrozumieć fenomenu tej książki. Dlaczego jakiś tam pamiętniczek jakiejś Żydówki, która, szczerze mówiąc, źle nie miała, kiedy się porówna do losu zagazowanych dzieci z obozów koncentracyjnych, jest taką słynną książką, a w miejscu, w którym dziewczyna się ukrywała, powstało muzeum ku jej pamięci. Teraz już wiem: w papierach i notatkach Żydów z czasu holocaustu nie ma świadectwa kogoś tak młodego jak Anne. Kogoś, kto nie potrafi jeszcze obiektywnie ocenić tego, co się dzieje wokół niego. Kogoś, kto nie jest świadomy całego zła i ma nadzieję, że kiedyś będzie inaczej. Ta piękna,dziecięca naiwność..

Pamiętnikowa konwencja jest w tym przypadku bardzo ciężka. Wpisy Anne są różnej długości, jednak – niestety – ciekawych fragmentów opisujących życie w Oficynie jest mało. Większość, jak w dziennikach bywa, jest opisem przeżyć wewnętrznych Autorki, a także zdarzeniami, które są ważne tylko dla niej. Dlatego czasami dość przynudzało, bo raczej nie jestem jedną z tych ludzi, którzy lubią czytać wynurzenia nastolatek o śnie z chłopakiem w roli głównej, albo też o tym, że rozmawiała z innym o męskich i żeńskich układach rozrodczych (no to rzeczywiście bała się wykrycia!). Interesowało mnie życie w Oficynie, konflikty międzyludzkie, które tam wybuchały i charaktery poszczególnych ukrywających się, bo – jak wiadomo nie od dziś – w takim zamknięciu, jeszcze w czasie dwóch lat, ujawniają się wszystkie, nawet najszkaradniejsze wady ludzkie, a przy końcu, co również tu było, wszyscy łykają walerianę, bo psychotropów jeszcze wtedy nie wymyślili. Sięgając po tą książkę, miałam właśnie nadzieję, że to będzie literatura tego typu, bo przecież okładka informowała, że to o holocauście..

Nie polubiłam głównej bohaterki i Autorki, Anne. Oczywiście, ja rozumiem, wiek nastoletni, burza hormonów, zafascynowanie popkulturą, ciężkie warunki, bo dwa lata w zamknięciu i te wszystkie konflikty i ple, ple, ple. Ale jak można być aż tak wredną, humorzastą, chamską idiotką? Rozumiem, że nie mogła porozumieć się z matką, że ona traktowała ją jak małą dziewczynkę, ale żeby być taką wredną i bez serca? No i jeszcze ten list do ojca. Niby go to tak bardzo kochała, ale jednak.. Już o tych Peterach nie mówię, bo po co marnować czas i pisać, że takie rzeczy w ustach piętnastolatki to po prostu żal i żenada, jak mówi moja mama. On miał siedemnaście lat, ona piętnaście, a kochali się, że aż strach (no dobra, trochę przesadzam), a za kilka miesięcy już o sobie nie pamiętali. Dziwne, nie? Już nie mówiąc także o tym, jak przymilnie żartowała sobie z nauczycielami, albo, w pierwszych stronicach pamiętnika, oceniała wszystkie dzieci z jej klasy. A kim ona była, by je oceniać? Najgorsze jest to, że Anne, jak każdy człowiek zresztą, próbuje się usprawiedliwiać na kartach swojego dziennika, a czytelnik, chcący się dowiedzieć coś o życiu w Oficynie, Żydach i II Wojnie Światowej, jest skazany na czytanie o trudnych i nudnych procesach zachodzących w jej duszy, które, jak sądzi, usprawiedliwiają jej wredne zachowania. Oczywiście, nie braknie tu kwiatków w stylu Nikt mnie nie rozumie!, co jest wyświechtanym przez nastolatków komunałem i pośmiewiskiem starszych ludzi (chociaż oni, szczerze mówiąc, zapomnieli, kiedy sami to mówili). Owszem, podziwiam jej dziwny zapał do nauki (w sumie, co miała robić) i samozaparcie, ale nigdy nie chciałabym mieć z nią nic wspólnego w normalnym życiu, ewentualnie, gdyby książki były furtkami do opisywanych przez pisarzy światów, z chęcią przetrzepałabym jej skórę.

Styl Anne jest bogaty, kwiecisty i tak naprawdę obserwujemy jego rozwój podczas pisania pamiętnika przez całe dwa lata. Wydawał mi się dość przekombinowany i ciężki. Przyswajanie sobie kolejnych linijek moim zdaniem trwało wieki, lżej tylko było, kiedy Anne z wirtuozerską lekkością przedstawiała nam punkt widzenia mieszkańców Oficyny na różne sprawy, najczęściej polityczne. Zresztą, nie można jej odmówić talentu do ciekawego opisywania zabawnych czy strasznych sytuacji i, gdyby poćwiczyła opisywanie przeżyć wewnętrznych w sposób komunikatywny i przestała pisać tak kwieciście, może wyrosłaby jakaś porządna pisarka, kto wie.

Reszta bohaterów została przez Anne przedstawiona bardzo negatywnie, dlatego czytelnik też ich nie polubi. Polubiłam jednak Margot, straszą siostrę Anne, nie wiem dlaczego. Może była nieco podobna do mnie? Może Anne rzadko o niej pisała, a jeśli już, to pozytywnie? Może Margot zaimponowała mi swoją skromnością i tym, że nie lubiła być w centrum wydarzeń? Może dlatego, że była taka szlachetna i odstąpiła swojej rozkapryszonej siostrzyce Petera, którego Anne i tak później rzuciła. Co za szastanie czyimiś uczuciami, chociaż w sumie mu też nie za bardzo zależało na niej, chyba po to, żeby z kimś mieć porozmawiać o narządach płciowych. Tylko przenieść tę historię do XXI wieku, a już dramat amerykańskich nastolatków mamy jak się patrzy!

Nie było moim zamiarem być tak złośliwą, wręcz na początku było mi żal, że Autorka tak tę książkę skopała, no i że poświęciłam mój czas na lekturę, która i tak wiele nowego nie wniosła do obrazu Europy i sytuacji Żydów podczas II Wojny Światowej. Ponieważ kiedyś czytałam coś tam o dziewczynie, która miała fioła na punkcie Anne Frank, a moja ciocia była nawet w byłej Oficynie, którą przekształcono na muzeum, oczekiwałam fajerwerków. Doświadczonej przez los, porządnej dziewczyny (nie byłoby tak źle, gdyby nie wredny charakter Anne, a komu chce się czytać pamiętnik osoby, której nie lubi?), a nie.. A nie ważne. Przecież zawsze, wszystko się do czegoś przyda, a to było nawet niezłą analizą tego, co się dzieje z nami, gdy latami siedzimy w klatce własnego, obezwładniającego strachu i obaw, że jutro, zamiast życiodajnym tlenem będziemy oddychać cyklonem B..

Tytuł: „Anne Frank: Dziennik (Oficyna)”
Autor: Anne Frank
Moja ocena: 4/10 

sobota, 28 czerwca 2014

Rywalki reality show. Recenzja książki

Kiedy byłam w szpitalu i leżałam sama na sali (co przez jakiś czas było wskazane, ponieważ antybiotyk sprawiał, że byłam podatna na inne choroby zakaźne), głównie puszczałam muzykę na full z tableta i śpiewałam sobie. Jednak gdy przywiązali mnie do dużej butli ze solami fizjologicznymi (mój antybiotyk zlatywał przy dobrej żyle w pięć, dziesięć minut więc miałam nawet chwilę na myślenie), nie było wyboru – włączyłam VIVĘ. Tylko wtedy już nie leciała ta denna muzyka pop, do której czasami lubię sobie pooglądać teledyski, tylko jakieś reality show. Wiecie, chłopacy spotykają się dziewczynami na randkę, czy to Piękna i Kujon (w oryginale Beauty and the Geek), albo wiele, wiele innych, że tak nie ładnie powiem, badziewi. Ludzie, którzy brali w tym udział wydawali mi się płytcy, nijacy i wkurzający, bo za pieniądze robili z siebie debili. Albo jeszcze gorzej. Ich problemy wydały mi się przesadzone, a buźki za bardzo pomalowane. Szczerze mówiąc, chciało mi się rzygać. Po dwóch godzinach musiałam się odtruć porcją dobrej muzyki i Władcy Pierścieni, żeby być zdrową, co w szpitalu, jest konieczne. I już, wyobraźcie sobie, nigdy nie włączyłam telewizora na VIVIE, kiedy skończył się blok muzyczny. Chociaż przez dość długi czas telewizor miałam całkowicie do swojej dyspozycji.

W Illei, państwie, które powstało na gruzach USA, obywają się Eliminacje – coś pomiędzy reality show a konkursem piękności i inteligencji. Jednak uczestnicy nie walczą dla pieniędzy, walczą o coś więcej, o bycie królową, żoną księcia Maxtona. Dla dziewczyn z niższych klas społecznych, jak dla Americy jest to też sposób na podratowanie biednej rodziny i awans społeczny, a także ucieczkę od ukochanego, który w końcu nie chciał nią z być i od innych problemów z rodziną i rzeczywistością, w której żyje. Jednak jak się okazuje, choć America nie koniecznie lubi księcia, a niektóre kandydatki sprawiają, że od razu chce zwiewać. Na domiar złego okazuje się, że Maxton zakochał się w niej, jej (były) narzeczony jest w pałacu gwardzistą, rebelianci raz po raz pustoszą pałac, a najlepsza przyjaciółka Americy, Marlee, ukrywa jakiś sekret, który sprawia, że raczej nie odnajduje się na eliminacjach. A kandydatki odpadają: niewiele z nich trafi do Elity.

