niedziela, 31 maja 2015

PODSUMOWANIE MAJA 2015


Maj zawsze kojarzył mi się z rozkwitem, zielonymi trawami i pąkami kwiatów na drzewach. Z błękitnym niebem, żółtym słońcem, czernią ziemi, ale przede wszystkim z soczystą zielenią – jak wiadomo, kolorem nadziei. A tej ostatnio mi brakuje. Zdrowie i życie prywatne znów się  rozłazi, a ja, jak zwykle zresztą, robię wszystko, by jeszcze bardziej to wszystko skomplikować. Wyniki morfologii tragiczne, problemy jak zwykle nierozwiązane, a w ciszy dopada człowieka myśl, że dwa miesiące przerwy od ukochanej szkoły to za mało, by wszystko ogarnąć (gdybym z natury była optymistką, powiedziałabym, że z każdym rokiem szkoły ubywa i już całkiem niedługo wyzwolę się z jej słodkich okowów; problem jednak w tym, że jak się na coś czeka, to czas się dłuży, a ja do cierpliwych nie należę). Jeśli chodzi o Przybytek Mądrości, muszę dodać, że nauczycieli na serio opętał Szatan, bo inaczej trudno wytłumaczyć ilość sprawdzianów, przekraczająca wszystkie dozowlone limity. Pozostaje więc tylko nadzieja, że w będzie lepiej, a i nadziei ostatnio nie było wiele – oprócz wyborów prezydenckich, które udowodniły, że czasem świat potrafi nas zaskoczyć, a nawet najbardziej absurdalne pomysły mogą stać się prawdą. Oby nie było tak tylko w życiu nowego prezydenta, ale także w egzystencji pewnej blogerki książkowej, dla której nadzieja równa się prawdopodobieństwu zmartwychpowstania mumii Lenina czy wygraniu przez Polskę Eurowizji.

Być może czytacie moje wynurzenia z uśmiechem, traktując mnie jak kolejną jedenastolatkę, która grozi, że potnie się różową żyletką, bo nie może żyć bez One Direction, bądź jako bardziej ciętą i sarkastyczną wersję Niekrytego Krytyka (moja samoocena ma się wciąż jak najlepiej), ale powyższe jest naprawdę związane z blogiem. Pisanie recenzji co drugi dzień nie wyszło, na co mam nadzieję, że się nie gniewacie, a podczas pisania zupełnie nieudanej recenzji Poczwarki Doroty Terakowskiej miałam ochotę rzucić wszystko w diabły i wyjechać na Madagaskar, względnie oglądać Piratów z Karaibów na przemian z Grą o Tron i jeść lody śmietankowe. Ostatecznie tego nie zrobiłam, bo miesiąc na blogu straszny nie był – rozerwałam się przy TAGu, Liebster Blog Award, a ukochane Wydawnictwo MG przysłało mnóstwo wspaniałych książek, które możecie zobaczyć na... uwaga, uwaga... blogowym Instagramie (z którego pochodzi grafika z tego posta).

Pisałam już o tym, ale to dla mnie bardzo ważne, więc posłuchajcie jeszcze raz: pod ramką Obserwatorzy – a każdy wie, gdzie to jest – znajduje się mały kalendarzyk z datami publikowania kolejnych postów. Mam nadzieję (he, he), że przyda się Wam ta nowa funkcja i będziecie z niecierpliwością wyczekiwali kolejnych postów, które nie będą pojawiały się regularnie. Zbliżają ostatnie zaliczenia, a potem wakacje, które, celem podreperowania zdrowia, spędzę w miejscach, gdzie będzie mnóstwo innych rzeczy do roboty – takich, za jakimi się stęskniłam, i takich, które nienawidzę; nie zawsze może mi starczyć czasu do codziennego skrobania/publikowania codziennie lub co drugi dzień. Mam nadzieję, że to rozumiecie – wbrew pozorom nie jestem maszyną do czytania i recenzowania, choć to jedno z moich ulubionych zajęć. Przy okazji pragnę także wspomnieć o zniknięciu prymitywnej ramki Facebooka i pojawieniu się dwóch ślicznych przycisków – do twarzoksiążki i Instagrama – które przeniosą Was do innych miejsc, które nawiedzam.

Ostatnim z ogłoszeń parafialnych przed przejściem do meritum jest ogłoszenie niespodzianki, która ma zamiar pojawić się w czerwcu, jako że dokładnie trzynastego (sic!) Zakurzone Stronice będą mieć roczek. Uprzedzam od razu, że nie będzie to konkurs, ale ponieważ pomysł mi się podoba, zostanie zrealizowany. Amen.

0,5/10 – 2 książki
1/10 – 1 książka
1,5/10 – 1 książka
2/10 – 1 książka
2,5/10 -
3/10 -
3,5/10 -
4/10 -
4,5/10 -
5/10 -
5,5/1o – 1 książka
6/10 – 2 książki
6,5/10 – 1 książka
7/10 -
7,5/10  - 1 książka
8/10 – 1 książka
8,5/10 – 1 książka
9/10 -
9,5/10 -
10/1o -

W sumie: 12 recenzji
Średnia: 4,45


Pełne zieleni pozdrowienia,

Kylie

Polub Zakurzone Stronice na Facebooku (klik!) 
Obserwuj Zakurzone Stronice na Instagramie (klik!) 

sobota, 30 maja 2015

10 najważniejszych książek mojego dzieciństwa

Niedługo 1 czerwca, co, kiedy spojrzałam w kalendarz, przypomniało mi nie tylko o długo wyczekiwanej premierze nowej płyty Florence + The Machine, ale także sprawiło, że cały dzień wspominałam swoje dzieciństwo. Nie, żeby było jakieś szczególnie różowe lub traumatyczne, żeby napisać książkę z serii Jestem najnieszczęśliwszą osobą na Ziemi; było raczej zwykłe, choć już tak odległe, że niemal bajkowe (szczególnie, że dziś na mojej ukochanej łączce stoją domy, a przyjaciółki z dzieciństwa udają, że nie mają ze mną nic wspólnego, co jest raczej bolesne) i tajemnicze. Teraz jestem kimś innym – jestem mniej dziwna, bardziej rozgoryczona i z głową wyładowaną sprawami, o jakich wtedy nie miałabym pojęcia, na przykład historią, której znajomość zniszczyła ostatecznie dziecinną wiarę w dobro świata i ludzi. Nie wiem, może jestem sentymentalna, może tęsknię za tym okresem w życiu jak Tuomas Holopainen, który na każdej płycie Nightwish snuje piękne historie o tym, jak był małym chłopcem i jak bardzo teraz za tym tęskni, a może moje dzieciństwo magicznym uczyniły książki. Bo teraz nawet książki mnie rozczarowują – jeśli są dobre, najczęściej opowiadają o ludzkich tragediach, o jakich dziecko nie ma pojęcia, a już tylko literaturze fantastycznej blisko jest do tego, co czytałam kiedyś i co porządkowało moje życie. A ponieważ nie wyzwolę się już od wspomnień, w ramach cyklu "10 książek..." przedstawiam to, co mnie fascynowało dawno temu i do czego mam wielki sentyment. Ponieważ układanie w jakiejś kolejności skrzywdziłoby książki i mnie, pozycje są ułożone losowo.







1. Hans Chrystian Andersen Baśnie
Może nigdy ich bym nie polubiła, gdyby nie to wydanie, zawierające baśnie w ich pierwotnej długości, wiernie przetłumaczone słowa Autora i całą akcję bez cenury, jaką zapewne nakładano w wydaniach popularnych, z obawy, że dziecko nie zrozumie bądź przerazi się historią; ozdobione pięknymi ilustracjami, które same w sobie tchną magią i niezwykłym, nieco mrocznym klimatem opowiadań Andersena. Czytam tę książkę zpamiętale od czasów mojego dzieciństwa, wciąż odkrywając nowe znaczenia i warstwy, zachwycając się ich filozoficzną głębią, wymową i niezwykłym talentem pisarza; bajki, które kiedyś przenosiły mnie do zaczarowanych światów Kaja, Gerdy, Elizy, Pasterki i Kominiarczyka dziś zachwycają kunsztownym stylem, mądrością i niepokojącą wymową, obdzierającą mnie jeszcze bardziej z resztek naiwności. To nic, że, czytając je od niepamiętnych czasów, znam treść na pamięć i bezwiednie rzucam cytatami. To kraina moich dziecięcych marzeń i dorosłych zachwytów, taka, do której się wciąż powraca.

