wtorek, 30 września 2014

PODSUMOWANIE WRZEŚNIA 2014

Pozwólcie Kylie ponarzekać. A jest na co. Na to, że tak rzadko piszę, że nie mam czasu, bo wszystko zżera Kochana Szkoła i że w Kochanej Szkole nie wszystko jest tak, jak bym chciała (a dokładnie: nic). Nie wspominając o pechu, który wciąż za mną chodzi i o ogólnym złym samopoczuciu, godnym nie złotej, polskiej jesieni, ale tym zgniłym okresie przed spadnięciem śniegu (jeśli w ogóle będzie śnieg). Nie wiem, dlaczego jest mi tak ciężko. Może dlatego, że chce mi się tylko leżeć, czytać, słuchać muzyki, a może z innych powodów, na przykład, że tak mało piszę na moim blogu, albo że nie ma słońca, a jak prawią mądrzy psychologowie, słońce wypływa dobrze na ludzi.

A każdy wrażliwy książkoholik i pisarz ma skłonności do melancholii, prawda?

Dobra, kończę z narzekaniem, bo jeszcze prześcignę Kłapouchego z Kubusia Puchatka. W nowym miesiącu ślubuję dodać alfabetyczny spis recenzji i mnóstwo nowych tekstów o książkach, żebyście zaglądali tu codziennie. Obiecuję nadrobienie zaległości w Liebster Award. Bądźcie cierpliwi, błagam. Zakurzone Stronice są dla mnie czymś więcej niż tylko blogiem, na którym opowiadam o ulubionych książkach, więc nie zapomnę o tym miejscu, nawet kiedy miesięcznie będę dodawać tylko jedną notkę.

W tym miesiącu dobiliście 1000 wyświetleń, a właściwie 2000 oraz przeszło 500 komentarzy i 90 obserwatorów. Postów jest zaledwie 93, w tym około 84 recenzji. Jestem przerażona, ale pozytywnie. Dziękuję wam wszystkim, DZIĘKUJĘ, DZIĘKUJĘ, DZIĘKUJĘ! Jesteście dla mnie ważni, nawet nie wiecie jak bardzo (od razu zrobiło mi się lepiej).

Co tu jeszcze napisać, naprawdę. W każdym razie pozdrawiam Was cieplutko i zachęcam do takiej samej aktywności w październiku, który, mam taką wielką nadzieję, okaże się miesiącem o wiele lepszym niż ten parszywy wrzesień.

Z pozdrowieniami,
Kylie


PS Z okazji Dnia Chłopca składam najszczersze życzenia moim Czytelnikom! 

niedziela, 28 września 2014

Miłość przeklęta przez gwiazdy. Recenzja książki

Lubię książki, które kończą się, że tak powiem, jak życie. To dowód na to, że opowieść, chociaż dziejąca się nawet miliony lat świetlnych od nas, jest prawdziwa, prawdziwa tak jak życie. Najczęściej, niestety, zakończenie nieoczywiste, dyskusyjne czy coś w rodzaju urwanej w połowie akcji, kończy się śmiercią bohaterów, albo czymś, co happy endem na pewno nie jest. Albo, gdy to jest zwykła powiastka opisująca losy miłości dwóch nastolatków, wampirów, aniołów i innych istot we wszystkich możliwych konfiguracjach, niech chociaż umrze ktoś z otoczenia bohaterów, jakaś przyjaciółka czy coś. Albo niech dokona jakiegoś kontrowersyjnego wyboru, niech czytelnicy gryzą paluchy w złości (tak było ze mną, kiedy obejrzałam trzecią część Piratów z Karaibów i niemal nie mogłam zasnąć, nie mogąc się pogodzić z wyborem Willa Turnera) i wrzeszczał na pisarza, że miało być, durniu, inaczej, jak ja często to robię. W życiu przecież tak jest – mało rzeczy jest takich, jakie chcielibyśmy je widzieć, a czasami, na przykład śmierć jest najlepszym wyjściem. Jak na przykład we Władcy Pierścieni - w sumie życie Froda po zniszczeniu Pierścienia nie miałoby większego sensu. Nikt nie potrafiłby żyć w świecie, w którym nie ma elfich cudów ze wspomnieniami o okropnościach Mordoru. Prawda? Albo zakończenia niektórych, co lepszych, kryminałów, kiedy okazuje się, że przestępcy, mordercy albo kogoś w tym rodzaju nie można złapać z różnych przyczyn. Czy udowodnienie, że mordercą był ktoś, kogo byśmy nie podejrzewali. W każdym razie mówiąc węzłowato i skrótowo, nie lubię happy endów. I, wiem, że to okrutne, ale nie lubię happy endów szczególnie w romansach dla nastolatków.

I jak tu się usprawiedliwić, że sięgnęłam właśnie po jeden z nich? Oszustka parszywa ze mnie i cyganka! Zanim pomyślicie, że celowo wybrałam właśnie nastolatkowy romans, by poznęcać się nad nim i wyładować negatywne emocje, które z wielu przyczyn zbierają się we mnie podczas jednego z ostatnich lat mojej jakże niezwykle udanej i przymusowej edukacji szkolnej (wyglądam studiów jak zbawienia). A może, gdy wam powiem, że to nie jest zwykły romans, z bajkowym żyli długo i szczęśliwie? Już sam opis to zapowiada. A więc skoro będzie coś ciekawszego, to i może się i zakończy jakoś ciekawiej? Miałam taką nadzieję. O tym, czy jak zwykle (w 99.9 procentach przypadków) zwiodę się, rozczaruję, a może nawet wpadnę w gniew, w którym rzucam książkami o ścianę mojego pokoju, (mimo że niedawno pomalowaną, wciąż pokrywającymi się nowymi grobami komarów), czy nawet książka mnie bardzo pozytywnie zaskoczy, przeczytacie niżej.

Z pozoru najbanalniejszy z banalnych romansów: ona, on, przyjaźń i miłość. Może nie wartoby nawet marnować czasu na pisanie tego, bo takich historii jest zbyt wiele i w sumie nie ma o czym pisać, gdyby nie … No właśnie. Hazel (albo, jak chcecie, Hazel Grace) i Augustus to dwóch nastolatków chorych na raka. Ona w wieku trzynastu lat dostała raka tarczycy, który przerzucił się na płuca, a on ma kostnomięśniaka i nie ma nogi. Hazel wozi za sobą wózek z butlą tlenową i wąsy, a co jakiś czas muszą z jej płuc odciągać płyn nowotworowy – ohydną, brązową ciecz, która pewnego dnia ją udusi. On ma protezę i chwilową poprawę. Obaj mają książki, szczególnie jedną – Cios udręki, powieść napisaną przez niejakiego Petera van Houtena. Opowiada ona o Annie, chorej na raka, jej matce, tajemniczym zalotniku jej matki, oraz o chomiku Syzyfie. Powieść jednak kończy się w samym środku i Hazel koniecznie chce się dowiedzieć, jak się skończyło, więc razem z mamą i Augustusem wyjeżdżają do Amsterdamu, gdzie mieszka ów pisarz. Amsterdam jest ostatnim miejscem, jakie razem odwiedzili – jak można się domyślać ich życie powoli i nieuchronnie zmienia się ruinę. Wiadomo, jak się kończy, tylko tym, którzy nie czytali, nie powiem, kto umarł.

Historia ta jest gęsto opleciona także faktami z życia owego pisarza, Petera van Houtena i Issaca, przyjaciela głównych bohaterów z grupy wsparcia. Issac ma raka oczu i, by żyć, musi stracić oboje oczu. Z tego powodu rozstaje się z miłością swojego życia, Monicą, co bardzo przeżywa. Issac, mimo że niewidomy, wie, że będzie długo żył, więcej niż Hazel i Augustus razem, co go również denerwuje. Opowieść przetykana również treścią książek, które czyta Hazel (szczególnie Ciosem udręki), a także opowieściami o różnych innych dzieciach z rakiem, co tworzy ciekawą, niespotykaną mieszankę.

Niewątpliwie to jedna z tych książek, które są dla myślących ludzi. Odważnych. Takich, którzy mają odwagę poczytać o czymś innym niż bitwach wilkołaków i wampirów z innymi wampirami. Którzy mają odwagę stawić czoła rzeczywistości, straszliwej chorobie i – w końcu – śmierci. Którzy wiedzą, że nawet nieskończoność miłość ma kiedyś swój koniec, słowem, nic nie jest tak, jak próbuje nam wmówić dzisiejszy świat. I że nie wszystko jest tak różowe, jak nam próbują wmówić inni, kiedy nam coś się stanie. Przecież powieść podejmuje także wątki filozoficzne – problem zapomnienia, śmierci, miłości (nie mylić ze szczeniackim zauroczeniem pozorowanym na wielkie uczucie z większości powieści dla młodzieży), wagi naszych uczynków, innych ludzi i wielu tematów, które, dla większości osób w tym godnym pożałowania świecie, są doskonale obojętne. Chociaż z niektórymi się nie zgadzam, w większości przypadków Autor doszedł do zaskakująco trafnych (a jednocześnie bolesnych) wniosków. I to jest chyba największym plusem – to nie tylko opowieść, do bólu prawdziwa i szczera (ale o tym później), ale także młode, buntownicze spojrzenie na sens ludzkiego życia i umierania w młodym wieku. Autor w dodatku nie dochodzi do jakiś wydumanych wniosków, jak większość dzisiejszych filozofów (ostatnim dobrym był Leszek Kołakowski, a tak to płakać się chce), ale do jednej z prawd, do jakiej samemu się dochodzi tylko wtedy, kiedy ma się otwarty umysł i nie podchodzi się do sprawy z perspektywy utartych przez ludzkość stereotypów. Chodzi mianowicie o to, że prawdziwym bohaterstwem nie jest staranie się, by świat żywych zapamiętał nas po naszej śmierci. Prawdziwym bohaterstwem jest potrzeba, żeby nie zranić śmiercią najbliższej rodziny, na czym bardzo zależy Hazel. Zgadzam się z tym. Ba! Mało! Jestem porażona głębią tego przemyślenia, wciąż nie potrafię o tym zapomnieć i się z tym pogodzić. Chociaż wiem, że to prawda.