Największą zaletą powieści jest coś, co w sobie ma ta książka, co nie pozwala się od niej oderwać, pomimo fabuła nie należy do szczególnie fascynujących. Błyskotliwy, dowcipny język? Bohaterka, która nie jest Mary Sue? Nie wiem, ale zamiast pisać recenzję książki, co mnie zawsze niezmiernie absorbuje (że się pochwalę, w swoim życiu napisałam już około 80 recenzji, a i tak nie zrecenzowałam wszystkich książek, które przeczytałam, bo czytam je znacznie dłużej niż piszę, a i moje tempo czytania jest za szybkie), obiecywałam sobie, że jeszcze jeden maleńki rozdzialik i rozstanę się z tą książką, tylko do strony tam trzysta pięćdziesiąt i ani strony więcej. Dobrze, że to był weekend i dobrze, że koniec roku. Inaczej jakaś tłusta trója wpłynęłaby na moje konto, z mojego ukochanego niemieckiego, na przykład. W każdym razie nie miałam jakiś zawieszek w czytaniu, wyjątkowo żadnego czytania czegoś na boku, przerywania w środku z uczuciem literackiego zniesmaczenia.

Okładka jest bardzo, bardzo dobra, przykuwa wzrok, kiedy stoi na sklepowej półce. Błękitne, takie same sukienki o ciekawym kroju, lustra, jakby oszroniona powierzchnia, ładna czcionka, odwrócone plecami dziewczyny i tiara, wyglądają razem klimatycznie i oryginalnie. Dziewczyna, która ma być Americą, też wygląda nawet dobrze i całkiem tak, jak sobie ją wyobrażałam (w sumie i tak i tak nie widać jej twarzy, bo zakrywa ją jej ramię. Można zamiast tego zobaczyć tę dziewczynę w zwiastunach książki). Chociaż obiektywnie można powiedzieć, że natężenie błękitu przekracza granice dobrego smaku, z daleka naprawdę dobrze to wygląda i, co więcej, ja bardzo lubię błękit, nawet taki lodowaty jak tutaj.

Fabuła jest miła, spokojna i .. przewidywalna. Już od początku, od pierwszego spotkania Maxtona i Americy wiadomo, że dziewczyna dostanie się do Elity, a także że książę się w niej zakocha. Wiadomo też, że America będzie rozdarta między Aspenem a Maxtonem, że będzie miała najlepszą przyjaciółkę i śmiertelnego wroga, a rebelianci raczej nie przerwą Eliminacji (lisi uśmieszek wykwita na mojej twarzy, kiedy pomyślę, że wiem, jaki sekret ukrywa Marlee). W dodatku miałam bardzo dziwne wrażenie, że czytam Igrzyska Śmierci w wersji light. Pożegnanie, reporterzy, wyjątkowa nastolatka, dwaj chłopcy, jeden na miejscu a drugi w wielkim świecie, trudne rozgrywki, dotarcie głównej bohaterki do ścisłej liczby uczestników.. Albo ja mam jakąś manię, że wszędzie widzę dziełko Collins, albo tak wyglądają pożegnania dziewczyn jadących na show w Ameryce. Doprawdy nie wiem i chyba się nigdy nie dowiem, jednak, niestety, kasą pachnie na kilometr niczym kurczakiem z McDonalda. W każdym razie toczy się leniwie wśród stukania obcasami, pięknych sukien i pięknego księcia oraz zielonookiego Aspena-gwardzisty i innych takich tam.

Wątek historii Ameryki jest nader, niestety, możliwy. Najpierw zalanie USA przez Chińczyków, później wojna z Rosją i zniknięcie tego państwa z map politycznych świata. Ponieważ chcę być poprawna politycznie, by jeszcze mnie ktoś nie zamknął, powiem, że możliwe jest zupełnie wszystko, łącznie z napadem USA na Chiny. Tylko, zastanówcie się, ile rzeczy w sklepach nie tylko europejskich ile jest rzeczy Made in China, stało się to już synonimem tandety. Ja nie chcę jednak nic prorokować, bo Ameryka była już zbombardowana bombami atomowymi, przerobiona na Panem, podzielona na frakcje, zaatakowana przez anioły, zduszona w kopule i jeszcze coś, co kochani pisarze (przepraszam, pisarki) dystopii wymyśli. Tak więc, zanim Chińczycy dobiją swoimi okrętami bojowymi do jego brzegów, biednego kontynentu już nie będzie.

America, mimo swojego imienia, nie ma nic ciekawego do zaoferowania czytelnikowi. No chyba to, że ma ogniste włosy i, według Autorki, ognisty temperament. Według Autorki. Bo według mojego skromnego gustu, America po prostu jest. Nie jest buntowniczką, jak to w dystopiach bywa, ani Mary Sue, która włóczy się z kąta w kąt i płacze krokodylimi łzami z powodu straty kochanka. America jest i nikt, łącznie z nią samą, nie wie dlaczego wszyscy są nią tak bardzo zafascynowani. No ja też nie wiem, więc wam nie powiem. Słowem, wokół niej jest pełno ludzi, którzy chętnie by ją zabili (Cecylie), albo pokochali (tych jest więcej: Maxton, Aspen i..), albo polubili tak bardzo, że szkoda gadać (pokojówki). Czy to przez kolor włosów? Może i tak. Ja sama chciałabym być ruda, ale urodziłam się blondynką. Ta postać w ogóle pisarce nie wyszła, chociaż i tak jest lepsza od tych wszystkich z innych powieści o nastolatkach – nie jest irytująca. Maxtonek.. Oh, słodki książę! Może od razu napiszę trzy stronicową charakterystykę porównawczą jego i Aspena, żeby pokazać wam, jacy byli słodcy (może to już faktycznie to są jakieś teorie spiskowe, ale mam wrażenie, że to jest jakieś takie igrzyskowe: jeden blondyn, jeden czarnuch i obaj zakochani na zabój), albo jacy byli puści, bo tak naprawdę różni ich od siebie tylko kolor włosów. Autorka nie potrafi wykreować ciekawych bohaterów, a jak już się bardzo stara, wychodzi coś w rodzaju Mai, siostry Americy, osoby przypominając fanki z One Direction czy Justina Biebera (z całym uszanowaniem dla tych nielubianych przeze mnie artystów). Postać Marlee, o której nie chcę nic zdradzić, ale muszę napisać, sprawia, że książka sprawia wrażenie pisanej dla pieniędzy i pod dyktando trendów, przy czym to nie jest ani absorbujące ani ciekawe. Żaden bohater nie zmienia się w czasie trwania książki, niczyja psychika nie zostaje pogłębiona przez uczącą się podczas pisania książki Autorkę. Przykrość dla mnie, bo taki malowniczy zamek zasługiwałby na mnóstwo ciekawych postaci kręcących się po jego wnętrzu.

Mimo tych wszystkich potwornych wad, jakie wymieniłam powyżej, książka jest warta uwagi. Kiedy słońce nam przypiecze mózgi, lody topią się na słońcu, natomiast mnóstwo ludzi wokół (albo nasza własna rodzina), przeszkadza nam w skupieniu się nad jakąś cięższą lekturą, ta powieść będzie idealna. Nie nadwyręża szarych komórek, nie pozostawia uczucia niesmaku, jedynie delikatne, pastelowe wrażenie wieczorów i poranków w zamku i rywalizacji o koronę, które, mimo bardzo przewidywalnego zakończenia, jest bardzo wciągające. Nie wiem, jak to było lub będzie z wami, ale ja wolałam tę książkę od idiotycznych reality show (o, takich jak, będziecie bardziej znali, Hell Kitchen czy Warsaw Shore, do których ludzie pozornie normalni zgłaszają się z niewiadomych powodów), na których telewizja zbija mnóstwo kasy. Rywalizacja pomiędzy tą powieścią a telewizorem jak widać nie była wielka, ale to zawsze coś..

Tytuł: „Rywalki”
Autor: Kiera Cass
Moja ocena: 4,5/10


czwartek, 26 czerwca 2014

I zawsze, przy mnie bądź, książko. Recenzja książki

Wymyszkowałam tę książkę w Internecie, uważając ją na początku za następną tandetę o dziewczynie zakochanej w aniele, chociaż piękna okładka, w niebieskich odcieniach, na to nie wskazywała. Jakoś nie miałam kiedy się za nią zabrać, bo miałam tyle innych książek, no i odpychało mnie coś od niej. Co? Nie wiem. Przeczytałam kiedyś krótką i negatywną recenzję, może to? W każdym razie, przygotowana na tandetę, zaczęłam czytać.

Margot umarła. Po śmierci zmienia się w anioła, w Ruth. Od tego dnia ma przeżyć swoje życie jeszcze raz – ma opiekować się sobą. Zobaczyć swoje nędzne życie od początku. I tak zaczyna się ta historia – od pierwszych kartek bolesna, raniąca i uderzająca w samo serce. Margot, dziewczyna z straszliwym dzieciństwem, przez całe życie będzie odczuwać psychologiczne skutki traumy. I tak zaczyna się ta piękna opowieść, bolesna i straszna. Narratorka, Ruth, patrzy na swoje życie w nowej perspektywie i opowiada nam o Sierocińcu Świętego Antoniego, śmierci kolejnych dwóch ukochanych opiekunek, krótkim pobyt u lekarza, który uratował jej życie i jego rodziny, wyjeździe do Ameryki, pierwszym chłopaku, znajomym, przyjaciółce, mężu, synu, kochanku. O tym, że syn zabił człowieka, który gwałcił dziewczynę, że był Theo był skazany na dożywocie, że w końcu się ożenił, że jej mąż był pisarzem, że kochanek w końcu rozczarowany odszedł, że nigdy nie podpisała papierów rozwodowych, że otworzyła agencję literacką, że przybrany ojciec zmarł na progu własnego domu z walizką w ręku, kiedy chciał pojechać do Nowego Jorku, chcąc zobaczyć dziecko Margot. I wreszcie o zabłąkanym pocisku, który zabił Margot.

W to został, oczywiście, wpleciony wątek Ruth: walka z demonami, przyjaźnie między aniołami i, najważniejsze, ryzyko poświęcenia nieba dla szczęścia podopiecznej. Cierpienie spowodowane patrzeniem na swoje życie i związana przemiana Ruth w serafina: miecz Boga. Odkupienie spowodowane patrzeniem na swoje błędy, straszliwą przeszłość, zrozumieniem, że niektórych spraw, wyborów nie da się już zmienić.

