piątek, 31 lipca 2015

PODSUMOWANIE LIPCA 2015










Dziękuję za wszystkie komentarze, polubienia na Facebooku i Instagramie, wszystkie wasze miłe słowa i to, że tu jesteście. To dla mnie naprawdę, naprawdę ważne. Witam także nowych obserwatorów.
  
Ja to mam szczęście. Leżę sobie po szpitalu w domu i jestem szczęśliwa, wracając powoli do świata żywych. Wypuścili mnie wczoraj i to z niechęcią, ale cały sierpień mam już, szczerze mówiąc, z głowy. Szczególnie, że nadchodzą moje urodziny i czuję ciężar kolejny lat, jakie mi dojdą (ale również wyczuwam moc książkowych prezentów). Dopiero jednak teraz ogarniam rozmiary katastrofy: musiałam zakończyć wiele współprac, co jest dla mnie bardzo przykre, a blogowy Instagram wziął i zdechł (dlatego w tym miesiącu nie będzie kolażu, wybaczcie – postaram się wrzucić dużo zdjęć w sierpniu), bo nie będę fotografować książek w szpitalu, ani pokazywać jak makabrycznie wyglądał mój weflon i siniaki po kroplówkach.

Właśnie - książki. Leżąc w szpitalu przemyślałam kilka rzeczy, co do książek i bloga. Przejrzałam recenzje jeszcze raz i stwierdziłam, że miałam naprawdę silne zdrowie, sięgając po większość młodzieżówek czy paranormal romance, nie mówiąc o pisaniu ich recenzji. Teraz przecież piszę o książkach więcej – przynajmniej mi się tak wydaje – i zauważyłam, że ciekawiej pisze się o recenzje książek przynajmniej dobrych, ambitnych, może nawet undergroundowych; takich, które mnie autentycznie ciekawią. Po prostu większość literatury popularnej – w tym paranormal romance, duża część fantastyki, romansów i obyczajówek – nie sprawia mi takiej przyjemności i satysfakcji jak ciekawa powieść historyczna. Monografia. Klasyka. Może ambitna powieść, choć o takie teraz trudniej, a od czytadeł nie można się odgonić. Reportaż. Coś w tym rodzaju w każdym razie.

W tym miesiącu pojawiła się recenzja bajki, kolorowanki, powiastki filozoficznej, reportażu i dziennika, z czego jestem bardzo dumna. Mam zamiar pisać recenzje jeszcze wielu innych takich recenzji, bo przecież nie samymi powieściami żyje człowiek, prawda? Z pewnością będzie o wiele więcej historii niż zazwyczaj, może jakieś wycieczki w kraje Orientu, które teraz mnie fascynują i zza naszą wschodnią granicę, bo Rosja to bardzo interesujący kraj pełen literackich i kulturowych smaczków. Chcę poznawać i zapisywać to poznawanie na tym blogu. Mam nadzieję, że mi się to uda.

Mam nadzieję, że mi to chociaż trochę wybaczycie, ale uspakajam, że nie będzie źle – fantastyki i młodzieżówek nie będzie aż tak znowu mało, bo mam do zrecenzowania wiele książek przeczytanych w poprzednich latach, współpracuję także z wydawnictwami Dreams i Otwartym (Moon Drive), które specjalizują się w takich książkach. Uwielbiam misz-masz, bo na jedną rzecz nie mogę się po prostu zdecydować, więc spodziewajcie się na blogu jeszcze większej różnorodności gatunkowej. Poza tym jeszcze rankingi, stosiki (chyba, chyba), 10 książek, zapowiedzi, z których nazwy się bardzo dumna, podsumowania i posty okolicznościowe, które, bardzo tego bym chciała, będą przypominały o różnych ważnych wydarzeniach i w których będę wam składać życzenia – rezygnuję natomiast z Liebster Award i TAGów, bo jakoś nie pasują mi do całościowego konceptu, do tej nowej rewolucji blogowej. Chyba że będzie to coś jak książkowe pytania od Fobos. 

Szóstego, siódmego i ósmego sierpnia robię sobie przerwę w blogowaniu, bo niedziela, moje urodziny i odpoczynek po urodzinach, zresztą mam zamiar odpoczywać w niedzielę. Czytać będę czytać zawsze, ale tego dnia na blogu spodziewajcie się najwyżej którejś z wyżej wymienionych rzeczy; nowe recenzje nie będą się w tym dniu pisały. A wszystko po to, żeby było fajnie dla mnie i was, żebym nie pisała recenzji bo dostaję książki do zrecenzowania, a czytelnicy tam siedzą i czekają. No może nie czekacie na nową recenzję – przyznajcie się, ciocia Kylie się nie pogniewa.

W każdym razie tych zmian byłoby na tyle, a ponieważ Zakurzone Stronice są szybko rozwijającym się bardzo dynamicznym blogiem, więc za miesiąc będzie zupełnie inaczej. Cóż, pożyjemy zobaczymy. Jeśli Wy macie jakieś sugestie, śmiało piszcie tu, albo na maila zakurzone-stronice@wp.pl, chętnie poznam Waszą opinię i sugestie.

Teraz przechodzimy do ocen, recenzji, ilości zrecenzowanych książek i innych spraw, bo to chyba w dzisiejszym podsumowaniu najważniejsze.

0/10 -
0,5/10 – 1 książka
1/10 – 2 książki
1,5/10 –
2/10 –
2,5/10 –
3/10 – 1 książka
3,5/10 – 2 książki
4/10 – 1 książka
4,5/10 –
5/10 – 1 książka
5,5/10 – 2 książki
6/10 –
6,5/10 – 1 książka
7/10 –
7,5/10 – 1 książka
8/10 – 3 książki
8,5/10 –
9/10 –
9,5/10 – 1 książka
10/10 –

W sumie: 16 recenzji (+ jedna książka z tego miesiąca, bez recenzji)
Średnia: 4,6

Najlepsza książka – Antonine de Saint-Exupéry Mały Książę [recenzja]
Najgorsza książka – Kristin Billerbeck Zapach deszczu [recenzja]

W tamtym miesiącu było lepiej, średnia była powyżej pięć, ale recenzji mniej. Znów bardzo dużo przeciętniaków nieco powyżej i poniżej 5/10, dużo słabych książek, kilka bardzo dobrych i kilka naprawdę dobrych, chociaż na początku lipca zakładałam nawet, że najlepszą książką miesiąca będzie Dopóki nie zgasną gwiazdy pana Patykiewicza, ale to tylko dlatego, że nie miałam w planach zrecenzować mojego ukochanego Małego Księcia. Jestem naprawdę zadowolona z tego wyniku, chociaż średnia mogłaby być lepsza, ale tego życzę sobie i Wam na nowy miesiąc – sierpień!