2. Eleanor H. Porter Pollyanna
Jak widać, miłość do dziewiętnastowiecznych klimatów (tym razem amerykańskich) była we mnie już od dawna. I chociaż nigdy nie byłam na tyle dzielna, by zagrać z powodzeniem w słynną już grę w zadowolenie powieść sprawiała, że w moim dziecinnym świecie pojawiała się odrobina optymizmu i wiara, że można cieszyć się z kul, nie mówiąc już o swataniu ponurej panny Polly, ciotki głównej bohaterki. I choć powieść w gruncie rzeczy jest dość naiwna (przynajmniej pierwsza część), jej swojskie ciepło ogrzewało mnie w ponure dni i deszczowe wieczory.

3. Tove Jansson Pamiętniki Tatusia Muminka
Moje pierwsze spotkanie z Muminkami w życiu. Zaskoczyło mnie, zaintrygowało. Książka była inna od wszystkich, jakie do tamtej pory czytałam, duża dawka niezwykłości zawładnęła mną bardzo. Wszystko było dziwne, dzikie, straszne jakieś, inne. Fascynujące, tak jak niezwykłe były przygody młodego Taty Muminka na pokładzie Symfonii Mórz. Bo każdy musi przyznać, że nad Doliną Muminków i samym uniwersum tych dziwnych stworków unosi się dziwna, jedyna tego rodzaju atmosfera – mrok, tajemniczość, niepokój, sen schizofrenika czy melancholia? Trudno przecież powiedzieć, że pisarka, w której wyobraźni zrodziły się Muminki, tajemnicza, budząca niejednoznaczne emocje Buka, enigmatyczny Włóczykij o dziwnych zwyczajach, Paszczak i – jedna z najbardziej psychodelicznych rzeczy w świecie literatury – Hatifantowie, nie mogła być osobą zupełnie zdrowa psychicznie. Będąc małą, nadwrażliwą dziewczynką, samą w stanowczo za dużym pokoju, łatwo wsiąknęłam w ten niezwykły klimat, który stał się pożywką dla mojej zbyt wybujałej wyobraźni na długie lata.

4. Astrid Lindgren Dzieci z Bullerbyn

Nie, nie lubiłam Pippi. Wolałam nieśmiertelną drużynę z Bullerbyn. Pippi była zbyt jaskrawa, zbyt kolorowa, mało wiarygodna, nawet dla pięcioletniej dziewczynki, jaką wtedy byłam, powieść wydała się infantylna i naciągana. Za to dzieciaki z Bullerbyn! Doskonale rozumiałam ich problemy, emocje, kłopoty, a ich zabawy były mi w dużej mierze bliskie, szczególnie kiedy mama uzupełniała je swoimi komentarzami i wspomnieniami ze swojego dzieciństwa, zupełnie podobnego, a ja tylko mogłam jej zazdrościć. Uwielbiałam czytać o kawałku kiełbasy dobrze posolonej, Wodniku, Nowym Roku i spaniu w stogach siana, szczególnie gdy byłam chora. Śmieszyły mnie żarty Lassego, czułam wielką sympatię do Lisy, ale i inni bohaterowie byli w pewien sposób bliscy, swojscy. Bullerbyn do dziś jest moją Arkadią ze snów, jednym ze światów, do których powracam.

5. Frances Hodgson Brunett Mała księżniczka
Kolejna dziewiętnastowieczna książka na mojej półce, znacznie lepsza od Tajemniczego Ogrodu, kolejna historia znana niemal na pamięć. Obraz samotnej Sary, sieroty ukrytej na strychu, za przyjaciela mającej tylko szczura imieniem Melchizedek (kiedy ksiądz w czasie mszy odczytuje fragment o ofierze kapłana Melchizedeka, zaczynam się głupio śmiać, wybaczcie, to imię kojarzy mi się nie z szanowną postacią biblijną i nic z tym nie zrobię) i francuskie książki o Rewolucji Francuskiej, stanowią podwaliny mojej empatii, a także mojej wiedzy o angielskim panowaniu w Indiach, Marii Antoninie (przestawionej tu bardzo stronniczo) i Bastylii. Opowieść o Sarze jest pierwszą samodzielnie przeczytaną przeze mnie książką, a sama bohaterka pierwszą postacią literacką, z którą mogłam się utożsamiać  - miała żołądek przystosowany do pożerania książek, jak ja.

6. A.A Milne Kubuś Puchatek
Sama idea świata ożywionych maskotek zainspirowała mnie do pewnej twórczej zabawy z moimi pluszakami, nie jest to temat na dzisiaj. Chociaż historia od początku wydawała mi się dość wydumana i dość nierzeczywista, magiczny świat Stumilowego Lasu, humorystycznie idiotyczny, dawał mi jednak poczucie bezpieczeństwa, a wysoki poziom IQ bohaterów – oprócz, oczywiście, Sowy i Krzysia – potrafił mnie rozchmurzyć nawet wtedy, kiedy paskudnie się czułam bądź pogoda za oknem wprowadzała każdego w stan głębokiego smutku i rozdrażnienia. Kilka lat temu w powieści zaczęto dopatrywać się – uwaga!- zagrożeń natury moralnej i duchowej, ale skoro satanistyczny jest ten harlequin Zmierzchem nazywany i Hello Kitty, to dlaczego nie słodki miś z pluszem zamiast mózgu, mieszkający w lesie, do którego wyprawy należały do najprzyjemniejszych wycieczek w moim dzieciństwie. 



7. Rudyard Klipling Księga Dżungli
Facetowi w życiu się nie układało – jego młody syn zginął w czasie I Wojny Światowej, taki zły los. Jednakże, ponieważ urodził się w Indiach, jego proza była zupełnie inna od dokonań innych pisarzy. To była chyba najbardziej egzotyczna wyprawa moim dzieciństwie – wyprawa w świat, o którym wcześniej nie miałam żadnego pojęcia, tajemniczy, szalony, ale jednocześnie niezwykle piękny. Opowieść o chłopcu wychowanym przez wilczycę, w indyjskiej puszczy, wraz z niedźwiedziem, panterą i wężem, a także inne historie z tego zbioru, do dziś nieświadomie kocham, często do niej powracając, jednak wiem, że tamte uczucie z dzieciństwa, kiedy wiedziałam, że zwiedzam świat zupełnie inny od mojego, pierwszy raz odkrywam nieznane wcześniej rzeczy, już nie powróci. To przeżywa się tylko raz.

8. Lucy M. Motgomery Ania z Zielonego Wzgórza (cykl o Ani Blythe) 

Tak jak ze wszystkimi cyklami – uważam, że pierwsza część jest najgorsza, a jakość powieści ewoluuje razem z kolejnymi doświadczeniami literackimi pisarki i rozwojem psychologicznym bohaterów. Mimo że było to moje pierwsze zetknięcie z literaturą bardziej realistyczną, przeznaczoną dla osób starszych, do dziś nie mogę odmówić powieściom bajkowego rysu, pewnej naiwności, świadomego podkolorowaniu rzeczywistości przed pisarkę, której bohaterowie po wszystkich życiowych burzach wracają do spokojnej przystani, domu pełnego ludzi, na których można mimo wszystko polegać, którzy sprawią, że można bezpiecznie przeżyć nawet największe życiowe zawirowania. I to zdziwienie mojej polonistki z podstawówki, kiedy okryła, że przeczytałam cały cykl!

9. Astrid Lingren Rasmus i włóczęga
Najbardziej realistyczna powieść Autorki Pippi – poruszająca opowieść o chłopaku z domu dziecka, pamiętam, wtedy dla mnie bardzo brutalna i szokująca, momentami nieco niezrozumiała, jak zresztą dla każdego dziecka chowanego pod kloszem przez kochającą mamę. Płakałyśmy razem z nią, po części z powodu, że chłopak miał takie życie, po części dlatego, że powieść się skończyła, a także z ulgi, że taki los nie przypadł mi w udziale. Niestety, mój egzemplarz przepadł wraz z przeprowadzką, albo zostawiłam ją u rodziny, która, mimo że bardzo ją kocham, ma książki w głębokim poważaniu. Przyznaję, że nawet śmierć Małej Syrenki nie była w moim dzieciństwie tak traumatycznym wydarzeniem jak przeczytanie tej książki, szczególnie, że już od najmłodszych lat cierpiałam z nadmiaru empatii.