Język i punkt widzenia również mnie zaskoczył. Autor pisze bowiem z perspektywy, uwaga, dziewczyny, Hazel. To ona opowiada nam o wszystkim, łącznie z blaskami i cieniami życia z rakiem, oprowadza czytelnika po swoim świecie i oswaja go z nim, jak również i ze swoim umieraniem (książka jednak nieprzyjemnie przypomina ulubioną powieść Hazel, Cios udręki, która również opowiada o nastolatce z rakiem i urywa się w połowie, prawdopodobnie śmiercią bohaterki. Podobieństw się tyle, że aż straszno). Styl jest prosty, potoczny, co sprawia, że czyta się lekko i szybko, jednocześnie jednak Autor potrafi go tak wykorzystać, by stał się artystyczny i ciekawy. Manipuluje nim, zaskakuje, często wprowadzając czytelnika w zaskoczenie, a także, chociaż nie jest to dość odpowiednia książka, sprawiając, że na jego (przynajmniej czasami) pojawia się uśmiech. Pojawiają się także opisy, szczególnie Amsterdamu, jednak nie jest dużo. W tej książce jednak nie odczuwałam ich bardzo, bo powieść ma tak specyficzną konstrukcję, że opisy, paradoksalnie, wszystko zepsułyby. Hazel ma ciekawy sposób opowiadania o świecie, pełen dystansu i ironii, czasami jednak zachowuje się jednak jak prawdziwa, typowa nastolatka. Chociaż u niej to nie razi, wręcz przeciwnie – Hazel nie jest pusta jak jej koleżanki z innych powieści, a dzięki temu nie jest także zbyt poważna. Osobiście uważam, że kiedy facet pisze z perspektywy kobiety, wnikając głęboko w jej psychikę, tak, że mamy wrażenie, że napisała to kobieta, jest geniuszem. Szczególnie kiedy książka nie dotyczy takich płytkich tematów jak wybór szminki, ale spraw życia i śmierci – dosłownie - i wychodzi wszystko bardzo wiarygodnie. Moje gratulacje, panie Autorze.

Ogólnie mówiąc, nie lubię okładek filmowych, szczególnie kiedy plakat filmowy nie jest zbyt oryginalny, a jak przyzna każdy skulturyzowany człowiek na tej planecie, większość dzisiejszych plakatów filmowych nie charakteryzuje się oryginalnością – po prostu jest to zdjęcie głównych bohaterów, najczęściej w produkcjach dla młodzieży. Okładka filmowa tej powieści szczególnie mi się nie podoba, nie tylko dlatego, że aktorzy grający bohaterów (którymi możemy cieszyć nasze oczy na okładce) nie pasują mi. Okładka jest po prostu pospolita i nudna. Dlatego bardziej wolę tę pierwszą – białą, minimalistyczną i ciekawą. Niebieski obrazek, przedstawiający zarys sylwetki Hazel, a w ciemnych odcieniach, dalej, ciemnoniebieską sylwetkę Augustusa oraz plamy, niczym namalowane akwarelą, w różnych odcieniach błękitu. Obrazek, niezajmujący nawet połowy okładki, nawiązuje do tytułu, ale także w ładny, graficzny sposób i bez spoilerów pokazuje treść książki. Jest ciekawie, estetycznie niebanalnie, bardziej przyjemnie niż w przypadku okładki filmowej i na pewno zachęca do przeczytania, przynajmniej mnie.

Bohaterowie wydają się ciekawi, choć są tylko zwykłymi nastolatkami... śmiertelnie chorymi, co sprawia, że zachowują się bardziej dorośle. Hazel, jak mówiłam (a raczej pisałam) wcześniej, jest w dużej mierze zwykłą nastolatką, jednak znacznie bardziej dorosłą i poważną niż inne osoby w jej wieku, nie mówiąc o zainteresowaniach i gustach. Dziewczyna ma swoje wady i zalety, ale ogólnie jest bardzo dobrze rozbudowaną, wiarygodną ciekawą postacią (o czym dowodzi chociażby to, że można o niej cokolwiek powiedzieć więcej niż to, że istnieje). Targają ją wewnętrzne rozterki, boi się przerzutów, śmieje się, jak każda nastolatka buntuje się przed rodzicami, czyta książki i ogląda telewizję. Gdzieś w jej tle przewijają się jej rodzice, jak to rodzice, po swojemu zatroskani, przerażeni chorobą córki (jak wszyscy rodzice, zresztą) i zdecydowanie nadopiekuńczy, o czym Hazel wciąż im przypomina, jednak oni są tylko tłem – w wieku nastoletnim rodzice przestają być tacy ważni jak wcześniej, nawet kiedy jest się tak chorym jak bohaterka. Augustus. O, tak. Spodobał mi się bardziej od większości amantów z innych romansów dla nastoletnich czytelników, ale nie tylko (nie wspominam, ze zrozumiałych powodów o Harlequinach). Przede wszystkim dlatego, że jego jedynym zajęciem nie jest obmacywanie bądź myślenie o obmacywaniu, ale jest także wiele innych rzeczy – jak na przykład miłość do metafor, choćby do trzymaniu w zębach niezapalonego papierosa jako metafory tego, że chociaż ma coś śmiercionośnego, nie jest to w stanie go zabić, słynny krzywy uśmiech, dystans do wszystkiego, łącznie z chorobą, inteligencja … Tak, to jeden z tych chłopaków, którzy nie mają puchu zamiast mózgów, takiego to nawet ja bym chciała spotkać, szczerze mówiąc. Ma jakieś wady, nie powiem, jak każdy z nas, kłóci się ze swoimi rodzicami, wyrzuca sobie, że wręcz obsesyjnie myśli o tym, by zapamiętano go po jego śmierci. Jednak Hazel nie przedstawia nam go dokładnie, tylko na tyle, na ile on dał jej się poznać, co jest wadą konstrukcji opowieści. Ale w sumie dzięki temu Gus (Autor prawdopodobnie nie zrozumie, jakie dodatkowe, makabryczne znaczenie ma to przezwisko w języku polskim) przynajmniej mi wydaje się osobą nieco tajemniczą i niecodzienną. Tajemnicze osobniki w powieściach obyczajowych, no, no.

Nie sposób zapomnieć o van Houtenie, autorze ukochanej książki Hazel. Jeśli nastawialiście się na fizjonomię pisarza pasującą do treści książki albo maili, które przysyłał bohaterom, będzie rozczarowani tak jak ja. Jednak to najlepiej zarysowana w książce postać dorosłego, obrazująca całą nędzę człowieka, ból po stracie bliskiej osoby i stopniową degenerację. Pokazana w dodatku ciekawie, inaczej i bardziej sugestywnie niż w większości czytadeł dla dorosłych. Inną wartą uwagi postacią jest Issac. Ten młody, przez większość książki całkowicie ślepy chłopak, który stracił ukochaną Monicę (która obiecywała mu „zawsze”) wzbudził moją sympatię. Chociaż jest zarysowany ogólnikowo, wybiórczo i pojawia się tylko od czasu do czasu, jednak gdyby Autor chciał go rozbudować, powstałaby zapewne bardzo ciekawa postać, a może po prostu kolejny sympatyczny mój rówieśnik. Szkoda więc, że pisarz nic z tym zrobił.

Fabuła to, paradoksalnie i niestety, najsłabsza część książki. Jest, oczywiście, realistyczna, nie ma jakiś ckliwych wątków (czyli zbyt wielu miłosnych wyznań, głupich gatek i wiader egzaltowanych łez) i czasem nie pozostawia złudzeń, co dalszych losów niektórych bohaterów - to na plus. Jest ciekawa, zaskakuje, szokuje szczególnie w zakończeniu, ale... No właśnie. Minusem było skarcenie na siłę niektórych epizodów, do wręcz nienaturalnych odcinków czasowych (wieczorem Hazel spotyka się ze swoim chłopakiem, a rano ów ma już adres mailowy do asystentki van Houtena), a już po wizycie w Amsterdamie czas powieściowy mknie niczym rollercoaster, jakby Autorowi było spieszno, by jak najszybciej zakończyć powieść. Ja chciałam (wiem, to trochę niezdrowe) więcej poczytać o jawnym, końcowym umieraniu, poniżeniu przez coraz mniej sprawne organy i zewnętrzne i wewnętrzne, degeneracji ciała, odchodzeniu. Zasmakować się w emocjach bohaterów, przeczytać o ich uczuciach, o uczuciach i rodziców, zatrzymać się przy tych uczuciach, wgłębić się w je w miarę możliwości i poznać. Jednak jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, ze dla mniej wprawionego czytelnika taka wyprawa wydawałaby się zbyt nudna, a dla tych, którzy zrozumieliby, zbyt traumatyczna (na przykład dla mnie). Niech sobie więc będzie tak, jak jest, jednak trochę, na przykład trzydzieści, czterdzieści stron więcej nie zaszkodziłoby, wręcz przeciwnie. Trochę szkoda, bo to, co się działo po Amsterdamie, miało wielki potencjał.

Wiele jest książek o miłości. Wiele miłości zostało przeklętych przez gwiazdy – wojna, niezgoda w rodzinach (jak w znienawidzonym przeze mnie Romeo i Julii wujcia Szekspira) i śmierć z różnych przyczyn, choćby w wyniku zabójstwa nie sprawiają, że miłość rozkwita. Jednak teraz, w naszym wieku, gdy, jak na razie, nie wisi nad nami widmo żadnej wojny, a rodziny są raczej liberalne, grozą dla ludzi jest coś nie do zaakceptowania przez nowoczesną medycynę – nowotwór, nazywany cesarzem chorób. Nowotwór złośliwy, którego leczenie (chemioterapia też jest zabójcza) jest niebezpieczne, nowotwór niezłośliwy i wszystkie szkaradne mutacje (jak jeden z raków mózgu, nazwany w książce typem „dupek” z tego powodu, że zżera mózg, robiąc z człowieka potwora) nie mówiąc już o stwardnieniu rozsianym, białaczkach i innych okropnościach. Choroba nie do wyleczenia, która zamienia życie niektórych ludzi, często przypadkowo wybranych, w tragedię. Tak, przypadkowo wybranych. Bo jak zgrzeszyły takie niewinne, w gruncie rzeczy, istoty, jak Augustus i Hazel? Czy to była ich wina? Ich rodziców? A może faktycznie wina gwiazd – kosmosu, Tajemnicy, która wybrała dla nich taki, a nie inny los – takie zakończenie ich miłości, zwykłej, najzwyklejszej, która niechcący stała się jedną z tych wielkich tragedii – miłości przeklętych przez gwiazdy. Przez Wszechświat.