Kylie

Polub Zakurzone Stronice na Facebooku [klik]
Obserwuj Zakurzone Stronice na Instagramie [klik]

W tym miejscu chcę także pozdrowić dziewczyny z bloga o nazwie Aksamitne Stronice. Cóż, bardzo lubię aksamit i gratuluję nazwy, jest naprawdę bardzo oryginalna, jak wszystko w naszej kochanej blogosferze. W tym miejscu chcę pozdrowić Waniliowe Czytadła i Karmelowe Czytadła – chociaż może wszystko nie jest tak jak myślę. Nevermind. Ale nazwy i tak gratuluję.

czwartek, 30 lipca 2015

Niewola wewnętrzna. Recenzja książki



Człowiek ma naturalne, zwierzęce pragnienie wolności, a niewola – jakakolwiek – jest dla umysłu cierpieniem, choć czasami zniewolony sam  o tym nic nie wie. Wolność? Sprawiedliwość? Ale czym naprawdę jest wolność? W sprawie okupacji jakiegoś kraju przez inny czy niewolnictwa sprawa jest jasna. Później jednak wszystko się komplikuje, a prawda o wolności staje się rzeczą względną, uzależnioną od opinii tego, kto ma władzę. Czy wolność oznacza swobodę słowa, możliwość krytykowania rządzących? Czy jest to wykorzystywanie chłopów francuskich przez szlachtę przed rewolucją, zatrudnianie robotników we wielkich manufakturach i fabrykach za dosłowne grosze? Chłopi w carskiej Rosji mieli już zupełnie źle – można ich było sprzedać jak niewolników, a oświecenie za czasów Piotra Wielkiego przyniosło tylko przemianę brodatych bojarów w fircyków na wzór zachodni. Sprawiedliwość? Ci ludzie byli zniewoleni, to prawda, jednak oficjalna prawda leżała po stronie tych, którzy wyzyskiwali ich, sami zajmując się tylko dworskimi intrygami. Nadeszła Wielka Rewolucja Francuska przynosząc obalenie Burbonów i przetasowania na szczytach władzy. Znów byli równi i równiejsi, ci na dole drabiny społecznej dalej byli uciskani; po rozrzutności Ludwika XVI i Marii Antoniny nadszedł czas na gilotynę Robespierra. A chłopi wcale nie mieli lepiej – w Wandei wybuchło nawet powstanie, które zostało brutalnie stłumione. Zmuszanie kogoś do wolności? To z pewnością nie jest dobry pomysł. 

Nadzieję w wiele robotniczych serc tchnęło jednak coś innego: w 1848 roku niemiecki filozof Karol Marks wydał Manifest Partii Komunistycznej, a w 1867 słynny Kapitał (cały tytuł brzmi Kapitał. Krytyka ekonomii politycznej). Wymyślony razem z Fryderykiem Engelsem system zyskał miano socjalizmu, który największą popularność zyskał w Rosji, dzięki niejakiemu Włodzimierzowi Leninowi, człowiekowi, który po rewolucji lutowej dokonał kolejnego przewrotu razem ze swoją partią, bolszewikami. Zaczęło się to w nastroju pięknych haseł równości, pochwały pracy rolników, robotników i zwykłych żołnierzy, zwracania się do każdego towarzyszu, ale kiedy zabalsamowane ciało Lenina, utrzymującego pozory faktycznych rządów ludu, spoczęło na Kremlu, ster władzy przejął inny człowiek, o znacznie większych ambicjach, stając się po jakimś czasie – w rzeczywistości – dyktatorem o kompetencjach obalonego cara i samowładcy Kraju Rad. Był nim pewien wąsaty Gruzin, Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili, znany bliżej jako Józef Stalin. 

Poznajemy go, gdy zostaje wybrany na sekretarza generalnego Partii, tuż przed początkiem wielkiego terroru. Stalin dopiero buduje swoją potęgę, powoli typując tych, którzy muszą zginąć, nawet jeśli są jego przyjaciółmi, kreślić w głowie plany, eliminować prawdziwych przeciwników i tych, którzy mogliby nimi w przyszłości się stać. Zachowuje jeszcze pozory, ale procesy to reżyserowane spektakle, a zarzuty coraz bardziej wyssane z palca. Stalin jednak wie, że to dopiero początek – w Europie i na świecie sytuacja jest coraz bardziej napięta, a władzę w Niemczech zdobywa Adolf Hitler. Ile jeszcze ludzi musi zginąć, by wzmocnić Czerwonego Boga rosyjskiego komunizmu? Równolegle z jego historią poznajemy opowieść o Soni, młodej dziewczynie z Leningradu (od razu wiedziałam, że wybór miasta nie jest przypadkowy). Rodzina jej ma bogate komunistyczne tradycje, sama dziewczyna wygrała konkurs i stara się o legitymację partyjną. Przeżywa także swoją pierwszą miłość – młody i przystojny lotnik Borys jest naprawdę nią zainteresowany, więc wszystko jest jak w bajce. Do czasu. Rodzice i dziadek Soni zostają zabrani i zabici, ukochany rozstrzelany, babcia umiera, a siostra wychodzi za mąż za człowieka, który może przynieść jej tylko niebezpieczeństwo. Sama Sonia musi się wyprzeć przed Partią swoich rodziców by móc dalej studiować, ale świat jej wartości zaczyna powoli się rozsypywać, a wojna przynosi zupełnie rozczarowanie systemem, w jaki wcześniej tak głęboko wierzyła. Czy odnajdzie w tym świecie szczęście, spokój? Czy kiedyś będzie wolna, przestanie się bać? Czy – zadawałoby się – niemożliwa miłość zakończy się happy endem? I czy rozumie zbrodnicze podstawy stalinizmu? 

Nie jestem pewna, czy akurat tego się spodziewałam. To, że bohaterka przestanie być komunistką, było już pewne po przeczytaniu blurbu. Ale Stalin? Ślinię się na myśl o poznaniu go bliżej! Oczywiście, są biografie i bardzo je sobie cenię, ale w dobrym opracowaniu potrzeba chłodu i dystansu, co jest wręcz niewskazane w literaturze pięknej, gdzie czytelnik ma okazję do prawdziwie intymnego rendez vouz z postacią. Słodkie sam na sam ze Stalinem. Kiedy dowiedziałam się jeszcze, że Sonia mieszka w Leningradzie, mój apetyt jeszcze się zaostrzył, bo oblężenie tego miasta w czasie II Wojny Światowej może być kanwą do wspaniałego, mrocznego horroru z kanibalami i matkami karmiącymi dzieci swoją krwią, nie mówiąc o siarczystym, dochodzącym do minus czterdziestu stopni mrozie, a przynajmniej pewniej refleksji nad człowieczeństwem i sprawiedliwością Patrii, bo kiedy na ulicach ludzie zjadali się nawzajem i zamarzali we własnych domach, towarzysze objadali się kawiorem. Spodziewałam się więc chyba czegoś bardzo poważnego, trudnego, skłaniającego do refleksji, czegoś, co zapamiętam na długo. Ale zaskoczona też nie byłam, choć otrzymałam coś zupełnie innego. Czy to oznacza, że gorszego? 