Książka przywraca wiarę w to, że kiedyś będzie lepiej. Bóg, jak mówi książka, jest sprawiedliwy i pełen miłości, nawet dla kogoś takiego jak Margot – osoby, która traumę zapijała alkoholem a odłamki swojego życia próbowała pozbierać za pomocą używek. To niezwykła obyczajówka. Książka zupełnie nie w stylu mdłych opowieści o dobrze postawionych osobistościach, których jedynym zajęciem i problemem są rozterki miłosne, ani cukierkowe opowiastki o blondynkowatej córce pomywaczki, która spotyka księcia jak Kopciuszek. Jest to brutalna opowieść, pełna straszliwej przeszłości, która potrafi popchnąć do straszliwych czynów, bólu, prób rozłożenia skrzydeł, emocjonalnych pułapek i ludzkiej tragedii. A także o miłości, która potrafi przetrwać wszystko. Miłości kruchej tylko na pozór.

Ale także niezwykłe fantasy, na które nie wpadł jeszcze nikt, mimo że o aniołach ludzie wypisali tysiące stron. Opowieść Ruth, to opowieść o poświęceniu, odkupieniu i prawdzie. I ten wątek, dopracowany w każdym szczególe, zasługuje na przyjrzenie się mu bliżej. Sposób widzenia świata, światopogląd i relacje Ruth, są jednocześnie takie niesamowite, a też takie.. prawdziwe, że jestem niemal pewna, że tak właśnie jest aniołami.

Warto także napisać nieco o psychologicznym wymiarze książki. Margot, główna bohaterka, to naznaczona piętnem własnej przeszłości osoba, która nie mając nikogo, kto może jej powiedzieć, jak coś należy robić, stacza się coraz bardziej w przepaść. Właściwie to jest tak: jeśli Ruth została aniołem, to Margot, osoba którą była wcześniej, stacza się w dół, pociągając za sobą syna i wszystkich wokół siebie raniąc. Pociąga to za sobą szereg katastrof, małych końców świata. Jest suma doświadczeń, losu, wyborów a także, a może przede wszystkim, demonom. Demonom, które jednak zawsze przegrywają w ostatecznej rozgrywce z aniołami.

Sposób opowiadania jest doskonały. Opowieść wciąga, intryguje, nie pozwala się oderwać od tekstu, Autorka płynnie przechodzi od rozdziału do rozdziału, od strony do strony, od wątku do wątku ukazując ciężką egzystencję Margot. Pisarka ma bogate słownictwo, świetnie operuje słowami, lekko, finezyjnie opowiada historię, nie pompując ją zbytnio, nie przeładowując słownictwem, nie wydłużając wszystkiego, co jest niepotrzebne (zrobiła mi przysługę, nie rozciągając fabuły na setki stron, tylko zamykając wszystko w 241 stronach). Jest to historia, mimo że opowiada o tragediach, liryczna i melancholijna. Delikatna.

Kierowanie się okładką, szczególnie tą dziewczynką w błękitach i myślenie, że jest to książka na fanek „Zmierzchu” i jedenastolatek jest mylne. Okładka oddaje tylko nastrój książki, ale nie to, co tam będzie się działo. A tak w ogóle, zastanawiam się, czy rzeczą właściwą byłoby polecanie jej dzieciom i młodszym nastolatkom zaczytujących się w „bestsellerach” jest właściwe. Raczej Autorka pisała to dla starszej młodzieży i tej świadomej Zła, a także dorosłym. W każdym razie, każdemu, kto czuje, że jest dojrzały.

Bo ta książka jest inna, dojrzała. Powiedziałabym: efemeryczna. Smutna, ale niesamowita. I nie całkiem o aniołach. No ale to jedna z tych, które dodają swoim, poniekąd, pozytywnym zakończeniem, sił na przetrwanie. To jedna z tych książek, które trzeba mieć przy sobie. Zawsze.

I z czystym sumieniem wystawiam poniższą ocenę.

Tytuł: „Zawsze przy mnie stój”
Autor: Carolyn Jess – Cooke
Moja ocena: 8,5/10


środa, 25 czerwca 2014

Samotność wielkich powieści. Recenzja książki

Posiadanie ciotki, która jest nauczycielką polskiego, jest czasami bardzo przydatne. Można dzięki niej dostać w łapki wiele ciekawych rzeczy, czasem mało znanych, albo takich, które rzadko można spotkać. Dzięki niej właśnie poznałam Ziemiomorze Ursuli LeGunin, najlepsze rzeczy z powieści Ewy Nowak i kilka jeszcze lektur, które ciocia, jako nauczycielka w gimnazjum, przeczytała, lub co jej uczniowie polecili. Nie ma to jak rekomendacja kogoś, kto potrafi rozłożyć każde zdanie na podmiot, orzeczenie, przydawkę i tak dalej, a także fachowo ocenić, czy książka jest dobra technicznie, czy też nie. Chociaż ja w życiu niejedno przeczytałam, nie wystawią mi dyplomu za pisanie bloga czy też krytykowanie większości powieści z gatunku paranormal romance. Taki lajf, ludzie.

Tak naprawdę znałam pisarkę już wcześniej, od czasu gdy inną jej powieść – Córkę Czarownic – przeczytałam na konkurs z języka polskiego. Nigdy jednak nie interesowałam się nią, mimo że książkę mocno pokochałam. Jakaś tam kobieta, której nazwiska wcześniej nie słyszałam, której powieści są potwornie trudne do zdobycia. A ja nie lubię się wysilać, to jedna z moich wad. Jak książka wpadnie do ręki, to wpadnie, jak nie, to nie, trudno. Ale wpadła, i to dzięki cioci właśnie, która wytrzasnęła ją ze szkolnej biblioteki. Ponieważ po niedawnej przeprowadzce, kiedy robiła remanent w swojej biblioteczce, musiała się pozbyć iluś książek, książki te, oczywiście, otrzymałam ja. Tyle że, o dziwo, książka przez dłuższy czas leżała na półce i pokrywała się kurzem, dopóki nie szukałam czegoś, czego jeszcze nie przeczytałam. I tak się na nią natknęłam. Przeczytałam dwie pierwsze strony i byłam zmuszona poszukać latarki, by czytać pod kołdrą, a także zapakować ją do plecaka, by czytać w szkole (zamiast uczyć się matematyki, która, mimo chęci i wysiłków, do końca życia będzie dla mnie czarną magią).

Jon mieszka w Plemieniu, żyjącym nad Rzeką. Po drugiej stronie Rzeki było Tabu i nikt tak naprawdę już nie wiedział, co to jest. Ludzie wierzyli w Boga Dobroci, którego, wraz z wiarą, przynieśli ludzie w długich szatach, a za Rzeką znajdował się ślad potężnego boga, w którego wierzono wcześniej. Nikt jednak o tym nie wie, oprócz szamana, ostatniego w tej wiosce i na świecie. Kiedy Jon był mały, przekroczył Tabu, by ratować małą Gaję (która później została jego żoną) i usłyszał Głos Światowida. Wezwanie, by wejść na Kamienną Drogę. Umierający bóg wołał swojego wyznawcę..

Wtedy zaczyna się wędrówka Jona pomiędzy światami, całkiem realna i brzemienna w skutki. Na początku Jon, jako kardiochirurg, przeszczepia serce choremu chłopcu. Jest to jednak serce mordercy, dlatego Chłopca dotyka Królowa Śniegu i staje się wyznawcą Światowida i mordercą. Odtąd Jon, tajemnicza Dziewczyna, która tak naprawdę jest świętą Joanną d'Arc, i Chłopiec przemierzają czasoprzestrzeń. Chłopiec, jako sługa dawnego boga, chce tego, aby zapomniano i zniszczono nową religię i by ludzie nadal wierzyli w starych bogów. Jednak Jon, dzięki pomocy Dziewczyny, zawodzi tylko raz – wszczepiając Chłopcu złe serce. Później, gdy przenoszą się w czasy Joanny, w czasy Jezusa i we współczesność, sprzeciwia się Światowidowi i podejmuje właściwe wybory. Przez to posąg w Puszczy się rozpada, a Jon ginie.. Gaja, jego żona, odchodzi z Wioski wraz z najlepszym przyjacielem Jona, Arielem.

Już na początku ostrzegam, że nie jest to książka dla każdego, a na pewno nie dla fanów płaskich powieści dla młodzieży, obyczajówek mówiących wciąż o tym samym i kryminałów, które są niemal kopiami innych. To jest książka dla ludzi myślących. I takich, którzy mają coś tam z literaturą wspólnego, które gustują w ambitniejszych i głębszych książkach niż szósta część Petty Little Liars (stąd wszystkie negatywne recenzje tej książki, z jakimi udało mi się spotkać). Jeśli czujesz, że mimo wszystko jest to coś dla ciebie, już, nieprzepisowo, zapraszam Cię w tym miejscu do przeczytania.

Pomysł rzadko jest mocną stroną książek. Wiele z pozycji literatury popularnej to, niestety, powielanie tych samych, utartych schematów. Wampiry...? Wilkołaki..? Już nawet nie liczę, w ilu powieściach pojawiły się te stworzenia. Mitologia grecka? Proszę was. Nie jestem wysoką osobą i książki o zakochanym herosie- i bogowie wiedzą kim jeszcze – zakopałyby mnie pod sobą. Tu jest jednak inaczej, zupełnie nieprzewiadywanie. Zamiast Hermesa, Heleny Trojańskiej i innych mamy tu elementy mitologii słowiańskiej, nowoczesnej baśni, a nawet coś związanego z Andersenem – choć Autorka nie mówi wprost, kim jest Królowa Śniegu. W dodatku, pomysł nie jest zmarnowany, wręcz przeciwnie. Pisarka wycisnęła z niego wszystko, co było najciekawsze, nadając mu nawet cech wiarygodności. I tak naprawdę nie wiemy co to jest: polskie, dobre SF, przypowieść, a może bajka?

