niedziela, 31 sierpnia 2014

500 KOMENTARZY: NAJSTARSZA RECENZJA - Czarny Młyn i czarne postępki jego. Recenzja książki

Na komputerze mam jeszcze drugą, pięciometrową wersję tej recenzji, ale na potrzeby tego skromnego bloga napisałam jeszcze jedną, żebyście w którymś momencie nie padli trupem ze znudzenia przed komputerem.

Tę nowoczesną, poniekąd ciekawą książkę (jeśli nie rozumiecie, „ciekawa” w ironicznym znaczeniu),pożyczyła mi koleżanka, zafascynowana lekturą i obiecująca ciekawą, inną lekturę. Inaczej, do mnie, niemającej czasu ani nerwów na surfing po Internecie, ta książka nie dotarłaby. A szkoda, ta pozycja zapada głęboko w pamięć, mimo tego, że najlepsza nie jest. 

Rzecz dzieje się w wiosce Młyny, prawdopodobnie w XXI wieku. W Młynach nie ma łączności ze światem, tzn. nie działają komórki, telefony stacjonarne, telewizory itp., co jest skutkiem działania trakcji elektrycznych, przebiegających niedaleko wsi. Są też tam ruiny kombinatu i czarny, osmalony wiatrak, w którym „jest jakieś zło”. Pewnego dnia ramiona wiatraka zaczynają się ruszać, mimo że są pogięte i stare. Na tym właściwie zaczyna się akcja książki. Na skutek „przebudzenia się” wiatraka z Młynów uciekają króliki, a następnie wiatrak w dziwny sposób przywłaszcza sobie pompę z przepompowni. Później do młyna „uciekają” wszystkie urządzenia AGD i RTV tj. telewizory, radia, opiekacze do tostów, a nawet stary samochód. Jeszcze później w młyn „wsysa”upalne lato i na końcu porywa wszystkich dorosłych z Pawłem, uczniem technikum, włącznie. Dzieciom pozostaje walczyć z potworem, co jest dziecinnie proste, ponieważ Melka, upośledzona siostra głównego bohatera, dzięki swoim zdolnościom, mówi im nawet to, co mają zabrać ze sobą i jak działa Czarny Młyn. Dzieci, a w szczególności główny bohater, stają się wyidealizowanymi bohaterami tej walki, wraz z Babką, która, mimo że jest stara i ma sztuczną szczękę, potrafi jeździć doskonale na rowerze, atakować przerobiony na straszliwe narzędzie do zabijania samochód(!) i niszczyć drążkiem do kruszenia lodu jak husarz kopią! Dziwne, bo owej Babce nawet upadek nic nie robi. Oczywiście, wygrywają, odzyskują rodziców, a młyn okazuje się być „nie z tego świata”(?).

.Napisałam, że zapada w pamięć, prawda? Nie zapada jednak jako książka porywająca, ani czytadło do czytania w autobusach wlokących się z jednego krańca Polski na drugi, tylko jako przykład książki, pisanej nie dla samej Sztuki, tylko dla powodów bardzo przyziemnych. Taka sobie powiastka o dorosłych, którzy nie są tak silni, żeby przezwyciężyć zło, tolerancji, biednym dzieciństwie i ludziach, którzy kochają, ale nie są kochani. Bohaterowie też są oryginalni, jeśli rozumiecie ironię. W ostatnich rozdziałach zostali wykreowani na herosów, co jest trochę śmieszne, bo dzieci na co dzień bawiące się w zombie i mające dość pstro w głowie, którzy w ogóle o tym nie myśleli... Autor starannie wyrysował postacie dzieci i uczynił postaciami głównymi (jednak najwięcej jest o chłopcu, mającym dość nietypowe imię – Iwo). Dorośli nie są wyraźnie narysowani, więc bujają sobie w tle jak balony i od czasu do czasu gdzieś się pojawiają, by zaraz zniknąć. Postaci dzieci są dość stereotypowe – mądry Iwo (przeczytał wszystkie ciekawsze książki z biblioteki szkolnej), Natalka (tchórzofretka), Justyna (napuszona, świetnie się uczy i śmieje jak hiena), Karol (czyta komiksy o Matrixie i ma zbyt dużą wyobraźnię) Paweł (chodzi do technikum i „naprawia” radia oraz inne śmiecie). Charakterystyka bezpośrednia, polegająca na bełkocie typu „miała na imię...rodzice pracowali...lubiła...nie lubiła...” przypomina opowiadania nastolatków i raczej jest pozbawione wszelkiej oryginalności.

Akcja dzieje się w przestrzeni całkowicie wymyślonej przez Autora, bo gdzie, do licha, może znajdować się wioska Młyny pod Koninem? Krajobraz wiejski różni się od tego z Reymonta, Orzeszkowej i innych tego typu gagatków, którzy bili pokłony przed polską wsią. Tu Czytelnik spotyka się z ponurą wioską z opuszczonymi domami, trakcjami elektrycznymi, bagnami i młynem oraz ruinami PGR-u. Taka sceneria mogłaby być wymarzonym miejscem do straszliwych horrorów, ale nie jest... No właśnie!

Jedna tylko rzecz uwiera mnie tak, że ledwo mogę czytać tę pozycję. Tam nie ma nastroju.

Rozkopane cmentarze i puste wioski, bez lekkich, wtrąconych przypadkiem opisów nocy lub ponurego dnia można porównać do starodawnej armaty w muzeum w upalny dzień i kogoś piszczącego obok nas „Kurcze, zaraz wystrzeli!”. Zajrzyjmy choćby do Stephena Kinga. Dlaczego jego powieści mrożą krew w żyłach? Tam jest nastrój. A książki naszego poczciwego Heńka Sienkiewicza? Ponure Dzikie Pola pełne duchów, jar gdzie mieszka Horpyna urywająca ludziom łby, krwawe wojenne jatki, kruki, wróżby i palące się miasta, ciemne więzienia, ryczące lwy, opętani kolesie ucinający dłonie bezbronnym więźniom, wizje śmierci....Narasta poczucie zagrożenia, jesteś sam, względnie z przyjaciółmi, a niebezpieczeństwo czyha wszędzie.. A inny Heniek, tym razem Garncarz (jak kto chce, Harry Potter) i tomiszcza jego przygód? Stwory, potwory, ciemne komnaty, krew, Voldemort (zmieszanie Śmierci z Lucyferem, jak sądzę) i starach paraliżujący Portiera (no dobra, Pottera) i jego przyjaciół. To wszystko tworzy klimat, jakiego próżno szukać w „Czarnym Młynie”. A szkoda. Inaczej wyszłoby coś ciekawego,kawał mrożącego krew horroru, może całkiem niezłego, kiedy spojrzałoby się z punktu widzenia krytyka literackiego.

Uwagę przykuwa wątek rodziny głównego bohatera, ładnie zarysowany i delikatny. Jego ojciec wyjechał do Norwegii na zarobek i nie wrócił. Nie wiadomo, dlaczego. Znalazł sobie nową rodzinę czy zmarł – zdania są podzielone i Czytelnik musi osądzić sam. W każdym razie Iwo, który czyta książkę o Norwegii, myśli, że ojczulek stał się Wikingiem (każdy, nie tylko fan Asteriksa powinien wiedzieć, kto to, a jak coś, to od czego są książki i Wikipedia?). Ładnie to wyszło, psychologicznie prawdopodobnie nawet. Wątek ten, ma coś z nostalgii i cierpienia. Babka, opiekunka taty Iwa, pod szorstkością kryje w sobie rozpacz, bo ojciec chłopca był zupełnie jak on. Gdyby pan Marcin Szczygielski był ciut odważniejszy i gdyby nie chodziło tu o nagrodę w konkursie im. Astrid Lindgren, mógłby rozbudować ten wątek i uczynić go głównym. Wtedy powieść ta była bliska wielu Czytelnikom, mnie również.

Książka ma coś w sobie z rzeczy, nazywanej artyzmem, ponieważ powieść otwarta nie jest łatwa do opanowania. Pod tym względem „Czarny Młyn” powinien być wzorem dla powieści z pogranicza horror/fantasy dla młodzieży, ponieważ najczęściej bohaterowie wyjaśniają wszystko z najmniejszymi szczegółami. Tu jest inaczej. Na początku jest fajnie, dzieci leżą sobie na trawie i nagle młyn (czy wiatrak) zaczyna działać. Do końca nie wiemy co i jak z nim było,co się tak naprawdę stało, kto kierował młynem. Łatwo jest przysiąść i wypchać szkielet „Czarnego Młyna” swoimi pomysłami, wątkami, szczegółami i innymi tego typu rzeczami. Dlaczego? Bo temat ujęty jest po łepkach i da się tam zmieścić mnóstwo nowych wymysłów. Gorzej byłoby np. z „Quo Vadis” Sienkiewicza – aż się boję pisać swojej wersji ( mam zamiar podarować głównemu bohaterowi demoniczną siostrę Lucjannę, osobę, „dzięki” której Neron urządzi masakrę chrześcijan, później ją nawrócić i na końcu ukatrupić wszystkich, których Sienkiewicz dziwnym przypadkiem nie zakatrupił), ponieważ musiałabym zmienić porządnie fabułę. Dzieło Heńka jest zamknięte, trudno coś tam dodać. Natomiast powieść Szczygielskiego rozwija poniekąd wyobraźnię Czytelnika, który uzupełnia luki własnymi wymysłami. Historię tę można interpretować na różnoraki sposób – od koszmarnego snu do wizji, poprzez zlepek relacji wielu osób, zebranych przez Autora i opracowanych bez komentarza.

Na międzynarodowym rynku od kilkunastu lat istnieje książka mająca wielką grupę fanów, o tytule znanym wszystkim - „Dzieci z Bullerbyn”, z której, najprawdopodobniej, inspirację czerpał Autor recenzowanej książki. Jeśli chodzi o artyzm, wątki, bohaterów i wszystko, co składa się na tę klasyczną, niezapomnianą opowieść, niemającą jednak nic wspólnego z horrorem, mimo plusów „Czarnego Młyna” jest zdecydowanie lepsza. Gdybym miała wybrać między „Czarnym Młynem”, a „Dziećmi...” wybrałabym bez wątpienia to drugie...