Musicie wiedzieć, że uwielbiam oprawy broszurowe, nie tylko dlatego, że taką książkę, z grzbietem dostosowanym do ręki, miło się trzyma. Po prostu lubię, bo fajnie wyglądają przy płaskich okładkach, są pewnego rodzaju odpoczynkiem od opraw większości książek. Ponadto książka ma naprawdę bardzo okładkę: dziewczyna (to miała być Sonia, jak przypuszczam) w czarnym płaszczyku i czerwonym szalu, ma warkocz ładnych blond włosów i słowiańskie rysy, a za nią, na sylwetce wieży moskiewskiego Kremla można dostrzec portret Stalina. Te szczegół jest bardzo ciekawy, kiedy go dostrzegłam byłam naprawdę zafascynowana. Na pierwszy rzut oka nic nie widać, ale to jeden z tych ciekawych szczegółów, które uwielbiam znajdywać na okładkach książek. Tytuł został napisany białą czcionką, pasującą zresztą do czarnej okładki, a swoim krojem niemal przypomina rosyjską cyrylicę (właściwie grażdanki, która jest uproszczeniem cyrylicy). Wszystko to bardzo sugeruje, z czym będziemy mieli do czynienia, ale najlepsze znajduje się na wewnętrznych stronach okładki: mamy tam ulice Leningradu i jego z tych słynnych zdjęć, na których Stalin siedzi pod swoim portretem (mówiąc między nami, na portrecie wygląda o wiele młodziej i piękniej niż w rzeczywistości, ale wtedy telewizji jako takiej nie było, więc zamiast botoksu wystarczało do propagandy mocno wyretuszowany portret) wraz ze swoimi współpracownikami. To był naprawdę dobry pomysł, bo książka wygląda bardziej ciekawie i estetycznie, ale i pewien sposób podnosi to jej wartość. Dzięki temu wszystkiemu książka z pewnością rzuca się w oczy, a zainteresowanych po prostu przyciąga – szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak będąc w księgarni i widząc ją, nie pokusiłabym się choć ją dotknąć. W środku także jest ciekawie: zwykłe trzy gwiazdki zastąpiono jedną, uwaga, komunistyczną. Świadczy to tylko o tym, że wydanie zostało naprawdę dopieszczone w szczegółach i za to trzeba pochwalić Wydawnictwo. Aż chce się czytać.  

Fabuła książki, jak większości powieści historycznych, rozciągnięta jest w czasie. Zaczyna się podczas partyjnego zjazdu w 1934 roku, a kończy w 1953, kiedy generalissimus umiera na zawał serca. Na szczęście taka rozpiętość czasu (dziewiętnaście lat!) nie jest dla Autora rzeczą trudną, bo fabuła w żadnym miejscu się nie rwie czy deformuje, stając się nielogiczna, ani też nie brak szczegółów. Tak jak w innych powieściach dostajemy raczej panoramę, ale na tyle dobrą, że wszystko jest logiczne i spójne – wątek Stalina splata się w zaskakujący sposób z wątkiem Soni, chociaż tą dwójkę łączy tylko krótkie spotkanie i może coś jeszcze, ale to Autor pozostawia w sferze mglistych domysłów uważnego czytelnika i wszystko przebiega bez większych zgrzytów, w całość faktycznie pokrytą niejakim mrokiem i mgłą. Trzeba też zwrócić uwagę na publicystyczne zacięcie Autora, który dąży do ukazania faktów historycznych w jak najczystszej postaci, wplatając w książkę konkretne liczby – na przykład ilość umarłych w oblężonym Leningradzie – oraz dołączając przypisy, co mnie pozytywnie zaskoczyło. Chociaż w sumie sama nie wiem. Z jednej strony pedanteria pisarza i jego potrzeba ukazania rozmiarów ofiar systemu stalinowskiego chwali się jak najbardziej, ale z drugiej można przyczepić się, że Autor nie potrafi zapanować nad gatunkiem powieści, pokazać w jakiś bardziej fabularny sposób rozmiar krzywd ludzkich, ożywić faktów, zamiast podawać liczby jak w jakimś podręczniku. Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Może lepiej byłoby, gdy było tego po prostu trochę mniej? To byłoby doskonałe rozwiązanie, takie wypośrodkowanie, idealne dla osoby, która chce poznać nieco faktów, ale i po prostu przeczytać ciekawą książkę. 

Sama fabuła jednak nie do końca przekonuje. Nie dla tego, że książka chyba z założenia nie zapiera tchu w piersiach, nie zaciekawia szybką akcją i przygodami bohaterów rodem z sienkiewiczowskiej Trylogii.  Nie wiem, ale po wszystkich Małych Księciach, śpiewających drzewach, przeskokach między światami, służących i innych tego rodzaju baśniach i bajkach, miałam ochotę na coś poważnego, trudnego. Gorzkiego, bardzo chętnie mrocznego. I właśnie to spodziewałam się znaleźć w tej książce. Kanibale w Leningradzie byli, terror i reżyserowane procesy oraz wmawianie trupom zawału serca (do jednych z wielu absurdów ZSRR należy fakt, że gościu miał dziurę po kuli w piersi, a należało mówić, że miał zawał serca) też, ale … Była niemożliwa miłość, która aż tak niemożliwa nie była, ucieczka do wolności na różowym Zachodzie, który – choć faktycznie lepszy od Rosji – rajem nie jest, cudowne zbiegi okoliczności oraz przesłodzone fragmenty, które mogłyby okazać się mroczne, ale takie nie były i mnóstwo facetów zakochanych w tej femme fatale Soni (naliczyłam aż trzech), co dla dwóch marnie się skończyło. Taka trochę baśń, z księciem zza Żelaznej Kurtyny, który zawsze czeka na swoją ukochaną, mimo że mija kilka następnych lat, i Panem Żabą, który umiera w najodpowiedniejszej chwili (a Sonię nie wiele to obchodzi! Chociaż krzty empatii ta baba nie ma, facet ją uratował i chronił przez siedem lat, a ona ma jego śmierć głęboko gdzieś…) no i pierwszą miłością, słodko-gorzką, niespełnioną i wciąż napełniającą bohaterkę smutkiem, ale ostatecznie zaakceptowaną – przystojny Borys był przecież komunistą i Sonia utkwiłaby w ZSRR na dobre. A wszystko jakieś rozmazane, wyidealizowane, słodkie, boleśnie niemal uproszczone, a kuło mnie to w oczy aż boli. Kolejne rozdziały o Stalinie odkrywają przed czytelnikiem raczej zakulisowe machinacje Czerwonego Bóstwa mające na celu zabijanie kolejnych przeciwników, co samo w sobie jest ciekawe, ale ja oczekiwałam czegoś bardziej… osobistego? Więcej o samobójstwie Nadieżdży Alliłujewej, może mroczne wyprawa w głąb paranoidalnego umysłu, bo to chyba jest ciekawsze niż czytanie o kombinacjach prowadzących do zamordowania kolejnego dobrego bolszewika, zanim jeszcze zdążył pomyśleć o spisku na jego życie. To już było, chciałoby się powiedzieć, to nie jest nic oryginalnego, chyba że zmarnowana możliwość na napisanie czegoś naprawdę nie tyle co kontrowersyjnego, co pobudzającego do refleksji i elektryzującego, może nawet jakiejś nowej perspektywy na tamte wydarzenia. 

