wtorek, 31 marca 2015

Księżna Daisy, Hitler i schizofrenia. Recenzja książki

Wałbrzych to jedno z najciekawszych miejsc w Polsce. Byliście tam? Zniszczone miasteczko, bardzo nieciekawe i zamek. Ale jaki zamek! Mieszkała tam tajemnicza księżna Daisy von Pless, niemiecko-angielska arystokratka, która posiadała drogocenne perły i którą pochowano w nieznanym dotąd miejscu. Wypędzili ją hitlerowcy, przeznaczając zamek dla Führera, a bliską kopalnię na sieć tajemniczych, wciąż niezbadanych bunkrów. Te korytarze, kopane przez żydowskich więźniów z obozu Gross-Rosen, stanowią wciąż nierozwiązaną zagadkę, na której temat (jak na temat każdej mrocznej, zagadkowej zagadki) powstaje wiele, czasem bardzo fantastycznych teorii. Fabryka broni atomowej (to, moim zdaniem, najbardziej prawdopodobna teoria), którą ten nieobliczalny psychopata od swastyk i mordowania podludzi chciał zniszczyć Anglię? A może coś zupełnie nieprawdopodobnego – transporter w czasie i przestrzeni niczym z filmów i powieści SF Rafała Kosika. Lub – również dość możliwe – laboratoria, gdzie bestie pokroju doktora Mengele prowadziły badania nad nadczłowiekiem? Cokolwiek by tam nie było, jest to miejsce ponure i tajemnicze. Mroczne. Jakby to, co tam się działo, wciąż nie odeszło, zła energia i wspomnienia wciąż wirowały w powietrzu, zarażając kolejne osoby, wchodząc w ich mózgi, w ich myśli, tak głęboko, żeby myśleli, że to są ich własne? Chociaż może nie – w innych miastach dzieje się tyle samo zła. Jednak nie można wykluczyć, że atmosfera w Wałbrzychu jest zła, zepsuta. I że to doskonała sceneria dla ludzkich dramatów i ludzkiego mroku, który tutaj zyskuje jeszcze ciemniejszych odcieni.

Do tego miasta przyjeżdża Alicja Tabor, dziennikarka, osoba niezbyt szczęśliwa, pełna złych wspomnień i sądów na swój temat (samo nazywanie się Niedobitkiem o czymś świadczy). Zwabiły ją porwania dzieci, które zginęły bez wieści, ale także własne, niekoniecznie wesołe wspomnienia. Przyjeżdża, by policzyć się z duchami przeszłości – duchem siostry, Ewy, którą kochała i która popełniła samobójstwo i duchem ojca, z wykształcenia historyka, który zatracił się poszukiwaniami skarbu księżnej Daisy – jej słynnych pereł – dzięki czemu, jak obiecywał, rodzina miała się stać bogatsza i szczęśliwsza. By się pogodzić z matką, poznać jej historię, zrozumieć, dlaczego teraz jest taka, jaka jest (a jest z nią bardzo, ale to bardzo źle). Podczas swojego pobytu przeżyje wiele rzeczy, które można by spodziewać się po tym miejscu, rzeczy nie tylko mrocznych i tajemniczych, ale także fantastycznych, niemal jak z horroru czy lepszej, mającej ambicje, grozy. Zetknie się z podłością ludzkiego życia, marną egzystencją, zakłamaniem, fanatyzmem, ulotnym uczuciem i wspomnieniami, których nie chciałaby mieć, a także historiami, których tak naprawdę nie chciałaby znać. Trudność polega też na tym, że świat Alicji z każdym dniem przypomina coraz bardziej groźny, pozbawiony logiki sen, z którego przecież nie można się obudzić.

Największą zaletą książki jest jej nastrój, atmosfera. Ciężki, gęsty, mroczny. Przytłaczający, ale jednocześnie hipnotyzujący, zmuszający czytelnika, by dalej się zagłębiał, pogrążając się jeszcze bardziej. Owijający się wokół człowieka jak mrok, kiedy wejdzie się w cichą, bezgwiezdną noc do ciemnego pokoju. Odważę się powiedzieć nawet, że bardzo schizofreniczny, a nawet to jest dobre określenie, bo choroby psychicznej tu dużo. Jakby dla przeciwwagi mamy opisy egzystencji ludzi z tych ze zrujnowanych domów, żyjących dość prymitywnie i biednie, podle, można by powiedzieć, bo bez godności. No i tę paplaninę z Internetów, przywodzącą na myśl onetowskie komentarze pod co bardziej ekscytującymi wiadomościami i recenzjami (chociaż, żeby być szczerą, dodam, że momentami Autorka przedobrzyła). Razem tworzy to mieszankę z granicy schizofrenicznych horrorów, rasowych powieści gotyckich i eksperymentalnych pozycji zafascynowanych ohydą, którym niedaleko już do turpizmu. A nad tym wszystkim unosi się mgła depresji, fatalizmu, dekadencji i pogardy dla ludzi małych, pragnących stać się kimś więcej, przyprawiona gęstym, gryzącym dymem papierosów, zapachem brudnych, zaniedbanych dzieci i pewnymi niebezpiecznymi istotami, które balansują na cienkiej granicy między jawą a chorą wyobraźnią – prawdą a kłamstwem.

Język momentami nie radzi sobie z tematem, styl Autorki, niestety, czasem grzęźnie. To pułapka barokowego stylu, szukania plastycznych porównań do wszystkiego, co opisuje. Chociaż z osobistym wątkiem Alicji – tego rodem z horroru, zahaczającego momentami, przynajmniej takie miałam wrażenie, o wysmakowane dark fantasy czy przynajmniej ambitną grozę, pisarka radzi sobie wyśmienicie, opisy ludzkich podłości, mieszkań z włączonymi wiecznie telewizorami lub tanimi bibelotami są już słabe, bardzo przeciętne. O rzeczach prostych, a wręcz prostackich, trzeba pisać prosto, a czasem nawet prostacko, przynajmniej taka jest moja opinia na temat. O ile większe wrażenie robi powiedzenie wprost, że ktoś miał brudne, śmierdzące nogi niż roztkliwianie się nad stopami w kolorze cytryny czy czymś w tym rodzaju. Jakby tego nie było dość, z wątkiem trzecim – nagłym wybuchem fanatyzmu w mieście, zapoczątkowanym przez pewnego górnika, a rozpowszechnionym przez pewnego podejrzanego typa o nazwisku Łabędź, jest bardzo słabo. Pomijając, że ów wątek został przyklejony na siłę, jakby w ostatniej chwili, zupełnie bez polotu wiążąc się gdzieś tam z porwaniami dwóch niechcianych dzieci, bo o tym więcej napiszę później, pisarka gdzieś zagubiła swój styl, zanurzając się w zwykłych, nierobiących na mnie większego wrażenia, zdań, idąc, tak mi się wydaje, na łatwiznę. Nie winię Autorkę, po prostu czasami zdarza się, że ktoś potrafi jedną rzecz robić świetnie, a druga zupełnie nie wychodzi. Tak samo jest z pisarką. Po mistrzowsku umie pisać o mroku, otaczającym samotnego człowieka, wspomnieniach opadających na niego czarnym strumieniem, o potworach kryjących się w głębi człowieka, o tajemnicach mrocznego zamku Książ i Wałbrzycha, o chorobie i śmierci, więc moim skromnym zdaniem powinna pisać tylko o tym. Słowa w wątku Alicji bowiem budują, poza nastrojem, niezwykle plastyczne obrazy, wspomnienie budzi wspomnienie, wszystkie pojawiają się na zasadzie rosyjskiej matrioszki. Umiejętnie wykorzystane środki sprawiają, że świat z opowieści Ewy staje się niemal tak samo realistyczny, jak ponura ulica, wizje wirują szaleńczo na stronach powieści, jednocześnie tworząc wolno poruszany do przodu, doskonale działający mechanizm. Jednocześnie pisarka zanurza w tym wszystkim realny świat, motając go w sieć słów i sprawiając, że staje się on tak samo odrealniony, jak historia Ewy o księżej Daisy.

Dialogi – one zasługują na oddzielny akapit. Pisarka, jak na jej talent przystało, nie poprzestaje na zwykłych dialogach, jakie znamy z innych powieści. W tej materii bardziej przypomina Ulissesa Joyce'a, tę iście eksperymentalną książkę dla zupełnych maniaków, którą, z braku przecinków, czyta się bardzo wolno. Czyta się? Mam wrażenie, że na świecie mało kto w ogóle wie, o czym to jest. No ale to dygresja. Pisarka, aby bardziej upodobnić książkowe rozmowy do tych prawdziwych, potocznych dialogów, czasami łączy klika słów, a czasami dzieli je tam, gdzie zwykła logika zabrania tego robić. Próbuję traktować wszystkich pisarzy równo, ale po prostu trzeba przyznać, że dla innego pisarza taki odważny zabieg byłby po prostu samobójstwem, w dodatku tragicznym. Chylę więc czoła przed umiejętnościami pisarki, bo, ja, na przykład, nie odważyłabym się na to.

Okładka jest – można by powiedzieć – dość zwyczajna. Ciemna sylwetka w kapturze na tle ciemnobłękitnego, wieczornego nieba, z tytułem napisanym ładną, pochyłą czcionką. Chociaż całość wygląda naprawdę dobrze, moim zdaniem jest nie do końca odpowiednia, bo raczej przywołuje, przynajmniej u mnie, skojarzenia z poetyckim zachodzącym niebem niż z mrokiem, jakim spowita jest ta książka. Trzeba jednak przyznać, że do tytułu odpowiednia, więc zbytnio nie narzekam. Z drugiej strony okładki jest opis, z którego – między innymi – wynika, że Autorka lubi, a przynajmniej czytała Władcę Pierścieni Tolkiena, co sprawiło, że polubiłam ją, a także sięgnęłam po powieść. Niezły chwyt, szczególnie jak na fanów tej książki, naprawdę.