Autor: Marcin Szczygielski
Tytuł: „Czarny Młyn”

Moja ocena: 3,5/10 

Starałam się z grubsza nie poprawiać błędów, bo to już historia. Recenzja datowana na wrzesień 2012 roku. 

sobota, 30 sierpnia 2014

Podsumowanie sierpnia 2014

No, więc sierpień za na nami i wcale nie jestem zadowolona. Wręcz przeciwnie. Szkoła, co dla mnie oznacza dziewięciomiesięczny horror non stop, apokalipsę zombie, pochowanie żywcem, wyprawę do Mordoru i III Wojnę Światową w jednym. Szkoła także, niestety, oznacza mniej książek, mniej recenzji i w ogóle moje, mam nadzieję, tylko kilkudniowe nieobecności na blogu. Czasami nawet nie będę miała siły wejść, by skomentować Wasze posty (na co chęć traciłam w miarę przybliżania się daty 1 września) za co z góry przepraszam.

W każdym razie choć nie będzie mnie nawet miesiąc (co się nie zdarzy) nie myślcie, że Zakurzone Stronice to blog wymarły.

Sprawy blogowe. Niezrecenzowane przeczytane ostatnio książki, dużo nieciekawych recenzji archiwalnych (coś z tym trzeba zrobić, nie?), brak postów, które miały się pojawiać cyklicznie... Eh. Jestem świadoma własnego upadku. Ale pozwólcie, żebym się usprawiedliwiła: laptop mi się popsuł i musiałam zanieść go do naprawy. Przez to nie mogę pisać rzeczy, które tam powstawały (chociaż mam komputer stacjonarny i tablet), bo mówiąc wprost, dostaję wścieklizny na samą myśl o pisaniu czegoś od nowa. Uznajmy, że wakacje to urlop od takich rzeczy. Co do recenzji, przeczytałam mnóstwo książek i na dysku mam mnóstwo świeżutkich, jeszcze ciepłych, recenzji – chociaż szczerze mówiąc, realizuję jeszcze jeden, bardzo poważny i wielki projekt. No i mam niespodziankę dla Was, kiedy napiszecie więcej niż 500 komentarzy (niedługo, już, niedługo) i 1000 wyświetleń (też już niedługo, może w październiku). Będą to niespodzianki recenzjowe. Przygotuję dla Was także kilka innych niespodzianek, ale o tym napiszę później. 

Z powodu spamu komentowanie anonimowe będzie wyłączone tylko w weekendy. Tak na marginesie.

Teraz to wygląda jak zapis EKG, mam 

nadzieję, kogoś, kto nie umrze. 
Mam nadzieję, że będzie wesoło jak w wakacje i mam nadzieję, że będziecie mnie podnosić na... dachu, tfu, duchu (coś mi się Pippi dziś przypomniała) i dzięki Wam chociaż się uśmiechnę, zagłębiając się w internetowym świecie. I nie pozwolicie, żebym wymiękała i stawała się sentymentalna jak stara baba.

Z ciepłymi pozdrowieniami,
Kylie Raven


piątek, 29 sierpnia 2014

Dotyk zaskoczenia. Recenzja książki

Znam dużo wydawnictw i orientuję się, jakie książki wydaje każde z nich, więc kiedy wejdę do księgarni i wiem, czyich książek mam szukać – nie chcę im robić reklamy, ale kilka takich jest. Profesjonalizm, szeroka gama ciekawych książek, estetyczne wydania i świetne przekłady. Są też wydawnictwa, które staram się omijać szerokim łukiem. I do takich wydawnictw należy wydawnictwo Amber, specjalizujące się w książkach dla młodzieży. Najczęściej są one nie tylko – mówiąc delikatnie – niewydane zbyt dobrze i najczęściej takie, że ledwo można czytać, przynajmniej ja tak myślę. Dlatego nie mam o tym wydawnictwie zbyt dobrych opinii, wręcz przeciwnie. Te okładki..

Co ja na to poradzę, że przeglądając książki w bibliotece, zamykam oczy i wyciągam książkę na ślepo? W taki sposób wybrałam sobie już wiele lektur, czasami, co muszę stwierdzić z zaskoczeniem, bardzo dobrych. Pewnego razu właśnie trafiłam na książkę wydawnictwa Amber. Miałam już do czynienia z tymi książkami, oj, miałam. Ale wzięłam, bo pomyślałam, że mi nie zaszkodzi, nawet nie zabierze dużo czasu, po owa powieść miała tylko sto ileś stron. Tytuł brzmiał tak, że od razu domyśliłam się, o co chodzi. Ah, tak. Napis na okładce też wiele mówił, choć był dla mnie zaskoczeniem. Najczęściej opisy od wydawnictwa były w stylu „piękna, romantyczna powieść”, „miłość jak ze Zmierzchu”, a tutaj... tylko pytanie. Sugestia, która choć odkrywała prawie wszystko, zaciekawiła mnie. Może, daj kochany Panie Boże, któryś mieszkasz w niebie, będzie to coś ciekawego, co podniesie moją ocenę o paranormal romanse chociaż o pół stopnia?

Eve Evergold jest zwyczajną dziewczyną. Razem ze swoją przyjaciółką Jess, idzie właśnie do liceum, do pierwszej klasy. Mieszka w małym miasteczku, więc ostatnio sensacją jest to, że jest dwóch nowych uczniów. Luke jest synem nowego pastora i kimś, kto zawsze ma pełno dziewczyn. Drugi z nich jest bardziej pociągający i seksowny, tak samo, jak jego zagadkowe imię – Mal. Jednak w mieście dzieją się różne dziwne rzeczy. Megan, koleżanka dziewczyn, idzie do psychiatryka. Za nią matka Shanny, innej dziewczyny, Belinda i kilka innych osób. Co się dzieje? Nikt tego nie wie, ale tymczasem z Eve dzieją się dziwne rzeczy. Ma widocznie jakąś moc. Kiedy napadają ją jacyś chłopacy, zabija piorunami jednego z nich. Po jakimś czasie odkrywa straszną, dziwną prawdę o sobie. Jest potomkinią Wiedźmy z Deepende, a jej moce uaktywniają się, bo przez portal przeszedł Główny Demon, by, jak co sto lat połyka dusze mieszkańców miasta, najpierw osłabiając ich koszmarami, a później wysysając duszę podczas pocałunku. Tego wszystkiego dowiadują się z zwojów znalezionych w kościele. Eve i Jess podejrzewają najpierw Luke'a, ale później podejrzenie pada na właściwego człowieka. To Mal jest Głównym Demonem, więc Eve, na randce z nim, zabija go (jest bliska pocałowania go, ale nie robi tego, uff). Na tym kończy się pierwszy tom tej opowieści.

Doprawdy nie wiem, jakie rzeczy, całkowicie zasługujące na plus, można znaleźć w tej książce. Hm, z tym są zawsze największe problemy. Hm. Już wiem. Tak, pomysł. Choć oklepany, zadziwił mnie pewnego rodzaju świeżością. Jak dotychczas, zwykle było o dziewczynie, która zmaga się z miłością do anioła i demona, przy czym zawsze wybiera tego, kogo poznała wcześniej (ta zasada sprawdziła się w prawie wszystkich książkach i posługuję się nią, by wysnuć najprawdopodobniejsze zakończenie dziejów bohaterów jakiejś książki). Tu przystojny Mal jest wrogiem i Eve go zabija, choć myślała, że już się zakochała. Tymczasem coraz bardziej ma się ku Luke'owi. Jakaś odmiana zawsze jest dobra.
Okładka jest lepsza od wszystkich spotkanych przeze mnie w tym wydawnictwie. Przedstawia dziewczęcą twarz, ale bardzo ciekawie została ona przedstawiona – jest sina, usta ma czerwone, ciemnofioletowe oczy z jakimś błyskiem w środku, które z niepokojem patrzą na czytelnika. Widać także ramiączko różowej bluzki. Ale na skórze dziewczyny możemy dostrzec ważny szczegół. Oto na dłoniach i pod okiem ma jakby cienisty tatuaż – kruki i ciernie, co, moim zdaniem, jest ciekawym urozmaiceniem i nawiązaniem do treści. Tło z lewej strony stanowią włosy dziewczyny, czarne jak smoła, z jakimś zimno niebieskim prześwitem, a po prawej stronie tło jest całkowicie czarne. Minusem jest tu czcionka zastosowana w imieniu i nazwisku Autorki. Od razu kojarzy mi się z fatalnymi napisami na halloweenowych gadżetach w różnych dziecinnych gazetek w stylu „Kaczor Donald”, ale jestem pod wrażeniem czcionki tytułu – nawet porządne wydawnictwo by się nie powstydziło. Napis na okładce jednak sprawia, że wiemy już od razu, o czym będzie książka, a ja, znająca chyba prawie wszystkie warianty fabuł, już doskonale. Już po zachowaniu Megan wysnułam prawidłową diagnozę – demon!

Literówki znalazłam może dwie, może trzy, ale nie dużo. Papier, na którym wydrukowano książkę, jest miękki i łatwo się drący, czcionka i jej krój nie są tragiczne, da się czytać. Tytuł – lapidarny, dość tajemniczy, odnoszący się do ważnego fragmentu powieści, lecz jednak nie ma żadnego ukrytego znaczenia, tylko jest określeniem na demony. Ah, jakież to gotyckie.

Język mnie zadziwił. Pisarka potrafi bowiem budować zdania poprawnie, a jeszcze język jest dość plastyczny. Czasami znajdowałam określenia, jakie spotyka się w tych dobrych książkach, nie tylko czczą gadaninę. Nie posiadałam się ze zdziwienia, ale też to mnie uszczęśliwiło. W końcu znalazł się ktoś, kto mniej więcej umie pisać. Bo trzeba przyznać, że Autorka tej książki zasługuje nawet na miano pisarki. Ma własny styl i choć narracja jest, jak zwykle, w pierwszej osobie, jest w niej coś, co tchnie świeżością, a nie odgrzewanymi wciąż na nowo kotletami.
Akcja pędzi na kark, na szyję, co wprowadza nieco zamieszania do fabuły, nieścisłości luk do akcji. Książka nie ma wielu stron, więc już na trzeciej czy czwartej przyjaciółki idą do opętanej Megan, a Eve kilkanaście stron później dowiaduje się o swoim pochodzeniu i misji. Przez to książka wydaje się płytka, a temat potraktowany po łebkach. Rany! Ile na ten temacie można by zapisać stron! Gdyby to wszystko rozpisać, rozwinąć i bardziej rozbudować, powstałaby całkiem niezła powieść gotycka. Ale ta książeczka miała tylko niecałą dwusetkę stroniczek, plus zwiastun następnej części serii. Autorka chciała skończyć z serią jak najprędzej czy jak? Może zaczynało brakować jej pieniędzy i czuła potrzebę szybkiego załatwienia sobie jakieś sumki? Hm...