Bohaterowie są skomplikowani i niejednoznaczni i nie zawsze są tacy, jacy wydawaliby się być. Nawet Ezra, zapalczywy kapłan, który kocha słowo „heretyk”, niesie ze sobą coś dobrego dla Plemienia: cywilizację i to właśnie pod jego opiekę Jon chce oddać syna. Isak, starszy kapłan, przyjaźni się z szamanem, ostatnim w wiosce, przez co jest raczej symbolem rozdarcia między zrozumieniem starego i miłością do nowego, miłości i zrozumienia, dla których – niestety – nie ma miejsca w Cywilizacji. Gaja, żona Jona, jest miłą, dobrą kobietą, która naprawdę kocha swojego męża, ale także go rozumnie. I znów brawa dla Autorki. Gaja nie jest nudną, głupią i rozlazłą istotą, jak w większości powieści. Gaja to mądra, silna kobieta, która mimo bólu, jakie sprawiają jej odejścia Jona do Światowida, trwa dzielnie u jego boku. Mamy jeszcze obok nich Ariela, a właściwie Błazna. To dobry, młody chłopak poszukujący swojej tożsamości i miejsca w życiu. No a Jon? Bardzo go polubiłam, jest bohaterem ludzkim. Bohaterem szlachetnym, dobrym i mądrym, jednak jest tylko człowiekiem, który też często ma swoje słabostki. Jego obecność na kartach książki nie nudzi, nie męczy, nie doprowadza do walenia książką w czoło, wyrywania włosów czy ciskania powieścią o mur (jak to często mam ochotę zrobić z innymi powieściami), wręcz przeciwnie. Bardzo polubiłam Jona, doceniam jego zadawanie pytań, zgadzam się w pełni z jego przemyśleniami. Więcej: Jon stał się jednym z moich ulubionych bohaterów literackich (pomijając fakt, że czasami zastanawiałam się, czy przypadkiem nie uciekł z Muru do Światowida, no i dlaczego, do licha, nie ma obok niego białego wilkora. Ah, ta Gra o Tron). Nie mogę, oczywiście, pominąć Dziewczyny i Chłopca. Żeby było zabawniej, nie powiem, skąd te postacie pochodzą, sami wymyślcie po przeczytaniu (Dziewczyna była jednym z największych zaskoczeń i wciąż okrywam nowe powody, dla których owa bohaterka pasuje jak rzadko która do tej książki). Każdy, kogo znam, byłby zaskoczony. Nawet ciocia była.

Język.. Jak zwykle, w powieściach tej pisarki jest niesamowity. Ma własny, klarowny, a zarazem bardzo poetycki styl, dar do opowiadania o wszystkim z niezwykłą prostotą i płynnością. Rzadko spotykany dar, przeznaczony wyłącznie dla wielkich artystów pióra. Każde słowo jest tym, czym ma być, znaczy to, co Autorka chciała powiedzieć. Słowa się niedobre, niepokorne i nie dają się formować, jak tego chce pisarz i tylko wielkie talenty potrafią je okiełzać, nagiąć i sprawić, że opis na kartce papieru będzie wyglądał jak prawdziwy, trójwymiarowy świat, który można zwiedzać i do którego drzwiami jest dana książka. Tak też jest tutaj – miałam wrażenie, że nad głową falują mi drzewa Puszczy, że widzę krzyczącą, płonącą na stosie Dziewczynę, operację Chłopca.. i krótkie słowa opisu Autorki wystarczają mi za pięć stron opisów przyrody u innych, słabszych pisarzy. Jak dla mnie, fenomen.

Fabuły nie ma dużo, a jeśli jest, nie pędzi na złamanie karku, wręcz przeciwnie. Każdy wątek jest starannie rozwinięty, dopieszczony i opisany, zanim się coś stanie. Zresztą, większość książki zapełniają przemyślenia bohaterów, bo historia przedstawiona w książce ma służyć do refleksji, jest tylko próbą poszukiwania Prawdy, a nie doprowadzenia do rozkoszy pustomózgową nastolatkę czy zaspokoić żądze krwiożerczego fana kryminałów. To historia o poszukiwaniu swojego miejsca na świecie, to historia o Czasie, który przemija i o ludziach i bogach, którzy muszą zostać zapomniani wraz z nim. Przynajmniej ja tak to interpretuję, a ta książka należy do tego rodzaju powieści, które można interpretować dowolnie.
Miejsca, w których rozgrywa się akcja nie są dokładnie opisane, wszystko jest bardzo ogólnikowe, ale jednocześnie czujemy różnicę między opisywanymi przez Autorkę światami i miejscami. Czuć ich atmosferę, coś co sprawia, że słyszymy szum drzew Puszczy. Opisów nie ma dużo, jednak te, które są, całkowicie mi wystarczają. Autorka nie musiała się rozpisywać, by czytelnicy poczuli Atmosferę miejsc, w których rozgrywa się akcja powieści.

Okładka jest fatalna, oczywiście ta stara, bo nowej nie chcę widzieć, jeśli w ogóle taka powstała. Szare (czy to jest w ogóle szary, to mam wiele wątpliwości, ale nieważne), nieco świecące tło, jakiś zygzakowate napisy mające być tytułem. Poza tym kilka kamiennych, okrągłych twarzy, mających być twarzami bogów, czy ludzi, nie wiem. Dlaczego takie dobre książki mają beznadziejne okładki? No niby wiem, że to lata 90., ale przynajmniej mogli spróbować się postarać, zresztą w tamtych czasach wydawano książki z przyzwoitymi okładkami. Mój kochany wuj powiedziałby, że robią tak specjalnie, żeby zniechęcić ludzi do kupna dobrych książek, ale dajmy spokój teoriom spiskowym, to nie w moim stylu. Po prostu jest fatalna i tyle.

Podsumowując mój słowotok, jest to lektura obowiązkowa i książkowy must have dla czytelników bardziej wymagających, takich, którzy, tak jak ja, bezustannie nurkują w książkowym morzu, by znaleźć jakąś prawdziwą perełkę. Trzeba ją czytać wolno, uważnie, a poczuje się wtedy jej hipnotyzującą inność i wyjątkowość. I nie będzie można zrozumieć, jakim prawem taka piękna powieść została skazana na zapomnienie przez wielu, którzy wolną bezmózgowe opowiastki o kolejnych wampirach i dziewczynach w nich zakochanych (być może dlatego, że czytając o miłości przystojniaka do kolejnej Mary Sue nie musimy wysilać naszych szarych komórek). Bo to naprawdę wielka, inteligenta i niesamowita książka.

Tytuł: „Samotność bogów”
Autor: Dorota Terakowska
Moja ocena: 8,5/10 


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Kod popularności. Recenzja książki

Jak zarobić dużo pieniędzy w krótkim czasie, nie męcząc się? Odpowiedź jest piekielnie prosta: po prostu trzeba napisać jakąś książkę, ale taką, którą zrozumieją wszyscy i wywoła skandal. Najlepiej, żeby krytyczne opracowania znalazły się w katolickich gazetach, ojczulkowie zakazali owieczkom czytać dzieło, wpisując je na listę ksiąg zakazanych, bo wtedy barany z kościółka polecą do księgarni, w myśl zasady, że owoce zakazane smakują najlepiej. Całość oprzeć na źródłach, do których sprzedawczyni zapatrzona w gazetki pełne anorektycznych piękności i fan trzeciorzędowych strzelanek w „pudełku” nie mają dostępu. No i dla zamydlania oczu posłużyć się trzeba kilkoma faktami, najlepiej z popkultury, żeby wszystko wyglądało prawdopodobnie. Akcję umieszcza się w średniowieczu, bo to taki mroczny okres (Inkwizycja, prawda, templariusze, jakieś magiczne obrzędy po lasach i te wszystkie zarazy, a także to, co wypływa z naszej psychiki: czasy, od których minęło niemal tysiąc lat są dla nas tajemnicze) i nikomu nie można zaszkodzić plotkami, bo z tych ludzi zostało parę kości na krzyż pod ziemią. A ci, którzy chodzą sobie po Mateczce Ziemi w wieku dwudziestym pierwszym, za pieniądze ze sprzedanej książki jadą do Egiptu.

Robert Langdon jest niesamowicie popularnym i cenionym profesorem symboliki. Pewnego razu, kiedy jest we Francji, zostaje obudzony późnym wieczorem, właściwie już nocą i zawieziony do Luwru. Dlaczego? Znaleziono zabitego kustosza słynnego muzeum, Jacquesa Saumiere, w bardzo dziwniej pozie: człowiek wituwiański, jakiś dziwny kod, pentagram i tak dalej. I to właśnie Langdon jest podejrzany o zabójstwo, chociaż już od początku wiemy, że to nie jest prawda. Na szczęście na miejsce przybywa piękna agentka i kryptolog Sophie Noveau, wnuczka zabitego i uświadamia ciapowatego profesorka o tym, że jest zagrożony. Co więcej, razem powoli zaczynają rozwiązywać zagadkę, kierując się kolejnymi wskazówkami dziadziusia Sophie, na początku sprytnie oszukawszy policję. W prawie jedną dosłownie noc odkrywają nie tylko świętego Graala i prawdę o sobie. Nie. Jeszcze Sophie znajduje swoją rodzinę, bohaterowie poznają fanatyka świętego Graala, który okazuje się być wariatem, a po piętach depczą im policja i fanatyczna organizacja katolicka, Opus Dei, właściwie jeden przedstawiciel, albinos Sylas. I właśnie o tym traktuje jedna z najsławniejszych książek ostatnich lat. Rozczarowani?