10. Ferenc Molnar Chłopcy z Placu Broni
Nie znam chyba nikogo, kto nie uroniłby łzy w scenie śmierci biednego Nemeczka, która odcisnęła poważny ślad na mojej dziecięcej psychice. Ponieważ przeczytałam tę książkę w wieku sześciu lat, kiedy nie rozumiałam nacjonalistycznej wymowy książki, a także kontekstu historycznego – sytuacji węgierskiej części Austro-Węgier przed I Wojną Światową (choć przyznam, że do dziś taka postawa budzi moje wątpliwości – w ramach CK Węgrzy mieli naprawdę dużo swobód) a także sensu wielu zabaw chłopaków, jak tej w stylu czerwonych koszul (Garibaldi i te sprawy), wywarła na mnie naprawdę wielkie wrażenie i na kilka miesięcy zupełnie zawładnęła moją wyobraźnią, kształtując już wtedy, jak sądzę, moją obsesyjną miłość do militariów i  - jakkolwiek to zabrzmi – żołnierzy. A może także do mojej Ojczyzny?




czwartek, 28 maja 2015

Rozum contra serce. Recenzja książki

Jak ja uwielbiam wiek dziewiętnasty! Szeleszczące suknie, wachlarze, kolej parową, dekadencję i romantyzm, wiktoriańską pruderyjność i skryte romanse licznych hrabin, świadomość szybko rozwijającego się świata i tęsknotę za czymś, co odeszło. Belle époque, kiedy wydawało się, cesarzowa Indii i królowa Anglii Wiktoria Hanowerska będzie żyć wiecznie, a wojna krymska nie zburzy konceptu kongresu wiedeńskiego dotyczącego równowagi europejskiej. Kiedy w Rosji szaleli krwiożerczy carowie, z Mikołajem I, żandarmem Europy na czele, siostrzeniec Napoleona Bonapartego stał się cesarzem Francji i nikt nie zdawał się przejmować faktem, że pod koniec stulecia, w Chartum głowę (i to dosłownie) stracił generał-major Charles Gordon, broniąc miasta przed dzikimi hordami mahdystów, tych samych, którzy w Pustyni i w puszczy porwali Stasia i Nel. Anglia królowała na morzach, a Wiktoria na głowie nosiła koronę Indii, które były tylko niewielką częścią imperium kolonialnego wyspiarzy, dzięki czemu społeczeństwo żyło dostatnio i bez większych trosk. A ponieważ obyczaje były purytańskie, arystokracja zajmowała się, poza chodzeniem na wieczorki towarzyskie, rozsupływaniem skomplikowanych zasad konwenansów i reguł powiększania swoich majątków za pomocą małżeństw dzieci, co było sprawą niezwykle ważną i nie najłatwiejszą – bywało tak, że kandydatka na żonę była piękna, młoda i po uszy zakochana, ale, niestety, bez odpowiedniego posagu, a romans młodego młynarza i królewny należy, jak powszechnie wiadomo, włożyć między bajki.

Realniejszą wersję arystokratycznego życia dają nam powieści z epoki, zarówno te polskie, jak i angielskie. O ile nasze rodzime utwory zawsze zahaczały w pewien sposób o kwestie społeczne, ideologiczne i polityczne – wiek dziewiętnasty jest przecież wiekiem powstań, romantyzmu, pozytywizmu, patriotyzmu i rozbiorów – ich angielskie wersje zawsze otaczała aura beztroski. Brytyjczykom powodziło się wtedy świetnie, bilard i plotki były więc najpopularniejszymi rozrywkami ludzi, którzy nie bali się o bezpieczeństwo swojego kraju i nie martwili się o jutro, pewne i o wiele lepsze niż losy Polaków. Jednak zawsze ciekawie sięgnąć po te utwory, nawet jeśli nie jest się historycznym geekiem czy miłośniczką trącających myszką romansów – tchnie z nich duch pięknej epoki, utraconej już na zawsze dla świata okaleczonego dwoma straszliwymi wojnami.

Eleonora i Marianna są siostrami, chociaż bardzo się od siebie różnią – młodsza, Marianna jest romantyczną panienką z głową wypełnioną książkami, muzyką i romantycznymi marzeniami o prawdziwej miłości, a starsza – Eleonora, o umyśle czysto matematycznym – jest zwolenniczką powściągliwości uczuć, myśli i ostrożną naturą, marzy o rozsądnym, szlachetnym mężu. Na drodze panien pojawia się kilku młodych mężczyzn, lepszych i gorszych, jednak uczucia ich nie są stałe, w przeciwieństwie do sieci konwenansów i zasad brylowania w salonach i życia, która szczelnie oplata każdego z bohaterów, zmuszając ich do różnych – trafionych lub nie – wyborów, niekiedy wpływając na ich uczucia. Kto zostanie mężem Eleonory? A kto Marianny? I czy dziewczęta, obie mające wyrobione zdanie na niemal każdy możliwy temat, mogą się nauczyć czegoś nowego, albo dokonać rewizji swoich charakterów?

Wydawać by się mogło, że Autorka podąży drogą wielu naiwnych pisarek, całą swoją energię zużywających na opisywaniu zalet poszczególnych bohaterów i ukazując wspaniałości arystokratycznego życia, pokazując jego różową wersję i wychwalając nad niebiosa. I ja też miałam takie wątpliwości, kiedy otworzyłam książkę, by przeczytać pierwszy rozdział, powieść mnie jednak bardzo zaskoczyła i to pozytywnie – na tyle, by uznać, że bohaterowie to największy plus tej książki. Nie są oni schematyczni, starannie podzieleni na dobrych i na złych, ani też nie próbują być grupą doświadczalną jakiegoś zwariowanego psychologa badającego granice ludzkich wynaturzeń (jak często bywa w literaturze nowoczesnej). Są to postacie zwykłych ludzi, z wadami i zaletami, niezbyt dobre i niezbyt złe, opisane jednak z niezwykłą wrażliwością i przenikliwością, co jest dowodem na dar obserwowania ludzi , jaki posiadała Autorka. Ich postępki często nie są dobre, wręcz przeciwnie, nawet jednak pan Willoughby, który w okrutny sposób postępował z zakochanymi w nim kobietami, ma wiele na swoje usprawiedliwienie; raczej zasługuje raczej na litość niż nienawiść czytelników – pisarka zdaje sobie sprawę z tego, że jej postacie nie są wybitnymi osobistościami czy politykami, na których spoczywa odpowiedzialność za całe państwo, ale zwykłymi ludźmi, wtłoczonymi w gorsety i surduty, zmuszonymi żyć w określonej epoce, wymagającej, jak to każda epoka, określonych zasad zachowania, a także ograniczonych przez kontakty z innymi ludźmi tak jak każdy z nas. Nie sposób nie lubić trochę śmiesznego sir Johna i ograniczonej Lucy Steele, której zazdrość o Edwarda jest w pełni zrozumiała, a także z jej siostry Anny, osóbki cokolwiek inteligentnej, o pani Jennings nie wspomnę, bo chociaż sympatyczna starsza plotkara i swatka jest w niemal każdej powieści, takie postacie nie znudzą się chyba nigdy. Całość utrzymana jest w konwencji zjadliwej ironii, omijającej tylko siostry, ich matkę i absztyfikantów, ironii prześmiewczej, ale i pobłażliwej, która umniejsza niektóre wady i każe nam litować się nad rozmiarem inteligencji – na przykład - Roberta Ferrasa, zamiast nad nią biadać. Zresztą, dzięki temu powieść czyta się o wiele lżej, z przymrużeniem oka, bez poczucia przesytu różem, ale też bez wrażenia śmiertelnej powagi czy sztywniactwa.