Często bohaterowie sobie nawzajem zarzucają, że są puści, co jest, oczywiście, prawdą. Szczególnie Eve. Nie tylko brakuje jej jakiegoś większego tła, szczerszego przedstawienia wątku rodziny, ale także sama jest pusta. Ma najlepszą przyjaciółkę, lepszą niż siostrę, kocha zakupy i wciąż myśli o kosmetykach. Oczywiście Autorka w końcu zorientowała się, że bohaterka nie miała być taka, jaka wyszła i postanowiła uratować sytuację, każąc Eve zastanowić się nad tym, co robi i jaka jest, co oczywiście się nie udało, bo wszystko było już stracone. Jess jest jeszcze pusta – myśli tylko o modzie, butach i chłopakach. Luke to ciota bez dwóch zdań, a kochany Mal śmierdział już od początku demonem, co się szybko się wydało, zanim w ogóle zaczęłam go lubić. Inne postacie są nierozbudowane, występują na chwilę, by zaraz zniknąć. To jest konsekwencja ujęcia wszystkiego po łebkach, proszę państwa.

Nie było dobrze, ale lepiej niż zazwyczaj, na tyle, że dało się, nawet czytać z jakąś tam przyjemnością w dodatku. Czyta się szybko, płynnie i bez większego szarpania nerwów. Ot, książka w sam raz na ciężką długą podróż. Jak na wydawnictwo Amber.. No, no. Pozwoliłam sobie na nieco i ryzyka i dotyk .. nie tandety, ani nie ciemności, bo ta książka zbyt mroczna to nie była, ale zaskoczenia.

Tytuł: „Cienie”
Autor: Amy Meredith
Moja ocena: 3/10

(recenzja archiwalna) 


czwartek, 28 sierpnia 2014

Pech chodzi po pisarzach. Recenzja książki

Czasem po wielkich emocjach trzeba ochłonąć. Po jakimś widowiskowym filmie albo jakiejś książce, która fascynuje tak bardzo, że nie można się po prostu oderwać, trzeba ostudzić emocje. Słuchając na przykład muzyki albo czytając inną, o wiele skromniejszą książkę. Czasami też jest tak, że chce się jeszcze więcej euforii i zainteresowania, więc sięga się po książkę innego, ale równie dobrego Autora i zagłębia w lekturze.

Po "Czasie honoru", książce, a właściwie dwóch książkach, które po prostu opętały mnie, postanowiłam wrócić do kryminałów, do dwóch, jak sądzę, najlepszych Autorek tych książek, szczególnie że w moje łapki wpadła jedna z najnowszych powieści z cyklu o Maggie O'Dell, sympatycznej agentki specjalnej FBI. Ot, jak się na człowieku odbijają tematy wojenne. No ale to szczegół. Ponieważ tytuł przypominał mi film "Czarny Czwartek" (Janek Wiśniewski padł!), zabrałam się z przekonaniem, że to będzie niesamowicie dobra rzecz. Ta pisarka jest przecież bardzo dobra marka, jak sądziłam po wcześniejszych powieściach. Miałam nadzieję, że chociaż powieść nie jest gruba, to znów wybiorę się na polowanie na psychopatycznego mordercę. Miałam nadzieję.

W gigantycznym centrum handlowym Mall of America, w czasie Świąt, dochodzi do zamachu terrorystycznego. Trzy plecaki, które miały służyć czemuś innemu przynajmniej w oczach zamachowców, którzy o niczym nie wiedzieli, wybuchają, doprowadzając do maskary. Na miejsce zbrodni przyjeżdża Maggie i jej ... hm... przyjaciel Nick, który teraz jest ochroniarzem. W całą sprawę wplątana też jest pewna dziewczyna, Rebecca i Patrick, przybrany brat O'Dell. Szybko okazuje się, że sprawa ma wiele związanego z terroryzmem, polityką i dawniejszej zbrodni jeszcze sprzed WTC. Okazało się, że pewien mężczyzna towarzyszył wtedy zamachowcom, jednak nikt nie mógł ustalić jego tożsamości. W tej powieści to właśnie on stoi za atakiem na centrum handlowe, pisarka nadała mu nawet imię i nazwisko. Akcja książki, która rozgrywa się zaledwie w przeciągu kilku dni, polega na ustaleniu, kto stoi jeszcze wyżej niż ów zamachowiec i zleca to wszystko, a także unieszkodliwieniu ataku na lotnisko w Phoenix.

Największym plusem tej części jest tajemniczość i ciekawy temat. Bo przecież pisarka oparła to na faktach, jak pisała. A fakty są zdumiewające. Otóż to, że w '95 ludzie faktycznie widzieli jakiegoś trzeciego zamachowca, tylko że nikomu nie udało się dowieść, kto to był. Dlatego wszystko jest otoczone tajemniczą mgiełką, fascynującą i zmuszającą do czytania dalej. Fajnym przerywnikiem był także sam temat terroryzmu. Bo u tej Autorki miałam do czynienia tylko z psychopatycznymi mordercami.

Jednak zawiodłam się na tej książce i to ciężko. Bo weźmy bohaterów. Maggie stała się bezpłciowym stworzeniem, pozbawionym cech (wszystko, co miała najlepsze, odleciało w siną dal), Nick to tylko przystojniak, Patrick jest tylko młodym chłopakiem.. Jeszcze Rebecca zachowała nieco własnych, oryginalnych cech charakteru i nawet ją polubiłam - ot taka sympatyczna studentka z ładną fryzurą, jak widać, żywiąca do Patricka pewien rodzaj sympatii. Bogu niech będą dzięki.

Akcja zbyt porywająca nie była, jeśli oczywiście mamy porównać do innych książek tej samej pisarki. Dwieście i trzydzieści strony klepaniny o niczym. Śledztwu też zabrakło tej ciekawej, sensacyjnej strony. Po prostu pisarka pokpiła sobie temat. Pisanie bez entuzjazmu, nawet się zmuszając, nie świadczy o tym. Powieść może być niedorobiona w warstwie, na przykład, psychologicznej bohaterów, ale uważam, że książka napisana z pasją zakryje wszystkie takie defekty. Kiedy nie piszemy z pasją, tylko dlatego, że „zaczęłam, kurde, muszę skończyć”, to wyjdzie twór zupełnie nijaki tak jak tutaj. Bezbarwne, niewciągające, mało klimatyczne, szybkie, jakby pisarka chciała szybciej skończyć, a przez co mało logiczne i interesujące. Lubię wgłębiać się w fabułę, ale kiedy jest szybka, jednowątkowa i czasami śmiesznie nielogiczna, dostaję nerwicy. Rozwiązanie śledztwa nie jest jasne ani ciekawe, raczej oklepane, ale także mało mnie obchodziło. Bo przecież tak naprawdę nic się nie stało. A może coś się stało, tylko mnie to nie obchodziło? Całkiem możliwe. Pierwsze sześć powieści o Maggie było ciekawych, emocjonujących i bardzo dobrych. Dlaczego? Bo pisarka lubiła o tym opowiadać, to było dla niej ciekawe. Miała ciekawe pomysły na fabuły, pisanie sprawiało jej przyjemność. A teraz? Zorientowała się, że Maggie jest dobrą maszyną do robienia pieniędzy, więc kolejne powieści są już tylko marketingiem. Dlatego są takie kiepskie.

Język jest nudnie prosty, już o opisach wolę się nie wypowiadać, żeby jeszcze bardziej się nie rozczarować, lepiej będzie, jak o tym zapomnę. Pisarka nie ma ciekawego, porywającego stylu, barwnego słownictwa, czegoś, co by wyróżniało tę książkę. Przeciętny zasób słownictwa, przeciętne budowanie zdań, przeciętna intryga. Nie ma już tych porywających kawałków, opisów, nic. Nuda, co przyjęłam z wielkim zaskoczeniem.

Połowy ulubionych bohaterów z cyklu nie było. J.R Tully, Emma, Gwen, Julia Racine i gdzieś sobie poszli, zostawiając Maggie z tym Nickiem, który, jak już pisałam wyżej, robi się coraz bardziej masłowaty i ciotowaty. I oczywiście nigdy razem nie są, co wkurza. Boże, ile to Autorka będzie to ciągnąć? To wkurza, irytuje i coś jeszcze. Wnerwia mnie to. Nie byłoby lepiej, gdyby skończyła już ten wątek? Ot, wzięliby ślub, albo zostałby Nick zabity.

Sama sobie się dziwię, że ta recenzja jest taka krótka – w OpenOffice zajęła mi nie całe dwie strony, z czego większą część i tak poświęciłam na własne rozważania. Przecież kiedyś tak lubiłam tę pisarkę. Mistrzyni thrillera psychologicznego, pierwszy thriller w mojej rozwijającej się prężnie karierze mola książkowego. Osoby, której książki są sensem życia. I co? Najlepsze thrillery? Rozczarowało mnie bardzo i w dodatku nie było o czym pisać. Ot, pusta rzecz, coś nieciekawego. Autorce wyczerpały się pomysły? Tak naprawdę nie che jej się pisać serii? A może miała zwyczajnego pecha? Takiego pecha, który zwykle chodzi po pisarzach, że człowiek czuje się wypompowany jak balon i nie wie, co by tu napisać, bo w głowie nie ma żadnych pomysłów? Tak, często zdarza się to pisarzom. Każdemu pisarzowi.

Tytuł: „Czarny Piątek”
Autor: Alex Kava
Moja ocena: 3,5/10

(recenzja archiwalna) 

To taka tam recenzja archiwalna, ale powiedzcie mi lepiej, co myślicie o takich wcięciach? Jest lepiej? Gorzej? Mam całkowicie rozdzielić akapity? Ponieważ ciągle się waham (chociaż tak, w sumie, nie byłoby źle), powiedzcie, co o tym myślicie. 