Z grubsza nie mogę się przyczepić do faktów, bo o nie Autor zadbał. W książce znajduje się pewna śliczna scenka z udziałem Stalina, ale za żadne skarby świata nie powiem wam o co chodzi. Każdy, kto przeczytał tę książkę, pewnie wie o czym mówię, bo szok albo zdziwienie odmalowało się na każdej twarzy, szczególnie, że w przypis objaśniał, że jest to sytuacja prawdziwa. Pokazuje to tylko, jaka kultura panuje Rosji i ile brakuje temu państwu do reszty Europy, a z pewnością w pewien sposób charakteryzuje samego Stalina. Fuj. Lepiej nie piszę więcej, bo właśnie z kuchni dolatują smakowite zapachy. W każdym razie nad szczegółami polemizowałabym, szczególnie że pisarz nieco nagina niektóre fakty a może po prostu korzysta ze złych, nieobiektywnych źródeł, w każdym razie ogólnie może być niezłym wprowadzeniem w temat niezorientowanych – pisarz jasno pokazuje propagandę, terror i działania Partii, nie zostawiając żadnych aluzji i podając wnioski – do których czytelnik mógł dojść sam – na tacy. To ostatnie mnie bardzo denerwowało, bo, jak wiecie, Zosia-samosia jestem, ale dla zupełne zielonych bądź zielonkawych w temacie może być ciekawym wstępem, nawet zachęcającym kogoś do bardziej szczegółowych badań. 

Sonia jest bohaterką raczej przeciętną. Nieco mdłą. Mocno niestety wyidealizowaną, jak zresztą większość powieści. Na początku niewinna dziewczynka, poznająca uroki zakochania się w osiemnastoletnim przystojniaku, któremu z pewnością nie oparłaby się, gdyby nie jego śmierć, potem wzorowa uczennica i tłumaczka, kochanka idealna pewnego równie przystojnego Anglika. Co prawda, w wielu miejscach Sonia bije się z myślami, z tym, co zawsze wkładano jej do głowy, a coraz bardziej okrutną rzeczywistością, Autor próbuje pokazać, jak coś w niej wewnętrznie się łamie, coraz bardziej i jak z zażartej komunistki staje się wrogiem systemu ZSRR, pragnącą tylko spokoju i życia bez strachu. To wszystko zupełnie zrozumiałe, ale do końca książki zdawało mi się, że Sonia była uroczą dziewczynką, bez większych zadrapań przechodzącą przez życie. Jak bez większej traumy udało jej się opuścić Leningrad? Dlaczego jej partyjna samokrytyka, Borys, rodzice, dziadek i babcia nie wracali do niej w koszmarach? Albo jest bez serca, albo jest taką sobie naiwną dziewuszką, ale skoro ogólnie jest taka miła, dobra i zupełnie niewinna, jakby nawet wojna nie zabrała jej tej naiwności, to raczej to drugie. Brakuje jej mocnych rysów, indywidualności, osobowości, może nawet odrobiny czegoś kontrowersyjnego; brakuje życia. Bo nawet jeśli miałaby w sobie to coś, może nie przeszkadzałoby mi tak, że jest grzeczną dziewczynką, której zależy na studiach bardziej niż na wszystkim innym, ma złote serce (mimo czasem złych wyborów, więc tak źle jeszcze z nią nie jest) i genialną pamięć, której zazdroszczę jak diabli, ah! Może charakterne bohaterki są denerwujące, jak ta dziewucha z Tam, gdzie śpiewają drzewa czy Mare z Czerwonej Królowej, ale takie coś jak Sonia jest po prostu nierealne, nawet tylko w naszym wygodnym świecie, w którym w sumie można być dobrym bez większych konsekwencji, nie mówiąc już o tamtym. Zresztą i tak wybory Soni nie są trudne, bo zawsze znajdzie się jakiś miły facet, który rozwiąże je za nią, no, ewentualnie, powie że to głos serca, a takie rzeczy to każdy zrozumie. 

Jestem podekscytowana, że mogę pisać o Stalinie jako o bohaterze książki. Chociaż to nie jest dobrze nakreślona postać. Tak jak pisałam wcześniej - i tu zabrakło głębi. I to bardzo. Wódz przedstawiony jest jednoznacznie negatywnie, jakby był złem wcielonym, diabłem i samym Lucyferem. Oczywiście, ma też ludzkie, zwyczajne rysy, łącznie z nieźle ukazanymi paranoidalnymi lękami, ale wiele z nich – tak jak stosunek tego ociekającego krwią potwora do swojej córki, Swietłany, ma demonizować jeszcze bardziej jego postać. Nie mówię, żeby ukazać go jako Dobrego Wąsatego Wujka czy coś w tym rodzaju, a uważam, że Stalin, przebiegły psychopata w czysto ludzkim wcieleniu, byłby jeszcze straszliwszy, przynajmniej dla mnie. Zresztą tu i tak jest mało samego Stalina w Stalinie: pisarz zamiast na wątku osobistym, może nawet psychice, skupił się na polityce bohatera i ukazaniu koszmaru, jakim były czasy jego władzy od środka, od samego Stalina, jakby przykład komunistki Soni nie był wystarczający. Jak już pisałam, to jedna wielka zmarnowana szansa i prawdziwe cierpienie dla mnie – książka miała szansę stać się czymś więcej niż tylko zapisem rządów jednego z najkrwawszych ludzi w dziejach (Norman Davies twierdzi, że zabił łącznie 50 milionów ludzi!), niż tylko jaskrawą i zbyt prostą oceną stalinizmu, przeciwstawianą z różowym, wolnym światem zza Żelaznej Kurtyny, który ma także wiele swoich cieni. 

Pozostałych bohaterów jest dość dużo i są dość dobrze naszkicowani. Najwięcej nadziei na ciekawą postać budził Borys, z tą swoją młodzieńczą energią i w ogóle, a potem polubiłam Lejtina, Pana Żabę, bardzo niedoskonałego i w ogóle, ale rozczulającego czytelnika (przynamniej mnie) swoim oddaniem i miłością do Soni. To, jak skończył, jest bardzo ponure i niesprawiedliwe, ale czego nie robi się dla Księcia, angielskiego kapitana marynarki Jenkisa z miasteczka Lovesoft (ta nazwa) który w sumie też był sympatyczny, chociaż nie zasługiwał na takiego kogoś jak jego ukochana Sonia (zasługiwał na mnie, ale cicho). Poza tym mamy jeszcze ludzi z jej mieszkania w Leningradzie i irytującą siostrę, która wkurzała mnie niemal w każdym miejscu, w którym Autor o niej wspomniał i nie tylko dlatego, że była postacią niedopracowaną. W wątku Stalina jest natomiast gorzej, przewijają się bowiem jego współpracownicy, niemal ciągle zastraszeni i płaszczący się przed wodzem, który w każdej chwili może ich zniszczyć, może dlatego tacy bezbarwni i bezpłciowi, nudni i nijacy ze (również) demonicznym Berią na czele, o którym Autor pisze tak, żeby czytelnik przypadkiem dowiedział się, że chce zniszczyć Stalina i przejąć władzę w ZSRR. Wszystkie te postacie mają jednak wystarczający potencjał, by – gdyby je rozwinąć – powstała jeszcze bardziej ciekawa powieść i, o dziwo, są o wiele ciekawsze od pierwszoplanowych, mdłych i niedopracowanych. 