Postacie głównych bohaterek z pewnością nie są głębokie, ale analizowanie zawiłych procesów myślowych nie było celem Autorki i nie wymagam od niej tego. Zresztą nie mogły takie się stać, żyjąc pod niejakim kloszem, nawet wtedy, kiedy musiały opuścić ukochane Norland, w bezpiecznym kraju i pięknych czasach. Są raczej przeciętnymi pannami tamtego okresu, choć są może nieco inteligentniejsze od innych bohaterów powieści – a może po prostu lepiej przedstawione. Ponieważ jednym z nadrzędnych celów pisarki było ukazanie ścierajacych się charakterów, tak skrajnie różnych, postacie Marianny i Eleonory są zbudowane schematycznie, na zasadzie kontrastu, a co za tym idzie, dość płasko i przewidywalne – Marianna to romantyczna ślicznotka, bardzo bezpośrednia, co sprawia, że nie ma wielu przyjaciół; kocha książki, muzykę i wszystko, co emocjonalne, a od swojego towarzystwa, w szczególności przyszłego męża, wymaga tego samego. Daje wciąż upust swoim emocjom, tym złym i tym dobrym, czasami tak intensywnie, że zapada potem na choroby, które w skutkach mogą okazać się śmiertelne. Pochwalić muszę to, że pisarka zachowała potrzebny umiar i harmonię, nie popadając w nadmierną egzaltację i marysuizm przy tworzeniu tej postaci – mimo wszystko Marianna to postać bardziej stereotypowej romantyczki bez żadnych dodatkowych zaburzeń niż jęcząca i biadająca nastolatka z powieści mojego ulubionego gatunku, jakim jest paranormal romance. Eleonora to jej przeciwieństwo – ukrywa swoje cierpienie, nie dając innym poznać swoich emocji, nawet nie zdradzając ich powodu. Zwykle używa rozumu, imponują jej ludzie tak jak ona inteligentni i z wyrafinowanym humorem, jednak nie daje po sobie poznać, że czyjeś towarzystwo uważa za nudne bądź zbyt prostackie, swoje myśli zachowuje dla siebie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie sposób polubić takie bohaterki, jednak Autorka zachowała jednak pewien margines sympatii dla postaci, rozsądnie harmonizując ilość cech i pozwalając obu bohaterkom na posiadanie maleńkiej iskry życia, które sprawiają, że nawet rozumiemy problemy dziewcząt i cieszymy się, kiedy ich kłopoty zakończyły się tak, jak każdy zaangażowany w lekturę czytelnik powinien im życzyć. Schematyczność nie przeszkadza, wręcz przeciwnie – sylwetki obu dziewcząt, proste i jednocześnie dystyngowane, nakreślone na tyle dobrze, bym nie miała ochoty pożyczyć siekiery od mojego wujka, pasują do wygodnych salonów wiktoriańskiej Anglii, jednocześnie nie urągając inteligencji czytelnika.

Warto wspomnieć także o pięknej okładce, która zdecydowała o tym, że sięgnęłam po książkę, kompletnie nie mając pojęcia o treści. Różany wzór, jakby żywcem wyjęty z dawnych tapet czy obić kanap i foteli, sympatycznie staroświecki, jest idealny dla tej powieści, jest jej kwintesencją – klasycznej, dystyngowanej, eleganckiej, niezbyt słodkiej, ale przecież tragicznej też nie, staroświeckiej, ale też nietracącej jeszcze swojego blasku. Jest minimalistycznie, ciekawie i bardzo estetycznie, jeśli chodzi o kolorystykę, nie mam więc powodu, by narzekać – wręcz przeciwnie – okładka sprawia, że po powieść sięga się z chęcią.

Językowo jest dobrze, bardzo dobrze. Tłumaczenie nie zatarło charakterystycznej dla dziewiętnastego wieku maniery stylistycznej, dzięki czemu czytało się bardzo przyjemnie, naturalnie. Styl Autorki jest wiktoriańsko sztywny, momentami nieco naiwny, jednak melodyjny i prosty, widać nieźle już wyćwiczony, czyta się więc lekko i szybko, nie zastanawiając się nad sensem barokowych metafor, których tu po prostu nie ma, mimo że język, jakim posługuje się pisarka, jest dość bogaty. Trzeba też przyznać, że pisarka zaskoczyła mnie dużą dozą sarkazmu, naprawdę ciętej ironii, wywołując nieraz uśmiech na moich ustach, a kilka nawet razy wybuch śmiechu – chodziło o którąś ze scen z naiwną, ale zazdrosną i bardzo prostą Lucy, albo też jej siostrą Anną, która wprost domagała się żartów dotyczących niej i pewnego przystojnego doktora, którego poznała w podróży. Na dialogi także nie wypada narzekać, choć mogą wydawać się nieco zbyt sztywne; wbrew pozorom, arystokracja dawniej tak się wyrażała, co może dzisiaj nawet nieco dziwić (ah, jak ja lubię historie o politykach, którzy niechcący powiedzieli przekleństwo do mikrofonu...), w każdym razie jednak rozpacz Marianny i dialogi sióstr oraz powiedzonka pani Jennings są na tyle żywe, ciekawe i wciągające, że nie mam do nich żadnych, nawet najmniejszych zastrzeżeń. Gorzej jest z opisami, bo tych nie jest dużo – Autorka skupia się bardziej na opisie przeżyć wewnętrznych, myśli bohaterek, analizowaniu powodów ich zachowań i opisywaniu spotkań towarzyskich, które, wydaje się, są jednym z głównych zajęć wszystkich głównych bohaterów powieści. Trochę mnie to rozczarowało, chciałam bowiem poznać bliżej ukochane Norland czy okolice nowej posiadłości, o Londynie nie wspomnę, który, jako że jestem ogromną pasjonatką historii (czytaj: chodzącą skamieniałością), niezwykle mnie interesował. Z drugiej strony rozumiem Autorkę, która pisała dla sobie współczesnych, ale także nie interesował ją świat zewnętrzny – historia Eleonory i Marianny mogłaby wydarzyć się nawet w świecie fantastycznym, a o jej niezwykłości i niepowtarzalności decydują emocje i świat wewnętrzny postaci.

Fabuła nie jest rozbudowana, kto spodziewa się nagłych zwrotów akcji, może być niemile zaskoczony, jednak osoby liczące na łatwy romans, w którym dla pary kochanków idealnych pisarka (lub pisarz, drogie panie, jest równouprawnienie) przygotowuje happy ever after, a za każde cierpienie i ból przychodzi nagroda, mogą się nieźle zdziwić. To raczej powieść obyczajowa, pełna smaczków dotyczących szczegółów życia angielskiej arystokracji w XIX wieku, z wyeksponowanym wątkiem miłosnym; na rozwlekłość nie można jednak narzekać, bo pisarka ma plany dotyczące konkretnej fabuły i konsekwentnie się ich trzyma, co bardzo mi się spodobało. Wątki poboczne zostały jednak zminimalizowane, Autorka pokazuje tylko to, co jest potrzebne i ważne w sposobie postrzegania Eleonory i Marianny, oraz konkretne elementy fabuły, co z kolei momentami mnie drażniło, szczególnie wtedy, kiedy chciałam dowiedzieć się więcej szczegółów na temat – na przykład – zmarłego męża pani Dashwood czy Edwrada. Przez całą książkę denerwowały mnie także ciągłe, niemal cudowne zbiegi okoliczności, co po dłuższym czasie stało się nużące i dość naiwne – wiadomo, że świat jest mały, nawet ja spotkałam koleżankę z klasy w Łodzi na gwarnej ulicy Piorkowskiej, a kolega pomachał mi z czubka Kasprowego Wierchu, choć zupełnie nie wiedziałam, że go tam spotkam, ale trochę dziwne jednak jest to, że idąc do sklepu jubilerskiego, spotykasz brata twojego ukochanego, a potem jeszcze w to samo miejsce przychodzi dawno niewidziany twój własny, przyrodni brat; jakaś daleka kuzynka twojego dalekiego kuzyna okazuje się narzeczoną twojego ukochanego... Trochę tego za dużo – w pewnym miejscu – szczerze mówiąc, robi się mało realistycznie. W każdym razie zwyczaje dawnej arystokracji zostały odtworzone z największą starannością i gustownie wplecione w losy obu bohaterek, co sprawiło mi wielką przyjemność – uwielbiam czytać o nieskończonych balach, kolacjach, spotkaniach towarzyskich, na których królowa etykieta, karty i bilard, konwenanse dotyczyły także zakochanych, a jedynym zmartwieniem była czyjaś poplamiona suknia czy surdut. Dopiero później, po odłożeniu książki, przypominam sobie o dzieciach pracujących dwanaście godzin w fabrykach (szczególnie w Anglii, gdzie proces grodzenia zmusił rolników do przeprowadzki do miast) i nie jestem pewna, czy świat panien Dashwood był aż tak różano-różowy.