środa, 27 sierpnia 2014

Anioły, Amory i wojna. Recenzja książki

Głupio mi mówić innym ludziom, że nie lubię książek, które oni mi polecają. Że głupio było mi odmówić, kiedy koleżanka dała mi do przeczytania Pamiętniki Wampirów, żałuję do dziś, szczerze mówiąc. No ale przecież trzeba być uprzejmym, prawda? Przez jakiś czas odkładałam wciśnięte mi na siłę przez innych ludzi książki, zwracając je dwa tygodnie później z uprzejmym uśmiechem i "tak, to była fascynująca lektura!", ale jedna ze znajomych mojej mamy ma denerwujący zwyczaj przepytywania mnie ze swoich ukochanych obyczajówek, które mi pożycza: a to, kotku, czy nie było fascynujące? Ciekawe, prawda? Mam nadzieję, że wątek takiej i takiej bohaterki bardzo ci się spodobał.. I inne takie. No i co miałam powiedzieć? Zaczęłam czytać te wszystkie powieści w szkole, pomiędzy kolejnymi lekcjami, a także na lekcjach WF (z powodów zdrowotnych nie mogę ćwiczyć, co bardzo mnie cieszy), jakoś brnąc przez kolejne strony by potem z uśmiechem na ustach rozmawiać o tym z ową koleżanką mamy. W ten sposób wilk jest syty, a owca cała, natomiast ja mam dodatkowe książki do obrzucania błotem. W sumie nie jest tak źle.

Pierwszą część tej sagi już wcześniej recenzowałam, drugą ta pani nie miała, co nie robiło mi większej różnicy, natomiast tę trzecią trzymałam u siebie pół roku, zanim zdecydowałam się ją dokończyć. Poszło całkiem sprawnie, aż sama byłam zdziwiona, jeśli porównać do innych tego typu książek, które zdarzało mi się czytać nawet przez cały rok. To była najbardziej chyba zasługa nudy, jaka panowała w szkole w maju i czerwcu.

Tym razem otrzymujemy historię osadzoną w realiach II Wojny Światowej, a dotyczy ona wnuków i prawnuków bohaterów poznanych w pierwszej części, chociaż pojawia się tu hrabia Tomasz Zajezierski, będący już jednak zdziadziałym wrakiem tamtego młodzieńca z pierwszej części. Także migawkami pojawia się syn Marianny i owego hrabiego, Paweł Cieślak, a także ten zrodzony ze związku z nieszczęsną Adą, ksiądz Paweł (ten pierwszy urodził się Ameryce, więc Marianna nie wiedziała, jak będzie się nazywał pierworodny hrabi, tak więc przepowiednia wiedźmy z pierwszej części się spełniła). Jednak większość książki zajmują młodsi bohaterowie – Adam Troszyn, Gina Weylen (matka Adama, córka Kingi, tej która wyszła za Ruska), Cecylia Hyrć, jej matka, Zyta Cieślak i wiele innych mordek. Obserwujemy to, co chyba miało być romansem Cecylii i Adama (którzy, w gruncie rzeczy, byli dalszą rodziną), wojenne przygody Giny Weylen, która w końcu, niestety, umarła na białaczkę, jesteśmy świadkami śmierci hrabiego Tomasza i – wreszcie! - dowiadujemy się, czyja to mumia spoczywała w zawalonych podziemiach pod Gutowskim rynkiem.

Właśnie, pierścień. Najmocniejszy punkt powieści. Sauron, który znów szuka swojego Pierścienia Jedynego, niedawno chciał się ode mnie dowiedzieć, co z tym pierścieniem z Gutowa, bo mało znalazł tak obiecujących tropów, był zaskoczony, tak samo jak ja. Otóż rodowy klejnot Zajezierskich, wykradziony przez Tomasza dla Marianny i zabrany przez nią do Ameryki, znalazł się w rękach młodej Niemki, Julii Papke, która skryła się w podziemiach. Przeszła przez ręce syna Marianny, Pawła, jego syna Zygmunta, który dał go swojej żydowskiej kochance, Lily. Kiedy ta, podczas wyzwalania miasteczka od Niemców, bandażowała jakiegoś Polaka, pierścień wypadł jej z skrytki w ubraniu i podniosła go Julia. Ukryła się w podziemiach, by odczekać na ukochanego Niemca, ale gdy ten nie wrócił, ona tam została i umarła wraz z pierścieniem. A już wszyscy myśleli, że to Lily. Autorka mnie tu naprawdę zaskoczyła, jak w niektórych kryminałach, w których wydaje nam się, że, wraz z detektywem znaleźliśmy mordercę. To chyba największy plus tej książki.

Fabuła, a przynajmniej jej fragmenty, zaciekawiły mnie i, ze zdziwieniem, muszę przyznać, że niektóre rzeczy są naprawdę dobre, jak na przykład historia Giny Weylen, pełna awanturniczych wątków. Wciągająca jej opowieść zaczyna się od więzienia, poprzez uprowadzenie przez Niemców, udawanie choroby psychicznej, śpiewaniem na urodzinach Adolfa Hitlera, romans z nazistowskim oficerem udającym Polaka i ucieczkę do odnalezienia własnego męża i, niestety, śmierci na białaczkę. To właśnie sprawiło, że w końcu zasmuciła mnie ta historia i, mimo że była bardzo ciekawa, nie polubiłam jej. O ile lepiej byłoby usłyszeć, że Gina, najlepsza bohaterka tej książki, żyła jeszcze długie lata w zdrowiu! No ale oczywiście Autorka musiała zniszczyć nawet to, co w jej książce było najlepszego. Jak zwykle.

Drugą rzeczą, na jaką warto by zwrócić uwagę są tajemnice Gutowa, szczególnie ten korytarz pod rynkiem, w którym znaleziono zwłoki Julii Papke i którym wędrował Zygmunt Cieślak w poszukiwaniu Lily, która, wraz z siostrą zakonną, kryła się tam. To chyba dlatego, że przypomina mi się Pan Samochodzik i Templariusze, książka, którą przeczytałam chyba osiemnaście razy pod rząd, pełna korytarzy, trupów i tajemnic. No i dlatego, że jest to wątek kompletnie odstający od reszty powieści, bardziej mroczny i bardziej dopracowany niż wszystko inne.

Reszta jest taka nijaka. Z nadzieją, że z wątku miłości Celiny i Adama coś wyjdzie, pożegnałam się, gdy chłopak zaczął grzeszyć z własną służącą, bo później swojej niby-ukochanej w oczy nie mógł spojrzeć. Równie ciekawa mogłaby być historia współpracy Adama z AK, ale Autorka zgrabnie pojechała sobie po łebkach i dostaliśmy tylko jakieś strzępki informacji, jakieś nielogiczne sceny i kompletnie irracjonalne zachowanie bohatera, w tym lekceważenie wszystkich zasad konspiracji. Pewnie za mało pisareczka o tym przeczytała. Wszystko, co dzieje się w latach dziewięćdziesiątych, czyli wtedy, kiedy Iza grzebie w historii swoich przodków, znów potraktowane jest po macoszemu, a zapowiadanego wątku kryminalnego w gruncie rzeczy nie ma. Niby coś tam się dzieje, ale .. Właśnie. To, co się dzieje nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia, nie ma linii fabularnej. Otrzymujemy zarys jakiś intryg o przejęcie Cukierni po Amorem przez rodzinę, kiedy Cecylia po udarze raczej już się nie będzie zajmować cukiernią – jakieś gierki, chociaż nie jestem w stanie powiedzieć jakie, prowadzi wuj Izy, Grzegorz, oraz jego kochanka, Helena (która poza imieniem nie wprowadza czegoś nowego do fabuły), która uwodzi ojca dziewczyny, chociaż go nie kocha. Tu chodzi, podejrzewam, o ten sklep, ale, przestawiona w skrócie, zupełnie mnie nie przekonuje. Wątki się rwą, aż całkowicie urywają w najciekawszym i najbardziej obiecującym coś lepszego momencie, kiedy człowiek ma już nadzieję, że Autorce wyjdzie coś w rodzaju Gry o Sklep, tfu, o Tron.

Tak samo jest z wątkiem za czasów komunizmu. Okładka mówi nam, że w książce wraz z bohaterami doświadczymy ciężkich czasów komuny, ale wcale tak nie jest, bo jak na tamte czasy, to Hyrciom powodzi się, mówiąc delikatnie, bardzo dobrze. Same zbiegi okoliczności, łuty szczęścia i inne takie tam. No i Cecylia wykiwała Kochaną Ludową Władzę, zmieniając Anioła na Amora i tłumacząc, że to dla Kochanej Ludowej Władzy. Muszę przyznać, że genialne, ale nie uratowała to tego wątku. Co ja piszę? To nie jest wątek, to zaledwie jakaś opowieść babci, opowiedziana jeszcze w wielkim skrócie i pośpiechu. Zaledwie szkielet, który dopiero można by wypchać mięchem opowieści. Czyżby pisarka podpisała kontakt na trylogię, a później okazało się, że materiału dość na kilka następnych książek? A może sądziła, że Czytelnicy są tak znudzeni opowieścią, że chcą jak najszybciej skończyć? O, to jest chyba najbliższe prawdy!

Bohaterowie, oprócz, całkiem niezłej Giny Weylen, która miała jeszcze jakieś cechy charakteru, i była inna od większości spotkanych przeze mnie postaci książkowych, są pustymi balonami, nadmuchanymi powietrzem, w tym przypadku słowami. Tomasza było za mało, choć przed śmiercią Autorka pozbawiła go jakichkolwiek cech charakteru. Adam to, przepraszam, erotoman i idiota, a Cecylia.. Nie wiem, co powiedzieć, poza oczywiście tym, że żyje i w książce istniała taka. Lily, Zygmunt, Paweł Cieślak.. pierwsze, co zrobili im Niemcy, to wyczyścili im psychikę. Po przeczytaniu książki wciąż nie wiem, co o nich myśleć, bo przecież ich nie znam. Autorka nawet nie opisała ich wyglądu, o psyche już nie mówiąc. Imiona i nazwiska – jak na jakiejś liście – nic mi o postaci z książki nie powiedzą, prawda? Obawiam się więc, że za kilka miesięcy, podczas których z całą pewnością nie będę myśleć o tej książce, zapomnę ich wszystkich, bo w innych książkach, które będę czytać i krytykować, będą również podobnie skonstruowane postacie, a te również zleją się z następnymi i następnymi, aż w końcu ich zupełnie zapomnę. Nie mają w sobie przecież nic ciekawego, ani nic nieciekawego, dokładnie nic. Psychiatrzy mieliby z nimi ciężki problem.