Moją ulubioną bohaterką, jeśli można tak w ogóle powiedzieć, jest siostra Alicji – Ewa. Mimo że formalnie, że tak brzydko powiem, leży i rozkłada się w grobie, została bardzo dokładnie przedstawiona, szczególnie przez jej żyjącą siostrę i chłopaka – Dawida, z którym łączyła ją nieszczęśliwa miłość. To na niej skupia się cały mrok powieści, jakby wszystkie zło, przez lata zamieszkujące zamek, tunele i miasto, skryło się w jej ciele, albo ona je przyciągała. Raczej to drugie, z uwagi na to, co nieszczęsna dziewczyna przeżyła. Doprowadziło to do powolnej, coraz cięższej choroby psychicznej, ale ta, jak pokazuje Autorka, jest czymś więcej i Ewa o tym wie. To złe istoty z jej wyobraźni to śmierć i jeszcze jedna sprawa, która zniszczyła życie, doprowadziła do samobójstwa. Dziewczyna we wspomnieniach Alicji (vel Niedobitka vel Wielbłądki) jest wciąż żywa, ze swą niezwykle barwną wyobraźnią i tragiczną śmiercią I wraca do niej – w liście z przeszłości, umieszczonym w jednej z książek, które lubiły kiedyś razem czytać (pomysł tak wyświechtany, że aż szkoda, no ale cóż). Ewa jest postacią wielowymiarową i świetnie skonstruowaną. Autorka przedstawia ją z niezwykłą wrażliwością, zrozumieniem, jednocześnie nie przemilcza żadnego z tragicznych wydarzeń w jej życiu, ani żadnego objawu choroby, co jest dość okrutne. Pisarkę, a trzeba to dodać, należy pochwalić za ciekawą, wręcz fascynującą postać ukochanego Ewy – Dawida, a także stworzenie jego ciekawej historii.

Postać głównej bohaterki nie jest już taka ciekawa, chociaż na wielu portalach zauważono, że pisarka kreuje Alicję na swoje alter ego (anagram nazwiska Tabor – Bator). To przytłoczona życiem kobieta z wieloma upiornymi wspomnieniami, które gonią ją i dopadają wszędzie tam, gdzie jeździ. Nie ma rodziny, liczy tylko na przygodny, smutny seks za nic z mężczyznami spotkanymi, na przykład, w supermarkecie. Później jest także jedną z niewielu racjonalnie myślących, obrończynią sprawiedliwości i tak dalej, ale to w tej drugiej części, do której będę się czepiać i przez którą, już teraz zapowiadam, w ostatecznym rozrachunku odpadnie całkiem dużo punktów. Ja jednak jej nie lubię, nie ma w sobie nic, co mogłoby mnie zaskoczyć, pociągnąć, zaintrygować. Alicja, będąc narratorką, a więc najważniejszą postacią książki, ginie pod malowniczością postaci swojej siostry, a także zostaje usunięta w cień przez, niestety, inne, gorzej skonstruowane postacie.

Więc zaczynamy (cóż, przyznaję się, że zacieram ręce z satysfakcji). W książce pojawia się także ilościowo dość duża grupka bohaterów pozostałych, tydzień po przeczytaniu książki nieidentyfikowalnych z imienia, no, oprócz ichmości Łabędzia, których rysy rozmyły się, albo nie została umiejętnie pokazana. Chłopak, a właściwie mężczyzna, z którego ramionach Alicja przez jakiś czas szuka pocieszenia i, oczywiście seksu, tajemniczy i pociągający, który przyjeżdża do Wałbrzycha z tajemniczą misją to całkiem niezła postać, jednak pisarka poświęciła mu za mało miejsca, by cokolwiek o nim więcej powiedzieć. Jest jeszcze przyjaciel Alicji z dzieciństwa, który, jak to teraz bywa, jest dziewczyną. Jednak ta niezwykle ciekawa postać pojawia się tylko na chwilę, by zaraz zniknąć i pozostawić po sobie nie tylko niedosyt, ale i wrażenie niedopracowania, także w kwestiach relacji z główną bohaterką (vide scena, w której Alicja zostaje poczęstowana przez nią – niego – ciasteczkami z marihuaną i potem budzi się w swoim domu, co nie robi na niej żadnego wrażenia). Nie mam nic przeciwko absurdalnym, ciekawym postaciom, ani rzeczom wyjętym jak z szalonych snów, ale tylko wtedy, kiedy są one dopracowane. A tutaj do dopracowania jeszcze trochę brakuje. Miałam apetyt na więcej, czytając także o babci Patryka, a także o tamtej kobiecie od dwóch dzieci, które zaginęły. Można by dodać jeszcze kilka fragmentów, kilka szczegółów, przynajmniej takie jest moje marzenie, ale, niestety, nie wszyscy nie mogą mieć tego, co chcą. Takie jest życie, niestety.

Pomysł był ciekawy, jak wszystkie pomysły o wracaniu do swoich koszmarnych wspomnień z dzieciństwa, na stare śmieci. I tu znów na pierwszy plan wysuwa się historia Ewy – muszę przyznać, ze wcześniej nie czytałam niczego podobnego, pełnego tak zaskakujących zwrotów akcji i cieszących oko szczególików – szczególnie dobrze napisane i zaskakujące są te utrzymane w konwencji horroru, albo przynajmniej grozy. Tak było z historią porwanych dzieci, ale ostatecznie zaskoczyła mnie tylko historia Patryka. Reszta zakończyła się bez pomysłu, bardzo schematycznie i bardzo nijako, jakby Autorka, zaczynając pisać ten wątek, liczyła na ciekawe zakończenie, które przyjdzie jej do głowy podczas pisania, a ponieważ nie przyszło, zakończyła to byle jak. Wepchniętego na siłę wątku politycznego nie komentuję, bo może nie byłoby tak źle, gdyby pisarka wysiliła się i spróbowała nieco wyważyć swoje osądy. Bo nawet to, co działo się pod słynnym krzyżem na Krakowskim Przedmieściu nie było tak radykalne, nie mówiąc o kontrowersyjnych, katolickich mediach. Uważam, że czasami jednak trzeba posłuchać starożytnych, którzy mądrze prawią, że złoty środek jest niezbędny. No ale religijność Polaków, kontrowersje i inne rzeczy to temat na inną, osobną książkę, a nie na płaski, niezbyt trzymający się kupy, płaski wątek w książce, która, moim zdaniem, powinna być o czym innym. Albo przynajmniej na początku była.

Fabuła, akcja jest najsłabszą stroną książki. O ile początkowe, zapętlone wspomnienia Alicji mają w sobie charakterystyczną logikę mrocznego snu , to fragmenty od miejsca, w którym Alicja i jej przyjaciel, w czasie zimy, postanawiają kochać się w lesie, tracą wszystko, co było w powieści dobre, łącznie z jakąkolwiek logiką. Pisarka po prostu chciała złapać za dużo srok za ogon – i pogodzenie się Alicji z przeszłością, i mroczny, nierzeczywisty klimat, i spotkanie z matką, i zakończyć jakoś efektownie wątek porwanych dzieci, i skrytykować, aczkolwiek dość nieumiejętnie, wydarzenia w naszym kochanym kraju nad Wisłą – szczególnie myślę o reakcji pewnych środowisk na katastrofę pod Smoleńskiem już niedługo 5. rocznica, jak ten czas leci...). A ponieważ łapanie wszystkiego na raz nie udaje się nigdy, z każdą następną kartą historia sypie się w piękną ruinę. Wydarzenia na rynku nabierają tempa, z każdą chwilą stają się coraz bardziej oderwane od rzeczywistości, od tego, co Autorka ma zamiar krytykować, nawet od irracjonalnego snu. Finał historii porwanych dzieci przypomina zmoczony fajerwerk, który nie jest już w stanie wybuchnąć. A w tym wszystkim rozmywają się wspomnienia głównej bohaterki, będące przecież największym atutem. Język, który tak wspaniale opisywał mrok, tutaj świeci tylko absurdalną pustką, czasami będąc tylko nadmuchanym opakowaniem. Być może tak miało być – dziwnie, absurdalnie, na granicy jawy, wspomnień i chorych snów. Jednak pisarka nadmiernie wszystko komplikuje, dodatkowo plącze i sama się wpędza w mieliznę, z której próbuje, już nadaremnie, wyjść na końcu książki, sklecić słoik z rozbitych części, serwując nam sentymentalne zakończenie, po którym miałam wrażenie, że skończyłam inną książkę, niż zaczęłam. Wielka przykrość, naprawdę. Niech już od początku będzie źle, niech nas powieść nie zwodzi świetnym początkiem, żeby później rozczarować zakończeniem i środkiem. Albo, najlepiej byłoby, żeby z każdą stroną była coraz bardziej zachwycająca, z coraz bardziej porywającą fabułą. Eh! Marzenia! Komu się spełniają w stu procentach?

Książka ta została nagrodzona najbardziej prestiżową polską nagrodą literacką, Nike (był to jeden z powodów, dla których zainteresowałam się tą powieścią). Widać, że komisja wybierająca najlepsze utwory ma zupełnie inny gust niż ja, bądź jestem głupia i nie potrafię rozpoznać diamentu leżącego przede mną. Bądź też z tymi nagrodami coś jest nie tak, kto wie. Ja na pewno nie wybrałabym tej książki, chociaż na początku zanosiło się na to. Zbyt dużo błędów jak na mój wybredny, dziwny gust. Te kwestie polityczne, którym brakuje wyważenia, nie mówiąc już o wplataniu tego w coś, co powinno być mroczną, polską wersją W poszukiwaniu straconego czasu. I wciąż jednak, jak dla mnie, za mało księżnej Daisy, Hitlera oraz tego, co najlepiej zapowiadało się tutaj, czyli Ewy i jej schizofrenii.

Tytuł: „Ciemno, prawie noc”
Autor: Joanna Bator
Moja ocena: 6/10


niedziela, 29 marca 2015

10 najgorszych lektur szkolnych

Nic, co dalej napiszę, nie znaczy, że nie lubię szkoły. Uważam szkołę za pożyteczną placówkę edukacyjną, tyle że polski system skutecznie zniechęca uczniów do nauki. Tysiące sprawdzianów, kartkówek, miliony gigabajtów niepotrzebnych informacji, a także atmosfera ogólnej bylejakości, nudy i przygnębienia. Brrr. Żeby jeszcze ktoś z własnej woli czytał książki, żeby się z kimś dało na ten temat porozmawiać. Żeby pewne osoby znacząco nie uśmiechały się, kiedy idę do szkolnej biblioteki, której jednym dochodem jest makulatura... No i żeby niektóre lektury wyszły z kanonu! Albo żeby każdy ustalał kanon książek prywatnie z określonej puli. Albo, chociażby, nie dawali takich krótkich terminów. Marzenie ściętej głowy, szczerze mówiąc, bo książka przeczytana pod przymusem jest, niestety, mało warta. W każdym razie dzisiaj, zabierając się do wskrzeszania najciekawszych, poza recenzjami, oczywiście, rzeczy na Zakurzonych Stronicach, przestawiam Wam bardzo subiektywną listę najgorszych lektur szkolnych z wszystkich etapów mojej, pożal się Boże, edukacji.