Tytuł: „Gwiazd naszych wina”
Autor: John Green
Moja ocena: 7/10



piątek, 26 września 2014

Wiktoriański mhrok. Recenzja książki

Co robi mól książkowy? Czyta. A co robi, czytając? Marzy. Tworzy w swojej głowie lepsze i gorsze światy, w których rozgrywa się lepsza lub gorsza historia, opisana w przez Autora jakiejś tam książce. A co robię po przeczytaniu jakiejś książki, gdy, oczywiście, spodoba mi się? Ano wymyślam, co staje się z bohaterami, albo ze światem z książki. Zresztą nie tylko ja, spójrzcie na ilość rozmaitych autorskich historii różnych ludzi, zwanych z angielska fanfickami? Wystarczy spojrzeć na stronę wattpad.com albo na, także polską, blogosferę. Nie mówiąc już o ludziach, którzy piszą historię o tym, że ich idol zakochuje się w dziewczynie, którą, jak przypuszczamy, jest autorka danej opowieści. No, niekoniecznie. Ale często tak jest. Opowieści wiele mówią o autorze. W każdym razie, szczególnie nastolatki, ale nie tylko, uważają, że opowieści i marzenia nie są niebezpieczne, co, oczywiście, jest nieprawdą. Pani od biologii powiedziała, że wszystko w gigantycznych ilościach jest niebezpieczne, choćby dlatego, że po jakimś czasie wszystkim, albo przynajmniej większości, molom książkowym wysiadają oczy, nie mówiąc o ignorowaniu tak oczywistych i nieprzyjemnych obowiązków jak szkoła czy praca. Ale... co, kiedy marzenia stają się prawdą? I kiedy decydujesz się dla marzeń poświęcić swoje życie? Zobaczmy.

Powieść zaczyna się potężnym cytatem z Pani z Shalott Tennysona , co, ponieważ uwielbiam ten wiersz, zdecydowało, że wypożyczyłam właśnie tę książkę. Miałam nadzieję, że będą tu jakieś nawiązania do tej pięknej i smutnej historii, ale gdzie tam – fakt, że w bohaterki rozmawiają o tym wierszu, ale w kontekście bardziej filozoficzno-feministycznym niż w kontekście jakiś wydarzeń w powieści. Pierwsze i największe rozczarowanie. Bo, szczerze mówiąc, nie oczekiwałam po tej książce nie wiadomo czego (ale, jak zwykle w takich przypadkach bywa, i tak się mocno rozczarowałam) . Ale rozczarowanie związane z tym pięknym cytatem naprawdę mnie dotknęło. Ile razy mam łamać ręce nad pisarzami, którzy do swoich powieści dołączają piękne cytaty, żeby po prostu było, bo tak jest fajnie?! Już nie mówiąc, że w drugiej części (sprawdziłam) na początku jest obszerny fragment Kruka Poego. Już lepiej nie komentuję.

Gemma Doyle mieszka z mamą i ojcem w Indiach, a ponieważ akcja dzieje się w czasach, kiedy Indie są kolonią angielską, Gemma (niczym bohaterki Małej księżniczki i Tajemniczego ogrodu, które tak bardzo lubiłam, kiedy byłam mała) jest angielską damą i córką plantatora. Życie ma, dzięki temu, wcale niezłe, ale, mimo tego, wciąż chce wyjechać do Londynu i to marzenie się, niestety, spełnia. Niestety, bo w tym samym czasie kiedy źle wychowana dziewczyna ucieka mamie niczym rozkapryszone dziecko, kobieta zostaje zabita. A właściwie sama popełnia samobójstwo, w każdym razie nieważne. Gemma trafia do szpanerskiej pensji dla panien, Spence, owianej, jak już się domyślamy, mroczną tajemnicą z jednym spalonym skrzydłem i w dodatku z nawiedzonymi cyganami wokół. W tym samym czasie Gemma odkrywa, że widzi jakąś małą dziewczynkę i jakiegoś potwora zwanego Kirke (jak ta wiedźma z Odysei Homera), a wokół niej kręci się jakiś przystojny chłopak. Dziewczyna szybko zyskuje grono koleżanek i razem postanawiają założyć zakon, a ona, Gemma, znajduje wejście do Międzyświata – pięknej, ale zamkniętej krainy, gdzie spełniają się marzenia. Tam rozgrywa się walka ze złem, ale i jedna z przyjaciółek Gemmy oddaje swoje młode życie za marzenia o prawdziwej miłości (to mi się najbardziej spodobało). Pierwszy tom trylogii kończy się, oczywiście, w takim miejscu, że wszyscy, których zaciekawiła ta powieść, będą ciekawi, co będzie dalej.

Przedstawianie epoki wiktoriańskiej, o eleganckich szkołach z internatem dla dziewcząt nie wspominając, nie jest czymś oryginalnym, wręcz przeciwnie. W wielu, przyznajmy, takich powieściach pojawia się także mroczna magia, buntownicza dziewczyna, a jak już nie, to tajemnicza porywająca ludzi skała. Wątek indyjski nie jest także niczym nowym, o Międzyświatach, Summerlandach i innych takich rzeczach nie wspominając. Miło było jednak przenieść się chociaż na chwilę do świata szeleszczących spódnic, gorsetów - składających się na stroje, których jestem wielką i oddaną fanką - dziwnego wychowania dziewcząt (chociaż w sumie nikt mądry nie wymyślił tego, że blondynki mają się uczyć robotyki, rysunku technicznego, zaawansowanej fizyki, stron świata i innych cudów), zwyczajów, a także niektórych elementów tego, w co wtedy ludzie wierzyli, odwiedzić jeszcze raz tamten świat, który, niestety, zginął pod nawałem popkultury. Jeszcze, kiedy wszystko jest owinięte delikatną mroczną mgiełką magii (na plus zaliczam, oczywiście, genialny moment ze zmarłym narzeczonym jednej z nauczycielek Gemmy) i posypany całkiem pomysłowymi rozwiązaniami fabularnymi oraz elementami zaskoczenia, smakuje na tyle dobrze, że można zjeść i nie dostanie się niestrawności. A to, jak zapewne przekonaliście się, czytając inne moje recenzje, wielki plus, jeśli chodzi o książki przeze mnie przeczytane.

Okładka jest bardzo ładna, chociaż niezbyt nawiązuje do tego, o czym jest książka. Prawie całą okładkę zajmuje dziewczyna w wiktoriańskim gorsecie, a właściwie jej tylna strona. Widać także fragment twarzy, z profilu, jednak większą część zajmują jej zasznurowane plecy. Bardzo ciekawe rozwiązanie, muszę przyznać (lecz nie bez cienia sarkazmu), wcześniej z czymś takim się nie spotkałam, chociaż dziwnie i niewygodnie jest patrzeć na plecy dziewczyny, a nie, jak jest o wiele lepiej i wygodniej, w jej oczy (czy wiecie, że to jest jeszcze odruch pochodzący z epoki, kiedy nasi biedni, odziani w skóry przodkowie krzesali ogień dwoma kamieniami, polowali na mamuty i malowali zwierzątka na ścianach jaskiń?) . Zresztą, w gruncie rzeczy, okładka nie jest specjalnie ozdobna ani elegancka, już o uchwyceniu epoki wiktoriańskiej nie mówiąc. Za to trochę przekombinowana i, przez to, bardzo nieciekawa. Chociaż element zaskoczenia był, bo zamiast dziewoi w zwiewnych szatkach mamy, proszę państwa, czyiś gorset!

Co do tytułu, to, chociaż z niechęcią (bo lubię przyczepiać się do tytułów), przyznaję, że jest dobrze dobrany i nieoczywisty. Dopiero po przeczytaniu powieści można dowiedzieć się, czego dotyczy. Z drugiej strony jest bardzo sztampowy, bo, wybaczcie, nawet najstraszniejsza rzecz, nazwana mrocznym sekretem dla mnie przestaje być w połowie straszna. Co to daje tytuł! Wystarczy spojrzeć i już się wie, że to gotycka, wiktoriańska opowiastka dla nastolatek. Czy naprawdę wszystkie sekrety muszą być mroczne? A nie mogą być po prostu straszne?

Język był dość przeciętny i nieodbiegający od paranormalnych norm (nawet narracja pierwszoosobowa była!) chociaż siłą rzeczy Autorka używała więcej niż inne podobne jej pisarki słów i szybko, wręcz ekspresowo się czytało. Czasami zdarzają się także ciekawe, nawet barwne opisy i dobrze rozpisane sceny, jak umieszczona gdzieś na początku, bardzo mroczna i zajmująca scena w kaplicy, czy wszystkie sekwencje z małą dziewczynką, Międzyświatem, runami i owym mrocznym lasem, który, muszę przyznać, bardzo mnie zafascynował (uwaga, kolejna moja mroczna fascynacja, zaczynam się siebie naprawdę bać). Styl pisarki jest prosty i nawet płynny, dzięki czemu czyta się lekko i szybko, nawet nieco oryginalny i barwny, czyta się więc bardzo miło i w dodatku odwraca to nawet uwagę od irytujących bohaterów, czasami psującej się fabuły i innych, mniej istotnych szczególików. Opisy, jakie wychodzą spod pióra pisarki, nie odstraszają swoją objętością miłośników akcji, ani też nie są zbyt wyszukane,pełne metafor. Jednak nawet są plastyczne, dzięki czemu można było wszystko sobie wyobrazić w tylu kolorach, by wszystko wydawało się wiarygodne i mało sztuczne. Czasami jednak zalatywało smrodem plastiku i nieautentyczności, jak w denerwującej scenie z ożywionymi rzeźbami z jednej z sal, czy tam, gdzie, podobno, miało być prawdziwie mroczno, a było wręcz przeciwnie, nie wspominając o nudnym opisie ponoć pięknego Międzyświata i zupełnie pozbawionym egzotyki opisie Indii, nie wspominając już o tych wszystkich opisach miłości Gemmy i owego tajemniczego (a jakże!) chłopaczka, o której aktach dziewczyna śni po nocach, w dzień wystawiając swojemu adoratorowi środkowy palec i robiąc dokładnie to, czego on sobie nie życzył. Wątek miłosny jak z klasycznych baśni, czyż nie?