Najsłabszą rzeczą w powieści jest język. Czasami jest on rzeczowy, za bardzo publicystyczny, nadający się raczej do zanudzającej monografii czy pracy przekrojowej niż powieści, czasami jest to żołnierska proza, taka, jaką nawet lubię, a niekiedy Autor stara się na coś jeszcze więcej, z różnym jednak skutkiem. Najbardziej denerwowały mnie jednak powtórzenia tych samych słów w dwóch kolejnych zdaniach i taka konstrukcja, że nie da się ich zastąpić synonimami, wyglądało to, jakby pisarzowi brakowało słów, a jednocześnie nieudolnie próbował pisać literacko i ładnie. Męczyło mnie i irytowało to bardzo, zgrzytałam zębami i w ogóle, ale im bliżej końca, tym było lepiej. Tak samo jak z naiwnymi, przesłodzonym dialogami Soni i Borysa z początku, które później zostały zastąpione lepszymi już dialogami, ale wciąż bardzo nienaturalnymi. Już lepiej było w wątku Stalina i w czasie przesłuchań – pisarz świetnie wcielił się w brutalnego oficera NKWD, a także nieszczęsnego Lejtina, nie mówiąc się o płaszczących się w wielkim stylu współpracowników generalissimusa. Co prawda, z każdą stroną było lepiej, a język Autora stał się w pewien sposób obrazowy i bardziej ciekawy, ale to właśnie styl sprawił, że czytałam książkę dość długo i – czasami – z wyraźną niechęcią. 

Nigdy nie wierzyłam w Zachód – bo bomba atomowa, segregacja rasowa, cała kapitalistyczna niesprawiedliwość, której socjalizm nie jest w stanie uleczyć. Nie wierzę w zupełną wolność i równość wszystkich ludzi, bo o ile ja i z pewnością wielu z was chcielibyśmy czegoś takiego, nie jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, zresztą jedną z wielu cech człowieka jest jego niedoskonałość. Jednak niewątpliwie ZSRR jest przykładem państwa bez wolności w jej podstawowym znaczeniu. Bo chociaż nie było tam autentycznego niewolnictwa jak w starożytnym Rzymie, to ludzie – co widać również po tej książce – byli niewolnikami. Niewolnikami wewnętrznymi. Niewolnikami strachu. Niewolnikami Partii, jej frazesów, kompletnie oderwanych od rzeczywistości idei. Niewolnikami chęci przeżycia. Niewolnikami zbrodniczego systemu jednego człowieka: Józefa Stalina, postaci wciąż dla mnie nieprzeniknionej i tajemniczej. Ale nie ulega wątpliwości, że on też był niewolnikiem w swoim wnętrzu. Niewolnikiem swojego paranoicznego strachu, urojonych spisków, swojego własnego zła. Niewolnikiem samego siebie. A to chyba najgorszy rodzaj braku wolności jaki może być.

Tytuł: „Mrok i Mgła”
Autor: Stefan Tűrschmid
Moja ocena: 4/10

Za egzemplarz dziękuję serdecznie wydawnictwu Rebis

środa, 29 lipca 2015

Niebieskie Migdały #1




Niebieskie migdały – czyli marzenia. A jeśli chodzi o mnie, to marzenia o książkach, na których spełnienie będę musiała poczekać: książki prezentowane w tym zestawieniu jeszcze się nie ukazały. Z cierpliwością czekając na ich premierę, prezentuję je Wam, żebyśmy mogli pomarzyć wspólnie.

Pozycje zostały ułożone według wydawnictw, losowo.

Prezentuję tylko zapowiedzi wydawnictw, z którymi współpracuję


~ WYDAWNICTWO MG ~

1. Joseph Conrad Jądro Ciemności (26 sierpnia) 



Opowieść o podróży do kresu cywilizowanego świata i wytrzymałości własnej wyobraźni. Marlow, główny bohater powieści, tak jak sam Conrad przed laty, podróżuje rzeką, niewielkim parostatkiem, przez nieogarnioną, pełną niebezpieczeństw afrykańską dżunglę, by dotrzeć do legendarnego agenta kolonii, niejakiego Kurtza. Im bliżej celu, tym świat staje się mroczniejszy, wydarzenia coraz mniej zrozumiałe, a zło bliższe i niepokojąco wytłumaczalne. Podróż do serca dżungli, pełna okrutnych epizodów nieodwołalnie zmienia bohatera, stając się w istocie wyprawą do najmroczniejszych zakątków własnej duszy. A spotkanie z umierającym Kurtzem wieńczy dotyk obłędu, zbliżając bohatera do tytułowego jądra ciemności. 



Mam wrażenie, że usiłuję wam opowiedzieć sen — a wysiłek mój jest daremny, ponieważ żadna relacja nie może dać pojęcia o sennych wrażeniach, o tej mieszaninie bezsensu, niespodzianki i oszołomienia wśród dreszczy walki i buntu — o tym poczuciu, że się jest we władzy niewiarygodnego — poczuciu, które stanowi prawdziwą istotę snu...

~ WYDAWNICTWO DREAMS ~

1. Paola Capriolo Porządek Rzeczy (17 sierpnia)  

Sabrina ma za sobą bolesną przeszłość, przed sobą ogromne chęci na sukces. Dziewczyna została sama na świecie, ale los, który odebrał jej w życiu prawie wszystko, zdaje się wreszcie odwracać. Właśnie została zatrudniona w wymarzonej firmie Desire, która obiecuje spełnić wszelkie pragnienia swoich klientów. Sabrinę rozpiera duma. W nowej pracy jest odpowiedzialna za pisanie bajek dla najmłodszych użytkowników sieci. Jednak pod fałszywie lśniącą fasadą tego doskonałego świata mnożą się sprzeczności. Bajki pisane przez dziewczynę to w rzeczywistości puste wypełniacze do reklam. Ofertę Desire przepełnia brutalna przemoc udająca rozrywkę, wreszcie zadziwia łatwość z jaką firma pozbywa się starszych pracowników nie do końca idących z duchem tych nowych, przerażających czasów. Prawdziwe życie, poza złotą wieżą Desire, jest trudniejsze niż się wydaje. Dopiero niespodziewane i niestety fatalne spotkanie pozwoli Sabrinie otworzyć oczy, które do tej pory z uporem zaciskała. M. pojawi się nagle, tak od niej inny, tak zagadkowy...



Na ścianie w siedzibie Desire wisiał ogromny napis MYŚLĘ POZYTYWNIE. Żaden z pracowników nigdy nie śmiał przeciwstawić się tej zasadzie. 
PORZĄDEK RZECZY – Sabrina po raz pierwszy w życiu zdała sobie sprawę, że nie zna znaczenia tych słów.

~ WYDAWNICTWO ZNAK ~

1. Michael Dobbs House of Cards. Ograć króla (31 sierpnia)

OPOWIEŚĆ-FENOMEN, NAZYWANA WSPÓŁCZESNYM MAKBETEM.

Francis osiągnął swój cel – w wyniku politycznej gry stanął na czele rządu. Teraz jednak musi umocnić pozycję i utrzymać władzę, stawić czoła kolejnym wyzwaniom.

Tymczasem stawka robi się coraz wyższa: w grze o władzę będzie się musiał zmierzyć z samym królem Anglii, który okaże się jego zaciekłym wrogiem. Czy uda mu się ograć króla?

House of Cards. Ograć króla to kolejna odsłona mrocznej opowieści o chciwości, korupcji i nienasyconej ambicji na najwyższych szczeblach władzy. Seria powieści Sir Michaela Dobbsa, byłego doradcy Margaret Thatcher, stała się podstawą słynnego serialu i światowym bestsellerem.

Znajdziesz w niej to, czego nie zobaczysz w serialu
!