Książki w zestawieniu ułożone są mniej więcej w kolejności od najlepszej do najgorszej.

1. Stefan Żeromski Syzyfowe Prace
Interesuję się historią, więc temat tzw. noc apuchtinowskiej po roku 1864 nie jest mi obcy, a także bardzo mnie interesuje, szczególnie jeśli jest zapisem wspomnień osoby, która wtedy chodziła do szkoły. Tylko... Wykonanie. Na całą książkę spodobał mi się tylko jeden rozdział, opisujący spotkanie bohatera z matką, tuż przed jej śmiercią. Reszta jest jakaś prosta, beznamiętna, nudna i pozbawiona głębszego zamysłu artystycznego. Najgorsze jest to, że powieść została pozbawiona widocznej osi konstrukcyjnej, czegoś, co spajałoby wszystkie luźno pokładane wydarzenia, tworząc spójną, ciekawą całość. Wtedy, gdyby nawet tekst zawiódł, książka nie wylądowałaby w tym zestawieniu. A gdyby jeszcze tekst miał w sobie coś ciekawego...Eh!

2. Bolesław Prus Lalka
Do dziś zastanawiam się, dlaczego bohater tej książki pokochał Izabelę Łęcką. Przecież to stworzenie nie nadaje się do kochania! Ale to możemy zdzierżyć, bo, jak wiemy, miłość jest ślepa. Ale w tej książce jest więcej fatalnych wyborów – tym razem wyborów Autora. Wątki, które powinny zostać rozwinięte, pisarz beztrosko niemal ignorował, a te, które zanudzały, rozwijał w nieskończoność. Wiadomo, pozytywizm: szalony wynalazca, subiekci, kupcy, interesy, Żydzi, którzy wciskają się tam, gdzie ustępują Polacy, biedni ludzie, którym trzeba pomóc... I tak przez niemal całą książkę. A wszystko tak sztywne, pozbawione romantycznego flowu, że od nudy i nijakości, że nawet fragmenty Pamiętnika starego subiekta nie pomagają.


3. Ignacy Kraszewski Stara Baśń
Tak. Oglądałam tę zabawną, polską superprodukcję, przy której dość przeciętne Ogniem i mieczem jest jak Ida. Książka, co wcześniej już wiedziałam, lepsza nie jest, szczególnie kiedy szkolne omawianie niszczy resztki mojej sympatii. Nudnawa, niezupełnie dobrze napisana powieść Autora, który w swoim długi życiu napisał ponad setkę (!) podobnej jakości opowieści, z których ponad miałką przeciętność wybijają się tylko dwie, trzy. To również zniechęca. Mimo tego zacięłam zęby i przeczytałam tę znielubioną powieść, jak nigdy dotąd, w ekspresowym tempie, by jak najszybciej pozbyć się problemu. Jak wiecie, złe książki mnie bolą, więc wyobraźcie sobie, jak bardzo zasługiwałam na, co najmniej, ocenę celującą! W każdym razie wiem, że książki pisarza należy raczej omijać.

4. Barbara Kosmowska Pozłacana rybka
Autorka genialnej Buby nie miała chyba formy, pisząc tę powieść. Albo to moja wina, bo wtedy, kiedy przymusowo musiałam przeczytać tę książkę, wciąż przeżywałam rozwód rodziców i ciężko było czytać o innej jedynaczce, która musi się po tym pozbierać, powieść dotknęła rany, która, żeby się zagoić, musi być bandażowana, a nie pogłębiana. Albo – co jest chyba najważniejsze – przeżywając to samo, czułam się przez Autorkę niezrozumiana. Bo inaczej przecież jest to przeżyć, inaczej wyobrazić sobie i opisać, prawda? W każdym razie uraz do książki pozostał, a teraz czuję się zbyt stara, żeby to czytać.

5. Ewa Nowak Yellow Bahama w Prążki
Sam tytuł nie zachęca, środek także. Jeśli tak zachowują się nastolatki, to znaczy, że nigdy nie byłam w szkole. Nie ten język, nie takie zachowania. Fabuła – tak jak chyba w większości powieści tej pani – naiwna i zupełnie nieżyciowa, przynajmniej dla mnie. I jeszcze sobie pisarka wyobraża, że o nastoletnich duszach wie wszystko... Może czytało się lekko i nie było problemów z wyrobieniem się na czas, ale to tylko kolejna książka świadcząca o tyn, że kanon układają ludzie niezwiązani z edukacją, dlatego jest zupełnie oderwany od rzeczywistości.


6. George Orwell Folwark zwierzęcy
Przygnębiająca książka. Zupełnie przewidywalna. I choć, nie powiem, wyniosłam kilka ważnych spostrzeżeń dotyczących rewolucji w ogóle, to nie porwała w ogóle. Pamiętam, że kiedy dowiedziałam się , że to będzie lektura mówiąca pośrednio o rewolucji październikowej, wypożyczyłam ją już na początku roku i z ciekawości, i żeby mieć później z głowy. Nie wiem dlaczego, ale odłożyłam po jakiś czterdziestu stronach i z trudem wróciłam dopiero kilka dni przed sprawdzianem. Może tematyka? Może forma niewesołej baśni, jaką przyjął Autor? Może wszystko było zrobione za bardzo skrótowo? A może wszystko na raz? Nie wiem, nie jestem w stanie powiedzieć nic, poza tym, że jedna z niewielu lektur, z jakimi wiązałam jakieś nadzieje, zawiodła mnie.

7. Jerzy Szaniawski Żeglarz
Dramat opowiadający o ludzkim zapotrzebowaniu na mity i otwierający, nie powiem, szerokie pole do dyskusji. Problem jest jednak z samym dramatem – przez połowę jest dość oczywisty, prosty, ale strona po stronie do fabuły wciska się chaos. Zresztą, sam dramat ze sobą nic nie niesie, żadnych ciekawych bohaterów, żartów, ciekawych rozwiązań artystycznych, jaką ze sobą niesie forma dramatu, tekstów, jakie można by zapamiętać. Sama historia też jest pospolita i nawet przewidywalna, a Autorowi (ale się przechwalam) brakuje, jak twierdzicie, właściwego dla mnie sarkazmu. Zmusiłam się do przeczytania jednego i pół aktu, a resztę doczytywałam w środku nocy, znów przed sprawdzianem. Taka ze mnie pilna uczennica.


8. Maria Dąbrowska Noce i dnie
Niezwykle gruba, niczym jakaś saga fantasy, jednak wnętrze, zamiast bitew, królowych, królów i wielu innych, ukochanych przeze mnie rzeczy wypełnia M jak Miłość z przełomu XIX i XX wieku. Ponieważ uwielbiam tamte lata, z radością czytałam o pięknych sukniach bohaterek, karocach, zwyczajach i wielu innych rzeczach. Bohaterowie, mimo że dobrze zrobieni, irytowali mnie, szczególnie ta głupia Barbara. A jak może wytrwać w czytaniu książki, której bohaterów chętnie potraktowałabym arszenikiem? Zresztą, nigdy nie interesowały mnie (a to bardzo źle) czyjeś problemy finansowe czy sercowe, nawet między żoną a mężem. Wolę, jak się zabijają.


9. Eliza Orzeszkowa Nad Niemnem
Jako książka o opisach Niemna w zimowy, paskudny dzień sprawdza się świetnie. Tak samo, jak opowieść o czczeniu grobów powstańców z powstania styczniowego. Gorzej, jak na jej postawie trzeba napisać o bohaterach i o tym, co oni tam porabiali. Co prawda, jest ich cały legion, ale łatwo ich ze sobą pomyśleć – przypomnijcie dobrzy ludzie, jak nazywała się taka kobieta do złudzenia podobna do Barbary z Nocy i dni, o których pisałam wyżej? A ten gościu, który podrywał główną bohaterkę? W każdym razie wyszła ona za chłopa... Nieważne. Samemu przeczytać, zapomnieć, a później chwalić się znajomym, że się czytało, jest inaczej, ale być pytanym z tych wszystkich postaci, które ciężko nazwać, bo wszystkie są podobne. Eh! Ale opisy ładne.

10. Frances Hodgson - Burnett Tajemniczy Ogród

Człowiek spodziewał się, że w tym domu będzie niewiadomoco, jakie mroczne tajemnice, a tam był po prostu syn właściciela domu. W ogrodzie nie było niczego tajemniczego, chociaż tam zmarła pewna młoda kobieta, co zainteresowało małą Kylie na tyle, by czytać dalej. Niestety, z kartki na kartkę robiło się coraz mniej tajemniczo, a bardziej różowo, co już nie było takie fajne. Resztę frajdy zniszczyło mi omawianie tej książki, a właściwie jej nieomawianie, jak to w polskich szkołach bywa. Później, gdy próbowałam czytać, w ramach przypominania sobie dawnych lektur, okazało się, że Mary działa mi na nerwy i definitywnie skończyłam swoją przygodę z tą książką. Czy żałuję? Niekoniecznie. Autorka ma wiele innych, ciekawszych pozycji, do których wracam nawet teraz. 

piątek, 27 marca 2015

Dziewczyna i anioł. Recenzja książki

Powiedz mi, w co wierzysz, a powiem ci, kim jesteś, powiedział ktoś kiedyś. Nie zgadzam się z tym w zupełności, bo bywa, że wierzymy coś w tylko na pokaz, albo udajemy, żeby podobać się innym. Często wstydzimy się o tym mówić, zupełnie jakby nasze życie duchowe - a nawet zupełny ateista musi je mieć - bo przecież to jedna z podstawowych potrzeb psychologicznych człowieka, było czymś potępianym. No dobra, jest. Naszego słodkiego Nergala napastują za to, że podarł Biblię i jest takim mhrocznym metalowcem. Spotkałam się też ze zdaniem, że nasza wiara obrazuje nasze lęki. Boimy się śmierci – wierzymy, że coś poza ziemią istnieje, jakiś raj, kosmiczna energia, tęczowy most czy spaghetti. Boimy się cierpienia – wierzymy, że kosmos je uleczy, za pomocą jakiś odpowiednich wdechów i tak dalej. A mówienie o lękach komuś, komu niezbyt ufamy, nie jest interesującą perspektywą. Nawet ja, wywlekając swoje flaki w tych tekstach, nie zająknęłam się o moich najczarniejszych myślach w najczarniejszą noc, jakkolwiek tandetnie to brzmi. Jednak lęki nie muszą być takie poważne – boimy się ciemności, wysokości (podobno mam lęk wysokości, co nie przeszkadza mi kochać gór i włazić na rozmaite wieże), wody... Wtedy modlimy się do Boga, takiego czy innego, zaklinamy los czy prosimy gwiazdy, żebyśmy byli w stanie zrobić coś, do czego zwykle nie jesteśmy zdolni. Na przykład przezwyciężyć lęk przed wodą, szczególnie kiedy nie umiemy pływać.