Trudno było nadać jakiś tytuł tej recenzji, który nie przypominałby choć trochę sławetnej reklamy Orange czy Neostrady, swojego czasu mojej ulubionej. Bo tak naprawdę Marianna i Eleonora przypominają zupełnie tamte maskotki, chociaż ich problemy są bardziej skomplikowane – każda z nich przekonuje się, że świat jest zaskakujący, kapryśny i bezwzględny zarówno dla chłodnego umysłu Eleonory i gorących uczuć Marianny. Ustawia ludzkie pionki w najprzeróżniejszych konfiguracjach, zmusza do interakcji z innymi ludźmi, co złożone razem daje różne, czasami zupełnie nieprzewidywalne rezultaty. I nie ważne, jacy jesteśmy – rozważni czy romantyczni – musimy się z tym pogodzić, przełknąć czasami własną dumę. Nawet wtedy, kiedy jesteśmy elegancką, wyrafinowaną damą z tuzinem halek pod spódnicą i żyjemy tylko na papierze i w wyobraźni, pod okładką z różanym wzorem, wiodąc życie bez zmartwień o przeżycie następnego dnia, egzystując, tylko by sprawić przyjemność kolejnemu czytelnikowi, zainteresowanemu opowieścią.

Tytuł:Rozważna i romantyczna”
Autor: Jane Austen
Moja ocena: 5,5/10



wtorek, 26 maja 2015

Słowa bez mocy. Recenzja książki

Nie będę tu pisać o tym, że wystarczy odnieść jakiś sukces, nie tylko w literaturze, żeby doczekać się naśladowców. Pisałam to przecież wiele razy przy okazji innych recenzji. Raczej nie zrobię wstępu o szkodliwości książek dla młodzieży chwalących rewolucje, szczególnie tych, którym brakuje głębszego, bardziej refleksyjnego spojrzenia na problem – w historii jest wystarczająco dużo dowodów na to, że obalenie jednej tyranii często prowadzi do drugiej, nie mówiąc o różnych wypaczonych formach demokracji, przeradzającej się w terror (tak, panie Robespierre i towarzyszu Stalinie, do was piję). Jestem przecież daleka od tez, że istnieje ustrój, dzięki któremu wszyscy będą szczęśliwi, a danie ludziom wolności osobistej to za mało. Zresztą o tym można jeszcze porozmawiać kiedyś indziej, przy innej książce. Opowieści nastawione na dobrą, wakacyjną zabawę wolą przecież wszystko uogólnić, tak, że nawet nie ma o czym rozmawiać, co nie jest przecież minusem – każdy lubi historie o ludziach, którzy byli na tyle odważni, by zmieniać świat (ale nie siedząc na stołku w nowej marynarce i uśmiechać się do kamer, tylko, na przykład, walczyć z bronią w ręku, jak to pięknie czyniła Katniss, która jest zresztą sprawczynią tego całego zamieszania z dystopiami dla nastolatków). Co jednak nie znaczy, żeby temat był boleśnie spłycony, a fabuła bardziej skręcała w stronę romansu niż porządnej SF, której pierwotną funkcją było zastanawianie się nad przyszłością ludzkości i przestrzeganiem współczesnych przed decyzjami, które mogą doprowadzić do tragicznych, nieodwracalnych zmian. Może powiecie, że od pewnych powieści i książek nie należy oczekiwać arcydzieł, ale nawet literatura popularna do poduszki musi, moim zdaniem, trzymać jakiś tam poziom. Prawda?
Kolejna powieść od kuzynki, pożarta przeze mnie w stanie zmęczenia poszkolnego i niemal zerowej zawartości żelaza w organizmie (nie mówiąc już o innych wynikach morfologii…), kolejna do przeczytania i zapomnienia, aczkolwiek zdarzyło mi się przysnąć tylko raz. Jako że kuzyneczka nigdy nie czyta moich recenzji, przerażona moim postępowaniem z najlepszymi książkami pod słońcem, mogę napisać tu to, co chcę i co pozwala mi moje niebywale wysokie wykształcenie (robię się sarkastyczna, kiedy wypiję kawę). Wobec tego wspólnie zastanowimy się, czy książka ta jest marnotrawnemu drzew, czy zupełnie inteligentną dystopią, osadzoną w jakimś kraju o niezwykle surowym prawie karnym.
W Ludanii jest kilka języków, z czego każda klasa posługuje się innym, odpowiednim dla siebie. Nie można się uczyć języków wyższych, a kiedy ktoś mówi niezrozumiałe słowa, należy opuścić głowę, okazując szacunek wyższym od siebie. Dzieci w szkole, niczym w Hitlerjugend, wygłaszają Przysięgę wierności królowej, jak się później okazuje, opętanej przez coś, co nazwane jest Esencją i przechodzi z jednego ciała do drugiego (rany, jakie to mroczne, zaraz księdza Natanka na egzorcyzmy zaproszę!). W kraju dzieje się źle, bo rebelianci panoszą się i toczą wojnę z królową, do której, jak to w polityce bywa, przyłączają się władczynie innych państw – jako że w uniwersum Autorki, uwaga feministki, władzę królewską mogą sprawować tylko kobiety – co przysparza królowej mnóstwo problemów. Ba! W jej rodzinie nie ma kobiety, tylko same wnuki, więc dynastia się kończy, co oznacza także koniec Ludanii. Jest jednak nadzieja, bo legendy głoszą, że gdzieś przetrwała stara dynastia, zgładzona niczym Mikołaj II Romanow z rodziną, w której jest kobieta. Wnuk królowej, Max, postanawia ją odnaleźć, jednak w oko wpada mu nie arystokratka, tylko zwykła dziewczyna z klasy kupieckiej, Charlaine Hart, ukrywająca niebezpieczny dar. Czy ona ma coś wspólnego z całą historią?
Zastanawiam się, co mogłoby w tej historii się spodobać – zwykle jest to okładka, tyle że tym razem nie mamy do czynienia z introligatorskim cudem, czemu się dziwię, bo przecież wydawnictwo samo nie projektowało okładki, tylko przedrukowało oryginalną, co, mówiąc nawiasem, zwykle mnie złości, bo najczęściej podnosi niepotrzebnie cenę i czasami jest o wiele gorsza niż ta zaprojektowana w naszym kraju. Więc co? Bohaterowie? Niezwykle pomysłowa fabuła? Głębokie spojrzenie Autorki na omawiane problemy? Może niezwykła sprawność językowa, która sprawia, że powieść czyta się lekko i jednym tchem? Hm? No cóż, przechodzimy dalej, bo w głowie mam pustkę, co jest bardzo niepokojące. I chcę się tej pustki pozbyć.
Skoro zaczęłam od okładki, pozwolę sobie dodać na ten temat kilka słów. Tylko na pierwszy rzut oka jest niepozorna i zupełnie nie przyciąga wzrok ewentualnego czytelnika, kiedy dokładniej się jej przypatrzymy – przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie – staje się coraz mniej warta uwagi, jaką jej poświęciliśmy. Tło jest niezłe, bo czarne, a blada skóra dziewczyny fajnie się kontrastuje, kolorystycznie współgrając z napisem, obiecującym mi lekturę pełną wrażeń, jakie towarzyszyły mi podczas czytania Igrzysk Śmierci Suzanne Collins (druga część napisu wspomina coś o Niezgodnej i ten chwyt reklamowy jest w moim przypadku zupełnie trafny, bo książka pani Veronicy Roth w mojej opinii jest tylko ciut lepsza od tej). Dziewczyna, blondynka, z pomalowanymi ustami – na co książkową bohaterkę nie byłoby stać – ubrana jest tylko (?) w coś w rodzaju czarnego kapturka z koronki dla jedenastoletnich fanek wampirów-wegetarianów; zastanawiam się jednak, jaki ma to związek z treścią powieści. Poza tym mamy jeszcze tytuł z piękną pierwszą literą, przypominającą inicjały średniowiecznych ksiąg, w tle tego wszystkiego, jakby czytelnik nie widział wyraźnego, białego napisu, wszystko powtórzono w formie pewnego rodzaju znaku wodnego. Razem wygląda to tak, jak wygląda, idealnie obrazując to, z czym spotkamy się w środku. A to trzeba docenić, bo niewiele powieści tak szybko przestrzega czytelnika przed kolejnym niefortunnym spotkaniem z wiadomo jaką literaturą.
Fabuła jest bardzo przewidywalna, że tylko ktoś, kto w ogóle nic nie czyta, bądź też powieść jest jego pierwszą z gatunku dystopii, będzie się zastanawiał, co dalej spotka postacie i kim jest główna bohaterka. Dlatego znów, z niejakim zdziwieniem, stwierdzam, że reklama na okładce nie kłamała – schematy fabularne przypominały bardziej Niezgodną z niezwykłą postacią Tris, niż zwyczajną Katniss, która, jakkolwiek na to nie spojrzeć, była zwyczajną dziewczyną z ludu, nieposiadającą żadnych tajemniczych darów, po których można z dziecinną łatwością odgarnąć pochodzenie bohaterki. Czuć tu również paranormal romance, który, jak zapewne uznała Autorka, atrakcyjnie zabarwi nudny świat dystopii – magiczne zdolności królowych, przystojny książę, równie magiczna dziewczyna, wykreowana na babską wersję herosa, ewentualnie Batmana, chociaż pisarka próbuje udowodnić, że tak nie jest. Między wierszami, opisującymi jak mieszkańcy Ludanii wspaniale odreagowywali nijaką rzeczywistość na imprezach w zakazanych klubach, pisarka próbuje przemycić jakieś treści wyjaśniające pochodzenie Esencji, sposób, w jaki wymarła poprzednia dynastia i wiele innych kwestii, jednak, nie czarujmy się, podręcznika na ten temat nie można by napisać, nie mówiąc o wgłębieniu się w stworzony świat, płaski jak teatralna dekoracja, urozmaicająca tylko miłosne westchnienia głównej bohaterki i nadający powieści – ale nie moim zdaniem – ponury, fatalistyczny ton. Oczywiście akcja toczy się wartko, czasami nieskładnie, najczęściej za szybko, bo zanim czytelnik zrozumie ideę jakiejś otwartej imprezy przy rzece, bohaterowie uciekają przed bombami rebeliantów, by za chwilę całować się namiętnie w tunelach metra. Nie wspominam, naturalnie, o rozwoju pobocznych wątków, które tu istnieją tylko z nazwy, mimo tego, że Autorka pisze dużo o królowej i nawet stara się wpleść do monotonnej narracji Charlie fragmenty z punktu widzenia innych bohaterów – Maxa i Xawera. Dziwne, bo przez powieść przewinęło się wiele historii wartych pokazania z bliższej perspektywy, na przykład stosunki przyjaciółki Charlie z ojcem, niestety tylko zasygnalizowane. Jak można być tak ślepym? Naprawdę, G.R.R Martin powinien zapoznać się z tą książką, może wtedy uwierzyłby, że całą Pieśń Lodu i Ognia dałoby się streścić do nieco dwustu stron, zamiast pisać opasłe księgi, już teraz przerastające objętościowo Biblię.