Ale to nie wszystko, nie. Gdyby poszukiwany przez wszystkich Graal był tylko zwykłym kielichem, tym, czego poszukiwali rycerze króla Artura, powieść nie zrobiłaby takiej furory. Otóż idąc krętymi ścieżkami interpretacji symbolów, Langdon a z nim Autor dochodzą do jakże ciekawej i przekonującej tezy, że Graalem jest.. Maria Magdalena, żona Jezusa. Nie, uszy mi nie oklapły, bo byłam na to przygotowana, ale i tak było ,i nieco dziwnie. A piękna Sophie jest … jego potomkinią, tak samo jak córką królewską z rodu Merowingów, czyli tych od Pepina Krótkiego, pierwszej francuskiej dynastii. Zaskoczenie! Poczekajcie. Który to już raz literatura dowodzi, że Kościół kłamie? I tutaj nie chodzi już o religię, bo kto nie wierzy, to niech nie wierzy, ale o fakty, które kochany pisarz ma głęboko w czterech literach.

Po pierwsze, na pierwszej lepszej stronie internetowej o historii napisane jest, że znaleziono papirusy Ewangelii jeszcze z czasów Nerona lub jeszcze wcześniejszych, więc mnóstwo lat przed dniem, kiedy maleńki Konstantyn Wielki wyszedł z brzucha swojej matki. Jak można było napisać to za czasów tego cesarza, niech mi kochany Autor powie, bo ja naprawdę nie wiem: jestem albo głupia, albo (co jest bardziej możliwie) w ogóle coś na temat historii czytam. Po drugie, nawet tłumacz polski w „Posłowiu” czy jakoś tak, pisze, że w apokryfach (są to teksty nie włączone do kanonu Pisma Św.) na które powoływał się Autor, nie ma nic o Marii Magdalenie. Czy pisarz w ogóle cokolwiek o nich czytał? Wątpliwe. Po trzecie, jeśli wszystko, co Autor napisał o żonie Chrystusa jest prawdą, jej ucieczka do Galii jest tak nieprawdopodobna jak ucieczka z Auschwitz – Birkenau przez druty z wysokim napięciem. W tamtych czasach Palestyna była pod panowaniem Rzymian, Rzymianie byli wszędzie, w Galii też, a bez ich jakiejkolwiek pomocy samotna kobieta nie mogłaby zrobić nic. Rzymianie byli wrednymi ludźmi, nie lubili Żydów i nie pomogliby żadnej Żydówce, szczególnie żonie skazańca. A wędrówka do Galii, no, nawet z manną z nieba i dzieckiem w brzuchu? Tysiące kilometrów, nikt by nie wytrzymał. Zresztą uciekać nie jest bezpiecznie, bo szpiedzy są wszędzie, prawda? Moim zdaniem na taką podróż zdecydowałby się tylko wariat. Ale.. o czym ja piszę? Wiadomo, z współczesnych i żyjących później pisarzy i historyków, którzy chcąc nie chcąc pisali o Jezusie, że takiego fragmentu z jego biografii nie było. Autor w dodatku jest magdalenoholikiem – dla niego Maria Magdalena jest nawet u Disneya, w „Małej Syrence” , gdzie Arielka ma rude włosy (ponoć takie właśnie miała Maria Magdalena). Ludzie. To dlaczego Królewna Śnieżka, jedno z pierwszych dzieł genialnego faceta, ma czarne włosy? A Daisy, narzeczona kaczora Donalda, dlaczego nie ma rudych piór na głowie, inne również są blondynkami, szatynkami i tak dalej? Na te pytanie odpowiedź zna tylko profesorek, który nosi zegarek z Myszką Miki.

A teraz po tych długich i nudnych dywagacjach, docieramy do plusów tej niezwykłej książki i arcyciekawego wykładu na temat średniowiecza. Otóż bardzo polubiłam Sylasa, postać prawdziwie literacką i piękną. Jego historia, bardzo gorzka i prawdziwa, naprawdę fascynuje i wybaczamy mu wszystkie jego przestępstwa. Pogłębiony rysunek psychologiczny, prawdziwa historia i smutne zakończenie wątku tego bohatera naprawdę nie pasuje do ogólnie kiczowatego klimatu tej powieści. Chcąc nie chcąc, pisarz stworzył osobowość naprawdę żywą, wyłażącą z kartek powieści i nie banalną. No, w każdym razie, nie daruję mu zakończenia wątku i roli, jaką ta żywa i czująca osobowość miała odegrać wśród papierowych, nudnych, że tak to ujmę, postaci. Na plus zasługują także informacje o Leonardzie da Vinci, rozsiane po całym tekście, które przydały mi się na języku polskim w szkole.

Język powieści jest lekki, przystępny i płynny. Nie wybija się jednak ponad innych Autorów, nie. Opisów przyrody nie ma, a reszta jest dość chaotyczna i mało jasna, dialogi dość naturalne, dat i historii dużo nie ma, akcja szybka i dość porywa. Całkiem przeciętnie, prawda? Byłoby lepiej, gdyby nie dość naiwna fabuła i ciągłe, namolne wspominanie o pierwiastku żeńskim. Normalnie jak 'młody bóg' w „Zmierzchu” kochanej pani Stephenie Meyer, ale o ile tam w czytelniczkach miało to wzbudzać deszcz rozkoszy (wiadomo co wzbudzało u mnie, ble, ble) to tutaj jest nie wiem po co. Zresztą książka wygląda na nieco niedopracowaną, tak jakby Autorowi znudziło się poprawianie i czytanie dwusetny raz to samo. No cóż. Pisarz odłożył powieść, bo znudziło mu się szlifowanie jej. Nie potrafił pogodzić się pisarskim losem.

Minusów niestety jest więcej. Na początku postacie – papierowe, bez głębszej analizy psychologicznej, płaskie, które widzimy tylko w ruchu. Jeśli Sophie coś w sobie ma, to Langdon to wycięta z białego papieru postać, ledwo dwuwymiarowa, bo tak naprawdę o jego wyglądzie też nic nie wiemy. Teabing, osobistość bardzo ekscentryczna, wyszła nieco pokracznie, jej prawdziwa osobowość została pokazana nienaturalnie, na siłę, tak samo jak Bezu Fache i jego nienaturalne śledztwo oraz wycofanie z śledzenia Langdona, kiedy Autorowi wątek zaczął ciążyć. No i jeszcze taka łatwość, z jaką w jedną noc Sophie i Robert rozwiązują kody dziadziusia naszej Księżniczki, a także okoliczności poznania rodziny przez agentkę, zalatują nienaturalnością i wybijają z rytmu czytania. Pojedynczy, sztampowaty wątek by nic nie zrobił, ale większa ilość takich wątków sprawiła, że powieść stała się mdła i zupełnie bez większego polotu. Czytanie o ludziach, którzy mimo wszelkich przeciwności w czasie jednej nocy niemalże rozwiązali zagadkę świętego Graala jest denerwujące. Oh, jakże Sophie i Langdon byli mądrzy! No i jeszcze wątek miłosny – niezbędny, kiedy mamy do czynienia z panią kryptolog i panem profesorem – którego tak naprawdę w ogóle nie było. Tess Gerristen, która na początku swej kariery pisarskiej skrobnęła aż osiem kryminałów z rozbudowanym wątkiem miłosnym, w największą pogoń upychała wyznania miłosne. A tu, uwaga, fragmentów takich było tylko dwa i w tym jeszcze jeden taki, w którym Sophie cmoka Langdona w policzek, co jest trochę dziwne przy tym pierwszym fragmencie, w którym tak właściwie nic nie ma. Po tej książce, w której na każdej stronie wspominano o pierwiastku żeńskim (wiccanizm! - a ta powtarzalność to kolejny minus) , nie spodziewałam się takiej ilości tego wątku. No ale mówi się trudno, przynajmniej nie było mi nie dobrze.

Jak ludzie już zauważyli, w każdej z moich długich, nudnych recenzji na końcu pojawia się podsumowanie. Ale co ja o tym mogę powiedzieć? Żeby była kontrowersyjna, musi być dobra. Problem jednak w tym, że to dobre nie jest, wręcz przeciwnie. Ot, taki sobie tam kryminalik. Autor, z tego co się dowiedziałam, ma wielu pisarzy w rodzinie, ale to mu nie pomogło, niestety, bo ta książka jest raczej przeciętna. Więc co sprawiło, że jest jednym z największych dzieł ostatnich lat? Autor jest spryciarzem i wybrał temat, który wzbudził kontrowersje, a swoim lekkim i przystępnym piórem omotał ludzi o niskich gustach. I to właśnie jest kodem do popularności.

Tytuł: „Kod Leonarda da Vinci”
Autor: Dan Brown
Moja ocena: 5/10


(recenzja archiwalna) 

sobota, 21 czerwca 2014

Lawina z płatka śniegu. Recenzja książki

Ktoś w Nowej Fantastyce napisał tekst o tym, dlaczego w dzisiejszych czasach tak bardzo pragnie się dystopii, czyli opowieści o złym, potwornym świecie z przyszłości i buntowniczkach – młodych dziewczynach, które sprawiają, że zły system, podział na kasty, frakcje czy dystrykty przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Albo motyw Kopuły, który pojawia się coraz częściej, czy wizji zarazy. Moim zdaniem zapotrzebowanie na takie powieści wypływa z tego, że ludzie się boją o swój los. Przemysł technologiczny idzie w górę, a jednocześnie świat pogrąża się w kryzysie gospodarczym i społecznym. Światem wstrząsają konflikty zbrojne, wojny domowe i akty terrorystyczne dzieją się na terenach spokojnych bogatych. Ludzie są bogaci i zdrowi, żyją w dobrobycie, a coś takiego jak woda bieżąca czy prąd to niezbędne minimum. Dlatego boimy się, że to co mamy, może być nam odebrane. Możemy żyć w biedzie, ciężko pracować, a także liczyć się z totalitaryzmem. Szczególnie jest to widoczne na Zachodzie, gdzie ludzie nie wiedzą czym był komunizm i nie żyli w kraju, w którym ten ustrój był, jak Polacy.