Bohaterowie, a raczej bohaterki, nie są istotkami dość oryginalnymi, ale zawsze znajdę coś, do czego warto się przyczepić. Jak choćby to, że Gemma i Ann wyprzedziły swoją epokę, tfu, co ja mówię! One wszystkie wyprzedziły swoją epokę. Wydaje mi się, że w tamtych czasach mało było buntowniczek, a większość dam po prostu akceptowało ów porządek, bo tak zostały wychowane. Dziewczęta również, z zasady, były bardzo wyćwiczone i zahukane, tak więc nie miały nawet śmiałości pomyśleć o tym, żeby się zbuntować, a nauczycielki w słynnych pensji dla panienek dziesięć razy gorsze niż te, które uczyły Gemmę. Istnienie takich dziewcząt w tej epoce jest po prostu błędem rzeczowym, przynajmniej dla mnie. Wspaniałomyślnie jednak przebaczmy to Autorce, bo – rozumiem – przedobrzyła przy tworzeniu, jak jej się wydawało, silnych bohaterek kobiecych. I tak jej się nie udało. Gemmy nie da się lubić, jest płaska i głupia, a także zachowuje się jak dziecko, co jest szczególnie widoczne przy tej scenie w Indiach, kiedy ta szesnastoletnia pannica ucieka z targu, płacząc jak małe, rozwydrzone dziecko tylko dlatego, że mama, z niewyjaśnionych przyczyn, nie pozwala jej pojechać do Londynu. Żeby było zabawniej, powiem, że w dodatku zgubiła się w Bombaju czy gdzieś, tupała nóżką i tak dalej. W akademii potrafiła, w ostatecznym rozrachunku, pokonać nawet szkolne zołzy i wkupić się w ich łaski. Właśnie. Szkolne zołzy. Felicyty, główny herszt, jest postacią bardzo niedopracowaną. Z jednej strony wredna, zła, lekkomyślna dziewczyna z ciągotami do mrocznych stron mocy, z drugiej strony biedna, cierpiąca dziewczyna (dodajmy, z powodu swojej rodziny) i świetna przyjaciółka. W dodatku w żadnej z tych ról na tyle przekonująca, żebym powiedziała, że po prostu była złożoną osobowością, a nie jakąś dziewczyną z zaburzeniami osobowości. Bo nawet to szybkie i szczere przeprosiny Gemmy i zostanie jej przyjaciółką po tym, jak ta odkryła jej sekret, wydają się dziwne. Myślę, że Autorka chciała ukazać złożoną postać, co, widocznie, jej się nie udało.

Ciekawszą postacią jest Pippa (tak, tak, właśnie się nazywała). To naprawdę udana postać – ani dobra, ani zła, z zaletami i wadami, z ciekawą historią i ludzkimi problemami, a nawet chorobą – padaczką. Jej los jest najgorszy, nie tylko dlatego, że ginie, ale także dlatego, że jej życie nie jest, delikatnie mówiąc, kolorowe, nawet jak na taką wielką damę i niektóre z ostatnich wydarzeń w jej życiu naprawdę ścinają lodem krew w żyłach. Pippa, w wyniku tego wszystkiego, postanawia nie wracać do świata żywych i decyduje się żyć, w marzeniu. Może jestem durna (a na pewno jestem), ale też jej tego nieco zazdroszczę. Gemma, Felicyty i Ann, które pozostały, by walczyć, jak, mam nadzieję, poprawie to zinterpretowałam, uznały, że to haniebne poddanie się, ale myślę, że dla dziewczyny nie było już wyjścia. A jej historia miała naprawdę piękny, jak na mnie, koniec, który już na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

Fabuła jest dość przewidywalna, no, może z jednym wyjątkiem, to historia Pippy i kilka innych rzeczy, które mają szansę zaskoczyć. Z dwoma wyjątkami, przepraszam, co oznacza, że nie jest jeszcze tak źle, jak mogłoby być. Czasami jednak język pisarki sprawia, że sceny wydają się chaotyczne, nijakie, pozbawione mroku i jakiegokolwiek nastroju, czytelnik nie wie się nawet, co się dzieje. Cały wątek przyjaźni Gemmy z Felicyty i dziewczynami z jej paczki wydaje się dość naciągany, od początku do końca, już nie mówiąc o dziwnym sekrecie Ann (dobra, powiem wam, że się okaleczała i mam wątpliwości, czy w tamtych czasach było to powszechne jak teraz i czy biedaczka wpadłaby na taki pomysł, nie mówiąc już o tym, że po prostu nie ma sensu ciąć się z braku koleżanek) w Czytanie pamiętnika Mary Dowd też nie jest świeże, bo, prawdę mówiąc, w co drugiej powieści zakrawającej na mroczną jest pamiętnik jakiegoś umarlaka, w którym kryją się jakieś wskazówki, już nie mówiąc o dziwnej wizji Gemmy na samym początku i pędzącym na złamanie karku wątku indyjskim, jakby Autorka jak najszybciej chciała się z nim rozstać. Czasami nawet łamie się albo miesza węzeł przyczynowo-skutkowy, pojawia się tak zwany deux ex machina, czyli coś w rodzaju właściwej osoby we właściwym miejscu, a innym razem wszystko staje się bardzo sztampowe (patrz: wszystkie sceny, kiedy dziewczyny zachowują się jak naćpane mocą, co niebezpiecznie pokazuje całą ich, niestety, pustotę) cukierkowe, albo nielogiczne. Często książka zwyczajnie nudzi i denerwuje, a wiele scen było niepotrzebnych, albo takich derywujących i dziwnych (oczywiście w negatywnym tego słowa znaczeniu) że aż ciężko było przez to wszystko przebrnąć. Trzeba jednak pochwalić Autorkę, że na tyle jej warsztat jest wyrobiony, że postacie nie wychodzą godzinami z pokoju, ani też nie otwierają drzwi przez pół akapitu. Akcja wciąż idzie do przodu, nie zatrzymują się nawet na łzawe rozmyślania bohaterek, co jest charakterystyczne dla wielu podobnych powieści. Więc jest trochę lepiej niż zazwyczaj. Co za ulga.

Kolejnym z wielu moich argumentów dla tezy, że warto czytać książki, o których już z góry wiemy, że będą złe, albo przeciętne jest to, że nie wiemy, gdzie znajdziemy perełkę. Bo warto grzebać nawet w zwykłym, już nudnym piasku i wodorostach, by znaleźć jakiś cenny bursztyn. No dobra, przesadziłam. Może coś w rodzaju pięknej, sztucznej biżuterii – historię, która zachwyci i zostanie na zawsze przy mnie. Bo jeśli wszystko, co przeciętne i nudne w tej historii – czyli, jak prawie zawsze, większość – sobie pójdzie w niepamięć, albo pomyli się tysiącami podobnych przeczytanych przeze mnie opowieści, wątek Pippy zostanie, chyba dlatego, że jestem wrażliwa na śmierć innych, a zresztą to magiczna, ciekawa historia. Inna niż te, które poznałam dotychczas. Taka jak wiktoriański gorset w mojej szafie pełniej skórzanych kurtek, sportowych toreb i dżinsów.

Jednak większość książki, nie oszukujmy się, nie jest jakaś wybitna, wręcz przeciwnie. Jest przeciętnie, chociaż czasami wydaje się bardziej inteligentnie niż w tworach zmierzchopodobnych. W każdym razie chociaż czasami jest nawet ciekawie, na pewno nie jest tak mrocznie, jak obiecywały recenzje na tyle okładki i jak wydaje się Autorce, tylko bardzo mhrocznie. Co oznacza, że według mnie jest tak gotycko, jak w wiktoriańskiej alkowie w czasie nocy poślubnej. Czyli, jak każdy uświadomiony człowiek się domyśla, w ogóle.

Tytuł: „Mroczny Sekret”
Autor: Libba Bray
Moja ocena: 4,5/10




sobota, 20 września 2014

Historia nastolatkowych miłostek. Recenzja książki


Dla dziewczyn temat zakochania się i miłości w ogóle, jest jednym z najciekawszych, mam rację? Szczególnie kiedy w książce jest jakiś superprzystojny bohater, w którym wszystkie fanki książki zaczynają szaleć i fantazjować na temat randek, jakie mogłyby z nim odbyć. Tylko... co wtedy, kiedy tysiąc innych dziewcząt kocha też tego chłopaka, który nigdy nie istniał? Pewna dość gruba, polska obyczajówka ma ambicję odpowiedzieć na to, ale też na inne pytania.

Po tę powieść sięgnęłam niechętnie, choć właściwie nie byłam aż tak źle nastawiona do Autorki. Tytuł był intrygujący, choć w pewien sposób wyjawiał, o czym będzie fabuła, ale jednak coś ciągnęło mnie do tej książki. Ciekawość? Hm, właśnie tak to bym nazwała. Zaczęłam czytać i od razu dotarło do mnie, że wybór nie był do końca trafny, choć wielu książek na podobne tematy nie czytałam.
Edyta wyjeżdża z Łomży do Warszawy, do wujostwa Gwidoszów, na cały rok szkolny. Dlaczego? Jak dowiadujemy się, przez nią pewien chłopak, Łukasz, niemalże popełnił samobójstwo i surowy tata dziewczyny wstydzi się za nią. W Warszawie Edytka poznaje swoje wujostwo – Asię i Mariana, ich córki Celę i Marysię, a także starszego syna Kubę i jego żonę Magdę, która walczy z bezpłodnością. W szkole natomiast trafia do klasy, którą rządzi socjopatyczna Olga. W dodatku w niej zakochują się kolejno różni chłopacy – sąsiad z bloku Czarek, później warszawiak Alek, Kamil, następnie Darek, zaprzyjaźniony z panią Wandą i Szymon, w którym Edyta wreszcie się zakochuje. Gdybym nie miała takiej dobrej pamięci, nie zapamiętałabym, tych imion, prawda? Z innych, epizodycznych postaci mamy jeszcze rodziców Edyty, przyjaciółkę Renię, a także Cypriana z pracy wuja dziewczyny, Malwinę, nieobecną córkę wujostwa i pisarkę, Wandę Rybacką, powieściowe alter ego Autorki.

Plusów trochę jest. Przede wszystkim, zalatuje tu obyczajowością polską i klimacikami wprost z polskiej szkoły, a także dowodem na oryginalność naszej prozy – w żadnej z amerykańskich obyczajówek nie spotkałam się z wątkiem dotyczącym socjopatki. Sama postać Olgi mnie zafascynowała – dziewczyna z dwoma obliczami: raz jest krwawym potworem, a raz normalną nastolatką w dodatku kochającą koty. Muzeum Powstania Warszawskiego i wydarzenia tam rozgrywające się, nadają też opowieści kolorytu, jakiego ciężko szukać w innych dziełach tego rodzaju. Na początku mamy też jakieś opisy przeżyć wewnętrznych, później jest coraz gorzej. No i jeszcze nieźle skonstruowana postać ośmioletniej Marysi, która jest najwyrazistszą bohaterką tej książki, którą można naprawdę polubić i myśleć o niej z sympatią, nawet kiedy od przeczytania powieści minie kilka lat.