Taki lęk miała Ivy, bohaterka tej książki. Wierzyła jednak w anioły, których figurkom przypisywała magiczną, a może jakąś inną, moc. Modliła się do nich przed skokiem w wodę na szkolnym basenie. I – wierzcie lub nie – anioły czy zwykły zbieg okoliczności (choć moja mama uważa, że przypadki istnieją tylko w języku polskim) została uratowana przez superprzystojnego pływaka Tristana (to imię...), do którego wzdychały wszystkie dziewczyny w szkole Ivy. Chłopak wcześniej lub później zakochuje się w niej, oczywiście z pełną omdlenia wzajemnością, a uczucie dojrzewa w czasie lekcji pływackich, których udziela dziewczynie. Wbrew pozorom Autorka nie wykorzystuje tych lekcji do przemycenia podtekstów erotycznych, co wydaje się dość dziwne, bo z doświadczenia wiem, co w takich sytuacjach robią inni pisarze (okazuje się, że sposobnością do podtekstów może być tworzenie maski, co mnie, swego czasu, bardzo zaskoczyło – vide niejakiej Sarah Grand powieść zatytułowana „Neva”), tylko do pokazania rozkwitu prawdziwej, czystej i pięknej miłości. Jednak nie wszystko jest dobrze. Matka Ivy i Philipa, który jest młodszym bratem dziewczyny, poślubia pewnego nadzianego mężczyznę, którego poprzednia żona niefortunnie targnęła na swoje życie, zostawiając mu dość rozpuszczonego syna, Gregory'ego. Ów młodzian ma nieczyste zamiary w stosunku do naszej ślicznotki, co również oznacza spławienie Tristana. Ba! Żeby tylko o to chodziło! Problem jest znacznie głębszy niż szkolny basen, ale w tym momencie nie mogę już nic więcej powiedzieć. Jeśli po przeczytaniu moich wynurzeń zdecydujecie się na tę książkę, być może już po części rozwiążecie wszystkie problemy bohaterów.

Plusy? Hm... Co w przeciętnej książce jest na plus? Przeciętnej, napisałam? O ile znam się na matematyce, po zsumowaniu plusów i minusów, wychodzi zdecydowany minus. Więc co bez wahania pochwaliłabym? Bohaterów? Fabułę? A może styl, jakim posługuje się Autorka? Eh, najbliżej mi do stwierdzenia, że po części pisarka miała niezły pomysł. Bo to, że dziewczyna i anioł kochają się w książkach o dziewczynach i aniołach (spotkałam się kiedyś z książką, w której to dziewczyna była aniołem – niejakie zaskoczenie, muszę przyznać, ale o tym innym razem) jest dla mnie tak oczywiste jak stwierdzenie, że śnieg jest biały. Ale to, że chłopak staje się aniołem dopiero po śmierci, jest, przynajmniej dla mnie, zupełnym novum i dlatego notowania pisarki podskoczyły nieco wyżej, niż innych książek tego rodzaju na moim blogu – który – musicie przyznać, jest miejscem dla nich niezwykle przyjaznym. Bo, szczerze mówiąc, trzeba mieć wyobraźnię dość rozwiniętą, a także dać z siebie więcej niż zwykle, by opisać życie po życiu i w to sposób mniej więcej logiczny i nawet ciekawy. Szkoda tylko, że Autorka zrobiła to, co większość – zmarnowała potencjał, zamieniając coś, co mogłoby osiągnąć sukces porównany z głośnym kiedyś dawno Szeptem (pamiętacie jeszcze perypetie Nory i tego anioła z dziwnym imieniem, które już zapominałam?) w dość zwykłe, nudne i, przede wszystkim, do bólu przewidywalne romansidełko?

Język Autorki jest przyjemny i prosty. Na tyle prosty, żeby czytać powieść, niezbyt wysilając swoje szare komórki i dać im odpocząć, na przykład po ciężkim dniu w szkole, ale także na tyle przyjemny, by nie kończyć czytania w połowie, jak często mi się to zdarza. Słowa nie są zbyt wyszukane, ale układają się współgrającą ze sobą całość, nie ma tu, o dziwo, żadnych dysonansów. Problemy zaczynają się dopiero wtedy, kiedy to zaczyna się wątek miłości Tristana i Ivy (dlaczego imię Ivy kojarzy mi się z Izoldą? Czy to świadome nawiązanie do tej wielkiej, nieśmiertelnej i bardzo nieszczęśliwej miłości przystojnego rycerza i pięknej damy, którzy mogli odnaleźć się dopiero po śmierci? Jeśli tak, to jestem niemal pewna, że przewracają się w grobach). No wiecie – to, co zwykle: muzyka, kwiaty, długie pocałunki, ratowanie ukochanej, gdy wydaje się, że ta tonie w szkolnym basenie i takie tam sentymentalne bzdurki-bajdurki. Ich miłość jest opisana bardzo sztucznie, podniośle, a dialogi, zapewne nieświadomie stylizowane na teatralne monologi, brzmią niemal jak ta cała gadanina Romea i Julii, że gdyby Romeo nazywał się kapustą, wciąż byłby piękny i pociągający, czy coś w tym stylu. To tak samo, jak w innych powieściach, w których ukochani w przerwie między uciekaniem a chowaniem się, obłapiają się, ale i tak nigdy nie dochodzi do wiadomej rzeczy. Tyle że tu się całują i wyznają sobie miłość, wiecie, misie, serduszka, kino – te sprawy. Jedno i drugie jest tak samo sztuczne, co w warstwie języka widać bardzo. Opisów jest mało – to też trzeba podkreślić - nikła ich ilość jednak zupełnie mnie nie zaskoczyła, a więc i nie byłam specjalnie rozczarowana. Natomiast tymi, co są, pisarce zupełnie nie udało się wyczarować klimatu nawet dusznego, pełnego wodnej pary, krzyków, obijających się od ścian i swędzącego nos zapachu chloru, basenu szkolnego. O tym jednym fragmencie, w którym miało być mroczno, nie mówię. Lepiej, niech na ten niezwykle wesoły fragment książki spadnie zasłona milczenia.

Okładka bardzo przeciętna, chociaż nie ma się czym wstydzić. Najbardziej podobają mi się te delikatne, niebieskie zawijasy w tle, a dopasowany do nich czerwony napis, chociaż wygląda tak, jakby grafik starał się, żeby całość nie wypadła zbyt blado, jest nawet ładny. Chociaż... chociaż ta czcionka niezbyt, jak to się mówi, przypadła mi do gustu. Ciemnobłękitne skrzydło to rozwiązanie bardzo oczywiste, jeszcze z kropelkami wody, już o jednym, dość nieproporcjonalnym skrzydle nie mówię. Najlepiej, podpowiada mi moje poczucie estetyki, żeby go tam nie było. Pasuje tu jak piąte koło do wozu, a i wygląda tak, jakby ktoś nieumiejętnie korzystając z Photoshopa, chciał stworzyć anielskie piórko, bo to chyba miało właśnie wyjść pióro, tyle że coś nie wyszło. Po prostu przydałby się tu jeszcze większy minimalizm, bo co za dużo to nie zdrowo, przynajmniej ja tak uważam.

Bohaterowie to jedna z tych bardzo słabych stron książki. Pisarka bardzo nadwyrężyła moją cierpliwość postacią Tristana – idealny, miły, boski, przystojny, męski, kochający swoją dziewczynę lepiej niż ten z legendy (który kocha Izoldę tak głęboko, że głębiej nie można), dosłownie wszystko, co najlepsze. Krzyżówka wampira-wegetarianina Edwarda z wiekopomnego Zmierzchu, z aniołem i świętym za życia, no i z pierwiastkiem tego kochasia z okładek harlequinów sprzedawanych na poczcie. I w dodatku, pomimo że jest doskonałym sportowcem, udziela korepetycji z matematyki, co muszą robić tylko geniusze, bo matematyka to przedmiot niepojęty. Zresztą, nie mam ochoty wymienić wszystkich jego zalet, po zajęłoby mi to z dziesięć stron, a takiej recenzji nie chciałoby się już przeczytać nikomu. Chociaż tych trzech jest więcej, bo Tristan może wyjść na słońce bez obaw, że świeci. W każdym razie jest to postać mdląco idealna, tak samo jak jego partnerka. Co prawda, Ivy boi się wody i nie umie pływać, ale szybko naprawia tę niedoskonałość, stając się Panią Doskonałą, egzaltowaną (szczególnie kiedy razem z Tristanem odkrywają, że łączące ich uczucie to coś więcej niż przyjaźń) w dodatku tak, że Ania Shirley i jej romantyczno-fantastyczne bajania są horrorami. No ale co ja... Porównuję Anię do tej Ivy? Nieważne, stanęliśmy na tym, że nasza bohaterka, nowa Izolda, jest idealna. Umie przecież grać na instrumentach, od razu po przyjściu do szkoły ma dwie przyjaciółki na śmierć i życie – Suzanne i Beth (co nie udało mi się do dzisiaj) – świetnie się uczy, jest śliczna i w dodatku troskliwa dla swojego młodszego braciszka. Jeśli coś się jej wyjątkowo nie udaje, wzdycha o pomoc do swoich aniołów. Ale nie tylko wtedy – mimo że nasza bohaterka jest idealna, niemal każdy problem musi rozwiązywać przy współpracy ze swoimi niebieskimi orędownikami. Chociaż cała ta jej wiara przypomina bardziej jakiś bliżej niesprecyzowany kult magii niż religię, z jakiej anioły się wywodzą.