Denerwowała bardzo naiwność, wyjęta żywcem z prozy typu Harlequin (przepraszam wszystkie czytelniczki tej serii, aczkolwiek na żadnym jeszcze blogu, jakie czytam, nie znalazłam recenzji takowej książki). Naiwność (ta scena, kiedy bohaterów uwięziono w pałacu, proszę was, to naprawdę pisała osoba dorosła?) łącząca się z patosem, szczególnie w finałowej scenie, która raczej powinna być pełna dynamiki, tak, by zaparło czytelnikowi dech, a nie wywołało – przynajmniej u mnie – zgryźliwego uśmieszku. Zresztą wcześniej bywało tak wiele razy, co sprawiało, że kilka w miarę niezłych scen zostało zepsutych, zamienionych w śmieszne, sztywne i do bólu słodkie podróbki tego, jak powinna wyglądać akcja ciekawej, wciągającej książki.
Pomysł był, nie można powiedzieć. Zaciekawiła mnie ta cała historia z Esencją, jednak wszystko zostało zmarnowane, chociaż na tym elemencie pisarka mogłaby budować oryginalność swojej prozy – oczami wyobraźni widzę jakiegoś fantastę piszącego znakomity horror lub wspaniałe, gotyckie dark fantasy z Esencją w roli głównej, co sprawia, że jest mi po prostu bardzo przykro. Autorka dolepiła do tego same tanie motywy, sprawiając, że ciekawy pomysł ginie w kiczowatej stylistyce, będącej znakomitą kopią kopii najpopularniejszych dystopii i paranormal romance, dostosowując powieść do wiadomego poziomu swoich Czytelniczek.
Wypadałoby wspomnieć coś o bohaterach – szczególnie o naszej Charlaine. Zastraszona dziewczyna z klasy kupieckiej, zakochana w tajemniczym żołnierzu, ukrywająca dar, jednak wciąż taka zwykła, taka przeciętna, obiecująca sobie, że nie będzie zwracać uwagi na chłopaka, którego potem namiętnie całuje, taka nijaka. Bezbarwna. Właściwie może być każdą nastolatką, a jednocześnie wydaje się pacynką, cieniem na ścianie, własnym imieniem i nazwiskiem, książkowym robotem, w którego usta pisarka włożyła jakieś słowa, które ta ma wypowiedzieć, a raczej wyrecytować. Bo w Charlie nie ma iskierki życia, czegoś, co pozwalałoby nam sądzić, że jest prawdziwą, żywą osobą, którą jesteśmy w stanie zrozumieć, polubić, której z chęcią dopingujemy, przewracając strony książki, razem przeżywając wiele rzeczy tak znanych nam z naszego życia. Jednak tak nie jest – postać jest nienaturalna nawet w swoim cierpieniu, pozbawiona głębi, nudna i nijaka. Do bólu szablonowa, bez najmniejszego śladu pomysłu Autorki na coś więcej niż imię i nazwisko; postać ociężała i topornie skonstruowana. Cóż, chciałabym napisać jeszcze więcej, niż to, że bohaterka to postać bez żadnego polotu, źle nakreślona, ale tu naprawdę nie ma sensu rozważać sens jej decyzji, jakieś psychologiczne motywy i tak dalej, bo takich rzeczy tam po prostu nie ma.
Pozostałe postacie rażą schematycznością i złym wykonaniem. Brooklyn (hołd dla jednej z dzielnic Nowego Jorku w dalekiej przyszłości, jakie to amerykańskie), najlepsza przyjaciółka naszej bohaterki to osoba, jak przypuszczam, chora na rozdwojenie jaźni, bo w jednej chwili jest typową pick up girl w wersji dystopicznej, imprezowiczką i tak dalej, a później twardym, niemal zrobotyzowanym żołnierzem podziemia, by na końcu zmienić się w zupełnie kogoś innego – zrównoważoną, niewinną piękność, opowiadającą o swoich trudnych relacjach z ojcem. Hm. Każda z odsłon tej postaci zupełnie się nie udała, bo, tak jak w przypadku głównej bohaterki, zabrakło głębi, wiarygodności, odrobiny życia, a nie naśladowania. Identycznie z jest Maxem (tak, od początku wiemy, kim jesteś!), który, jak to w tego typu książkach bywa, jest dobrym ciachem, z seksownym uśmiechem i ze wszystkim, co kobiety lubią w mężczyznach najbardziej, a o czym myśli przed zaśnięciem każda nastolatka, która takiego nie spotkała jeszcze w swoim życiu. Szkoda tylko, że tej woskowej figurze zabrakło rozumu, odwagi, rozsądku i wielu innych uczuć, jakie zwykle ma człowiek, posiadający, oprócz kaloryfera, mózg. Jego rola w powieści jest nikła, chociaż w pewnym to do jego przysięgi odnosi się tytuł powieści – prawdziwą gwiazdą jest zakochana w nim od początku Charlie, toteż nie mamy szans poznać go bliżej. Chociaż wątpię, czy byłby ciekawą postacią, nawet gdyby pisarka podsiadła fałdy i napisała wszystko od nowa. Za to Xawer, przywódca ruchu oporu, mógłby być ciekawą, intrygującą postacią, jedną z najlepszych w powieści. Jestem pewna, że w innym życiu i świecie, w którym powieść ta byłaby głębsza i ciekawsza, z przyjemnością zagłębiałabym mroczne kąty jego psychiki. Jednak tutaj i ten bohater jest prosty, sztuczny, zupełnie niewiarygodny, mało intrygujący, już o jakiś bardziej skomplikowanych uczuciach w jego przypadku nie może być mowy. Cóż, zdaję sobie sprawę, że to również wymogi gatunku, ale nie można po prostu być bez uczuć i recytować bezmyślnie podane kwestie. To jest nudne i tak bardzo męczące, że powieść przestaje być lekkim czytadłem. Są jeszcze inni bohaterowie, znani mi tylko z imienia, momentami mający tyle wspólnego z rzeczywistością co ja z rachunkiem różniczkowym (czyli nic) i tu należy wymienić Syndey (nie, to nie jest miasto w Australii) oraz cudowną, kochaną siostrzyczką Charlie, Angeliną, prawdziwym aniołkiem, o jeszcze większych zdolnościach niż siostra, postać niemożliwie i niewyobrażalnie przesłodzona.
Chciałam pochwalić pisarkę za postać królowej Sabary, ale tego nie zrobię. Autorka próbowała być tu bardziej ambitna, ukazać w pewnym stopniu mrok w duszy tej kobiety, ale ostatecznie wszystko jej się poplątało i zamiast ciekawego efektu wciąż młodej Esencji w starym ciele, otrzymaliśmy... sama nie wiem co. Psychopatyczną staruszkę, lubującą się zadawaniu bólu? Nie! Dziękuję! Naprawdę, wolę wężowatego Voldemorta i ducha Saurona, a nawet Hannibala Lectera, bo to geniusze zła, skonstruowani tak, by ich zło fascynowało, a nie sprawiało, że czytelniczka ma ochotę uderzyć czołem o biurko i zastanawiać się, czy lepiej płakać, czy się śmiać.
Już dawno zauważyłam, że na wszystkie powyższe błędy wypływają z problemu z językiem – co wydaje się bardzo logiczne. W końcu cały świat w książce tworzą słowa, które, zależnie od Autora, są lepsze lub gorsze. Nimi pisarz przedstawia nam bohaterów, fabułę, sprawia, że lektura jest wciągająca lub nie. W tym przypadku ze stylem jest fatalnie. Delikatnie mówiąc, oczywiście. Językowo powieść jest uboga, nawet jak na znaczące uproszczenia języka, powszechne w literaturze popularnej, przez co zdania są tylko zbitkami słów, bez melodii i rytmu, tak naprawdę niczego nie opisującymi, niczego nie wyjaśniającymi, zupełnie nieplastycznymi opisami, żalami głównej bohaterki (to wszystko w narracji pierwszoosobowej, wyobraźcie sobie jak to musi mnie boleć) i sztywnymi dialogami, wydobywającymi się z gardeł bohaterów jak pogadanki robotów. Styl jest niezwykle nieporadny, pozbawiony emocji, toporny i, przynajmniej dla mnie, cięższy do strawienia niż barokowa zawiłość czy neologizmy innych pisarzy. Pisarka ma trudności z nazwaniem większości uczuć, rzeczy, bardziej wyrafinowanym opisem sytuacji, miejsca, akcji, ale wydaje się tym nie przejmować, bo z każdą stroną jest gorzej. Przypuszczalnie, gdyby powieść była blogową historią jakiejś nastolatki, dopiero wkraczającej nieśmiało w świat pisarstwa, napisałabym, że jest na dobrej drodze, jednak myślę, że od dorosłej osoby, której powieść została przetłumaczona na inne języki, należy wymagać czegoś więcej. Nie mówię już o tym, że pisarka nie podejmuje nawet nieśmiałych prób poprawienia sytuacji, pogłębienia językowo swojej historii, poprawienia swojego stylu pisania, wydłużenia większości scen i nadania światłocieni niektórym momentom. Niestety, nic takiego się nie dzieje, pisarka podnosząc z każdym słowem poziom patosu, ze sceny na scenę coraz mniej dba o język, nie starając się pisać lepiej i ciekawiej, tym samym zwiększając dawkę kiczu, bylejakości (i także mojej irytacji) i zniżając moją ocenę jej wypocin niemal do zera.
Ludanią rządziły słowa – języki zakazane i te, które dana grupa społeczna musiała używać. Tak powinno być też z książką – wirtuozeria pisarki, niezwykłe postacie, błyskotliwa akcja powinny nas wciągnąć do danego świata, zafascynować, nie pozwolić odejść, nie pozwolić zapomnieć, a nawet opętać. Czasami jednak jest tak, że słowa tworzące opowieść są kulawe – jak tu – i wtedy, wiem to z doświadczenia, możemy się bardzo starać, ale i tak nam się nie uda zapamiętać danej opowieści; zagubi się w tysiącach innych, podobnych, zapląta się i pomiesza z innymi słowami, a przede wszystkim odepchnie nas od danej historii, rozczaruje; może nawet przestaniemy czytać książkę w połowie, wcale tego nie żałując. Słowa wtedy są bez mocy, są puste, nie są niczym innym tylko zbitką liter czy głosek – nie mają w sobie obrazów, dźwięków, emocji, więc historie nimi opisywane są nieszczere, sztuczne, kiczowate. Zabierające tylko czas, niedające należytego odpoczynku po ciężkim dniu, ani niewgłębiające się w temat, tak, by chociaż ta recenzja nie była tylko suchym i nudnym tekstem, odradzającą kolejną książkę, niewartą nawet zmarnowania iluś tam drzew w lasach równikowych.