Dlatego większość powieści za główny problem uważa różność ludzi, jakby Pierwsza Rzeczpospolita Obojga Narodów nie poradziła sobie z tym problemem dawno temu (to szczególnie jest widoczne w USA, ponieważ tam różnice między ludźmi są naprawdę wielkie i nie dotyczy to tylko koloru skóry i wyznawanej religii. W świecie tym dochodzi przez to autodestrukcji ludzi, do ich wyniszczenia. No i – jak zwykle – młodego pokolenia, które buntuje się, bo chce żyć lepiej i pełniej. I, co dziwne, większość tych młodych buntowników to dziewczęta. No chłopcy się zdarzają, nie powiem, ale tylko w charakterze ukochanych bohaterek lub ich towarzyszy broni, ale nigdy nie są głównymi bohaterami. Nigdy. Może dlatego, że odbiorcami takich książek są w głównej części panie? Albo, że są pisane przez panie, które w tym widzą główne źródła swoich dochodów? Obie opcje są dobre.

W sumie dystopie powstawały jeszcze przed Igrzyskami Śmierci, było to jednak w tej dojrzałej, dobrej SF. Dopiero później, kiedy bardzo dobra książka Collins odniosła niebywały sukces, dystopie zostały pożarte i strawione przez nurt YA, wcześniej pławiący się w wampirach. Każda z tych powiastek lepiej lub gorzej kopiuje pierwowzór, ale i inne powieści Autorek (bo, jak napisałam wyżej, panie z pięknymi, długimi paznokciami zdominowały ten gatunek), które miały jakiś inny, ciekawszy pomysł. Zresztą nie musi tak być, bo, tak samo jak w paranormal romance (Boże Wszechmogący, dzięki Ci za to, że już tego wszystkiego jest mniej niż po Zmierzchu) jest tylko określona liczba fabuł i schematów akceptowanych przez czytelniczki. Dlatego człowiek, który nie jest zwykłym czytaczem (nie, nie chwalę się) wciąż ma wrażenie, że czyta o tym samym tylko w innych konfiguracjach. Albo, co jest naprawdę śmieszne i ciekawe, połączenie dwóch książek, albo nawet trzech. Ło matko. Jak widzicie, trudno jest już wymyślić coś nowego.

Neva mieszka w Kraju pod Kopułą (brzmi znajomo?) i jest córką ministra historii starożytnej, a tak naprawdę historii sfałszowanej. No i wraz ze swoją przyjaciółką Sanną, jej tajemniczym chłopakiem Braydonem oraz swoim Ethanem są buntownikami. Przysięgają żyć w celibacie, malują na murach hasła i ogólnie chcą lepszego życia. Wychodzi im, mówiąc delikatnie, różnie. W końcu Neva zostaje zaangażowana do pracy w rządzie, Sanna ginie, a Neva postanawia jej ruszyć z odsieczą, szczególnie, że sama jest poszukiwana i w dodatku babcia zaprasza ją na zewnątrz Kopuły. Neva w czasie swojej wędrówki do Centrum Emancypacji Kobiet (to miejsce tak bardzo przypomina mi pewną marną dystopię, że aż mi się chciało śmiać) zakochuje się w Braydonie, czy jak mu tam i przeżywa z nim swój pierwszy raz (ojej, na szczęście nie było to powiedziane wprost). Oczywiście uwalnia Sannę i oczywiście na końcu udaje jej się spotkać z babcią na zewnątrz, mimo tego, że zostaje porażona prądem (!). A Braydon? Okazuje się, uwaga, zdrajcą!

Jednym z niewątpliwych plusów książki jest to, że się naprawdę nią szybko czyta. Przez półgodziny przeczytałam z pięćdziesiąt stron, przy całkowitym rozumieniu, nie skomplikowanej fabuły. Może nie wciąga tak bardzo jak inne, ale nie jest ani ciężka, ani irytująca, ani poważna. Nie czuć tu tego przytłaczającego ciężaru gatunku, jak na przykład w Igrzyskach Śmierci czy Nowej Ziemi. Nawet wtedy kiedy ginie jedna z drugoplanowych bohaterek, a Neva odkrywa, co tak naprawdę dzieje się w CEK. Wielcy pisarze SF nie śpią po nocach czy też przewracają się w swoich grobach, bo dystopia stała się czytadłem na zatłoczoną plażę. Eh.

Co na największy plus? Myślę, że okładka, która nawet przywodzi na myśl jakieś futurystyczne skojarzenia. Mamy tam kawałek głównej bohaterki, jej znak rozpoznawczy, płatek śniegu i pokreskowaną powierzchnię, co przywodzi skojarzenia z zakłóceniami i nadaje książce jakąś taką futurystyczną otoczkę. Jest minimalistycznie, estetycznie i ładnie, bo mimo tego książka rzuca się w oczy (to dlatego wypożyczyłam z biblioteki właśnie tę powieść, nawet nie czytając tego, co jest napisane na drugiej stronie, bo wtedy pewnie od razu odstawiłabym na półkę).
Język książki jest prosty, bo jak widać, jest to kolejna z pisarek, która nie zjadła słownika. W świecie Nevy nie ma żadnych neologizmów ani nowinek technicznych, no poza Kopułą,oczywiście. Internetowa sieć, GovNet, jest normalnym systemem komputerowym (a nie futurystyczną siecią), a mentorka Nevy w pracy nazywa się Effie, co już dla mnie jest niemal plagiatem. Effie Trinket z Igrzysk Śmierci pozdrawia. Jednak okazuje się to największym plusem - powieść czyta się błyskawicznie, przy całkowitym zrozumieniu nieskomplikowanej akcji. Te trzysta ileś stron zniknęło w przyspieszonym tempie. Aż sama się zdziwiłam.

Opisów jest jak na lekarstwo, nawet wtedy kiedy CEK wybucha pożar, a jedna z koleżanek Nevy, Nicolina, umiera. Oczywiście, nie powiem, jest napisane, że, przykładowo, stół w CEK był biały a lekarz zadziwiająco miły, ale czy to wystarczy? Raczej nie. Ja bym chciała się dowiedzieć więcej o domach mieszkańców Kopuły, więcej o rządzie, a także o instytucjach rządowych, bo to, przyznaję się, wzbudziło moje zainteresowanie. Mamy przedstawione niewiele: jakaś nieistotna scena, w której Neva idzie z zepsutym sprzętem, parę zdań wymienionych z Effie, zaaferowany i wkurzony wszystkim ojciec.. No i bohaterka, która popsuła mi rozrywkę, zanim dobrze poznałam miejsce jej pracy, za co miałabym chęć ochrzanić pisarkę. Jeśli o sceny łóżkowe, jest tam jedna, ale przekazana w niezwykle delikatnie i nieumiejętnie, czyli prawie jej tam nie ma, co mnie wcale a wcale nie rozczarowało, bo taka jest w innym miejscu, skarby. Chociaż scena przygotowywania maski dla Nevy przez Braydona jest niewinna, po wgłębieniu się w nią, wychodzą na wierzch.. kosmate skojarzenia. Nie będę mówić jakie, żeby zainteresowani sięgnęli po powieść, ale w każdym razie jest coś dla fanów ubijania masła na Eurowizji (czyli nie dla mnie).

Fabuła nie jest, jak już powiedziałam, zbyt skomplikowana ani ciekawa. Co prawda, dużo się dzieje, Neva ciągle gdzieś ucieka, przed kimś się chowa, a jeśli już nie, to kłóci się z najlepszą przyjaciółką o chłopaka, zrywa ze swoim Ethanem, albo idzie z którymś z nich do łóżka. No jasne, ma prawo, ale nie taka była idea dystopii. W tym miejscu trzeba powiedzieć, o czym również wspomniałam już, że Autorka nie miała w ogóle pomysłu na książkę. Wymieszała te wszystkie bzdurki bajdurki na temat Kopuł z motywem masowego rodzenia dzieci dla rządu przez młode, niepokorne dziewczęta i dodała od siebie jakiś tam wątek romansowy i rodzinny, dzięki czemu mamy nieodparte i niezwykłe wrażenie, że gdzieś już to czytałam. Ale gdzie? Dokładnie nie powiem, bo dystopii jest tyle, ile mam włosów na głowie. Czyli bardzo, bardzo dużo. Jeśli chodzi o pomysł, wątpliwe brawa należą się za tą scenę z maską, bo w książkach takie podteksty zdarzają się rzadko. Cóż za ciekawy pomysł!

Tu jeszcze chciałabym zaznaczyć powtarzalność pewnego fragmentu i pokazać, że w gruncie rzeczy większość jest skopiowana z Igrzysk Śmierci , które wywołało tą modę na dystopie, albo z dystopii, które bardziej naśladują to Collinsowe dzieło. Mianowicie jeśli w Igrzyskach był Kosogłos, u Juliette Baggot łabędź to tu jest.. płatek śniegu. Bo ponoć imię głównej bohaterki oznacza śnieg(?). Zlitujcie się ludzie. Widocznie jeśli się przeczyta więcej niż jedną popularną dystopię, wszędzie widzi się podobieństwa.

Wkurzało mnie także to, że Nevie w gruncie rzeczy zawsze się udawało. Na początku jeszcze przełknęłam, bo fakt, jej tatuś był ważną postacią w światku polityków Kraju, ale dalej było bez sensu. Kiedy Neva idzie do CEK wybucha pożar (?), kiedy Braydon ich wydaje policji, Neva z jakiś powodów słyszy to i ucieka z domu zdrajcy, chociaż nigdy nie kierowała furgonetką. Aha.

Bohaterowie są nudni i nijacy do granic wytrzymałości. I w dodatku głupi, nie mówiąc o braku sprytu i innych rzeczach tego rodzaju. Chyba, że żyjąc pod kopułą nie tylko ich wygląd uległ podobieństwom, ale cała reszta. Na początku książki główna bohaterka Neva mieszała mi się z Sanną, jej przyjaciółką i dopiero po jakimś czasie połapałam się, która jest która. Zresztą, obie są podobne: niby chcą się wydostać na zewnątrz kopuły, niby chcą żyć inaczej, a tutaj żyją w celibacie, ale i tak ciągle myślą o facetach (konkretnie o tym samym) i to są chyba jedyne ich dość racjonalne myśli. Są głupie i naiwne, a po omówieniu spraw dotyczących tego, czy będą żyły czy nie, kłócą się o chłopaka, który już od początku wydaje się na tyle podejrzany, by z nim nie zadzierać (a kończy się na tym, że Neva wylądowała z nim sam na sam w chatce bez dachu, natomiast Sanna w CEK (no i jeszcze upiła się, spoliczkowała najlepszą przyjaciółkę i tak dalej... i tak dalej), natomiast na końcu ów piękny młodzieniec ich zdradza. Cóż za ironia losu. Neva w dodatku nie jest dzielna, tylko uparta. Upiera się i nie pracuje dla rządu. Nie jest ostrożna i szybko traci pracę, która przydałaby się ruchowi oporu. Przyjmij moje gratulacje, kochana. Jesteś genialna. Gdyby to było prawdziwe życie, to byś dawno była pięknym, zimnym jak twój płatek śniegu, trupem. Bo byś długo nie pociągnęła tej swojej rebelii, sssskarbie.