Fakt, że z pozostałych bohaterów Gregory przyciąga uwagę najbardziej. To najlepsza postać, jaką udało się Autorce stworzyć. Od początku podejrzewamy go o różne paskudztwa, a do Ivy na pewno nie żywi braterskiego uczucia. W każdym razie powiem, żeby przypadkiem nie wypaplać połowy fabuły, że pisarce udało się uchwycić charakter psychopaty: czułego, pełnego zrozumienia dla cierpienia siostry braciszka, mężczyzny, który lubi mieć każdą kobietę, jaka mu się spodoba i bestyjki w jednym ciele. Jak na w ogóle standardy paranormal romance to postać ciekawa, inna, już nie mówiąc o tej książce. Dzięki jego postaci chciało mi się czytać cykl dalej. Taką postacią jest również anielica, którą Tristan spotyka na cmentarzu, młoda, szalona aktorka, sąsiadka chłopaka z grobu obok – Lacey, ale zachwyty nad tą postacią, jakiej zapewne nie powstydziliby się i lepsi pisarze, zajmujący się ambitniejszymi gatunkami, odłożę na później. W tej części występuje jedynie migawkowo, na chwilę.

Pozostałe postacie to kandydatury tego, jak bohaterowie powieści powinni wyglądać, albo chodzące szkice, czekające tylko na to, by je wypełnić, nadać im barw i charakteru. Do tej pierwszej grupy, nad którą, jak się słusznie domyślacie, będę się znęcać się dłużej, należą przyjaciółeczki Ivy. O ile Suzanne ewentualnie jestem w stanie ignorować, tłumacząc sobie, że jeszcze jeden nieudany eksperyment traumy książkowej nie czyni, to postać Beth sprawiła mi wielką przykrość. Pisarka zapewne chciała jej uczynić ją artystką i przedstawić humorystycznie, ale wyszło to, co wyszło: autorka harlequinów, wciąż myśląca o tym samym, to jest alabastrowej skórze kochanki i twarzy jej ukochanego, szukając coraz to nowych barokowych porównań, nierzadko przekraczających granicę kiczu. Przy tym wszystkim jest na swój sposób wrażliwa i sentymentalna do nadmiernej egzaltacji. Jeju. Gdybym przeczytała to w wieku ośmiu lat, bałabym się wszystkich pisarzy, nawet gdyby był to Stephen King i jego niesentymentalne historie o wampirach, kołkach i telekinezie. Postaciami z drugiej grupy są ta wyrodna matka Ivy, która przy odrobinie wysiłku stałaby się osobistością bardzo ciekawą, a także młodszy brat dziewczyny – Philip, który zachowuje się jak ożywiony aniołek z półki jego siostry, trzeba by go zabrać na jakąś wystawę czy coś w ten deseń. Bo naprawdę. Mam wielu młodszych kuzynów, więc wiem, jak bardzo chłopacy w tym wieku umieją rozrabiać. Nie mówiąc już o tym, że gdyby pisarka przysiadła fałdy i udoskonaliła tę postać, książka stałaby się żywsza, bardziej kolorowa, ciekawsza. Bo przydałoby się, żeby trochę spuścić z nieznośnego, patetyczno-cierpiętniczego, tonu, oj, przydałoby się.

Najgorzej jest z akcją. Fabuła usiadła sobie na ławeczce, a pisarka ją minęła, zamiast tego częstując nas stosem różnych innych rzeczy, będących pokarmem dla mojej wrednej krytyki. Zaczyna się, zgodnie ze wskazówkami poradników pisarskich, od BUM, czyli śmierci chłopaka, a później pogrążona w depresji i żałobie Ivy przypomina sobie wszystko, dlatego większość książki pożera opowieść najpierw o przyjaźni, a potem o miłości naszych kochanych bohaterów. Co prawda, gratulacje należą się Autorce za to, że mimo wszystko w fabule nie ma bałaganu, a chaos wkrada się dopiero w scenie wypadku samochodowego, ale całość wydaje się bardzo schematyczna. Nie mówiąc o znanym mi (małe pytanko: skąd?) schemacie nowej w szkole, pięknej dziewczynie i chodzącym ideale chłopaka, który właśnie do niej pała prawdziwym, głębokim uczuciem. Nie komentuję także przewidywalności wątku, można by powiedzieć, kryminalnego. I tak wszyscy wiemy, kto zabił Tristana. Od początku. Chciałabym także przemilczeć te romantyczne sceny, łącznie z tymi w basenie (bez obaw, tylko jej tłumaczył, żeby nie bała się leżeć na wodzie, a ona zobaczyła, jaki jest piękny), w których bohaterowie wymieniają pocałunki i które zajmują większość książki, ale nie potrafię. Musiałam temu poświęcić nieco miejsca, bo nie jestem pewna, czy pisarka wie, że Tristan i Izolda jedli, żyli i robili mnóstwo innych rzeczy oprócz całowania się. Zadziwiające, a jednak (Boże, Boże i kochani ludzie, z wiekiem robię się coraz bardziej wredna, przepraszam). Autorce zdarzały się także przykre, bezsensowne działania bohaterów, jakby na chwilę zimną logikę przyćmił poryw serca – na przykład niezwykle brawurowy skok głównej bohaterki z mostu. Gratuluję zamiłowania do sportów ekstremalnych, Ivy, mój skarbie, ale pomyśl, dlaczego to zrobiłaś. Bo ja ani pisarka nie wiemy. Może ktoś z widowni zdradzi tę tajemnicę? Hm?

W tym tomie, jak to bywa z pierwszymi tomami różnych cykli, fabuła dopiero się rozwija, pisarka buduje fundamenty domu, który będzie rozrastał się każdym następnym tomem, o ile nie przyjdzie złośliwy wiatr mojej, albo czyjeś, krytyki i wszystko zniszczy. Chociaż jestem zmuszona przyznać, że jest lepiej niż w wielu innych powieściach tego gatunku, to nawet z jakimś tam powiewem nowości, czegoś nowego dobrze i przyjemnie nie jest, chociaż bliżej do przeciętności niż zwykle. Może dlatego ta książka nie cieszy się taką popularnością jak inne tego gatunku, znacznie gorsze? W każdym razie opowieść o Tristanie i Izoldzie, tfu, o dziewczynie i aniele, nadaje się mniej więcej do przeczytania i przetrawienia bez większych sensacji żołądkowych, dla każdego, kto po mojej recenzji będzie miał na nią jeszcze apetyt i czas, kto będzie chciał sobie sentymentalnie pomarzyć o spotkaniu na swojej drodze anioła, albo będzie po prostu nudził i potrzebował relaksu przy czymś cienkim, dość przyjemnym. Oczywiście, zawsze można sobie wybrać inną, łudząco podobną książkę, bo dziewcząt i aniołów jest dużo.

Tytuł: „Pocałunek Anioła”
Autor: Elizabeth Chandler
Moja ocena: 2/10


czwartek, 26 marca 2015

Zakurzone Stronice na Facebooku!

Mówi się, że jedno kliknięcie myszką kosztuje człowieka 1 kalorię, czy coś w tym stylu. Aby stracić więc, na przykład, 100 kalorii zamiast 99, nakliknijcie na małą łapkę na błękitnym tle, oznaczającą, że lubicie Zakurzone Stronice. W zamian otrzymacie (nie wiem, czy to jest uczciwe) moją paplaninę do kwadratu, bo na fanpejdżu będę pisać (krótko, obiecuję) o moich przemyśleniach dotyczących tym razem recenzji i mój internetowy uśmiech. Oczywiście macie prawo mieć mnie dość, więc jeśli chcecie, czytanie co jakiś czas nowego, świeżutkiego posta bez facebookowej strony w zupełności wystarczy.

Pozdrawiam serdecznie,
Kylie

Rzuć okiem na ostatnią recenzję (link).


środa, 25 marca 2015

Jak być oryginalnym pisząc o tym, co inni. Recenzja książki

W piątej klasie podstawówki, kiedy Kylie była małym, przerażonym skrzatem i które to lata wspominam z większą melancholią niż cokolwiek innego, biadając, niczym Tuomas Holopainen w tekstach Nightwish, nad utraconą dziecięcą niewinnością, wiarą w świat i w to, że są pewne, nieprzekraczalne granice w ranieniu drugiego człowieka, na polskim przerabialiśmy mity greckie. Jak wspominałam wyżej, były to czasy, kiedy lubiłam szkołę, a więc i wszystkie moje zeszyty były prowadzone nienagannie, starannie zapisywałam nazwy bóstw greckich, wytłumaczenia, czym jest egida, róg obfitości i inne rzeczy, które dziś są dla mnie oczywistością. I jak to ja zaczytywałam się w Mitologii Jana Parandowskiego, jedynej książce na ten temat, jaka dostępna była w szkolnej bibliotece. Teraz – mimo że wiem, że opracowanie Parandowskiego, w żadnym razie nie ogarnia nawet w połowie tak złożonego zjawiska, jak mitologia starożytnych Greków – książka tego Parandowskiego jest jedną z moich ulubionych, a z nią wiąże się wiele dobrych i złych wspomnień. No i od tego zaczęło się moje zainteresowanie tematem, chociaż teraz zdecydowanie wolę mitologię nordycką. W każdym razie nie tylko dla mnie ta mitologia jest interesująca – okazało się, że opowieści o bogach, którzy, poza tym, że są nieśmiertelni, w niczym nie różnią się od zwykłych ludzi, a może czasami są nawet od nich gorsi, spodobało się to bowiem wielu pisarzom fantastyki. Chociażby paniom od paranormal romance, żeby nie być tak mało oryginalna i wymieniać Percy'ego Jacksona, którego, nie wiem, czy wstyd się przyznać, znam tylko ze słyszenia. Przydają się wtedy, kiedy autor nie ma pomysłu na własnych bogów, chce być jeszcze jakoś oryginalny, albo zamiast mroku średniowiecznych zamków, zamieszkałych przez wampiry, woli malowniczą Arkadię.