Reszta rzeczy, które składają się na tę powieść, to, delikatnie mówiąc, niezła klapa. O ile jeszcze na początku akcja płynie odpowiednim dla obyczajówek tempie, który Autorce, mimo podziału na małe części, tworzące poszczególne epizody, udaje się jakoś zachować, na końcu jest niedorobiona z technicznego punktu widzenia. Akcja gna jak głupia, na złamany kark i pysk, bohaterowie gubią gdzieś ostatnie cząstki swej psychologii i charakteru, tekst staje się jednym długaśnym dialogiem, a całość staje się koszmarnie przewidywalna. Brak tam opisów, chociaż tych najbanalniejszych, o przyrodzie już nie wspominam. No bo jak możemy zrozumieć, dlaczego Edyta zakochała się w Szymonie, skoro nawet nie wiemy, jak wygląda główna bohaterka, o jej chłopaku już nie mówiąc. W psychikę postaci nie wnikamy jakoś bardzo, bo samo życie wewnętrzne Edyty jest bardzo ubogie, nie mówiąc już o innych bohaterach. Dialogi, które stanowią, jak już mówiłam, coś ze 2/3 książki, nie są szczególnie umiejętnie napisane. Ot, proste, sztucznie, czasem infantylne zdania.

Postacie też nie są jakoś tak bardzo ciekawe. Gwidoszowie to strasznie marna podróbka Borejków z prozy Musierowicz, Edyta ubożuchna, taka, której nie można polubić, a reszta bohaterów, oprócz Marysi (swoją drogą ta urocza osóbka była doskonałą kopią Łusi Pałys z „Jeżycejady”, M. Musierowicz; Łusia też czytała słowniki) i Olgi to po prostu nudnawe typki bez wyraźniej zaznaczonych uczuć. I jeszcze te wszystkie typki uganiające się za Edytą... brr..

Co jeszcze więcej można dodać? Zdania nudne, pustawe, urywane i bez sensu. W książce Autorka zrobiła reklamę gazety, która objęła patronatem jej powieść, co mnie zirytowało. Przecież jasne jest, że jeśli podajemy w dziele literackim coś, co jest na ostatniej stronie okładki, robimy reklamę. W dodatku tytułowy Michał jest tylko tłem, jeśli można to tak nazwać, przygód Edyty, więc tytuł nie jest adekwatny do reszty. Sceny, w których Marysia pisze dramat, lub pyta tatę o znaczenie różnych słów są boleśnie podobne do cyklu wspaniałych powieści Musierowicz, a wydarzenia w szkole niemal przypominają wizytę Bernarda Żeromskiego w szkole Beaty w „Brulionie Bebe B.” tej samej autorki.

Kiedy brałam tę książkę w bibliotece, od początku nie wymagałam od niej zbyt wiele, więc mnie całkiem nie zawiodła ani nie zaskoczyła. Jednak pewne słabe książki czyta się całkiem przyjemnie, a przy tej musiałam się pilnować, żeby jej momentami nie rzucić o ścianę. Na początku myślałam, że będą tam jakieś wskazówki jak postępować w danych sytuacjach, co ułatwi życie dorastającego człowieka, ale nie dowiedziałam się nic nowego. Ha to, że się należy przyznawać i nie kablować, to wiem. Po prostu nie wszystko jest dobre dla wszystkich, a ja nie mam większej ochoty przyglądać się miłostkom nudnej dziewczyny i śledzić jej historię. Ot, co.

Tytuł: „Michał Jakiśtam”
Autor: Ewa Nowak
Moja ocena: 2/10 

(recenzja archiwalna) 

Dzisiaj archiwalna recenzja, jutro pierwsze z dwóch zaległych LBA. Ciężko człowiekowi żyć ze szkołą, ale próbuję się nie skarżyć. 

środa, 17 września 2014

Love, peace, „Lord of the Rings”!, czyli kilka całkowicie subiektywnych słów na 1000 wyświetleń „Zakurzonych Stronic”.

Jestem wredną recenzentką. Bardzo wredną, że się pochwalę. Pożeram książki tonami, by później, z niejaką rozkoszą mieszać je z błotem, jak subiektywnie tak i obiektywnie. Moje recenzje niekiedy mają kilka, nawet kilkadziesiąt stron, kiedy rozbieram powieść czy coś innego na czynniki pierwsze, wytykając wszystkie możliwe błędy. Teraz jednak – z niezwykłej okazji 1000 wyświetleń tego skromnego bloga (płaczę z radości... nie, żartuję) zamieszczam coś wyjątkowego, co powtórzy się tylko przy recenzji innych dzieł tego pisarza. Nie tylko krótką recenzję (właściwie to nie jest recenzja) czołowego dzieła tego pisarza, ale hymn ku jego, tego pisarza, chwale.

Może zacznę od tego, że ludzie mówią, że, ponieważ jestem fanką Tolkiena, nie zauważam zalet innych powieści. Może jest tak z innymi tolkienomaniakami, ale ze mną nie – jestem szczera. Już dawno, żeby żyło się lżej, postanowiłam nie okłamywać się i moje recenzje, może nie są prawdą, ale są szczere. I przy tej książce wypisałabym jej wady, ale, moim zdaniem, ich nie ma. Czytałam z perspektywy obiektywnej – nie ma błędów, przynajmniej dla mnie. Bohaterowie mają głębię, czar, fabuła jest wciągająca i zmuszająca do czytania jednym tchem, język piękny. Czytałam drugi raz – odnalazłam brakujący kawałek siebie – swój świat. Opowieść, która zawsze była twoją, nawet jak się jej nie znało. Czytałam trzeci raz – to jest to, moja historia (i nie tylko ta, bo jeszcze pisarz napisał więcej książek). Takie rzeczy się czuje. Po prostu.

Chyba więcej nie trzeba pisać, bo opisywać – jak wiadomo – nie ma czego, a gdybym miała wymieniać, co w tutaj jest takiego wspaniałego, w końcu nie miałabym, jakim przymiotnikiem zastąpić słowa „wspaniały”, a, jak wiecie, nie lubię się powtarzać. Już nie mówiąc o powtarzaniu tych samych słów. Książka jest wspaniała, w mojej hierarchii stoi niżej tylko od księgi mojej religii, wiadomo. Pociesza mnie, kiedy jestem smutna i wciąż nieodmiennie przenosi do mojego, własnego świata, z którego jakoś nie chcę wychodzić (Freud, staruszku, ja wiem, że gdybyś przeczytał moje pachnące patosem i egzaltacją wywody, od razu grzebałbyś w moim dzieciństwie oraz posądzał o eskapizm). Może się dziwcie, ale, jak zapewne każdy normalny człowiek wie, że na prawdziwą miłość nie ma leku i nigdy, na szczęście, nie będzie.

Tytuł: „Władca Pierścieni”
Autor: J.R.R Tolkien
Moja ocena: 10/10 (10000000.../10)

autor grafiki : Kylie Raven 
Co do 1000 wyświetleń, bardzo dziękuję i proszę o więcej (co za egoistka ze mnie), takie 2000 i więcej, wiem, że dacie radę. Dziękuję za wszystkie pochwały, uwagi i sugestie, dzięki którym Zakurzone Stronice wciąż trwają i pozwalają Wam odkrywać ciekawe książki (i te mniej), które można schrupać. Może to banał, ale gdyby nie Wy, pisałabym tylko dla siebie i publikowała też. No i … kocham was, wy internetowe mordy moje (w doskonale platonicznym tego słowa znaczeniu, jakby kto miał jakieś wątpliwości)!


wtorek, 16 września 2014

Marzenie każdego mugola. Recenzja książki

Kto chciałby zobaczyć smoka? Ja! Naprawdę. Tylko wtedy, kiedy miałabym Pierścień, jak Bilbo Baggins albo Smoczy Hełm i Czarny Miecz jak Turin (albo gdybym była ich matką, jak Dany z Pieśni Lodu i Ognia) Potraktowałabym ziejącego ogniem, gigantycznego jaszczura jako ciekawostkę, albo, kto wie, robiłabym mu zdjęcia, by później przesłać do Internetu i chwalić się, powiem to po angielsku, bo jest ładniej, selfie ze smokiem. A kto chciałby być Wybrańcem, który musi urtować świat przed zagładą? No... Już niekoniecznie. Nie lubię walczyć, broń lubię oglądać tylko na zdjęciach w książkach i w Internecie, o wojnie i walczeniu z orkami już lepiej nie wspominam. Chyba że walka nie byłaby na miecze, łuki, szable tarcze i inne takie, ale na magię. Wtedy mogłabym zgłosić się na ochotniczkę, bo kto nie chciałby, żeby pisano o nim książki i te książki jeszcze były sławne, już nie mówiąc o tworzeniu filmów na mój temat. Bo wiecie, chyba żadna celebrytka, nawet ta Miley Cyrus z wywalonym jęzorem nigdy nie będzie taka popularna jak ktoś, kto uratował świat, nawet jak stanie na nim i zrobi rowerek. Także w końcu dochodzę do wniosku, że warto walczyć z facetem, którego twarz jest podobna bardziej do żmii niż do człowieka, albo z facetem, który jest większy od gór i w dodatku ma żelazną koronę. Mówię wam, komercyjny sukces gwarantowany.

Gorzej, kiedy nie wiesz, że jesteś wybrany. Męczysz się ze szkołą, która w twoim wypadku nie jest do niczego potrzebna (skoro tak, to ja też jestem wybrańcem, wow, jak fajnie) i w dodatku z żałosną dulszczyzną, tą twoją głupią, najczęściej przyszywaną, która jest płytka i durna, że na wymioty bierze. I pewnego pięknego dnia dowiadujesz się, że jesteś wybrankiem, kimś więcej niż tylko wzgardzonym człowiekiem. Ba! Jesteś nawet kimś więcej niż zwykłym wybrankiem. Trochę się kojarzy z paranormalami, prawda? Zwykła, amerykańska licealistka, która pewnego dnia dowiaduje się, że jest demonem. Albo aniołem. Albo, ja wiem, wróżką, elfem czy czymś w rodzaju. Nawet czasami trollem. Czy, też bywa, twój ukochany jest wampirem, a najlepszy przyjaciel, również trochę ukochany, wilkołakiem. Ale przecież te małe, miłe pasożytki próbują tylko naśladować kogoś, kto to wszystkim wymyślił, wiedząc, że przyniesie mu to więcej pieniędzy niż pisanie o kolejnym superherosie z wysuwanymi z ramion pistoletami na laser. A tym kimś jest właśnie Autorka tej powieści.