Tytuł: „Przysięga”
Autor: Kimberly Derting
Moja ocena: 0,5/10 





niedziela, 24 maja 2015

Liebster Blog Award #2


zostałam nominowana przez Eris z bloga Nowa Książka (klik!), za co serdecznie dziękuję


Niedziela leniwa, śliczna i słoneczna, w sam raz na coś lżejszego do czytania. Humor dziś też mam, mimo że Monika Kuszyńska przegrała Eurowizję z dziesięcioma marnymi punktami, tak samo jak prześwietne Włochy, Łotwa, Norwegia i Czarnogóra, moi faworyci. Wyborcze zdenerwowanie również mi się nie udzieliło, z filozoficznym spokojem Diogenesa siedzącego w beczce czekam na dwudziestą pierwszą spoglądając w turkusowe niebo – ostatecznie żaden z kandydatów nie uwolni mnie od sprawdzianu z matematyki w tę środę.
Zapraszam więc na pytania Eris (klik!) i moje odpowiedzi, które – mam nadzieję – sprawią, że lepiej mnie poznacie (czuję tremę, wybaczcie).

1. Pierwsza i ostatnia książka dodana przez Ciebie do ulubionych?

Mój profil na Lubimy Czytać twierdzi, że pierwszą książką było Ania z Wyspy Księcia Edwarda Lucy M. Motgomery, a ostatnią Katedra Naświętszej Marii Panny w Paryżu Victora Hugo.

2. Ile masz książek?

Zdjęcia, niestety, nie dodam, ponieważ książki poupychane są wszędzie, nie mówiąc o regale, który gnie się pod ich ciężarem, ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że ich liczba dochodzi już do trzech tysięcy. Nie mam pojęcia, czy to jest dużo...

3. Na jaką książkę najbardziej czekasz?

Czekam na egrzemplarze recenzenckie... Żartuję. Książką, na którą najbardziej czekam, jest trzeci tom Odrodzonego Królestwa Elżbiety Chrezińskiej i kolejna powieść pani Evy Stachniak, której tematyki, muszę przyznać, zaczynam się domyślać.

4. Książka, której nie poleciłabyś nikomu?

Dużo jest takich książek; więcej, niż mogę zliczyć – ostatnią taką pozycją jest After Anny Todd. Jednak, szczerze mówiąc, daleka jestem od polecania czy odradzania czegoś komukolwiek – nie tylko dlatego, że mam odmienne gusta. Każdy ma przecież swój książkowy świat, a to, że uznam coś za gniota, nie oznacza, że ktoś będzie uważał tak samo. Nawet jeśli chodzi o sprawy techniczne, zły sposób napisania powieści – niektórym to nie przeszkadza, wolę lekką, ciekawą historię, którą Autor chciał opowiedzieć. W każdą książkę trzeba też włożyć wiele wysiłku, nawet taką, która pewnej zgredliwej blogerce zupełnie się nie podoba.