Ale mity greckie, wbrew pozorom, to nie pełne światła i spokoju opowiadania o kolejnych romansach Afrodyty. Albo potyczki herosów, tytanów, półbogów, bogów i mnóstwa innych istot. To nie tylko jednorożce, tęcze i świat z tej starej bajki o Herkulesie. To również Medea parająca się nekromancją i zaklęciami, dzięki którym pocięte uprzednio ciało cudownie się zrastało. Ariadna, która tak kochała Tezeusza, że zabiła i pocięła ciało swojego brata, by ojciec, który wyruszył za nią w pościg, zatrzymał się. To także historia o tym, jak Orfeusz musiał zejść do Hadesu, by wyzwolić swoją ukochaną Eurydykę i jak później został rozszarpany przez opętane bachantki. Nie mówię już o złożeniu przez Agamemnona ofiary ze swojej córki Elektry, a, jak na pewno wiecie, sam też skończył nieciekawie – przynajmniej w wersji Parandowskiego. To także dość dramatyczna historia bogini urodzaju Demeter i jej córki Kory vel Persefony. Z niewinnej dziewczyny staje się potężną, ponurą władczynią Świata Podziemnego, przy boku swojego niemniej ponurego i potężnego męża – Hadesa, jednego z najwredniejszych bogów we wszystkich znanych mi mitologiach, przynajmniej takich, których nijak można lubić.

Historia porwanej Kory inspiruje pisarzy do dziś, chyba mogę tak powiedzieć. W niemal każdej młodzieżowej książce, w której porusza się temat mitologii greckiej, albo jest na kanwie tej mitologii zbudowana, jest mały, maleńki wątek odnoszący się do Persefony. W różnych konfiguracjach, zależnie od tego, co Autor, wspominając jej postać, chce osiągnąć, choć, najczęściej, jest to postać bardzo zła (jakby wszyscy zapomnieli, że Kora jakiś czas spędza na powierzchni, a także jest córką dobrej bogini a co za tym idzie, nie jest zupełnie zdehumanizowana i zła). Dlaczego jednak mówię, że każdy Autor piszący na ten temat Persefonę widzi inaczej? I że zasady jest przedstawiana tak lub tak? Ponieważ książek młodzieżowych na temat mitologii jest tyle, że nawet, coś kiedyś obiło mi się o uszy, stworzono odpowiednią, angielską nazwę dla tego nurtu paranormal romance i jego hybryd (w każdym razie mi się tak wydaje). Gdybym była szczera, powiedziałabym, że na ten temat nie można już wymyślić niczego nowego, tak samo, jak na temat wampirów, zaginionych ludzi, aniołów, demonów, duchów, elfów... Uh. Nie chce mi się już wymieniać już tego wszystkiego jeszcze raz. Dlatego, sięgając po książkę, o którą mam zamiar wam dzisiaj przeczytać, zastanawiałam się, czy główna bohaterka będzie wybierać między istotą z tytułowej Podwieczności a jakimś boskim kochasiem z Olimpu, czy coś podobnego. I choć, szczerze mówiąc, zostałam miło zaskoczona, miałam w swoich domyśleniach nieco racji.

Główna bohaterka wróciła właśnie z Podwieczności, gdzie karmiła jednego z Nieśmiertelnych. Okazuje się bowiem, że zapłatą za nieśmiertelność jest potrzeba wysysania z kogoś energii, co wydaje się nawet logiczne. Ale dlaczego w ogóle wróciła? Inne dziewczyny, jeśli w ogóle mają tyle siły, by powrócić, wracają zupełnie zmienione, ze zniszczonym życiem. A ona wciąż jest młoda, ładna, a więc, zgodnie z prawami Podwieczności, mogłaby zostać królową, Persefoną właśnie. I co się z nią stanie w przyszłości? Nadejdzie dzień, kiedy Podwieczność wciągnie ją już na zawsze, jak to robi z każdym, kto tam już był. Ale ona nie chce wracać, szczególnie kiedy odkrywa, co ją przez ten czas trzymało przy życiu i przy myślach o Ziemi. Powoli, wraz z upływem dni, odkrywamy, co musiało się stać, żeby bohaterka podjęła ryzykowną decyzję o zejściu na dół, by nakarmić jednego z Nieśmiertelnych, ukrywającego się w ciele niezwykle przystojnego muzyka. Autorka przez cały czas podtrzymuje nas w niepewności, aż do finalnego momentu, w którym, co prawda, nie otrzymujemy tradycyjnego happy endu, ale taki, jaki najbardziej wszystkich satysfakcjonuje. I, uwaga wszystkie romantyczki, taki, który pokazuje zwycięstwo prawdziwego uczucia i bla, bla, bla, pozwalający wam zamknąć książkę z łezką w oku.

Największym nawet plusem, nawet większym od okładki, która zachęciła mnie do otworzenia książki i zagłębienia się w jej treść, jest wykorzystanie fragmentów greckiego mitu do własnych potrzeb. A raczej – przetworzeniem na tyle dużym, że z mitologii zostają już tylko Pola Elizejskie i Persefona, reszta jest autorskim pomysłem pisarki. Żadnych kopiuj - wklej, co za tym idzie zero męczących gadek o Hermesach, Zeusach i tych podobnych rzeczach, o których można, jak pisałam wyżej, przeczytać w innych książkach. Całą Podwieczność i zasady nią sterujące, wymyśliła pisarka, nie mówiąc o Zakonie Persefony, Nieśmiertelnych i kilku innych sprawach, o których Autorka pisze. To mnie chyba najmilej zaskoczyło i sprawiło, że nie odłożyłam książki po kilku zdaniach czy też stronach. Autorka popisała się kreatywnością, a także pokazała, że poza romansem, ma jeszcze wiele do zaoferowania czytelnikowi, takiemu jak ja spragnionemu raczej nowości i inności.

Zauważyłam także, co prawda, inspiracje mitem o Orfeuszu i Eurydyce, o którym tak rozlegle rozpisywano się w opisie książki. Chociaż to ciężko jest zauważyć, szczególnie że nikt tu nie umiera tak naprawdę, a książkowy Orfeusz nie schodzi po swoją ukochaną, powieściową Eurydykę dosłownie, także czepiałabym się, czy robi to w przenośni. Mówiąc prawdę, mam w ogóle wątpliwości, czy Autorka inspirowała się tym mitem, bo przecież o podobnych rzeczach piszą w tylu powieściach, że równie dobrze mogła się inspirować czymś innym. Ale jeśli jest tak naprawdę – to gratulacje, jeszcze raz, za kreatywność. Lubię Autorów, którzy ryzykują znaczne przetworzenie znanych już schematów. To dowód na to, że mają w sobie smykałkę do układania ciekawych historii, które chce się czytać.

A no właśnie okładka. Kiedy ciekawy pomysł sprawił, że doczytałam książkę do końca, to właśnie dzięki okładce w ogóle po tę pozycję sięgnęłam. Nie jest ani banalna, ani prosta jak budowa cepa, ani – tym bardziej – źle zrobiona. Na pierwszym planie mamy kawałek dziewczyny w czerwonej sukni, podwianej przez wiatr oraz nieco włosów, twarzy dziewczyny nie widzimy – i dobrze, bo to popsułoby cały efekt. Na wysokości imienia i nazwiska Autorki zbierają się czarne chmury, nawiewane też pewnie przez wiatr na słońce, umieszczone już bardziej w tle. Ku słońcu unoszą się też jakieś czerwone fragmenty, zapewne kawałki sukni postaci, a od strony wiatru przychodzi pod stopy dziewczyny coś, co wygląda, moim zdaniem, jak piasek. W tle majaczy jeszcze jakiś cień, moim zdaniem zbędny, ale jak już tam sobie jest, to niech już będzie. Tytuł jest napisany ciekawą, czerwoną na żółto-jasnobrązowym tle, czcionką, co bardzo przyciąga wzrok. Zresztą, szczerze mówiąc, ilustracja jest dość schematyczna, bo na ilu okładkach jest dziewczyna, ale siła tego drzemie w kolorach i w staranności wykonania. Ciemne, stonowane barwy i czerwień. Obrazek ma w sobie też jakąś dynamikę, co dodatkowo sprawia, że nasze oczy z przyjemnością na to patrzą. Tak, to jest okładka, na którą po prostu chce się patrzeć, mieć w swojej biblioteczce. Chociaż okładka nie zdobi książki, parafrazując znane porzekadło, przyjemność obcowania z taką pozycją jest większa niż z okładką schematyczną, albo, co gorsza, z duplikatem.

Język, jakim posługuje się Autorka, nie jest zbyt skomplikowany, choć nie stroni od metafor i nadawania mu bardziej artystycznego posmaku i melodii, chociaż, również dlatego, że jest debiutantką, czasami zalicza potknięcia, choć, w sumie, niejeden z tych błędów może być winą tłumacza. Pisarka stara się jednak, by styl był lekki, komunikatywny i niegłupi, co, o dziwo, całkiem jej wychodzi. Opisów uświadczymy mało, choć nie są takie złe, jakich można by się spodziewać po debiutantce – mimo że robi to jeszcze nieśmiało i tak jest lepiej niż u niejednego pisarza z dorobkiem. Z dialogami jest różnie, momentami dobrze, momentami świetnie, a momentami są to kwestie wygłaszane przez kiepskich aktorów w kiepskim, amatorskim teatrze. Zależy to też od bohatera – fakt, że wypowiedzi chłopaka głównej bohaterki momentami ocierają się, niestety, o sentymentalizm. Narracja prowadzona w pierwszej osobie nie jest taka tragiczna, jak często (prawie zawsze!) bywa w powieściach tego rodzaju. Pisarka stara się jak może, czasami nawet przedobrzając, żeby smutna opowieść snuta przez główną bohaterkę była jak najbardziej wiarygodna, pozbawiona sztuczności i chwała jej za samo staranie. W każdym razie – cokolwiek by nie powiedzieć – momentami z pisarki wychodzi jeszcze debiutantka, ale ogółem widać, że przed wydaniem pierwszej książki musiała ćwiczyć swój warsztat pisarski, pisząc może do szuflady, a może biorąc udział w jakiś konkursach literackich, które pozwoliły uwierzyć w siebie i zebrać się na wydanie tej pierwszej książki.