Z mojej długie i, jak widać, bezsensownej paplaniny wynika, że nie za dobrze wypożyczać książki na ślepo, sugerując się okładką. Trafiłam na następne dystopijne coś, co mnie, delikatnie mówiąc, obeszło. Po co ludzie to piszą? Dla kasy? Dla przyjemności. Chyba dla tych dwóch rzeczy, bo to nie możliwe, żeby ktoś nazwał to sztuką (chociaż AŻ tak źle nie jest). Najgorsze jest to, że taka Neva, bohaterka książki miernej, która odniosła jakiś tam sukces, będzie płatkiem śniegu do wywołania lawiny kolejnych, jeszcze bardziej nudnych i nijakich dystopii (a ja będę musiała to czytać, żeby nadążyć za tym, o czym się gada). Smutek.

Tytuł: „Neva”
Autor: Sarah Grant

Moja ocena: 3,5/10 

piątek, 20 czerwca 2014

Magia szarej rzeczywistości. Recenzja książki

Ania z Zielonego Wzgórza. Kto nie zna tej sympatycznej damy o temperamencie równie ognistym jak włosy? Chyba tylko te osoby, które nie czytają lektur szkolnych, albo zapomniały co było w szóstej klasie. Niewiele jednak osób przeczytało dalsze dzieje Ani – od pierwszej pracy w szkole w Avonlea do 1918 roku, kiedy Ania ma już około pięćdziesiąt pięć lat. Pochwalę się, że ja do takich należę. Po przeczytaniu "Rilli z Złotego Brzegu" byłam zła, że to koniec i nigdy się nie dowiem, czy Rilla była z Kenem Fordem, czy ją debil rzucił i co dalej wydarzyło się w rodzinie Bythle'ów. Miałam ochotę napisać nawet własną kontynuację.

Jednak i tutaj zmarła w latach 40. Autorka jeszcze raz mnie zaskoczyła. Odnaleziono dotąd niepublikowaną książkę, ostatnią o sympatycznej rodzince ze Złotego Brzegu i nie tylko. W opowiadaniach Bythle'owie pozostają gdzieś w tle, natomiast Autorka opisuje przygody ich znajomych i sąsiadów. Bezpośrednio o Ani i jej rodzinie opowiadają nam interludia i ... wiersze samej Ani (wreszcie dowiedziałam się treści jej wierszy!). Zaskoczyła mnie także treścią opowiadań, ponieważ Autorka, bliska już (najprawdopodobniej) samobójczej śmierci przez przedawkowanie lekarstw, podjęła tematy mroczne, ciężkie i takie, jakich w większej części nie znajdziemy w poprzednich tomach. O ile w poprzednich powieściach mamy do czynienia z takimi historiami w znacznie zawoalowanej formie albo są przedstawione tylko wydarzenia smutne, w ostatniej swej książce Autorka idzie na całość. Dlatego na samym wstępie muszę zaznaczyć, że wrażliwe osoby i takie, dla których wszystkie dramaty to chłopak, który kocha inną, nie muszą czytać reszty.

Lista problemów i spraw opisanych w tej książce jest bardzo długa. Mamy do czynienia z psychopatami i osobami, które na starość dostają chorób psychicznych, tajemnicze wydarzenia z przeszłości , zemsta i ciężka przeszłość, przeszłość, która wraca do człowieka i robi go szczęśliwym, sieroty, tajemnice i kłamstwa, znieczulica i brak empatii, miłość, wojna, śmieszne i absurdalne pomyłki, kombinacje mające na celu ślub dwójki młodych ludzi, wojna, śmierć, starość, sens zabijania ludzi na wojnie. Wiersze natomiast opowiadają o bezpieczeństwie, jakie ludziom oferuje dom i rodzina, znów inne opowiadają o zdradach, żalach, niesnaskach. Są też dwa wiersze wojenne – Kobziarz i Pokłosie (ang. The Aftermath). Pierwszy nawołuje do tego, by nie porzucać nadziei i żeby bić się o przyszłość – która według wiersza ma być lepsza. Pokłosie jest pisany z perspektywy żołnierza, który żałuje, że nie zginął. Wiadomo przecież, że zabijać a później żyć ze świadomością, że wróg mógł być czyimś synem, mężem, narzeczonym i iść na wojnę tylko dlatego, że musiał, jest ciężko. Zabija się w obronie kraju, ale zabija się drugiego człowieka. Zresztą, biedna Montgomery na szczęście już umarła, bo by się załamała, kiedy zobaczyłaby naszą, powojenną rzeczywistość. Ofiary I i II wojny światowej (między innymi zabici spod Verdun, gdzie zginął syn Ani) okazały się bezowocne, bo oczekiwany przez nią doskonały świat nigdy nie nadszedł.

Oczywiście, mamy tutaj Anię i jej rodzinę. Poznajemy ich jednak bardzo blisko, bliżej niż w poprzednich tomach. Poznajemy także ich opinie o sąsiadach (szczególnie opinie Zuzanny Barker), a także sąsiadów o nich. Są bez wątpliwości ciepłą, zwyczajną rodziną, dotkniętą problemami, ale też taką, która siebie wspomaga, kocha się. Patrząc przez pryzmat wszystkich książek o Ani, jednej z najlepszych postaci literatury światowej dla młodzieży, możemy powiedzieć, że nie miała łatwego życia. Jednak przeżyła je pięknie i z godnością, czego życzę każdemu.

Jakie są opowiadania? Z pewnością nie są łatwe, bo nawet w tych, które kończą się optymistycznie, ukazane są problemy, z którymi się zmagamy. Jednak nie są to suche i szare opowieści współczesne, bardzo przyziemne i prawie nie wywołujące większych emocji. Opowiadania te są, że tak powiem, magiczne. Pełne magii, lekkości. Jednak często przepojone są smutkiem, jak np. „Niepozorna kobieta”, gdzie stara Urszula Anderson, na której śmierć wszyscy czekają, przypomina sobie swoje życie, albo nadzwyczajne opowiadanko pt. „Nawiedzony ogród” , gdzie granica między rzeczywistością a wyobraźnią niezauważalnie się zlewa. Jednak mimo humoru utwory, jak również wiersze, czyta się ciężko. W każdym zdaniu ukrywa się przecież ból człowieka, człowieka z zaletami i wadami. Człowieka, który walczy, czasem się poddaje. Autorka, na szczęście, rozumnie wszystkie postacie, o których pisze i zaczarowując szarą i okrutną rzeczywistość. Pokazuje piękno świata – tego, w którym płaczemy, śmiejemy się, umieramy i żyjemy. I na tym polega fenomen tej niezwykłej książki.

Oczywiście Montgomery też miała swoje wady i niedociągnięcia, ale w ostatniej części cyklu o Ani pokazała swój talent w całej okazałości i równa ją z Elizą Orzeszkową, którą śmiało możemy nazwać polską Montgomery. Sienkiewiczowi nie dorówna, ale jej opowieści posiadają to coś, od czego nie możemy się odciągnąć. Zagłębiamy się w świat bohaterów – pełen empatii, ciepła i wyobraźni. Stara, amerykańska pisarka pokazała czym naprawdę jest świat i zrobiła go lepiej od wszystkich nowoczesnych pisarzy razem wziętych. Jak już pisałam wcześniej, pokazała, że zwykłe życie, nasze błędy i porażki mają w sobie pewną dozę magii. W dodatku ten tom, mając prawie sześćset stron uświadomił mi, że ludzie są dobrzy, a na świecie można być jeszcze szczęśliwym.

Mam wielkie szczęście, że dostałam tę książkę na urodziny. Podobnie jak dzieła Sienkiewicza i innych ukochanych pisarzy, będzie mi towarzyszyć w trudnych chwilach. Jeśli kiedyś będziecie mieli okazję ją ucapić, zróbcie to koniecznie. Każdy człowiek, który rozumnie innego człowieka i ma jakieś uczucia, zakocha się w niej tak jak ja. To książka realistyczna, bolesna i piękna jak... życie.

Tytuł: „Ania z Wyspy Księcia Edwarda”
Autor: L. M. Montgomery
Moja ocena: 8,5/10 

(recenzja archiwalna) 

środa, 18 czerwca 2014

Los człowieka i aniołów. Recenzja książki

Czasami, gdy podniesiemy się z upadku, zastanawiamy się, jak to się stało. Czasami płacząc w ciemny dole, zastawiamy się dlaczego, nie potrafimy zrozumieć przyczyny naszego bólu. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego wczoraj dowiedzieliśmy się, że jesteśmy śmiertelnie chorzy? Że zostało nam tylko chwil życia? I co zrobimy? Świat taki piękny, ludzie dobrzy (choć do tego mam dużo wątpliwości), tyle książek do przeczytania i tyle filmów do obejrzenia. Czasami okazuje się, że takie doświadczenia okazują się dla nas budujące, potrafimy spojrzeć na życie z dystansu. Czasami ból jednak nas łamie, upadamy, załamujemy się, by już nigdy nie podnieść. Dlaczego? Dlaczego wokół nas tyle łez, krwi, śmierci i niesprawiedliwości? Czy zdawaliście sobie takie pytania? Czy myśleliście kiedyś w ten sposób? Jeśli spotkało was w życiu coś przykrego, jestem pewna, że tak. Mało kto, nawet pusta, różowa nastolatka, nie robi tego w czasie zagrożenia i strachu. Dlaczego?