2. Roger Moorhouse Pakt diabłów (5 sierpnia)

Pakt jest tak długo ważny, jak długo służy celowi.
Adolf Hitler

Oczywiście to wszystko jest grą, w której chodzi o to, kto kogo przechytrzy. Wiem, do czego zmierza Hitler. Sądzi, że wystrychnął mnie na dudka, ale w rzeczywistości to ja z niego zadrwiłem.
Józef Stalin

23 sierpnia 1939 roku. Stalin wznosi toast za zdrowie Hitlera. Ci „serdeczni przyjaciele” i najbardziej zaciekli wrogowie nigdy się nie spotkają, ale ich przymierze zmieni oblicze świata.
22 września 1939 roku. Armia Czerwona i Wehrmacht wspólnie defilują ulicami polskiego jeszcze przed chwilą Brześcia. Za kilka miesięcy generał Plisowski, bohaterski obrońca twierdzy brzeskiej, zginie w Charkowie.
Przez jedną trzecią wojny Rosja Sowiecka i III Rzesza będą ściśle współpracować, wymieniać się technologiami i budować nawzajem swoją potęgę. Stalin pomoże Hitlerowi zniszczyć Zachód. Hitler umożliwi Sowietom rozwój nowoczesnej armii i przemysłu. W końcu jednak dyktatorzy skoczą sobie do gardeł.
Pakt Ribbentrop-Mołotow, którego kulisy ujawnia Roger Moorhouse, obowiązywał 22 miesiące. Zawierał podpisy dwóch ludzi. Składał się zaledwie z 280 słów. I zniszczył życie 50 milionów ludzi.
Jednym z największych skandali XX wieku jest fakt, że Zachód postanowił zapomnieć o tym sojuszu. W imię dobrych relacji z mordercą polską rację stanu podeptano bez mrugnięcia okiem. Kłamstwa na temat paktu diabłów powtarzano przez kolejne pół wieku. Sam Mołotow zaprzeczał jego istnieniu aż do śmierci.

3. Marice Duron Królowie Przeklęci. Tom II  (31 sierpnia)


W drugim tomie znajdziesz powieści: Prawo mężczyzn i Wilczyca z Francji

„W Królach przeklętych jest wszystko. Królowie z żelaza, zamordowane królowe, bitwy i zdrady, kłamstwa i żądze, oszustwa, rywalizacja rodów, klątwa templariuszy, podmieniane niemowlęta, wilczyce, grzech i miecze, wielka dynastia skazana na upadek… A to wszystko (no, prawie wszystko) zaczerpnięte żywcem z kart historii. I wierzcie mi: rody Starków i Lannisterów nie mogą się nawet równać z Kapetyngami i Plantagenetami.
Bez względu na to, czy jesteś historycznym geekiem czy miłośnikiem fantastyki, od książek Druona nie będziesz się mógł oderwać. To prawdziwa gra o tron. Jeśli lubisz Pieśń lodu i ognia, pokochasz Królów przeklętych”.

George R.R. Martin

5. Anna Moczulska Bajki, które wydarzyły się naprawdę (17 sierpnia)
 
Choć może to was zaskoczyć, należały do nich między innymi caryca Katarzyna I, Anna Jagiellonka, Maria Tudor, Barbara Radziwiłłówna, Joanna Szalona czy Elżbieta Bawarska (zwana Sissi).

Niektóre z nich, niczym Śnieżki, musiały stawić czoła Złym Macochom. Losy innych, jak u Kopciuszka, odmieniły się nagle jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki. A jeszcze inne, niby Śpiące Królewny, późno obudziły się do życia i królowania.

I żyły długo i szczęśliwie… choć nie zawsze.

Zdaniem autorki najciekawsze w historii kobiet są zagadki i tajemnice. W swojej książce stara się rozwikłać wiele z nich, docierając do nieznanych i zaskakujących faktów z życia bohaterek.

Anna Moczulska – autorka poczytnego bloga „Kobiety i historia”, na którym opisuje mniej znane, ale nie mniej ciekawe oblicza historii. Nie ma tu rozległych relacji z przebiegu bitew czy kłótni królów i papieży. To historia z ludzką – a przede wszystkim kobiecą – twarzą
.


6. Anne Edwards Maria Callas. Primadonna stulecia (31 sierpnia)

Była jedną z najbardziej pożądanych kobiet swoich czasów. Jej zachwycające arie operowe rzucały na kolana tłumy. Kochana i uwielbiana, prywatnie była inna niż na scenie. W rzeczywistości porywcza i wybuchowa, z wyrachowaniem zdradzała męża. Jednak los nie był jej dłużny. Sama została skrzywdzona przez kochanka – najbogatszego wówczas człowieka na świecie – Arystotelesa Onassisa. To on zmusił Callas do ukrywania ciąży, później dziecka, które zmarło kilka dni po porodzie, a wreszcie porzucił ją dla Jacqueline Kennedy.
Życie Callas to opowieść o wzlotach i upadkach. O licznych skandalach, samotności i odrzuceniu. O złotej erze opery, triumfach na legendarnych scenach La Scali i Metropolitan Opera oraz współpracy z największymi artystami epoki.

Edwards przeanalizowała wszystkie standardowe źródła, a oprócz tego sama przeprowadziła sporo wywiadów (…). Jest porażona publicznymi triumfami i prywatnymi smutkami Callas, a swoje zafascynowanie przekazuje czytelnikowi w imponująco skuteczny sposób.
Terry Teachout, “The New York Times”

7. Jandy Nelson Oddam Ci słońce (3 sierpnia)

JUDE
Czasem nawet najpiękniejszy świat, w którym wschody słońca trwają cały czas, nie może wynagrodzić doznanych krzywd.
Pełna energii buntowniczka zabiegająca o uwagę matki. Samotna i skrycie romantyczna. Podjęła wiele złych decyzji, których skutki musi ponieść.
Kiedyś brat bliźniak był jej najlepszym przyjacielem...

NOAH
Czasem pragniesz czegoś tak bardzo, że jesteś gotów oddać za to cały świat. Nawet słońce.
Noah jest nieśmiały i delikatny. Skonfliktowany z ojcem, silnie związany z matką. Zakochany w sztuce. Marzy o tym, żeby zostać artystą. Jednak staje się kimś, kim nigdy nie chciał być.
Kiedyś on i Jude, jego siostra bliźniaczka, byli nierozłączni…

8. Aleksandra Zaprutko – Janicka Okupacja od kuchni (31 sierpnia)

W Polsce w czasie okupacji głód był powszechny, lecz budził w Polakach niesamowite pokłady kreatywności. Pustym brzuchom próbowano zaradzić gotując praktycznie z wszystkiego i przełamując wszelkie żywieniowe opory. Generał Bór-Komorowski zjadł kota w śmietanie i nawet o tym nie wiedział.
Aleksandra Zaprutko-Janicka otwiera przed czytelnikiem domowe kuchnie, zaplecza restauracji, zatęchłe spiżarnie, podgląda uliczne targowiska i kryjówki szmuglerów z czasów II wojny światowej. To opowieść o czasach, w których za nielegalne świniobicie można było trafić do Auschwitz, warzywa hodowano w podwórkach kamienic, żołędzie wykorzystywano na kilkanaście sposobów, a zużytymi fusami handlowano na czarnym rynku.
To także niezwykła książka kucharska: pełna oryginalnych przepisów i praktycznych porad. Możesz sprawdzić, jak dziś smakują okupacyjne rarytasy! I odkryć wiele zapomnianych potraw.
Okupacja od kuchni to nie tylko historia walki z głodem – to przede wszystkim historia polskiej zaradności i hartu ducha!
                                      