Język powieści jest prosty jak budowa cepa. Ot, kilkaset zdań złożonych podrzędnie i współrzędnie, w logicznym porządku. Nie ma tych irytujących archaizmów z części pierwszej, pomieszanych z prostą, codzienną polszczyzną, ale to nie znaczy, że jest lepiej – wręcz przeciwnie. Autorka znów chce nadać swojej opowieści gawędziarski ton, tym razem ma być to opowieść babci dla wnuków plus rozmaite dodatki. Jednak Autorce nie udało się opisać w miarę literackim językiem opowieści z lat 90., skracając ją tylko do bólu, ubiegłego wieku, nie mówiąc już o latach wojny, która tu wygląda jak szkolna bójka za garażami. Zresztą jak by mogła to zrobić, gdy jej słownictwo nie jest zbyt bogate, a opisów jest jak na lekarstwo, a może jeszcze mniej? Mogła sobie poczytać słownik języka polskiego, zanim zasiadła do pisania powieści, albo chociaż przeczytać jedną, dwie książki. Oszczędziłaby mi wiele męki, podczas czytania tego.

Pojawia się też wiele fragmentów, jak ten zamykający powieść z datą 2009 (podejrzewam, że wtedy Iza odwiedziła swoją rodzinną miejscowość), pełnych sentymentalizmu. Cukru pudru (który tutaj powinien być na ciastach, również niezbyt smacznie opisanych). Ochów i achów. Wiatru we włosach i innych bzdur, które być może pasują do niektórych nastolatkowych opowiadań, ale na pewno nie do powieści, że tak to ujmę, dla dojrzalszych czytelników. Na mnie osobiście sentymentalizm działa jak płachta na byka i nie biorę na poważnie książek, w których sentymentalizm zapuścił swoje macki. Najgorsze jest to, że Autorka tym zepsuła ostatnią niezłą rzecz. I nawet mi nie jest jej szkoda.

Jakość okładki nie poprawiła się od pierwszego tomu, jest zupełnie tak samo, czyli niezbyt dobrze. Okładkowa cukiernia zmieniła tylko barwę z zielonej na czerwoną, poza tym nic ciekawego. Wystawione tam specjały nie zachwycają, no, może mnie, bo nie należę do łasuchów. W każdym razie wciąż wygląda to jak okładka opowieści dla dzieci i w dodatku nieadekwatna do tej książki – fabuła opowiada o niczym, a nie o cukierni, żebyście nie mieli złudzeń. Lepszy byłby tytuł z zawijasami i jakimś ciepłym obrazkiem, ja wiem, filiżanek czy jakiś ciastek, ale i to raczej też nie nadaje się nadaje się do tej książki. Słowem – zupełny niewypał z tej powieści, nawet tytuł i okładka mnie nie przekonały do siebie.

Nie jestem w żaden sposób bogatsza po przeczytaniu tego czegoś. To jedna z tych wielu książek, które przeczytałam po to, by przeczytać i zostawić tylko ślad w postaci kolejnej niechlubnej dla naszej rodzimej literatury recenzji. W końcu przecież temat sagi rodzinnej jest mi dość obojętny (chyba dlatego, że dotychczas nie przeczytałam nic ciekawego w tym gatunku), a i książka, jak widzicie, pozostawia wiele do życzenia. Smutne jest tylko to, że na takie rzeczy marnuje się papier z lasów, a i ludzie, zamiast zająć się czymś innym, lub czytać lepsze książki, (jak wiadomo, takie rozwijają charakter człowieka, a przynajmniej sprawiają, że ma więcej empatii, co w tych czasach jest rzadko spotykane) czytają takie jak ta, które zupełnie nic nowego nie wnoszą, chyba kolejną beznadziejną i nierozwiniętą historię, która pożera czas.
Zauważyliście, dlaczego podałam wam rozwiązanie zagadki pierścienia? Dla niedomyślnych powiem, że doszłam do wniosku, że nie warto czytać tej powieści tylko po to, by dowiedzieć się, jak kończy się jedyny ciekawy wątek. Przecież poza pierścieniem nie ma nic ciekawego o aniołach, amorach (i Amorach) oraz wojnie.

Tytuł: „Cukiernia pod Amorem: Hyrciowie”
Autor: Małgorzata Gutkowska – Adamczyk
Moja ocena: 3,5/10  

wtorek, 26 sierpnia 2014

Zbuntowana przeciw takim powieściom. Recenzja książki

Wiecie co? Mam dość nudnych, beznadziejnych książek. Książek, na których ludzie marnują tony gigabajtów Internetu i tony papieru, na których zbijają potworne pieniądze, żeby kupować sobie potem jachty. Mam dość książek, które bazują na schematach. Na stereotypach. Które nie wnoszą nic do literatury i najprawdopodobniej zostaną zapominane za kilka lat, a strony pisarzy wyludnione i skazane na samotne dryfowanie po Sieci. Albo, jeśli się za bardzo postarają, skończą jak Królowie Popu Nastolatek – One Direction i Justin Bieber. Nagrali zbyt dobre albumy, żeby dalej być kochani przez psychofanki, które umierają teraz na widok chłopaków z The Vamps (na szczęście dla moich uszu nie słyszałam żadnej ich piosenki). Gdy przeglądam Internet, widzę wiele opuszczonych blogów o "Zmierzchu", które były naprawdę starannie przygotowywane przez fanki i faktycznie codziennie aktualizowane. Filmy zostały nagrane i na tym wszystko się skończyło. Byłe Króliczki Edwarda dają się krajać za wampirów z „Pamiętników Wampirów” albo za bohatera tej książki.

Tym razem Tris i Tobias przygotowują się na otwartą walkę z wrogiem. Są poszukiwanymi złoczyńcami, bo ona jest Niezgodną Niebezpieczną, a także Niezgodną Niesamowitą, a on (zaledwie) jej chłopakiem. Nie ma już rodziców Tris, a przyjaciele często i gęsto giną. Demonicznej Babce udaje się złapać naszą główną bohaterkę, ale domniemany wróg pomaga jej i ocala przed śmiercią. Wszyscy wokół polują na naszą słodką parę, a i oni gubią się we własnych tajemnicach i powoli oddalają od siebie. Serum o najróżniejszych zainteresowaniach leje się niczym wino z beczek, Demoniczna Babka programuje coraz więcej żołnierzy, ludzie giną, Serdeczność przyłącza się do walki, ale tak naprawdę zupełnie nie wiadomo, o co chodzi. Ponoć, z tego, co udostępnia nam Autorka, chodzi o tajemnicę, co jest za murem, zaporą, którego żaden mieszkaniec Chicago nie może pokonać. No i na końcu. Chyba żeby zrozumieć tą tajemnicę, muszę przeczytać trzecią część książki, ale myślę, że wiem, co jest za tym murem. Wiecie co? Powiedzieć wam? No to wam powiem. Normalny Świat, tak myślę. Bo to chyba jedyne logiczne rozwiązanie tej nielogicznej zagadki.

Jakieś plusy? Ojej. Gdybym na ocenę miała powiedzieć o tej książce coś dobrego, pewnie dostałabym jedynkę. Jeśli cokolwiek było dobrego w pierwszej części, to tu już tego zabrakło, jakby wbrew zasadzie, że każda następna książka danego Autora jest lepsza. No dobra, żeby fani tego czegoś mnie nie zabili, napiszę, że całkiem podobała mi się postać Demonicznej Babki, przywódczyni Erudycji. I się nie dziwię, bo często czarne charaktery wychodzą lepiej niż postacie pozytywne.

Okładka jest niezła, porównując do pierwszej części, a także do trzeciej, która dopiero wpadła w moje łapki. Widzimy na niej godło Serdeczności, zielone drzewo przyozdobione okręgiem splecionym z liści, na dole mamy zaś zamglone, błękitne miasto. Cała okładka jest utrzymana w przyjemnym dla oka jasnozielonym kolorku, u góry przechodzącym w bury, przypominający zachmurzone niebo. Napisów prawie nie ma – oprócz zwięzłej reklamy, tytułu napisanego fajną nawet czcionką i imienia i nazwiska Autorki. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, nie mogłam uwierzyć własnym oczom: graficy z Amber przeszli samych siebie. Ta okładka naprawdę jest niezła. Bardzo niezła, że tak powiem niegramatycznie.

Bohaterowie? Jacy bohaterowie? Tris jest bardziej bezbarwna niż książkę wcześniej, ponieważ jakiekolwiek myśli i rozważania bohaterki natury filozoficznej (jeśli można tu takie znaleźć) zostały zastąpione przez galopującą akcję. Wciąż jakieś uciekania, zabijania, tajne misje i przytulanki z Tobiasem, że aż się rzygać chce. Nawet, w spokojnej, zdawać by się mogło, frakcji Serdeczności, Autorka nie daje nam wytchnienia. Tak naprawdę nie wiemy, kim jest główna bohaterka, poza tym, że wciąż ucieka przed swoimi prześladowcami. Albo walczy. To samo dotyczy innych bohaterów, bo jakoś nie mam chęci poświęcania każdemu z nich oddzielnego akapitu. Jeśli w poprzedniej części widać było przyjaźń między Tris a Christiną, to tutaj głębi temu wątkowi nie dał nawet problem zabicia Willa, chłopaka dziewczyny. Pewnego razu po prostu spotykają się i razem wyruszają na wyprawę, a raczej na ucieczkę. A Tobias../ Zaczyna się, jak w wielu seriach dla nastolatek, wątek „tak, tak, zróbmy to... nie, nie...”, żeby męczyć irytować Czytelnika (czyli mnie), do końca książki. Może dla kogoś czekanie na seks głównych bohaterów jest fascynujący, ale dla mnie wręcz przeciwnie. Co jest w tym, do licha, ciekawego? Poza tym nie ma o Tobiasie nic więcej. Kolejna biała plama, proszę pani.