Te problemy nurtują ludzi przez wiele już lat. Napisano już tony książek na ten temat, dosłownie kilometry stronic. Pisarze, jakby czując, że potrafią pojąć więcej niż przeciętny Jan Kowalski, zastanawiają się nad tym problemem. Pomysły są różne: od fatum, przez Boga do zwykłego wypadku i świadomego działania człowieka. A niektórzy.. Zresztą, zobaczcie sami.

Ewa, kiedy ma pięć lat, traci Anioła Stróża. Widzi, jak zostaje pokonany przez Czarnego i spada na ziemię. Odtąd zaczyna się koszmar: to Ewa ustanie na szkle, to przebije sobie drutem rękę, a w końcu dowiaduje się, że ma białaczkę i niedługo umrze. Po jakimś czasie rodzina uświadamia sobie, że Aniołem Ewy jest Ave – pół człowiek-półanioł, Bezdomny, wraz z towarzystwem swojego czarnego brata, z którym toczy filozoficzne dysputy. Ewa znajduje Pióro ze skrzydeł, a kiedy przekazuje mu, on odlatuje. Albo skacze przez okno. Znaczy człowiek skacze przez okno, a Anioł odlatuje, jeśli rozumiecie o co mi chodzi.

Właściwie to jest cała historia. Nie jest specjalnie skomplikowana i – bez całej filozoficznej i egzystencjalnej otoczki – dość infantylna. Zresztą każda postać jest tylko ucieleśnieniem jakiejś idei, jakiegoś konkretnej myśli i schematu zachowania człowieka. Ewa – wiadomo, oznacza człowieka. Anna to Anna, zwykła Anna jakich tysiąc na świecie. A Jan, to również pospolite imię. Reszta bohaterów, nawet babcia, nie mają imion, bo w tej książce nie chodzi o jakąś sensacyjną opowieść o integracji Anioła w życie człowieka, w której bohaterowie mają wymyślne, fantastyczne imiona, a wątek romantyczny zmusza fanki do czytania. To głęboka historia, głębsza niż mogłoby się komuś zdawać.

Jedną z najlepszych rzeczy w tej powieści jest język, jakim posługuje się pisarka. Jest plastyczny, ciekawy, inny, pełen prawdziwej treści, spójny i płynny. Niemal jak wiersz, tyle że wyjustowany. Zdania, choć czasami są krótkie, mają dużo treści, słowa znaczą dokładnie to, co Autorka każe im znaczyć, a muszę powiedzieć, że takie zmuszanie słów jest niezwykle trudne i tę sztukę opanowali do perfekcji tylko nieliczni, naprawdę świetni pisarze. Czyta się lekko, a jednak jest bardzo malowniczo i artystycznie, a jednocześnie jest ciekawie, głęboko i mądrze, chociaż nie zgadzam się z kilkoma z karkołomnych tez pisarki, ale o tym niżej. Muszę jeszcze powiedzieć o tym, że Autorka zaplusowała mi znajomością Władcy Pierścieni , a ta delikatna aluzja o Entach sprawiła, że moje usta rozciągnęły się w uśmiechu rozgorączkowanego fana, który odkrywa, że jego pasja zaraża także innych. Nie posiadam się z radości, że w kolejnej książce zauważyłam fragment o moim najdroższym Śródziemiu. No ale tak, tak. To nie jest blog dla tolkienomaniaków, więc odpuszczam te zachwyty.

Bardo piękna i głęboka jest wymowa książki. Opowiada o tym, że cierpieć musi każdy, bo cierpienie znaczy, że żyjesz. To spodobało mi się najbardziej. Przeczytałam ten cytat na głos mamie i przez jakiś czas rozmawiałyśmy na ten temat. Później zapisałam sobie to w notesie, żeby mi nie uciekło i powtarzam sobie zawsze, kiedy jest źle, a jak wiecie zapewne z własnego doświadczenia, częściej jest źle niż dobrze, niestety. Jest też wiele innych rzeczy, w których Autorka szukając, znalazła Prawdę: bez Ciemności nie może być Światła. Bez Zła nie może być Dobra. Bo, pomyślcie: kim byśmy byli, gdybyśmy codziennie nie wybierali między dobrem i złem? Czy gdyby nam się tylko ciągle dobrze powodziło, pewnego dnia nie uderzyłaby nam do głowy sodowa woda, jak tym wszystkim głupim gwiazdkom Hollywoodu? Te i inne myśli sprawiły, że powieść była dla pewnego rodzaju odkryciem, bo chociaż słyszałam niektóre rzeczy już wcześniej, najlepiej do mnie dociera, kiedy sama się nauczę. I za to dziękuję Autorce.

Fabuła, niestety, nie dorównuje innym książkom tej pisarki. Mimo naprawdę cennych przemyśleń i niepokojących wniosków, do których Autorka dochodzi, fabuła, zawsze okrywająca rozmyślania piękną szatą, teraz jest, co najwyżej, zwykłą sukienką, w niektórych miejscach w dodatku porwaną. Jako bajka czy przypowieść od biedy by się sprawdziła, ale jak na coś bardziej poważnego.. Jakoś nie trawię, może dlatego, że głupie paranormale zżarły mi mózg i anioły stały się dla mnie symbolem pustoty ludzkich umysłów. A może Autorka popełniła błąd osadzając fabułę swojej książki we współczesności, pomijając większość złożoności dzisiejszego świata? Może zbyt uprościła tło? Tak, to właśnie to. W dzisiejszym świecie nic nie jest proste, na pewno nie takie proste jak napisała to wszystko pisarka. Przez to świat jest wyblakły, nudny i pozbawiony głębi.. jak zużyta guma do żucia. Przykro mi jest, że muszę użyć tego określenia do książek tej Autorki, ale, co robić?

Okładka, ta nowa, jest koszmarna. Kto w ogóle ją zaprojektował? To nie jest powieść dla małych dzieci, a na taką teraz wygląda. Przeglądałam raz książki w małej, spokojnej księgarence i w ręce trafiła mi ta powieść. Popatrzyłam nią nią z niejaką zgrozą. Chociaż stara okładka też pozostawia dużo do życzenia, nowa jest już tragiczna. Niby taka ilustracja treści książki, i Ewa, i skrzydła anioła i inne pierdoły, ale oczy bolą. Na starej natomiast mamy jakieś błękitne drzwi (?) i jakieś gifowo/paintowe czarne i białe aniołki. W porównaniu z nową sprawia wrażenie doskonałej (kocham błękitny kolor, więc może dlatego), ale i tak, mówiąc delikatnie, grafik z Wydawnictwa Literackiego się nie postarał. Kolejna przykrość.

Bohaterów właściwie omawiać nie będę. Można o nich powiedzieć niewiele, a jeszcze mniej dobrego. W innych książkach pisarki, mimo że bohaterowie i tak zawsze byli tylko ilustracjami jakiś poglądów filozoficznych czy jakiś cech, nie byli pozbawieni własnego barwnego charakteru. Tu są nijacy.. Jan jest informatykiem, Anna właściwie też bardziej naukowcem niż artystką, babcia typową babcią, głęboko wierzącą katoliczką.. Później, w czasie choroby Ewy, rodzina się wiele uczy, zaczyna dostrzegać to, czego przedtem nie dostrzegali, ale jak dla mnie jest to po prostu przeskoczenie z skrajności w skrajność. Tak, tak, tak się dzieje kiedy postacie nie są dobrze zbudowane. Chociaż niewątpliwie ciekawego wątku Pani Samej to dość często się spotyka w literaturze, więc żadnych rewelacji nie było. Są papierowe, nijakie, trochę bez charakteru. I chociaż uwielbiam takie postacie jak Czarownice, Luelle, Jona, Ariela czy Gaję, tych z tej książki nie potrafię nawet zaakceptować. Nie wiem, jak udało się pisarce takiego formatu stworzyć takich bohaterów, ale nieważne.

Niektóre z przedstawionych w książce tez wydały mi się absurdalne, a niektóre mnie zbulwersowały, co nie jest dobre dla otoczenia, ponieważ zbulwersowana Kylie jest bardzo niebezpieczna, jeszcze z innymi nie mogę się zgodzić, chociaż jestem osobą otwartą. Najgorzej było z tym Swedenborgiem. Kto to jest, do kurczaków z McDonalda? Co? Lepiej nie będę szukać w Internetach, bo się wkurzę jeszcze bardziej. Z aniołami rozmawiał, ha, ha. Jasne. I w dodatku nie miał schizofrenii. No to pisarka musiała naprawdę go wymyślić, bo to niemożliwe (jak pisałam, żeby nie zepsuć sobie krwi, nie sprawdzę tego w Internecie), żeby taki żył. Jeśli chodzi o ducha dziadka Ewy, pióra i inne takie, Autorka nie potrafi jakoś sprawić, by te wydarzenia były w jakiś sposób wiarygodne dla czytelnika i w ten sposób wszystko wydaje się takie infantylne..

Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca i przeczytał wszystko, co napisałam powyżej, w co mocno wątpię, widzi moje potworne rozczarowanie w całej rozciągłości (południkowej i równoleżnikowej). Mój ból. Moją stratę.. No dobra, nie zachowuję się jak idiotka. Przede mną jeszcze dwie powieści Autorki dostosowane do mojego wieku, a ja się boję.. Że jedynymi książkami jakie się udały pisarce są historia Jona i Luelle. A reszta zasługuje na haniebną okładkę i, pomimo kilku ciekawych i słusznych uwag, na zapomnienie i pogrzebanie. Książki niekiedy podzielają los upadłych aniołami, błądzących gdzieś w ciemnościach i zimnie Mlecznej Drogi, a także umarłymi dawno ludźmi, których nagrobki pokryły się mchem zapomnienia, a deszcz zmył litościwie imiona, nazwiska i daty urodzenia i śmierci.

Tytuł: „Tam, gdzie spadają anioły”
Autor: Dorota Terakowska
Moja ocena: 6,5/10