Harry nigdy, w gruncie rzeczy, nie zaznał miłości. Drobny, chudy i blady dzieciak z dziwną blizną na czole w kształcie błyskawicy mieszkał uwięziony w izebce pod schodami w domu swojego wrednego wuja, równie wrednej co brzydkiej i głupiej ciotki oraz ich synka-pieszczoszka Dursely'a, obrzydliwego i głupiego jak jego rodzice, a pojawił się jako zawiniątko pod drzwiami pewnej nocy. Rodzinka, mimo że ciotka była siostrą jego matki, która zginęła w wypadku samochodowym (przynajmniej tak wujostwo powiedzieli Harry'emu) traktuje chłopca gorzej niż zwykłego przybłędę. Dlaczego? Ano dlatego, że jego matka, Lily, była czarownicą i on też ma jakieś czarodziejskie moce, tylko, oczywiście, nie wie o tym, dopóki pewnego dnia wąż w ZOO przemówił do niego. Niedługo potem dostaje list z Hogwartu, co jest jakby szansą na ucieczkę od rodziny, a także początkiem niezwykłej przygody w świecie, który, jak się dowiaduje, zawsze był jego światem. Wraz z bohaterem dowiadujemy się więcej o świecie czarodziei, istniejącym gdzieś tam, niby w naszym świecie, ale będącym jakby jego zakrzywieniem, na tyle skutecznym, że zwykli ludzie nie są w stanie zauważyć, na przykład, Szkoły Magii i Czarodziejstwa, będącym ogromnym, i, moim zdaniem, ponurym zamczyskiem. Harry w końcu trafia do szkoły i spotyka już tam różnych, bardzo różnych ludzi, ale w końcu zaprzyjaźnia się Ronem Weasley'em i zadzierającą nosa kujonką Hermioną Granger (to chyba jakiś piękny wyjątek, bo z zasady z zadzierającymi nosa kujonkami ciężko się zaprzyjaźnić, wiem to z doświadczenia). Jest także wielu ciekawych nauczycieli – Dumbledore, McGongall, Quirrell (mój faworyt) a także wredny i brzydki Serwus Snape. Tytułowy Kamień Filozoficzny jest niezbędny do stworzenia Eliksyru Życia, który jest potrzebny Lordowi Voldemortowi do odrodzenia się, po tym, jak umarł w domu Potterów. Coś w stylu tego, czym był dla Saurona Pierścień Jedyny w każdym razie. Harry, Ron i Hermiona, wykrywając spisek Snape'a, muszą powtrzymać jednego i drugiego przed spełnieniem swoich mrocznych nadziei.

Pewnie zanudzam, bo każdy zna Harry'ego, jak nie z książek to z filmów, a reszcie, że tak powiem, na pewno słyszeli czy widzieli w Empiku czy w jakiejkolwiek innej księgarni. Ale pozwólcie, proszę, by moim dziwactwom stało się zadość. Zresztą, saga o Harrym jest tak skonstruowana, by rosnąć z czytelnikiem, więc chyba przypomnienie co było na początku, jest przydatne (sama przyznam się z niejakim wstydem, że musiałam już posiłkować się nieco Wikipedią, co znaczy, że z moją pamięcią coś jest nie tak), chyba że jesteście gigantycznymi fanami sagi i znacie wszystkie szczegóły (ja tak mam z książkami Tolkiena, ale nie chwalę się, bo obiecałam sobie, że będę skromna). W każdym razie myślę, że znam i pamiętam tę książkę na tyle, by nakreślić na jej temat kilka słów.

Dzisiaj książka, a właściwie saga, wyróżniałaby się tylko świetnym warsztatem Autorki i akcją bez infantylizmu, przynudzania i niezbędnego teraz wszędzie romansu oraz mroczną, duszną atmosferą. Bo ile teraz jest podobnych książek? Tych wszystkich Akademii Mitu, szkół magicznych, obozów dla mitologicznych stworów lub mrocznych, wiktoriańskich szkółek dla słodkich dziewczątek w koronkach, gdzie nagle zaczynają mieć miejsce jakieś straszne, niewytłumaczalne wydarzenia. Jednak książkę naprawdę się doceni, jeśli pomyśli się, że to właśnie ona rozpoczęła to wszystko. Sprawiła, że do skostniałej literatury dla nastolatek, pełnej głupiutkich dziewuszek, których jedynym problemem jest brak chłopaka, wlecieli najpierw czarodzieje na miotłach, później wszelkie odmiany wampirów, wilkołaków, istot mitologicznych, a wydawcy odkryli, że pisanie fantasy dla nastoletniego odbiorcy jest tak opłacalne, jak kopalnie złota podczas podboju Ameryki przez konkwistadorów. I być może przełom nigdy by nie nastąpił, gdyby nie ta powieść. Wcześniej bano się pisać dla młodzieży, prawdopodobnie myśląc, że młodzież czyta tylko lektury szkolne i to, co dotyczy ich problemów – wydumane historyjki o chłopaczkach i dziewuszkach, którzy chodzą do szkoły, ale, jak wynika z powieści, nie przejmują się. Po tej sadze wszyscy ze zdziwieniem zauważyli, że młodzież raczej woli fantastykę, odkrywanie nowych światów, niż przywołanie po raz tysięczny rzeczywistości, którą każdy w gruncie rzeczy zna. To właśnie Autorka tej książki odkryła dla nas, młodzieży (no i dla dzieci, nie będę taka samolubna) fantastykę.

Myślę, że rzeczą, która odciągnęła dzieciaki od gier RPG i zwabiła do tej książki, jest właśnie fabuła jak z gier RPG. Wielkie, tajemnicze, mroczne zamczysko, wiedza tajemna i akcja – Autorka nie pozwala, żeby w książce nic się nie działo, a postacie przechodziły się tak po prostu i rozmawiały. Od początku zaczyna się dość szybko, a później przyspiesza, niczym pociąg ze stacji 3/4 na dworcu King's Cross. I to jest w tej książce najlepsze – nawet ja siedziałam wciśnięta w fotel i nie mogłam przestać czytać, bo co jedno się skończyło, zaczęło się następne, jeszcze ciekawsze. I w dodatku Autorce udało się rozegrać to na tyle dobrze, że szybka jazda nie nuży, ani nie zrywa węzłów przyczynowo-skutkowych, jak to czasami się mniej zdolnym pismaczkom zdarza (to wytłumaczenie, dlaczego czasami czytając jakąś fatalną książkę, siedzę i z półgodziny przerzucam kartki, zastanawiając się, dlaczego bohaterka jest na plaży, jeśli ostatnio była w środku panicznej walki ze wściekłymi wilkami i okazuje się, że wystarczyło kilka słów, a bohaterka uciekła swoim prześladowcom i następne kilka, by całowała się ze swoim ukochanym. I nie, nie brałam znikąd przykładu, sama wymyśliłam). Szczególnie że Autorka wszystko tak ciekawie wymyśliła i opisała, że trudno nie być obojętnym nawet na kupowanie różdżki, już nie mówiąc o czymś takim zaskakująco nowym jak mecz quidicha (czy jak to się pisze), co naprawdę wygląda widowiskowo, gdy przeczyta się o tym w książce i wyświetli, dzięki plastycznym zdaniom Autorki, na ekranie wyobraźni.

No właśnie. Język Autorki jest prosty, lekki i precyzyjny (co sprawia, że czyta się szybko i z przyjemnością, nie martwiąc się o to, że nie rozumiemy jakiegoś słowa, lub jakiejś skomplikowanej, wymyślnego porównania do czegoś, co człowiek nigdy na oczy nie widział i Autor także) ale jednocześnie bardzo bogaty i malowniczy. Mimo że nie stosuje jakiś wymyślnych metafor, jej słowa jednak działają na nas, widzimy przed oczami, są jakby ruchomymi obrazami, w dodatku kolorowymi (gdyby tylko pojawiało się tam więcej słonecznej żółci, zamiast zamglonych, angielskich pól czy ciemnych korytarzy!). To, o czym pisze Autorka i co, w niektórych aspektach wydaje się nieprawdopodobne, staje się tutaj czymś żywym w każdym szczególe. A szczegółów jest wiele, niektóre zabawne, niektóre dziwne (jak gadający obraz, proszek Fiuu), ale wszystkie pasujące do świata wykreowanego przez Autorkę jak ulał. Dialogi między bohaterami są niewymuszone, proste, ale jednocześnie posiadające wszystkie cechy żywego, normalnego ludzkiego języka – nie są wydumanymi przemowami, ale także nie są, na szczęście, prostymi (by nie rzec: prostackimi) zbitkami kilku słów, najczęściej pochodzących z angielskiego. Jest klasycznie i ładnie. Czyli tak, jak lubię.

Warto zwrócić także uwagę na niewielką część końcową – przypisy od tłumacza, (jednego, obok Skibniewskiej, z najlepszych tłumaczy fantastyki w Polsce) pana Polkowskiego, które dowodzą, że nie wszystko w książce nie jest oczywiste i niektóre kwestie językowe wymagają zrozumienia – to także świadczy o ogromnym wyczuciu językowym Autorki i jej bogatym słownictwie. Dla mnie chyba największą ciekawostką było to, skąd wzięło się imię Jęczącej Marty. Okazało się, że nie jest ono takie oczywiste, a i wiele mówi o tym, jaka była. A właściwie jaki był jej duch.

Może jestem inna, ale żal mi jest rodziny Harry'ego, a jednocześnie bardzo ich lubię tą samą dziwną sympatią co rodzinkę Dulskich (hm, zbieżność nazwisk) z dramatu Gabrieli Zapolskiej i innych pociesznych istotek, które są takie złe, że aż żal, albo próbują być złe. Nie budzą we mnie obrzydzenia, a także, co dziwne, jeszcze większej sympatii do Harry'ego. Dudley jest miłym, sympatycznym młodzieńcem, nawet lepszym od głównego bohatera, który wydał mi się zbyt zahukany, miły, mało wygadany i przez to jakoś zdominowany przez Rona, a później przez wymądrzającą się Hermionę. Mało wyrazisty, jak na głównego bohatera, z minimalną pewnością siebie, nie mówiąc już o nieśmiałości. Wiadomo, że po takiej traumie nawet Batman miałby problemy, ale Harry, jak na mój wredny gust, za bardzo ginie pod silnymi osobowościami swoich przyjaciół – Hermiony, którą bardzo polubiłam (rzadko zdarza się, by kujonka była taka miła), chociaż nie jest taką rozbudowaną postacią jak Harry i Rona, który, choć był bardzo sympatyczny, był, na mój gust, za bardzo dziki. Gdzieś w tle przesuwają się sylwetki Ginger, dziewczynki zakochanej na zabój w Harrym, Draco Malfoy'a, faszystowskiego durnia, którego nie lubi chyba nikt, kto sam faszystą nie jest, a także nauczycieli. Na najwyższym szczeblu władzy jest dyr, Dumbledore, którego feniks mnie urzekł, ale on nie uczy przyszłych pokoleń czarodziejów – śmieszna profesor McGongall, wredny Snape, który skrywa wiele rzeczy nie tylko przed uczniami, ale i nauczycielami, Quirrell, jak na mnie, bardzo zabawny, miły facet, który raczej, powiedzmy prawdę, nie nadawał się do przedmiotu, którego nauczał. Nie sposób wspomnieć także o duchach, które były dla mnie dość dużym zaskoczeniem, jednak z zaskoczeń tych pozytywnych. Przez to szkoła zaczyna przypominać nieco mroczny, dawny zamek, jakim w rzeczywistości jest Hogward. Co, wraz ze zbrojami i gadającymi duchami, nie mówiąc już o krwiożerczym woźnym, tworzy niezwykle wiarygodne i niepokojące tło do nieustannej wojny z Czarnym Panem, jaką musi stoczyć bohater.