Teksty użyte w poście pochodzą od Wydawców lub ze stron internetowych (znak.com.pl) 



wtorek, 28 lipca 2015

Całusy pod Pałacem Kultury. Recenzja książki



Często, kiedy za oknami już ciemno, a w ręce paruje kubek cieplutkiego kakao, wspominamy z Mamą moje czasy gimnazjalne. Mama śmieje się do rozpuku, bo byłam wtedy rozkosznym dzieckiem (tak przynajmniej mówi), ale ja nie mogę się odpędzić od uczucia… zażenowania. Tak bardzo chcieliśmy być dorośli, że nie zauważaliśmy, że jesteśmy coraz większymi dzieciakami. Koleżanki malowały się w ubikacji tanim tuszem i pudrowały twarze, oglądając teledyski Dody, Nicki Minaj i innych, a wszyscy emocjonowali się, że mogą oglądać filmy powyżej lat dwunastu. Kiedy zaproszono mnie na noc do jednej z koleżanek włączyłyśmy komedię Woody’ego Allena, szczęśliwe, że możemy poplotkować o facetach i rozumiemy wszystkie żarty o seksie. Tyle że za Chiny Ludowe nie przyznawałyśmy się przed nikim, że oglądamy komedie romantyczne, choć wszyscy o to nas podejrzewali. Mój czas absorbowały książki, historyczne fascynacje, na przemian z klasyką i fantastyką, czytałam wszystko co się dało i ile się dało. Kiedyś na Wiedzy o Społeczeństwie, który to przedmiot wspominam bardzo miło, bo normalnych lekcji właściwie nigdy nie było, dzięki pewnej grupce dziewczyn z klasy, które podrywały nauczyciela (który był brzydkim starym kawalerem), oskarżono mnie o czytanie romansu, kiedy ja pożerałam właśnie coś historycznego, co mnie wtedy piekielnie oburzyło. A było o co się obrażać. Nabuzowani hormonami chłopcy wyśmiali moją koleżankę, która sięgnęła po jakiś paranormal romance czy powieść dla nastolatek w różowej okładce. Jakby to było coś złego – wiadomo, każdy ma inny gust, każda książka to książka, no oprócz harlequinów. 

Teraz już wszystko jest inaczej. Stary, dobry Woody Allen się przejadł, wakacje we Francji zakończyły się traumą z powodu ukąszenia osy w rękę, a Wenecja śni się po nocach, chociaż i tak nie mogłabym tam zamieszkać z powodu wilgoci. Do romansów wymieszanych z powieścią obyczajową mam stosunek nijaki, który zamienia się w sympatię bądź wrogość, co zależy od ilości realizmu i wielu innych czynników – w tym występowania w opowieści ciepłych kawiarenek, miłych panienek od ciast czekoladowych, cukierenek i powrotów na bagna czy inne rozlewiska. Im więcej humoru i dystansu, tym lepiej dla książki i dla mnie. Bo tak trudno pisać o miłości, choć wydaje się, że to temat zupełnie ograny, zresztą całe te uczucie przeżywa teraz kryzys. Można to robić poważnie i głęboko, tak dla refleksji, albo z przymrużeniem oka i z celowym pokolorowaniem świata na różowo, by czytelnik odetchnął od przygniatających każdego problemów i szarzyzny. Żadnych półśrodków, naiwnych opowieści o kobietach doświadczonych przez los, które kupują domek i znajdują Wielką Miłość, a przyszłość maluje się w wściekle różowych barwach - to jedyna rzecz, która mnie denerwuje. Sto razy bardziej wolę poczytać sobie, coś, co jest czystą rozrywką bez cierpiętniczych wstawek, pełną energii i komediowego zacięcia, coś, co nie będzie ciągnęło się jak flaki z olejem i przy tym wszystkim będzie jak najbardziej relaksujące. Takie coś mogę sobie od czasu do czasu przeczytać, bo, czego dowodem są liczne filmy i powieści, napisać dobrą komedię romantyczną czy też romantyczną obyczajówkę, jest tak trudno, jak podrobić obraz Vincenta van Gogha. Naprawdę. 



Piotrek pracuje dla tajemniczej Fundacji, a jego zadaniem jest uwodzić kobiety, a potem je porzucać. Zajmuje się różnymi zleceniami: spaceruje z piękną pisarką Zosią Grocholą (to nazwisko), przekonuje Tatianę, żeby żądała więcej pieniędzy za swoje usługi oraz próbuje uświadomić Natalii, że nie każdy facet jest skończonym durniem. To ostatnie jest najtrudniejszym zadaniem, bo Piotrek okazał się jednym z najgorszych dotychczasowych chłopaków delikatnej dziewczyny, a sam dochodzi do wniosku, że jest w niej nieszczęśliwie zakochany. Czy, jako zawodowy amant, nad którym wisi zemsta zdradzonych kobiet, ma jakąkolwiek szansę na zwykły związek? Czy Natalia, klasyczny geek, zdoła się oprzeć jego urokowi? I czy przyjaciele zdołają uratować Piotrka przed psychofankami Zosi Grocholi, podwójną tożsamością pewnych kobiet i wieloma innymi zasadzkami? 

Najlepszą rzeczą w powieści są jej bohaterowie. Nie są to postacie targane jakimiś ważnymi problemami moralnymi czy filozoficznymi, zmagające się z traumą przeszłości, ale Autor skonstruował je dobrze i ciekawie. Sam Piotrek – główny bohater – nie przypomina bezmyślnego, umięśnionego przystojniaka z paranormal romance, daleko mu nawet do rozpieszczonego dzieciaka z dzisiejszych obyczajówek. Ma określoną przeszłość, pełną różnych, lepszych i gorszych, wspomnień, swoje wady i zalety. Gryzie się z przeszłością. Miewa wyrzuty sumienia, czasami zdobywa się na jakiś szlachetny uczynek, po ludzku się cieszy i wątpi w sens tego, co robi. W pewien sposób to postać ciekawa, nieco nawet wielowymiarowa, pełnokrwista i w dodatku urocza w pewien nieporadny sposób. Nie jest ani wyrachowany, przeżarty kasą i powodzeniem, a miłość do jazzu sprawiła, że polubiłam go jeszcze bardziej. W każdym razie lubiłabym go nawet wtedy, kiedy słuchałby dico polo, bo postać ta wyszła naturalnie i przekonywująco, że trzeba pogratulować za nią Autorowi oddzielnie. Rzadko w literaturze popularnej można spotkać tak ciekawy portret zwykłego chłopaka, co więcej, bez żadnych retuszy i udoskonaleń, a także go szczerze polubić, nie mając żadnych wyrzutów sumienia. 