Bohaterowie. Nie wszyscy są ciekawi i tacy oryginalni, chociaż i tak jest dobrze. Główna bohaterka, Nikki, jest raczej zagubiona, zarówno w jednym, jak i w drugim świecie, nie może uwierzyć w to, co się stało. Nie jest to, może, wybitnie głęboka postać, ale myślę, że miała taka być – zwykła dziewczyna, nastolatka, reagująca na życie i jego problemy tak, jak reagują na nie nastolatki. Dziewczyna ni to śmiała, ni to rozrywkowa, ni to dziwna. Po prostu zwykła, sympatyczna. Wiele z Czytelniczek, myślę, mogłoby się z nią utożsamić, nawet po części ja. I uważam, że właśnie taki był zamysł Autorki. Jeśli się nie mylę, znaczy to, że wyszło doskonale, pisarka osiągnęła swój cel, angażując przez to czytelnika jeszcze bardziej. Mniej ciekawą postacią, trącającą już o banał, jest chłopak głównej bohaterki, ów niezwykły, wspaniały Jack. Trochę za dużo to powtarzania, że kocham cię, o jak bardzo cię kocham, dla ciebie zrobię wszystko i takie inne sentymentalne bzdurki, chociaż nie mogę zaprzeczyć, że okazały się one obietnicami bez pokrycia. Chłopak cierpi jeszcze na jedną chorobę trawiącą niemal wszystkich partnerów dziewcząt z powieści dla młodych ludzi, które miewają paranormalne problemy. Otóż w prawdziwym życiu, którego realia, według swoich założeń, paranormal do pewnych granic ma zachowywać, chłopak odesłałby ukochaną do wiadomego lekarza, gdyby powiedziała, przykładowo, o Podwieczności. I nie uwierzyłby za nic, chyba że jakiś demon zmaterializowałby się przed jego oczami. Przynajmniej ja bym tak zrobiła na jego miejscu (jeśli tak nie jest, to znaczy, że nie rozumiem gatunku i że nie powinnam recenzować takich książek, ale pal to licho, a może tylko ja jestem tak bardzo racjonalna). A tu? Wystarcza kilka kart, opowieści, a chłopak wierzy jej zupełnie. Chociaż i tak jest lepiej niż w innych, w każdym razie nie ma tragedii.

Zupełnie inny jest najważniejszy Nieśmiertelny (nie mylić z wampirami) w książce, Cole. To postać, która w założeniu pisarki miała fascynować, ale zupełnie, się, niestety, nie udała. Autorka bowiem chciała zrobić postać tajemniczą, pełną niedomówień, intrygującą i przyciągającą. Wyszło blado, nudno i, przede wszystkim, okazało się, że postać ta jest bardzo niedopracowana. Pisarka, niestety, pomyliła postać tajemniczą z niedopracowaną. Szkoda. Zmarnować coś, co mogłoby być największym atutem tej książki, jest po prostu przykre. O kolegach z zespołu Cole'a nie wspominam, wystarczy, że przy naszym bohaterze wypadają bardzo blado. Są tylko cienami samych siebie, roboczymi szkicami postaci, które czekają na wypełnienie. Zresztą tak samo jest i z innymi, drugo- i trzecioplanowymi postaciami. Mimo że staruszka robi wrażenie swoim zachowaniem i wyglądem, poza tym tak naprawdę nie ma w niej nic ciekawego, tak samo, jak w kobiecie z Zakonu. To się tak mówi, że to postacie mało znaczące, ale książka w ten sposób, przynajmniej dla mnie, staje się biedniejsza, mniej kolorowa. Byłoby mi naprawdę bardzo miło, gdyby w tej materii pisarka postarała się jeszcze bardziej.

Fabuła jest najsłabszym punktem tej książki. Po pierwsze, powieść powinna być znacznie grubsza, bo Autorka wymyśliła sobie, że kolejne informacje o miejscu, w którym znalazła się bohaterka, będzie dawkować i czytelnik nie dowie się o nich bezpośrednio, jednak mam dziwne wrażenie, że momentami pisarka nie wiedziała, o czym by tu jeszcze napisać, o czym świadczy kilka dłużyzn. Bardzo ambitne plany, przyznam, ale czasami pisarka jakby zapomniała o nich, przez co do książki wpada chaos, niemal niszcząc delikatną strukturę i nastrojowość, a czytelnik drapie się w głowę, bo przed chwilą nie wiedział niemal nic, a teraz został zarzucony lawiną niezbyt pasujących do siebie informacji. Poza tym niektóre wydarzenia są przedstawione bardzo płasko, ogólnikowo bez większego polotu i pomysłu, jakby pisarka utknęła w jakimś błotku, co sprawia, że książka jest niemile nierówna. Zresztą, chaos rośnie w miarę jak Nikki coraz bardziej aktywnie poszukuje ratunku, jakby pisarka chciała złapać dziesięć srok za ogon na raz (co ja z radością robię, pisząc moje recen... przepraszam, wypociny). Do apogeum dochodzi w tej bezsensownej scenie z gitarą, do której miałam wielkie oczekiwania, a które spełzły na niczym. No fajnie, że ta gitara jest taka ważna, ale dlaczego cała sprawa z nią jest niczym mokry fajerwerk? Tak czy inaczej, zaraz o gitarze zapominamy, bo dochodzi do sceny finalnej, zarówno łzawej, jak i zadziwiająco świetnie zrobionej, moim zdaniem, od strony technicznej. No i, przepraszam, że muszę Was rozczarować, ale także boleśnie przewidywalnej .

Z zakończeniami mam zawsze problem, być może dlatego, że uwielbiam paplać w nieskończoność, niekoniecznie z sensem. Przypominając sobie jednak o założeniach tego tekstu, z oddechem ulgi kończę go, opuszczając mroczną i nieprzyjazną Podwieczność, kolejny świat wyczarowany klawiaturą kolejnej pisarki. Jednak mimo ocen i błędów, które wytknęłam powieści, jestem z niej, muszę przyznać, zadowolona. Mało już teraz jest książek, tak ciekawie wykorzystujących elementy mitologii greckiej, ale i nie tylko. A ja bardzo cenię sobie oryginalność. Tak czy inaczej – zaprezentowałam Wam, jak można być oryginalnym, pisząc na temat obgadany do niemożliwości i nudniejszy od flaków z olejem. Żeby tak te wszystkie autoreczki brały przykład z tej książki, świat byłby na tyle lepszy, że nie podchodziłabym do paranormal romance jak pies do jeża, albo gorzej. No ale (to jest bardzo, ale to bardzo nieskromne, nie czytajcie tego) one nie czytają mojego bloga, co świadczy o tym, że w życiu nie można mieć wszystkiego. No cóż. Trudno.

Tytuł: „Podwieczność”
Autor: Brodi Ashton
Moja ocena: 4,5/10

<Autoreklama> Zapraszam do polubienia nowego fanpage Zakurzonych Stronic na Facebooku, gdzie możecie przeczytać moje komentarze do recenzji, i ma stronie Zblogowani, jeśli macie tam konto. I błagam, nie dajcie sobie tego dwa razy powtarzać, bo nie chcę skończyć jak niektórzy vlogerzy, wciąż powtarzający, żeby klikać łapkę pod filmem... </Autoreklama> 



poniedziałek, 23 marca 2015

Bolesna droga. Recenzja książki

źródło: allegro.com 
Kiedyś, kiedy moje Niekończące Się Problemy zbytnio mnie przytłoczyły, wlazłam na strych i zaczęłam buszować. Pod stosami kaset Nirvany, The Beatels i Elvisa Presleya, wygrzebałam kasetę, która na okładce zamiast demonstrującego białe zębiska starego gwiazdora miała napis, brzmiący dość banalnie. Było to słuchowisko – na stronie A (ach, te kasety!) było narodzenie Jezusa, a na stronie B – śmierć. Znów jakieś rzeczy mojej ciotki, pomyślałam, zniechęcona odkładając kasetę na bok. Tyle że kiedy już później, kiedy zachwycona oglądałam bezcennego białego kruka – Ogniem i mieczem z znakomitymi obrazkami, wydane po polsku w Londynie w czasach, kiedy na ziemiach polskich komunizm wił sobie gniazdko, przyszła mama. I, kiedy podzieliła już moje zachwyty, wskazała na odłożoną na bok kasetę. To jest dobre , powiedziała i zaczęła się cieszyć, że okryłam to. Mama powiedziała, że słuchowisko owo powstało na kanwie pewnej równie ciekawej co dobrej powieści. Zaintrygowana słowem powieść schowałam kasetę do kieszeni, a kiedy kilka dni później z nudy, a może z braku dobrej muzyki do słuchania, w trakcie zapełniania wordowych stronic Tym Co Piszę, albo kolejnymi recenzjami (ile można słuchać soundtracku do Gry o Tron na zmianę z Lisą Gerrard?) włączyłam ową kasetę. I wiecie co? Wsiąkłam. I nie chodzi tu już o temat.

Wobec tego przeczytanie książki było już tylko sprawą czasu. Kiedy ją dostałam w swoje łapki, od razu zaczęłam czytać, z każdym rozdziałem obiecując sobie, że przerwę chociażby na to, by zrobić sobie herbatę, albo coś przegryźć. Jak może już wiecie, u mnie nie jest to przypadek odosobniony, bo mam tak za każdym razem, kiedy natknę się na dobrą książkę, albo taką, która dla mnie jest dobra. Ale dlaczego ta, kryjąca swoją zawartość za niepozorną, nieciekawą okładką jest dobra?

Nikodem to faryzeusz, a także członek elitarnego Sanhedrynu. Wydaje się, że niczego mu nie brakuje – jest doskonale wykształcony i bogaty ma autorytet pośród społeczności żydowskiej, należy do tych najważniejszych, z którymi muszą się liczyć się nawet Rzymianie – potężny okupant. Jednak jego – najprawdopodobniej – córka umiera na bliżej niezidentyfikowaną chorobę. Powolna śmierć Rut zmusza bohatera do poszukiwań Prawdy, a czas temu sprzyja, bo po ziemi chodzi wtedy Jezus – tajemniczy prorok głoszący nową, dziwną religię, która zupełnie nie podoba się starszyźnie Żydowskiej (i jeszcze śmie nazywać się synem Jahwe!). Nikodem postanawia dotrzeć do owego człowieka, poznać jego nauki, szukając ratunku dla Rut. Swoje wątpliwości, spostrzeżenia i to, co przeżył, opisuje w listach do swojego przyjaciela, nijakiego Justusa. Znajdziemy tam historię o tym, jak bohater postanowił odnaleźć miejsce narodzin Chrystusa, a także relację z ostatnich Jego chwil. Ostatecznie fabuła książki kończy się tak jak Ewangelie – Zmartwychwstaniem.