Trudno nie wspomnieć o gajowym, Hagridzie, który jest olbrzymem (nie pamiętam, czy mam rację) i od razu podbił moje serducho swoją poczciwą głupkowatością i innymi sympatycznymi (czy dzisiaj zbyt dużo razy powtórzyłam ten przymiotnik? Wydaje mi się, że tak) cechami, a także uśmiechem na swojej okrągłej twarzy, który potrafi rozświetlić nawet najgorsze mroki, jakie panują w powieści. Zawsze nie mogłam się doczekać fragmentów, w których przyjaciele idą do niego w gościnę. To jednak, zdecydowanie, nawet lepsza postać od Hermiony, ale jednocześnie ciepła i jakaś inna od świata czarodziei, który rządzi się własnymi, żelaznymi zasadami i jest pogrążona w mroku Czarnego Pana.

Wszystko ładnie i pięknie, więc trzeba, chociaż trochę, namieszać i nachlapać arszenikiem na pudrowane ciasto. Problem jest tego rodzaju, że powinnam przeczytać tę książkę, kiedy miałam tyle lat, ile główny bohater, a nie teraz, kiedy rozczytuję się w postapokaliptycznym SF o bombach atomowych, heroic fantasy pełnym smoków, wojen, biżuterii pełnej mrocznych mocy, lordów, elfów, orków, namiestniczek i mnóstwa innych rzeczy, bardziej już poważniejszych, no, przynajmniej od pierwszych dwóch tomów tej sagi. Jednak nie mogę się przemóc, żeby czytać dalej, przynajmniej, teraz kiedy na mnie czeka coś, co bardziej lubię od szkoły dla czarodziei – mnóstwo dorosłej fantastyki, albo rozbudowanych sag o światach, których mapy zajmują czasami kilka stron. Jednak żałuję i, kiedy będę mieć w życiu odrobinę czasu więcej, na pewno pożrę następne tomy. Tylko... że już nigdy nie zostanę, tak przynajmniej czuję, fanką świata tej pisarki. Mimo wszystko – czegoś tu brakuje, a ja nie wiem czego.

Jednym z minusów książki, bo przecież muszę się do czegoś przyczepić, jeśli coś takiego istnieje, jest okładka jedynego w Polsce popularnego wydania, pomijając oczywiście wydania kolekcjonerskie. Nawiązuje do największych tradycji fantastycznych – malowanych okładek, dzieła artysty, żadnych fotoszopowych grafik z dziewczynami w gotyckich sukniach, już nie mówiąc o seksownych facetach bez koszulek, jak to w paranormal romance bywa. Okładka jest utrzymana w brązach, z jaśniejszymi akcentami, mimo tego – tak jak wnętrze książki – wygląda dość infantylnie, trochę jak bajka i w dodatku – w przeciwieństwie do następnych tomów – nie ma zaznaczonego, pomijając przerażoną minę Harry'ego, mroku, jaki wypełnia powieść. Szkoda, bo sam rysunek jest niczego sobie – szczerze mówiąc, mógłby być lepszy.

Podsumowując? Chciałabym zobaczyć Hogward, chociaż przez chwilę, jak każdy, nie oszukujmy się, mugol. Chociaż ja jestem elfką (tak, patelnią z naleśnikami jesteś, Kylie) a, niestety, elfy nie mogą się tam uczyć. Szkoda, bo mroczna szkoła w kształcie zamku, do którego płynęło się w łódkach, niedaleko lasu pełnego jednorożców jest raczej atrakcyjniejszą ofertą niż zwykłe placówki edukacji i tortury mugoli i innych istot, które czarodziejami nie są. Dlatego, mimo że książka, jak (prawie) każda ma jakieś tam swoje wady, nie raz pewnie wrócę, a kiedyś, kto wie, może przeczytam całą sagę, by jeszcze raz zwiedzić mroczne korytarze i z Harrym i jego przyjaciółmi zabić Czarnego Pana.

Tytuł: „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”
Autor: Joanne K. Rowling
Moja ocena: 6,5/10 

niedziela, 14 września 2014

Małe kłamstwa są piękne. Recenzja książki

Kryminały, kryminały... Były od zawsze. Nawet w starożytnym Rzymie, kiedy płatny morderca zadźgał cezara jego własnym nożem. Tylko że cezarem nikt się nie przejmował, wręcz przeciwnie, dziękowano owemu człowiekowi, który zapewne się do tego nie przyzna, albo był opłacony przez lud i przez patrycjuszy. W takim kryminale zginął, między innymi, Juliusz Cezar („.. i ty, Brutusie”) i tyran Kaligula, który przedtem zdążył zjeść własne dziecko oraz mianować własnego konia senatorem. Kryminały, a właściwie wyciskanie pieniędzy z kamieni, miały miejsce w średniowieczu, kiedy na każdej drodze sprzedawano prawdziwe kopytko osiołka Świętej Rodziny, a różni ohydni Krzyżacy próbowali zatuszować istnienie biologicznych synów (tak, Zygfrydzie, mówię o tobie). Już o czasach nowszych nie mówiąc. Pozwólcie, że przemilczę rozbiory, Hitlera, Stalina i innych, niezwykle sprytnych seryjnych morderców, że tak delikatnie powiem, i przejdę do Z Archiwum X oraz polskiego Ojca Mateusza, a także stosów kryminałów, których mordercy prześcigają się w zakładaniu masek i przechytrzaniu pięknej, seksownej policjantki/dziennikarki/znudzonego życiem detektywa, degenerata i pasożyta/mądrej pani z FBI/facetów w czerni (niepotrzebne wykreślić). Niektórzy, ta jak ja, znajdują dziwną przyjemność w czytaniu kryminałów o straszliwych zbrodniach i szukaniu mordercy, co, jak mam nadzieję, wpływa bardzo pozytywnie na moją inteligencję (czasami faktycznie inspektor Kylie wynajdzie prawdziwego zbója Rumcajsa). I nie tylko ja. Dowody? Pierwszy lepszy: kryminałów przybywa. Dlaczego? Bo ludzie czytają kryminały, więc rozradowane pismaki wychodzą im naprzeciw, a żeby jeszcze się lepiej sprzedawały, powstają różne hybrydy. Kryminalny romans (pfuj), kryminalno-psychologiczno-obyczajowa seria, kryminał historyczny w różnych natężeniach (lubimy, ssskarbie), kryminał erotyczny (ekhem), lub coś, co tylko kryminał ma na okładce. Powstają również kryminały dla emerytów, kryminały dla pań spragnionych pana, kryminały tradycyjne dla fanów gatunku i kryminały dla idiotów. A ostatnio, także, kryminały dla młodzieży.

Moja mama powiedziałaby, że to niedopuszczalne takim młodym ludziom serwować książki pełne, w gruncie rzeczy, bezsensownego okrucieństwa, ale co, jeśli młodzi ludzie lubią takie rzeczy? Młodzież przecież to młodzi dorośli, a młodzi dorośli czytają kryminały. Zresztą czy to nie jest dobry sposób na zachęcenie ludzi do kupowania kolejnych tomów? Pytanie „kto jest mordercą” absorbuje zawsze, nieważne, czy powieść jest dla dorosłych, młodzieży czy jakichś tam gniot, który nie powinien się w ogóle pojawić na rynku księgarskim. Nawet ja daję się na to złapać, czytając ten cykl mniej więcej do połowy, no, przynajmniej do miejsca, w którym okazało się, kto tak naprawdę zabił główną bohaterkę.

Hanna, Emily, Spencer, Aria i Alison były kiedyś najlepszymi przyjaciółkami.. do czasu. Pewnego dnia, po kłótni, Alison wybiega z domku letniskowego, gdzie wypoczywała z przyjaciółkami i nie wraca. Kilka dni później odkryte zostaje jej ciało. Od tego dnia wszystko się zmienia – drogi dziewczyn się rozchodzą. Kilka lat później to, o czym nie chciały rozmawiać. wraca, bo ktoś dziewczynom przesyła SMSy, podpisane „A.”, jak Alison właśnie, w dodatku ich autor demaskuje ukrywane przez nie sekrety. A czasami ich sekrety są straszne. Hanna ma bulimię, Spencer nienawidzi swojej starszej, pięknej siostry, Aria romansuje z nauczycielem a Emily z dziewczyną, co ukrywa przed swoją konserwatywną matką (i tak jej prawdziwą miłością była Alison). Sam syf, jednym słowem. Przecież jak to wszystko wyjdzie na jaw, dziewczyny wpadną w tarapaty, nie mówiąc już o rzeczach, które, jak miały nadzieję, zostały pochowane z Alison. Czy jednak na pewno? Szybko okazuje się również, że nie tylko one mają jakieś sekrety. Każdy z mieszkańców tego małego, bogatego miasteczka ma coś do ukrycia, coś, o czym wolałby nie pamiętać. Kim jest A.? I co tak naprawdę stało się wtedy z Alison?

Mówiąc szczerze, nie przeczytałbym tej powieści, bo niezbyt mnie zachęcała (bogate, piękne, dziewoje, problemy sercowe i inne wkurzające, obgadane już sprawy) już nie mówiąc o następnych tomach, gdyby nie fascynacja serią w mojej klasie. Pożyczały sobie książki, czytały na przerwach (podczas gdy ja zagłębiałam się w thrillerach SF, Tolkienie, innej fantastyce, albo w jakiś błahych obyczajówkach). Kiedy tego nie robiły, rozmawiały na przerwach, wymieniając nieznanych przeze mnie bohaterów i ich przygody, które znałam tylko w przekazanych przez nie strzępkach, a mnie niezmiernie to irytowało. Z drugiej strony miałam nadzieję, że będę mogła wreszcie porozmawiać z nimi o czymś innym niż o lakierach do paznokci, które używam i błyszczyku (od kilku lat nieprzerwanie tej samej marki), którym maluję usta, kiedy nie ma zagrożenia spóźnieniem się do szkoły. Pewnego dnia więc i ja stanęłam w kolejce do koleżanki, od razu po pierwsze trzy tomy, aby coś mieć do roboty w wakacje, oprócz nałogowego oglądania Władcy Pierścieni i układania puzzli. Co z tego wynikło, możecie przeczytać pod spodem.