W kwestii języka nie zmieniło się dużo. Dalej jest prosto, lekko i ubogo. Pisarka przez całą pierwszą część nie wzbogaciła swojego słownictwa, wręcz przeciwnie. Jest licho, wszystkie postacie gadają tak samo, tymi samymi, pustymi frazesami i sformułowaniami, nie ma ani grama opisu świata przedstawionego, oprócz zdawkowych informacji o Serdeczności i opisów fajnie zrobotyzowanych członków frakcji (gdyby pisarka lepiej to opisywała, byłaby jedna z najlepszych scen w trylogii, ale niestety). Jest jeszcze opis śmierci jakiegoś tam chłopaka, ale ponieważ nie ma tam tego czegoś, fragment ten nie zapada w pamięć. Opisy, opisy kobieto. Jakiś nie wiem, plener. Pociąg. Pokój, w którym Tobias i Tris ... pieścili się. Oni chyba mają oczy i wiedzą, że, na przykład, niebo jest niebieskie? Prawda? Zjedz więc słownik, nawet cienki. Byle żebyś się nauczyła w końcu pisać.

Fabuła szwankuje, i to mocno. Kompletnie nie wiedziałam, co dzieje się na końcu książki. No jasne, jakieś dowody, że poza Murami miasta istnieje inny świat, Demoniczna Babka tworzy własną armię, podając ludziom specjalne serum, ale nie wiem, dlaczego każe zabijać Niezgodnych (kiedy czytałam,było to dość oczywiste, ale teraz już nie jest) i bada Tris, a później chce ją uśmiercić, ale Tris oczywiście jest odratowana i ucieka. Akcja galopuje do przodu, nawet nie zdążymy się obejrzeć, a bohaterowie już są przesłuchiwani przez Prawych, już się zabijają, już pędzą, by wykraść dowody, uciekają do Serdeczności... Zupełnie jak gra komputerowa, chociaż, przepraszam, tam też jest więcej odpoczynku niż w tej książce. Ciągle coś się dzieje, niekoniecznie ze składem i ładem. Nie ma chwili na refleksję. Na jakieś wyciszenie. Przecież to jest nie tylko denerwujące dla czytelnika, ale nielogiczne. Tyle ucieczek, zabijanek i innych takich człowiek normalny nie wytrzyma, nie tylko psychicznie, ale także fizycznie. Chyba że Tris jest filmową killerką z karabinem maszynowym zamiast ręki, w co wątpię. Chyba że fabuła została skondensowana do takiej formy, by szybko i sprawnie się czytało, nastolatki piszczały z radości, kiedy Tris obejmuje Tobiasa, a wokół schodzą się wrogowie. I znów uciekają, znów pościg.. Znów strzelanina. Scenariusz jakiejś bezmyślnej gry komputerowej. Do momentu, gdy czytelnik, z obolałym od walenia w klawiaturę lub okładkę książki czołem, opuści głowę i zamknie oczy w geście całkowitej rezygnacji. Przynajmniej mnie się niemal tak stało.

Igrzysk Śmierci jest jakby mniej. Szczególnie że akcja książki jest jednak nieco inna od dziełka Collins, a i fabuła sztandarowej trylogii młodzieńczych dystopii jest bardziej wyważona. Barwniejsza. Ciekawsza. Mroczniejsza i zwyczajnie lepsza. Już o bohaterach nie wspominając. Mimo że książki Collins nie są idealne, jej postacie zapadają w pamięć, a ja już nie potrafię powiedzieć czegokolwiek o tych z tej. I szczerze mówiąc, wolałabym, żeby pisarka kopiowała Igrzyska, niż pisała swoje puste i niepomysłowe wywody.

Dla kogoś, kto już zaczął tak jak ja i ma w krwi czytanie wszystkich rozpoczętych serii i trylogii do końca, nie ma już odwrotu. Ale jeśli ktoś krąży wokół pierwszej części jak mucha wokół ciasta i nie jest nastolatką, której podobał się stary, poczciwy Zmierzch i filmy o Igrzyskach w Panem, lepiej nie dotykać. Ja tam, chociaż muszę niestety doczytać do końca, buntuję się niczym Tris przeciw dyktaturze i wstawiam naprawdę niską ocenę tej powieści. I niech mnie ścigają Nieustraszeni czy jakakolwiek inna frakcja. Co im do tego, że ich nie lubię. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nie istnieją. Przepraszam.

Tytuł: „Zbuntowana”
Autor: Veronica Roth
Moja ocena: 1/10





poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Lot do gwiazd. Recenzja książki

Nie chcę tu robić reklamy, ale Biedronka to zarazem bardzo dobry, ale także bardzo niebezpieczny sklep. Bo kiedy człowiek zobaczy jakiś letni kiermasz, czy, jeszcze lepiej, wymarzoną książkę, to już nie ma szans, by kupić to, co się potrzebowało do jedzenia, albo czegoś innego. Zdarza się, że zamiast zakupów przynoszę do domu książkę (tak, wiem, jestem dziwna), ale mama zwykle mi to przebacza, bo przecież także ona wie, że książki są dla mnie najważniejsze. No dobra, przesadziłam. Nie jest ze mną tak źle, naprawdę. I nie próbuję z siebie robić błazna. Po prostu oglądałam co lepsze skecze na YouTube i trochę mi odbiło od śmiechu. Chociaż nie ma się z czego śmiać. Ale nie ważne, nie o tym chciałabym napisać. W każdym razie, gdy w sklepie są wyprzedaże, nie mogę się oprzeć i w dodatku za każdym razem znajdę coś, co warto mieć w domu, a cała zabawa polega na tym, że o książce wtedy decyduje ślepy los, tak samo jak przy entuzjastycznych zakupach w Empiku, kiedy wpadam i po prostu kupuję coś, czasami co samo mnie zaskoczy. Znaczy, zaskoczy mnie mój wybór. Bo książka generalnie zaskakuje gdy się ją czyta, prawda? Częściej negatywnie, ale zawsze coś.

Tym razem było tak samo. Skusił mnie tytuł i opis – to o mafiach. Dlaczegożby nie spróbować, skoro nie jest to kolejna książeczka o królewnie, która zgubiła pantofelek na balu? Jeśli są mafie, pomyślałam rozentuzjazmowana, to będzie, że tak to ujmę, ostra jazda i, jak nigdy, pozytywne, amerykańskie recenzje, chociaż doświadczenie uczy, żeby nie wierzyć pozytywnym amerykańskim recenzjom. W każdym razie kupiłam i ponieważ do mamy przyszła jej koleżanka, zajęłam się czytaniem..

Bellmont – to peryferyjne miasteczko, z którego każdy chce uciec. Każdy, kto nie ma kogoś w irlandzkiej mafii albo w czarnym gangu (to zależy od dzielnicy). Głównym bohaterem jest Finley, który ma dziewczynę Erin, beznogiego dziadka, tatę i koszykówkę oraz mroczną przeszłość, o której nie chce mówić. Zresztą Finley mało mówi. Pewnego razu jego trener prosi go – z uwagi na jego przeszłość – o zajęcie się chłopakiem w jego wieku, mistrzem koszykówki, który nie może się pozbierać po śmierci rodziców. Ów chłopak.. cóż, tego już wam nie powiem, ale będzie to miało dużo wspólnego z Kosmosem, gwiazdami i czytaniem książek, a także koszykówką, oraz, przede wszystkim i niestety, mafią.

Pierwszy raz spotkałam się z taką fabułą, już o mafii w książkach dla młodzieży nie mówiąc. Jest tu miłość dwojga młodych ludzi, nie mówię, ale nie jest ona najważniejsza, chociaż, przy końcu to ona decyduje o wyborach Finley'a. Jest to raczej opowieść o godzeniu się z przeszłością, o bólu po stracie najbliższych osób, o dorastaniu. W końcu bohater odkrywa, że ukochana koszykówka, w którą zaczął grać, będąc pięcioletnim dzieckiem, już go nie interesuje, że są ważniejsze rzeczy od niej, no, może dla niego. Fabuła, co najważniejsze, jest bardzo ludzka i przyziemna. Rzeczywistość jest taka, jaka jest, a Autor nie chce jej lukrować opowiastkami o zielonych kartach American Express rodziców, modowych zakupach i umięśnionych surferach, którzy nie mogą się doczekać, by poderwać. Rzeczywistość mroczna, pełna tajemnic, które mogą zabić i ryzyka, które trzeba podejmować każdego dnia. Rzeczywistość to miejsce, które rani, które sprawia ci ból, na przykład wtedy, kiedy giną twoi rodzice. A ty nie możesz nic zrobić. Chyba, ze zamkniesz się przed rzeczywistością, albo zamilkniesz. O tym nastolatki nie chcą teraz czytać, bo to boli i nawet zakończenie tej powieści nie przynosi ukojenia, wręcz przeciwnie. O ile łatwiej zagłębić się w magiczno-paranormalną opowiastkę o syrenkach, kwiatowych wróżkach, czy też .. trolach, niż stawić czoło prawdzie. Prawdziwemu życiu. I zakończeniom, które, dla niektórych bohaterów, kończą się gorzko. Bo w prawdziwym, realnym, życiu nie wszystko dla wszystkich kończy się happy endem. W prawdziwym życiu, niestety, nie wszyscy na końcu są żywi i szczęśliwi.

Zapewniam także wszystkich, którzy się na książkę skuszą, że ciężko jest odgadnąć zakończenie, a później, przynajmniej dla mnie, z nim się pogodzić. Tak, to dowód na to, że są jeszcze powieści obyczajowe, na które warto zwrócić uwagę.