Nie przepadam za powieścią epistolarną, czyli powieścią w listach, odkąd, na moje nieszczęście, natknęłam się na Cierpienia młodego Wernera, która właśnie była zbiorem listów kilku bohaterów. Już sama wzmianka o tym, że takie powieści były popularne w dobie oświecenia, kiedy w literaturze pięknej istniało coś o nazwie sentymentalizm i polegało na opisywaniu uniesień miłosnych pasterza i pięknej pastereczki z czerwonymi, pucułowatymi policzkami przy blasku księżyca. I w dodatku owe uniesienia miłosne były opisane tak pięknie i poetycko, że... No, nie ważne. W każdym razie powieści w listach powstają teraz rzadko, a jeśli już – tak jak ta – nie spadają w swoim artyzmie do przeciętności. Jednak ta książka nie jest zwykłym przedstawicielem tego nurtu – Autor przetworzył nieco schemat tworzenia powieści w listach, ponieważ czytamy tylko listy Nikodema, bez odpowiedzi jego przyjaciela, choć wiemy, że takie dostawał. Myślę, że był to świadomy wybór Autora - dzięki temu możemy się skupić na najważniejszych częściach fabuły, zresztą forma listu jest jedyną formą wypowiedzi, poza pamiętnikiem, w której postać może snuć swoją opowieść odpowiednio wolno lub szybko, wplatając w nią tyle przemyśleń, ile chce. Ponieważ jest bardzo wątpliwe, że taka poważna postać jak Nikodem pisałby różowy pamiętniczek, zresztą w tamtych czasach mało kto spisywał własne wspomnienia, pisarz bardzo trafnie zdecydował się na formę listu. Trzeba także zanotować, że Autor bardzo zgrabnie wszystko uporządkował, porządek jest wręcz niemiecki, chociaż w takiej formule łatwo utonąć w mniej lub bardziej niepotrzebnych sprawach i przemyśleniach głównego bohatera.

Język jest główną zaletą książki, powodem, dla którego słabszą twórczość Autora mieszam z błotkiem jeszcze z większym zacięciem niż książki autorów, po których wiem już, się czego się spodziewać. Dzięki właśnie stylowi pisarza, po przesłuchaniu tamtego słuchowiska, wiedziałam, że ta książka już się ode mnie odczepi. Nie ma tu żadnych górnolotnych metafor, jednak za pomocą kilku precyzyjnych słów Autor potrafi stworzyć całą gamę uczuć, określić wygląd czegoś czy dotrzeć do sedna czegoś. Dlatego w książce panuje pozorny ascetyzm, który może niektórych zniechęcić, a i sprawia, że lektura książki wymaga zaangażowania większej liczby neuronów i szarych komórek, niż przy tych łatwych w przekazie. Jednak zagłębiając się, zauważymy na pewno, że dzięki temu równowaga między historią a sposobem jej napisania jest idealna – powieść nie jest przegadana, ale także nie brakuje tu tego czegoś – ducha, który ożywia historię i nadaje jej odpowiedni charakter. Potrafi to tylko prawdziwy specjalista albo ten, który czuje to, co pisze. A to jest trudne – każda książka potrzebuje czegoś innego, bo każda historia jest inna. W każdym razie cokolwiek by nie powiedzieć, pisarz przeszedł samego siebie. I, uprzedzam, że w jego twórczości to się już nie powtórzy, niestety.

To samo się tyczy opisów. Na początku, słuchając jeszcze owego słuchowiska, myślałam, że to głos lektora dodaje plastyczności opisom, jednak po przeczytaniu książki za przeniesienie mnie do Jerozolimy w pierwszych latach naszej ery winię Autora. Nie potrafię rozgryźć, jak on to zrobił, ale w krótkim zdaniu potrafi opisać zimno jakiegoś domu, błoto i wiele innych rzeczy, tak, by i czytelnik, siedzący wygodnie z książką, poczuł się niemal tak jak bohater – smagany przez wiatr, na jednej ze starożytnych dróg.

Fabuła jest niezwykle ciekawa, z kilku powodów. Po pierwsze, wydarzenia znane z Biblii zostały przestawione w inny sposób – Autor wplata z nie wiele szczegółów, które Ewangeliści pomijali, sprawiając, że powieść jest o wiele żywsza niż źródło, z którego czerpał (co oczywiście nie oznacza, że Biblia jest zła, tylko po prostu nie jest powieścią, więc nie ma w niej dużo szczegółów). Zresztą, wybór punktu widzenia też wymaga przetworzenia realiów, tak samo jak forma listu. W powieści uświadczymy także zwykłych dialogów, a także Autor pozwoli wniknąć w psychikę i bohaterów, których znamy z Ewangelii, co dla mnie było, muszę przyznać, fascynujące. W końcu uznałam, że ich naprawdę poznałam – jako zwykłych ludzi. Z drugiej strony fabuła jest bardzo tajemnicza, bo tak naprawdę dotąd nie jestem pewna, kim dla Nikodema była Rut i na co umarła, nie mówiąc o Justusie. Poza tym, że główny bohater nazywa go swoim niezrównanym przyjacielem, nie dowiemy się o nim nic. Czy był faryzeuszem? Jakąś rodziną głównego bohatera? Przyjacielem? Nie wiemy i chyba, będąc nawet Sherlockiem Holmesem, nigdy się nie dowiemy. W każdym razie dzięki temu powieść kryje w sobie urok niedopowiedzenia, tajemnicy, intryguje i bawi się z nami.

Bohaterowie to postacie z krwi i kości. Na pierwszy plan wysuwa się, oczywiście, Nikodem. Bardzo polubiłam tę postać. To, w gruncie rzeczy, zwykły człowiek, który mimo wszystko poszukuje Prawdy i wierzy, że ją znajdzie. Potrafi cierpieć, a jednocześnie potrafi głęboko przeanalizować swój ból, jak wszystko to, co widzi wokół. Jest bardzo mądry, można powiedzieć, ma ogromną wiedzę na temat Tory, głęboko wierzy w Jahwe, ale jednocześnie z listu na list postać Chrystusa budzi w nim coraz większą fascynację. Zresztą, cała książka to zapis jego poszukiwań, wahań, chociaż bohater, jak na uczonego przystało, nie stawia pochopnych wniosków i nikogo nie oskarża. Jego droga do nawrócenia jest pełna bólu, zakrętów, jak chyba każdego, kto podjął ten trud. Jest to postać bardzo ludzka, pełna zalet i wad, do której jednak, przynajmniej ja, czuję wielką sympatię.

Postaci w tej książce jest dość dużo, jednak większość z nich jest epizodyczna. Każdy z nich jest jednak tylko człowiekiem – starannie poskładanym przez Autora z zalet i wad, sugestywnie ukazanym i ciekawym. Postać Jezusa pisarz ukazuje jakby z dystansu, bo Nikodem zawsze tylko go śledzi z jakiejś odległości, przy czym jest to postać jednocześnie taka, jakiej po tej książce można by się spodziewać i taka, która, przynajmniej mnie, zaskoczyła. Chociaż takich nowości jak w Mistrzu i Małgorzacie nie można się spodziewać, oczywiście. Apostołowie to zwykli ludzie, tacy sami jak biedna kobieta z Betlejem, która opowiada Nikodemowi o narodzeniu się Jezusa. Nawet wokół Piotra nie unosi się mgiełka niezwykłości i świętości, jak w Quo Vadis Sienkiewicza, wciąż jedną z moich ulubionych książek (to wszystko wina Petroniusza), a najbardziej fascynującą postacią jest Judasz, jak zwykle. W każdym razie pisarz poradził sobie z tym zadaniem perfekcyjnie, dając mi do łapek kolejną pozycję, w której bohaterowie, mam takie wrażenie, żyją własnym życiem nawet wtedy, kiedy zamknę i odłożę książkę na półkę i których zaczynam traktować jako prawdziwe, żyjące osoby.

Czy w tej mojej pochwalnej paplaninie jest miejsce na wytykanie błędów? Gdyby tak pomyśleć, żadna z okładek, jakie zaproponowało wydawnictwo, nie zachęca do przeczytania książki, nawet dla osób, które, tak jak ja, sięgają książkę już wcześniej zachęcone, to można by to uznać za błąd warty odnotowania. Ze wszystkich – zresztą niewielu – najlepsza jest (nie chwalę się) moja, zielona (niebieska?). Ascetyczna, z drobnym rysunkiem dwóch osób pochylonych nad lampą, która rzuca ciepłe blaski na ściany, i pogrążonych w rozmowie. Jedna – możemy się domyślać – to Jezus, a druga to, zapewne, Nikodem. Do czego się można jeszcze przyczepić? Powtórne skanowanie nie znalazło nic, zabieramy się więc do podsumowania tej całej gadaniny.

Sama postać Autora jest bardzo ciekawa. Człowiek ten był katolikiem współpracującym z władzami PRL. Żeby rozwiązać zagadkę, jak to możliwe, trzeba sięgnąć po jego biografię, a ponieważ nie mam żadnej, nie zaspokoję ani mojej, ani, zapewne, waszej ciekawości. W każdym razie już dawno nauczyłam się oddzielać osobę pisarza od napisanej książki, bo nie lubię oceniać prawdziwych ludzi i ich wartości ich postępków. Cieszę się tylko z kolejnej książki – perełki, która wzbogaci moją biblioteczkę, bo przecież po tak entuzjastycznej recenzji, która, przyznacie, zdarza się rzadko na moim blogu, każdy nie ma wątpliwości, że powieść należy do elity ulubionych. W każdym razie, zanim pomyślicie, że zdewociałam, nagle wszystko zaczęło mi się podobać lub zabrakło słabych, lub przeciętnych książek, obiecuję wam skończyć to lukrowanie. Następna, już pisząca się recenzja, dotyczy pewnego paranormalu o dziewczynie, chłopakach, Hadesie i takich tam różnych sprawach. I nie myślcie, ssskarby, że to reklama.

Tytuł: „Listy Nikodema”
Autor: Jan Dobraczyński
Moja ocena: 8,5/10