Niewątpliwe jedną z rzeczy, które się pisarce udały, jest połączenie zwykłej, nudnej już nastolatkowej obyczajówki w stylu amerykańskim z niezłym kryminałem. Małe miasteczko, w którym faktycznie przemilczany jest niejeden sekret z pozoru niewinnych bohaterów i tajemnicze morderstwo, przypomina klasyczne już Miasteczko Twin Peaks, którym upajałam się dwa wakacje temu i wciąż bardzo lubię. Mimo że bohaterki nie prowadzą śledztwa, co więcej, nie przyjaźnią się ze sobą, przeszłość coraz wyraźniej wyłazi na powierzchnię, wraz z drażliwymi sekretami dziewczyn i knowaniami A. tworząc nawet intrygującą, niebanalną w dzisiejszej popkulturze, mieszankę. Tropów jest wiele, rozwiązań prawie żadnych, tajemnic prawdopodobnie nieskończenie wiele. Chociaż nie jest mroczno i niesamowicie, jak powinno być, tylko wciąż bardzo amerykańsko i luzacko, doceniam efekt, jaki udało się Autorce osiągnąć – to bardzo trudne połączyć nudnawe etapy dorastania dziewczyn z bogatych rodzin z tajemniczym morderstwem. Większość pisarek mniejszego formatu lub mniej sprawnego pióra nie potrafiłoby zachować tej równowagi i znów byłoby za dużo romansów, a kryminału prawie wcale.

Okładka jest ciekawa, minimalistyczna i obrazująca wszystko, czym jest ta książka – elegancki, czerwony szpilek i ziemia z kawałkiem trawki na białym tle. Wygląda to intrygująco, bo, jak się głębiej zastanowić, szpilek i ziemia mają ze sobą dużo wspólnego, ale razem wygląda to trochę jak skażone czymś piękno, coś dziewczęcego i coś okropnego – słowem to, o czym jest ta książka. Tytuł, ten angielski i w gruncie rzeczy nieprzetłumaczalny (Piękne, małe kłamczuchy brzmi jednak dość infantylnie) jest napisany piękną, fantazyjną czcionką, a poniżej, już zwykłym tekstem, tytuł tomu. Ogólnie więc jest bardzo dobrze, aż chce się patrzeć i odgadywać, jaka jest następna okładka.

Fabuła nawet wciąga, chociaż jest różnie. Kiedy zaczynały się wszystkie retrospekcje dziewcząt, wspomnienia dotyczące Alison oraz próby rozwikłania tego, dlaczego, do tysiąca dolarów debetu na zielonej American Express, czasami wydaje im się, że widzą uśmiechającą się do nich lub pojawiającą się niedaleko nich zmarłą przyjaciółkę, robiło się jakoś tak mroczno, fascynująco, aż chciało się przewracać kartki, zagłębiać w treść, by znaleźć jakieś wskazówki, które, być może, Autorka rozsypała po tekście, bo te, które znają dziewczyny, chociaż zgadzają się z tym, co dowiadujemy się później, ale w pierwszym tomie wydają się one tak boleśnie niewystarczające, aż chce się rzucać na następny tom. Mniej ciekawe były wszystkie sprawy i sekrety dziewcząt – te wątki były bardzo przewidywalne, aż bolało. Od razu widać, że Emily jest lesbijką, od pierwszego spotkania z Mają, Hanna to kolejna postać z galerii bulimiczek i anorektyczek z powieści dla nastolatek, Spencer mnie wkurzała tym ciągłym litowaniem się nad sobą, a Aria jako artystka mnie nie przekonała (no dobra, no, chciałam się chwalić, że jestem prawdziwą artystką, ale nie chcę wyjść na próżną dziewuchę, bo sama takich nie lubię). Przez to wszystko brnęłam z jakimś trudem i raczej z musu niż z przyjemności, wyczekując jakiś sensacyjnych momentów, niebędących zakupami Hanny, jej wymiotami, opisami ekstrawaganckiego stylu Arii czy problemów sercowych Emily. Ich sekrety w sumie też nie były jakieś straszne, przynajmniej jak na mnie, ot, zwykłe problemy ludzi. Ile jest takich spraw? Wystarczy przejrzeć pobieżnie jakąś stronę internetową z plotkami albo wypadkami i sprawami kryminalnymi. Szkoda. Na takie owianie mrokiem zasługuje jakaś większa, mroczniejsza tajemnica. Trochę mnie to rozczarowało, ale w czasie, kiedy zagadki były jeszcze zagadkami, czytało się świetnie.

Bohaterki są dość płytko i przeciętnie naszkicowane, ot, zwykłe amerykańskie dziewczyny, w dodatku córki bogatych rodziców, mogących sobie pozwolić w sumie na wszystko. Autorka, konstruując ich postacie, nie wysilała się zbytnio, żeby były oryginalne. Ot, dziewczyny, jakich nie tylko w Ameryce wiele, z wszelkimi zaletami i wadami (to ważne, że nie wybielała ich, albo nie demonizowała – są po prostu ludźmi, co również jest na wielki plus). Prywatnie jednak nie polubiłam żadnej z nich, być może dlatego, że kojarzą się z naszymi, polskimi, równie płytkimi i zarozumiałymi kopiami, albo z innymi bohaterkami powieści dla młodych dziewcząt. Jeśli mogłabym w ogóle o czymkolwiek powiedzieć pozytywnie, nie narażając się fankom serii, byłaby to Aria – łączy ją ze mną miłość do sztuki, literatury i poezji ubierania tak, jak się chce i pewnej dozy oryginalności, chociaż (broń Boże, nie chcę się wychwalać) ja jestem jeszcze bardziej oryginalna. Szczerze mówiąc, najbardziej wkurzało w nich dążenie do ubierania się ładnie, nadążanie za modą i urodą, kupowanie kosmetyków i spędzanie czasu na plotkowanie o tym, z kim kto chodzi. Jakkolwiek by było innych tematów, na przykład Bohaterowie drugoplanowi są powierzchownie naszkicowani i nieciekawi, jak na przykład Melissa, starsza siostra Spencer, która, gdyby nad nią chwilę popracować, byłaby ciekawą, głęboką, a może nawet tajemniczą postacią, ale, niestety, pisarka nie wykorzystała tego potencjału. Już o dorosłych, a w szczególności rodzicach bohaterów (z wyjątkiem Hanny i matki Emily) nie mówię, bo nie dowiadujemy się niewiele, ot, tyle, ile wystarczy, by nie było, że bohaterki mieszkają w domach same. Chłopacy występują tu w roli dodatku, bo to, ostrzegam, dziewczyńska książka, jakich mało i służą najczęściej do chodzenia. Ich postacie byłyby ciekawsze, gdyby tylko Autorka napisała o nich więcej, jakoś rozwinęła ich wątki, dodała im tylko koloru, by byli kimś więcej niż kupą mięśni. Interesująca jest jednak postać... dziewczyny, że tak powiem, Emily. Maia (czy Maja, nie wiem dokładnie, jak to się pisze) wnosi do książki odrobinę czegoś innego, powiew świeżości i egzotyki, chociaż przez większość powieści bardzo mnie irytowała, szczególnie tym, że wszystko było jej można, nawet palić trawkę, a naiwna, spokojna Emily z chrześcijańskiej rodziny dała się na to złapać. Jednak jej roześmiana twarz, wśród ponurych, zastraszonych tajemniczymi SMS-ami dziewcząt nadaje książce lekkości i jeśli tak potraktować tę postać, da się nawet lubić. I to bardzo.

Język jest lekki, prosty i przyjemny, przez to, niestety, dość ubogi, ale chociaż czyta się szybko. Nie ma większych potknięć – pisarka pisze płynnie, pewnie i klarownie. Jednak powinna zjeść słownik, bo z barwnością jej stylu nie jest dobrze. Nie wspominam już o opisach, które, przeważnie, ograniczają się do szkolnych opisów ludzi, zaczynających się od słów „miała...”, „była...” i opisów pokojów czy świata pełnych wyrażeń podobnych do „stało”, „znajdowało się...” w rozmaitych konfiguracjach i opcjach. Nie czuć zupełnie mroku, jaki powinien unosić się nad tajemniczym morderstwem, rodziną zabitej, sekretami dziewczyn i wielu innymi tajemnicami i grzeszkami bohaterów. Nie ma napięcia przed finalnymi scenami, Autorka nie potrafi wytworzyć klimatu zagrożenia, poczucia, że coś strasznego kroczy nam za plecami albo czeka, by nam przyłożyć. Czytelnik, przynajmniej ja, nie czuje także strachu dziewcząt przed wydaniem ich sekretów, mimo że pisarka zapewnia nas, że ich strach jest wielki jak nie wiadomo co. W każdym razie, na szczęście, nie jest źle na tyle, żeby nie można było czytać. Mimo wszystko czyta się szybko i dobrze.

Czy warto ufać małym, pięknym kłamstewkom? W sumie to zawsze są kłamstwa, które powodują, że przestajemy wierzyć danej osobie, chociaż wiemy, że kłamie się z zasady ze strachu, że nasze tajemnice zostaną wydane. Kłamią i starzy – i młodzi, jak można zobaczyć czytając tę powieść. Jednak, jak widzimy, nawet piękne, małe kłamstewka mogą doprowadzić do tragedii, do kryminału, a w finale ukształtować się w ciekawą, nową hybrydę literatury popularnej nie tylko dla młodzieży, może przeciętną, ale na pewno pokazującą, że nie trzeba pisać o świecących wampirach, by być popularnym i by mieć tysiące fanek na całym świecie. To jest, biorąc pod uwagę stan i stopień inteligencji nowoczesnych paranormal romance, dość pocieszające. A kto wie, może Autorka serii, po napisaniu kilku tomów, będzie pisać tak, że Wredna Recenzentka (czyli ja) zachłyśnie się swoim jadem i nie będzie mogła skłamać, że książka była beznadziejna, albo, jak ta, po prostu przeciętna.

Tytuł: „Pretty Little Liars: Kłamczuchy”
Autor: Sara Shepard
Moja ocena: 4,5/10