Język Autora naprawdę mnie zaciekawił, zdziwił, że jeszcze ktoś potrafi tak pisać. Proza jest typowo męska: solidna, ciężka, bez owijania w bawełnę i bez żadnych łagodnych wyzwań miłosnych, łez i przysiąg o wiecznej miłości. Wszystko, razem z gwiazdami, które postacie obserwują, jest bardzo przyziemne, ludzkie, niemal naturalistyczne, surowo (nawet bez opiekania w metaforach). Tak, to bardzo dobre określenie. Język pisarza jest surowy, ale jednocześnie niezwykle plastyczny, trafiający od razu do czytelnika i zupełnie nie wulgarny, co w tych czasach, u pisarzy próbujących pisać naturalistycznie, jest prawdziwą plagą. Sprawia, że czujemy to, co czują bohaterowie, a jednocześnie odczuwamy mroczny ciężar sekretów Finley'a i razem z bohaterami błądzimy wśród mrocznych uliczek Bellmont rodem z koszmarów albo z filmów gangsterskich, co dla każdego mola książkowego jest, jak myślę, wielkim przeżyciem.

Autor trochę zasmucił mnie opisami. Niebo z gwiazdami opisuje świetnie, lepiej niż niejedna pisarka, ale zgrzytało mi przy opisie Bellmont. Z tego, co wiem, miasteczko nie składa się z szarych budynków, śmieci i graffiti. Bynajmniej nie besztam pisarza za to, że nie bawił się w opisywanie mijanych przez bohaterów ogrodów, ale przybliżenie nam miasteczka sprawiłoby, że poczulibyśmy jeszcze bardziej mroczny klimat Bellmont, jeszcze bardziej zrozumieli beznadzieję życia tam i chęć ucieczki. Ale się czepiam. Czepialska jestem.

Oczywiście, książka nie jest depresyjna. Zdarzają się sympatyczne żarty, lżejsze wstawki tak jak w prawdziwym życiu. Autor ma niezłe poczucie humoru, czasami naprawdę absurdalne, ale zawsze stara się trzymać je w ryzach. Tak jak w życiu – są blaski i cienie, momenty, kiedy płaczemy, albo jesteśmy źli, a czasami, tak jak teraz, śmiejemy się z czegoś do rozpuku. Zresztą tego nie muszę mówić, bo przecież przed monitorami komputerów zawsze siedzą ludzie (nawet słynni, grubi pedofile), którzy mam nadzieję, mają jakieś realne życie, w którym obecne są te wszystkie uczucia (nawet mole książkowe). Prawda?

Narracja jest pierwszoosobowa, z punku widzenia głównego bohatera. Nie jest, na szczęście, kolejną jęczącą nastolatką, która dowiaduje się, że nie jest człowiekiem/ma jakieś moce/jakiś tam chłopak nie z tego świata jest jej wiecznym kochankiem. Finley, rzadko otwierając usta, zauważa wiele rzeczy i wiele także przeżywa, a w dodatku jest zdolny do głębszych przemyśleń i uczuć – jest dojrzały, nawet jak na swój wiek. Nie, nie, to nie kolejna osiemnastoletnia figurka zachowująca się jak małe dziecko. W dodatku Finely, przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie, ukrywa także wiele rzeczy przed czytelnikami, jak to, co stało się, kiedy miał pięć lat. Jednocześnie narracja z jego punktu widzenia jest intymna, ponieważ narrator pokazuje nam co czuje, co myśli, nie pomijając nawet negatywnych uczuć i myśli. Dawno się już z czymś takim nie spotkałam i jestem zaskoczona, że jeszcze ktoś tak umie. Widocznie nie jest jeszcze tak źle z literaturą, jak myślałam i co można wywnioskować po naprawdę sporej liczbie zrecenzowanych przeze mnie książek, które mają ocenę poniżej dwóch na dziesięć. Jakaś wiara w ludzkość została przywrócona, jak to mówią w Internetach.

Bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości. Nie użalają się nad sobą, nie rozpaczają, nie mają głęboko gdzieś mafii, nie zachowują się dziwnie, ani nielogicznie, jak wielu innych arcydziełach literatury dla nastolatek szukających jeszcze jednego, pysznego ciacha do schrupania. Finley to introwertyk, czasami skrywający swoje myśli nawet przed sobą, próbujący radzić sobie z przytłaczającą, nierzadko straszną rzeczywistością na swój własny, dość dziwny sposób – budując mur milczenia, który, jak sądzi, ochroni go przed rzeczywistością i tym, co ona kryje, ale także przed przeszłością, z którą nie ma siły się zmierzyć. Ciekawa, głęboka postać, z jaką rzadko można się spotkać we współczesnej literaturze, szczególnie tej dla młodzieży. A Erin, dziewczyna Finley'a? Nie została sportretowana bardzo dokładnie, bo narrator, głównie skupia się na swoich uczuciach do niej, a ona, jak na dziewczynę niczym z XIX wieku przystało, kryje się w jego cieniu i niezbyt wyrywa do przodu. Jednak można powiedzieć, że była dobrą osóbką i energiczną, ale przede wszystkim młodą, taką, która chciała zrobić w życiu coś innego niż siedzieć w miasteczku, w którym w ogólnie nie ma żadnych perspektyw, nawet jak jest się siostrą irlandzkiego mafioso. No i ten trzeci.. Nie zdradzę Wam nic, bo to chyba najlepsza rzecz w książce. Chociaż, szczerze mówiąc, w jego postaci coś mi zgrzyta – jego nagła przemiana i ozdrowienie z dziwnych poglądów następuje zbyt szybko, co sprawia, że akurat niezbyt w to wierzę. W każdym razie jego wątek jest bardzo, ale to bardzo dziwny i oryginalny, a jednocześnie smutny i sympatyczny. Z tła wyróżniają się jeszcze dziadek Finley'a, który stracił przez mafię obie nogi, a także ojciec, ciężko pracujący po nocach, a także jeden ze szkolnych kolegów głównego bohatera, który, tak jak ja, kocha książki i wiecznie chodzi zaczytany. Tak jak mówi Ania z Zielonego Wzgórza, poczułam od razu pokrewieństwo dusz.

Okładka (tak jak, dodaję na marginesie, tytuł) jest podobne do poprzedniej, również bardzo popularnej powieści Autora Poradnik pozytywnego myślenia , której, sama nie wiem czemu, jeszcze nie czytałam. Nie jest to jednak okładka filmowa, ponieważ obie postacie  – Finley i Erin - są narysowane, tak samo, jak rakiety i inne elementy nieboskłonu. Wygląda to nieźle, bardzo sympatycznie, ale wydaje mi się, że tytuł i sposób kompozycji za bardzo nawiązują do poprzedniej, bardziej popularnej powieści, co nieco zakrawa na nachalną promocję, taką, jaką nie lubię, a także na kopiowanie własnych pomysłów, chociaż okładka, przymykając oko, jest nawet niezła, jak na mnie, osobę, którą przyciąga bardziej tytuł, autor i opis niż okładka. Cóż, nic nigdy nie jest idealne, prawda?

Powieść była dla mnie wielkim zaskoczeniem, że istnieje jeszcze pisarz, który tak dojrzale potrafi pisać do młodych ludzi, odskocznią od innych, mniej wartościowych i nierzadko kiepsko napisanych książek, którymi okazuje się być większość literatury, która wpada do moich łapek. Była też przeżyciem z gatunku tych naprawdę mrocznych oraz ciężkim upadkiem na ziemię, po bujaniu w obłokach z aniołkami, Nieśmiertelnymi, demonami i ich dziewczynami, a także odskocznią od niekończących się nigdy wojen, intryg, uczt i balów oraz niezwykłych przygód i wędrówek z elfami, krasnoludami i ludźmi. Choć... może nie aż takie ciężkie. Bo i przecież w naszym świecie istnieją marzenia i nadzieje, które, choć kosztują czasami bardzo dużo, spełniają się wtedy, kiedy ich najbardziej potrzebujemy, kiedy wydaje się, że żeby pozbyć się bólu, trzeba zatrzasnąć się na głucho, umilknąć. Spełnienie marzeń przychodzi wtedy, kiedy wydaje się, że nie dla nas jest lot do gwiazd.

Tytuł: „Niezbędnik obserwatorów gwiazd”
Autor: Matthew Quick
Moja ocena: 7/10 

niedziela, 24 sierpnia 2014

Demoniczna pomyłka. Recenzja książki

Wierzycie w demony? Upadłe anioły? To chyba raczej wynika z wiary w Boga i to, czy jesteś się chrześcijaninem. Ale fakt, że te motywy często pojawia się w literaturze. Dawno, dawno temu, kiedy powszechne zdziwienie budził teatr i sztuczki alchemików, diabły były uważane za odrażające istoty, coś w rodzaju krzyżówki koguta, kozła i jeszcze czegoś równie ohydnego. Później pojawiły się wampiry i moda na historie o nich. Demoniczny hrabia Dracula, włóczący się po swoim zamku jak potępieniec i zasypiający w dzień w trumnie, wilkołaki, wiedźmy (wystarczy popatrzeć na obrazy Goyi, z epoki nieco wcześniejszej niż Dracula, a ubaw będzie przedni).. A teraz? Wampir całuje lepiej niż wszyscy filmowi przystojniacy razem wzięci, wilkołak ma czarujący uśmiech, wiedźma to młoda, napalona dziewczyna.. No i demony. Przystojni faceci, którzy sprawiają, że dziewczęta mdleją na ich rękach i na siłę włażą im do łóżek (a łóżka, trzeba przyznać, mają bardzo, bardzo trzeszczące). Bo teraz taka moda, jaka w średniowieczu była na rycerzy. Wtedy dziewczęta, w wieku dzisiejszych fanek Edwarda, drżały na sam dźwięk imienia Rolanda albo Tristana.

Tylko że w tamtych czasach wszystko było inne: literatura raczej była poezją niż prozą i było dostępne tylko dla klas wykształconych. Pan z panią, obaj w pięknych, kolorowych strojach, siadali do uczty (głównie mięsnej) i słuchali trubadurów, którzy wędrowali po dworach, opowiadając różne historie, pełne magii, krwi i miłości. Owe historie przeszły dziś do kanonu i każdy człowiek chyba je zna lub tylko słyszał, choć, na przykład, mieszka na kontynencie amerykańskim. Król Artur. Merlin. Roland. Tristan. Izolda. Król Marek. I wiele innych postaci, którymi kiedyś dawno zachwycali się ludzie, włączając w to opowieści i legendy o świętych, gdzie diabła było pełno. Szkaradnego diabła.