5. Najlepsza polska książka?

Wbrew pozorom, doskonałych polskich książek jest wiele – zauważyłam nawet, że więcej niż tych zagranicznych. Zróbmy więc mały przegląd moich ulubionych polskich pisarzy, dotyczący głównie fantastyki i powieści historycznych: Henryk Sienkiewicz, Elżbieta Cherezińska, Zofia Kossak-Szczucka (kto w tak doskonały sposób ukazał epokę krucjat i napisał książkę o Baldwinie IV Trędowatym?), Rafał Kosik, Dorota Terakowska, Małgorzata Musierowicz i wielu innych? Nie mam więc swojej ulubionej książki polskiej, a wymienianie tytułów innych zajęłoby mi mnóstwo czasu.

6. Najlepszy polski film?
Bardzo trudne pytanie, ale odwrotnie niż powyżej – cóż tu wymienić? Poza kanoniczną trylogią Sami Swoi i kultowym Koglem-moglem wraz z kontynuacją nic nie przychodzi mi do głowy. Polacy nagrywają mało filmów, które nie są historycznymi gniotami albo romantycznymi komediami, rzadko więc je oglądam. Lubię jednak Idę, Sępa i Hiszpankę, która, że nie mówi dużo na temat Powstania Wielkopolskiego, jest przyjemnym filmidłem w stylu dzieł mojego ukochanego Baza Luhrmanna. Z dawniejszych rzeczy lubię Quo Vadis, ze względu na genialną rolę Michała Bajora.

7. Ulubiona ekranizacja?
Zdecydowanie kultowy już Władca Pierścieni Petera Jacksona, jeden z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek nagrano, również ze względów technicznych. Można powiedzieć, że ekranizacja godna książkowego pierwozoru.

8. Które seriale oglądasz?
Nie oglądam dużo seriali, nie mam czasu i chęci, zresztą trudno jest ogarnąć się i siąść przed telewizorem o określonej godzinie. Namiętnie jednak kocham The Tudors i The Reign o Marii Stuart. Poza tym wciąż nadrabiam zaległości w Grze o Tron i jedynym polskim serialu na mojej liście – Czasie Honoru.

9. Gdybyś jutro miała urodziny, co chciałabyś dostać?
Przede wszystkim książki – moja lista "do kupienia" nie ma końca. Poza tym jakiś drogi lakier do paznokci, nie miałabym nic przeciwko nowej cyfrówce i dodatkowej karcie pamięci do tableta, który, jak się okazuje, nie jest w stanie pomieścić wszystkich moich zdjęć, filmów, grafik, aplikacji, muzyki i wiadomości. Może jakieś last minute do moich ukochanych Włoch by się przydało...

10. Psy czy koty (a może coś innego)?
Psy są słodkie, koty, szczególnie te rasowe – owszem – ale i tak wolę papugi. Te faliste, jak i te gatunku nimfa, z czubkiem na głowie. Nie muszę wyjeżdżać za granicę, by posłuchać ich śpiewu, a moją pasją jest opieka nad nimi – nigdy nie narzekam na obowiązki, za co moje ptaszęta odwdzięczają mi się pórbami dziobania moich książek (daremnymi na szczęście).

11. Planujesz zacząć nagrywać filmiki na YouTube?
Włos mi staje na głowie, gdy o tym pomyślę! Nie mam warunków, miejsca, czasu, umiętności, sprzętu, a przede wszystkim odwagi, żeby coś powiedzieć i pokazać swoją twarz. W życiu poza Internetem jestem osobą raczej wycofaną, która nie lubi zajmować głosu nawet wtedy, kiedy coś wie, a czas wolny spędza na skrobaniu recenzji i czytaniu książek/słuchaniu muzyki/łażeniu po mieście w poszukiwaniu książkowych promocji. Blog jest jednak wygodniejszą formą komunikacji, ponieważ niechciane słowa mogę wykasować, a treść dociera mniej bezpośrednio. ( Prawdziwy powód: bynajmniej nie mam kompleksów, ale nie jestem kimś w rodzaju Oprah i nie potrafię zrobić show, by przyciągnąć ludzi do mojego filmiku).

Mam nadzieję, że nie napisałam poematu dygresyjnego, uniknając odpowiedzi na zdane pytanie jak nasi kochani politycy, ani nie powiedziałam czegoś zupełnie niezrozumiałego, żeby udwać mądrą. Teraz przechodzimy do nudniejszej – dla niektórych – części posta, w którym załatwię wszystkie związane z nagrodą formalności. Otóż.

Wzięci przeze mnie na krzyżowy ogień pytań nieszczęśnicy, czyli nominowani (nick jest linkiem do bloga).


A oto pytania, z jakimi będę musieli się zmierzyć:

1. Co wolisz bardziej – fantastykę czy powieści historyczne? Dlaczego?
2. Czy poza blogowaniem masz jakąś pasję, na jaką poświęcasz dużo czasu?
3. Czy potrafisz pogodzić blogowanie z resztą Twoich obowiązków?
4. Wolisz kupować czy wypożyczasz książki, a może czytasz tylko same egrzemplarze recenzenckie?
5. Czy lista lektur szkolnych powinna się zmienić? Jeśli tak, to w jaki sposób?
6. Kto z twojego najbliższego otoczenia czyta tyle co Ty, lub więcej?
7. Ulubiony zespół/wokalista/wokalistka?
8. Czy zdarzyło Ci się pokłócić się z kimś o jakąś książkę, na której temat mieliście zupełnie inne poglądy?
9. Czy marzysz o wydaniu własnej książki? Jeśli tak, określ jej tematykę.
10. Podaj 3 tytuły najgorszych, według Ciebie, powieści, jakie czytałaś/eś.
11. Czy w czasie wakacji planujesz wybrać się na jakiś książkowy event bądź zorganizować konkurs na blogu?

Marzy mi się jeszcze dłuższa lista, ale postanowiłam sobie zachować te pytania na przyszłość. I tak już muszę kończyć, bo mam tuzin innych rzeczy, które niecierpliwie czekają, aż się nimi zajmę, w tym recenzję i kilka ciekawych książek do czytania (ogłoszenie bardzo drobne – recenzje i inne posty pojawiać się będą w terminach wyznaczonych w krótkim tekście pod ramką z Obserwatorami, polecam wpisać sobie do kalendarza)


Pozdrowienia, Kylie 



sobota, 23 maja 2015

Zapowiedź wydawnictwa MG: DEBIUT Agnieszki Tomczyszyn "Ezotero. Córka Wiatru"





Do tradycji już należy, że wydawnictwo MG, mniej więcej raz na rok wprowadza na rynek nowego Autora lub Autorkę. Zadebiutowali u nas: Katarzyna Enerlich, Zbigniew Białas, Joanna M. Chmielewska.
I właśnie przyszedł czas, by zaprezentować Państwu kolejne odkrycie. Chciałabym bardzo polecić debiut Agnieszki Tomczyszyn, współczesną powieść Ezotero. Córka wiatru.






Bohaterką i narratorem jest dziewczyna o dość niezwykłym imieniu Latte. 

Autorka tak o niej pisze: Latte nigdy nie zastanawiała się nad przyszłością. Wydawało jej się, że przeszłość kryje wystarczająco wiele tajemnic. W poszukiwaniu miłości, przyjaźni i prawdy o swojej matce i sobie natrafiała wciąż na pytania bez odpowiedzi.
 
Czy człowiek ma wpływ na swoją przyszłość? Czy mogąc poznać losy bliskich osób, bohaterka zrobi to bez mrugnięcia okiem? Czy mistyka jest nierozerwalnym elementem nowoczesnego świata? Ta wciągająca historia z pogranicza kryminału, fantasy i powieści obyczajowej przeniesie czytelników w ezoteryczny świat matki i córki, które łączy wszystko, a jeszcze więcej dzieli i każe zastanowić się nad tym, czy świat faktycznie jest taki, jakim go widzimy? A może rozwiązanie tajemnicy znajduje się tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy…

(tekst od wydawcy)