Teraz wszystko jest nieco inaczej. Proza zwyciężyła nad poezją, ponieważ większość ludzi niezbyt chce czytać poezji, zbyt dla nich zaplątanej. No i każdy ma swoją literaturę: dzieci, nastolatki, kobiety, mężczyźni, kucharki, panie domu, ogrodnicy.. Książki są na każdy temat. Mamy powieści o dwójce dzieci umawiających się na randki i o profesorze Harvardu zabijającym jednookie potwory. I jest tyle kierunków, które pojawiły się dopiero niedawno, odgałęzień podgatunków. Jak są romanse, to dlaczego nie połączyć je z kryminałami? I mamy następny gatunek. Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że większość z nich zniknie w mroku dziejów. Kultowe serie dla nastolatków i dla osób dorosłych nie wytrzymają próby czasu. Kto za pięćdziesiąt lat będzie pamiętał o wampirach w książkach Meyer, które już teraz tracą na popularności? Bo przecież nastolatki kochające Edwarda rzuciły się za Pamiętnikami Wampirów, Klątwą Tygrysa, Szeptem, Darami Anioła i, chociaż trochę mniej, na wspaniałą trylogię Suzanne Collins Igrzyska Śmierci. No może trochę przesadzam. Za dwadzieścia lat mamusie będą opowiadały dzieciom, jak wspaniały był Jacob. A te pomniejsze książki, które nie mają nawet szans na sfilmowanie? Zatoną, zostaną zapomniane. I kto wie, może moja recenzja będzie już tylko epitafium jednej z nich.

Frannie jest dziewczyną z porządnej, katolickiej rodziny, ale sama jednak porządna nie jest. Pewnego razu zaznajamia się z dwoma nowymi uczniami, w których się szybko zakochuje. Jeden z nich, Luc, jest przystojny, wysoki i gorący. Dosłownie gorący. A Gabe jest zimny, ale również seksowny. Wie ktoś, kim są? A rozwinięte imiona – Lucyfer i Gabriel coś wam mówią? Tak, brawo, proszę państwa! W życiu Frannie pojawia się diabeł i anioł, jakie to oryginalne. W każdym razie dziewczyna ma niesamowite zdolności i to dużo niesamowitych zdolności. Nie tylko widzi śmierć swoich znajomych i rodziny, ale także wywiera na ludzi wielki wpływ. Ma ten sam dar co Mojżesz i Hitler, przynajmniej tak twierdzi pisarka. Ponieważ król piekieł, również Lucyfer, uważa, że to może się przydać, zsyła naszego bohatera na ziemię, żeby naznaczył dziewczynę dla piekła. To samo chce zrobić Gabriel, tyle że chce mieć Frannie dla nieba. Jednak jak się kończy? Obaj faceci zaczynają ze sobą współpracować, Luc zakochuje się w Frannie tak, że nie może za siebie i coraz bardziej przemienia się w człowieka. Ponieważ będzie i druga część tego eposu, kończy się nie wiadomo jak. Dziewczyna nie wie, jak się zdecydować. Kocha Luca, ale do Gabe'a również coś czuje. I rzecz w tym, kto pierwszy przeciągnie dziewczynę w swoją stronę, to zdecyduje czy będzie Mojżeszem czy Hitlerem, a może będzie po prostu występować w reklamie, zachęcając ludzi do chodzenia do McDonald's.

Zaczynajmy naszą dogłębną krytykę od ukazania jasnych stron naszego dzieła sztuki. Na plus zasługuje lekkość powieści i dowcip. Każdy rozdział ma ciekawy tytuł, którzy nawiązuje (dosłownie) do wymowy całej powieści, na przykład „Diabeł tkwi w szczegółach”. Często też bohaterowie żartują, odpowiadają sobie też sarkastycznie i ironicznie. Czasem się uśmiechnęłam, nie powiem.

Autorka ma dość bogaty język, pisanie przychodzi jej z niebywałą lekkością. Powieść jest podzielona na dwie części – opowiadane z perspektywy Luca i Frannie. Teraz często tak robią, to daje uporządkowane spojrzenie na problem powieści. W obu częściach tutaj mamy ładnie zindywidualizowany język: inaczej mówi ona, inaczej on.

Wydanie jest w porządku. Papier kremowy, okładka miękka w dodatku ładna czcionka. Nie zauważyłam żadnych literówek. Dobrze wydana książka – w końcu wydawnictwo byle jakie też nie jest.

Z bohaterami nie jest źle, choć tak dobrze też nie. No bo jak może być dobrze, kiedy główna bohaterka tak naprawdę jest małą dziwką i ciągle chwali się, że na myśl o Lucu czuje ból w dole brzucha? Znawcy anatomii i osoby uświadomione wiedzą, o co chodzi, ale nie znaczy to, że bohaterka ma nam się chwalić ze swojej fizjologii. Zresztą, ona ciągle gada rzeczy w stylu: fajny towar, ciacho, obmacywanko.. Za to Luc ma poczucie humoru i jeszcze ma jakieś męskie cechy – lubi wykorzystywać dziewczyny, ale i tak na końcu okazuje się ciotą, a nie demonem. Niestety. Gabe, choć jest go mało, jest już ciotą do kwadratu (z aniołów ostatnio się robi cioty), a no i jeszcze mała subiektywna uwaga: nie lubię facetów z blond włoskami, w dodatku sięgającymi dalej niż do uszu. No cóż. Ale ja nie o tym. Poza tym mamy jeszcze super świętą rodzinkę Frannie, którzy najwidoczniej wiedzą, z kim się zadaje (sama jest na tyle głupia, że przez większą część książki nie wie, o co chodzi), albo coś w tym rodzaju. Są jeszcze Taylor i Riley (hm, po przeczytaniu powieści Stephenie Meyer myślałam, że to tylko męskie imię), ale to dwie puste laski, jakich jest wiele w tym padole pełnym książek. W ogóle, postacie są rozmyte, trudno cokolwiek o nich powiedzieć, bo widać, że Autorka starała się stworzyć złożone osobowości, ale wepchnęła za dużo cech i wyszło coś, co nie powinno wyjść.

Okładka jest koszmarna. Widziałam tę książkę kiedyś w Kauflandzie i tylko przekartkowałam, ale i tak patrzyłam na to z niejakim obrzydzeniem. Okładka ma kolor sraczkowatej żółci, bo jeśli miało to być stare złoto, to ja jestem królową Elżbietą. Pośrodku okładki stoi dziewczyna. Patrzy wzrokiem raczej jak ta miła pani z autostrady niż jak zastraszona dziewczyna. O wzroku Mojżesza albo Hitlera nie mówię. Na sobie ma coś, co raczej przypomina worek na śmieci albo habit. Gdy się lepiej człek przyjrzy, dziewoja ma na sobie pomarszczoną bluzkę, ale zdjęcie źle poprawiono i dlatego tak to wygląda. Gdzieś w okolicach tyłka ma dwa świetliste skrzydła. Po obu stronach jej głowy możemy zobaczyć twarze dwóch chłopaków. Ten po lewej ma błękitne oczy wzniesione prosto na czytelnika i wygląda na cherlawą ciotę, a ten po prawej zerka z ukosu, ale za to czerwone oko zdaje się krzywo uśmiechać. Oprócz tego poniżej latają sobie wrony, z których jedna przysiadła na czymś niezidentyfikowanym. Całość wygląda na montaż kilku fotografii (ręce dziewczyny są prawdopodobnie podarunkiem od jakiejś starszej kobiety, mężczyzny, ewentualnie Frankensteina, ponieważ nie możliwe jest, żeby młoda osoba miała takie ręce. Ogólnie nie lubię takich okładek, które starają się być plakatem filmu, a nie wizytówką książki. Wolałabym coś bardziej oryginalnego, coś, co przyciąga uwagę błyskotliwym pomysłem, a nie przedstawia fabułę. Bo właśnie to robi ta okładka.

Akcja jest fatalna. Nużyło mnie tak, że przebrnęłam przez większą część, a później sięgnęłam po „Czas Honoru” i kilka innych książek. Dopiero kiedy skończyłam fascynującą epopeję historyczną, zmusiłam się, żeby to dokończyć, ale i tak wiedziałam, jak się skończy. Zresztą wszystko było takie chaotyczne: czasami naprawdę nie wiedziałam, co się dzieje, o czym tak naprawdę bohaterowie rozmawiają, co teraz się dzieje, bo w jednym akapicie mieściło się mnóstwo chaotycznych informacji, które nie dawały książce nic, oprócz większej ilości stron do przebrnięcia.

Pomysł też nie był zbyt dobry – w połowie schematyczny, w połowie nużący. Wiadomo – niczego nieświadoma dziewczyna, dwóch przystojniaków, zagrożenie ze świata, którego na co dzień nie widać, tajemnicze supermoce tej dziewczyny. Mogę wymienić trzysta tytułów książek, które są takie same lub podobne. No nie, przesadziłam, może nie trzysta. Z kilkadziesiąt, dałabym radę. To chyba był motyw, na którym kolejne pismaki budowały świat swoich arcydzieł. Autorskie pomysły pisarki okazały się potwornie nużące. Co było w tej książce ciekawego? Nic. To, że Luc zakochał się we Frannie? Że rodzina dziewczyny była święta,że chodzili do kościoła, że trwał wyścig o duszę dziewczyny? Ziewać się chce.

Zresztą, ta religia. I po co to było, co? Na temat demonów i innych rzeczy można pisać omijając ten drażliwy dla wielu ludzi temat. Ja uważam, że każdy ma prawo mieć swoje poglądy, ale to byłaby gruba przesada, gdyby temat ten zagłębiał ktoś, kto nigdy nie był w kościele (po tym, jak Autorka pisze o katolicyzmie, wynika, że nawet z sektą nie miała do czynienia). To tak samo, jak ja z moją marną tróją z fizyki podważała teorię Eisensteina. Jak ktoś jest filozofem, to niech negatywnie pisze o katolicyzmie. W innych przypadkach nie toleruję.

Wiedziałam, wiedziałam, że to chałturzenie w deseń Zmierzchu. Choć tam było to coś, a tutaj... Parę fajerwerków, dobrych pomysłów i nic więcej. Nuda. Strata czasu, ale jak mam okazję, to przecież jej nie przegapię i przeczytam to arcydzieło natchnione przez demona – pomyłkową podróbkę muzy.

Tytuł: Demony. Pokusa
Autor: Lisa Desrochers
Moja ocena: 3/10