Jego ukochana, Natalia, wyszła nieco gorzej – mimo całej rezolutności i cech typowego geeka, jest nieco … mdła? Brak jej charakteru, czegoś, co definiowałoby jej postać. Dużo tu wszystkiego, jednak ciężko cokolwiek napisać: standardowe problemy z rodzicami i mężczyznami, bogata wyobraźnia, afro, luźne koszulki, które niczego nie sugerują… Poza tym, że kocha Batmana, pewną oryginalnością i uporem, jest zwykła, brakuje mi rumieńców, może nieco więcej brawury ze strony Autora, więcej uwagi poświęconej pogłębieniu postaci. Z pewnością jest sympatyczną, przeciętną postacią, ale zupełnie gnie w cieniu uroku osobistego Piotrka i nieprzeciętnych osobowości, które panoszą się po całej powieści. Trochę nie pasuje do absurdalnego klimatu całości, będąc nieco melancholijna, może poważna, o sercu z czystego złota i niewinności. Gdyby to wszystko było choćby przebraniem dla temperamentnej złośnicy, zrobiłoby się jeszcze ciekawej niż jest. Bardziej odpowiada mi już Tatiana (o nie, nie zdradzę jej sekretu), inteligentna, wyrachowana, o silnym charakterze, sprzedająca swe wdzięki z innych pobudek niż pieniądze – co było dla mnie zaskoczeniem – gdzieś tam głęboko skrywająca jednak jakąś poważną zadrę, wątpliwości, które ukrywa pod pewnością siebie. To naprawdę ciekawa postać, żałuję tylko, że nie doczekała się jeszcze większej uwagi Autora, dopieszczenia i wygładzenia, wyciągnięcia z tej postaci jeszcze więcej, pogłębienia jej w jakiś sposób. Pisarka Zosia Grochola została dołączona tam zupełnie nie wiem po co, bo tak naprawdę poza pierwszym rozdziałem pojawia się tylko kilka razy, a oprócz jej fankami, ganiającymi za Piotrkiem po Warszawie, nie ma nic z nim wspólnego. To też ciekawa postać, dzięki której Autor pożartował sobie z wielkich pisarzy, wydawnictw i całego tego światka, ale niezbyt rozumiem podkreślanie jej postaci w blurbie i poświęcenie jej całych dwóch rozdziałów. Wprowadza to do powieści nieco naprawdę niepotrzebnego bałaganu. Poza nią mamy jeszcze zabawnego, bardzo absurdalnego Witka ze swoimi dziwnymi pomysłami – tym razem jak najbardziej pasującymi do dość absurdalnej, wykrzywionej wizji Warszawy, ale nie sposób go nie lubić, szczególnie po tej scenie, kiedy idzie ulicą, czytając książkę. Czyżby to było ostrzeżenie dla każdego mola książkowego, w tym dla pewnej chudej blondynki, którą miesiąc temu widziano na jednej z najruchliwszych ulic miasta z nosem w książkowej cegle? Cóż, okazuje się, że nie jest to do końca literacka fikcja… W tle przewija się następne mnóstwo innych postaci: narzeczona Witka, różne koleżanki, w tym jedna vlogerka, kumple, przypadkowo spotkane osoby i wiele innych person, zarysowanych mniej lub bardziej szkicowo, które ciężko jest zliczyć. Myślę, że nie powinno być ich aż tyle, bo mniej uważny czytelnik może się pogubić, a i o wiele ciekawsze byłoby stworzenie kilku dobrych technicznie, sympatycznych bohaterów – choćby w stylu Piotrka czy Witka – również dlatego, by uniknąć naprawdę niepotrzebnych dłużyzn, które tylko spowalniały czytanie. 

Nie można powiedzieć, że ze wszystkimi bohaterami jest źle lub nijak, ponieważ nie jest to prawdą, a żywymi dowodami są Jarek i Stasiu. Powalili mnie na kolana. Naprawdę. Od dłuższego czasu nie śmiałam się tak bardzo podczas czytania. Co prawda, czasami absurdalność niektórych ich postępków niemal boli i zamiast bawić zasmuca, ale w ostatecznym rozrachunku sensei i jego uczeń z powodzeniem mogą zastępować inne słynne duety filmowe i literackie, w szczególności, że owa dwójka niezwykle inteligentnych młodzieńców potrafi rozśmieszyć żartami na każdy temat, a dzięki nim powieść ma w sobie coś z karykaturalnego, wykrzywionego obrazu naszej rzeczywistości (warszawskie Chinatown pełne Wietnamczyków!, padłam) z jej prawdziwymi, niekoniecznie już śmiesznymi absurdami, co Autor doskonale uchwycił. Dobry śmiech z otaczającego nas świata nie jest zły, jak powiedziałby Jarek. O tak, muszę napisać, że naprawdę zazdroszczę pisarzowi takiego duetu i mam nadzieję, że przeczytam jeszcze o nich nieraz w innych powieściach Autora, bo takich szans po prostu się nie marnuje. Po prostu nie. 



Okładka jest ładna, mimo że różowo-fioletowa, co nie do końca zadowala mnie, fankę raczej kolorów bardziej stonowanych, zimnych. Na pierwszy planie widzimy mnóstwo fioletowych sylwetek  kobiet biegnących za uciekającym chłopakiem, co – bądźmy szczerzy – nie do końca nawiązuje do treści książki, chyba że do fanek Grocholi, czy uwiedzionych przez Piotrka dziewczyn. W tle – w różnych odcieniach różu – prezentuje się Warszawa z wieżowcami, Zygmuntem III Wazą na kolumnie i, ośmielę się rzec, polską wieżą Eiffla, Pałacem Kultury i Nauki (podręcznikowym przykładem architektury socrealistycznej, darem miłości od Wujka Stalina, który powinni wyburzyć, a nie pokazywać w każdym odcinku Bulionerów i chwalić się niemal tak samo jak słynną paryską wieżą). Z nitek zwieszają się chmury, a tytuł, bardzo duży i rzucający się w oczy, napisano kolorową żółto-turkusową czcionką, a wszystko razem skutecznie przyciąga wzrok. Co do owego tytułu, muszę zaznaczyć, że jest bardzo pomysłowy, bo chyba każdy będzie chciał się dowiedzieć czym – lub kim – jest tytułowy Phong i co on ma wspólnego z różdżką (której również nie ma na okładce). E-book jest dobrej jakości, z przyjemnym do czytania krojem czcionki i odpowiednimi marginesami. Jak na czytanie na komputerze i tablecie, estetycznie była to naprawdę przyjemna lektura. 



Książka napisana jest prosto, językiem potocznym, pełnym kolokwializmów i odniesień do popkultury (to bardzo rzadko spotykane, szczególnie w takiej ilości, więc bardzo mi się spodobało) i żartów wszelkiej maści, które Autor stosuje szczególnie w dialogach. Dzięki temu wydają się trochę bardziej naturalne, jednak z czasem powtarzanie pewnych zwrotów – na przykład irytującego heh – staje się z czasem nieco denerwujące, tak samo jak powtarzanie pewnych przymiotników jak piotrkowy, witkowy, nataliowy, co skojarzyło mi się dziwnie z klasyką, co jakoś nie pasuje do całości powieści, tak jak pewne fragmenty o filiżankach i talerzykach, zupełnie nie śmieszne i dość dziwne, nie wiem, po co pisarzowi to było, książka byłaby nawet lepsza bez tego. Ogólnie czytało się dość szybko, płynnie i sympatycznie, co jest bardzo dużym osiągnięciem jak na debiutanta. Mało tu sztywniactwa, za to dużo pewnego prowadzenia fabuły i choć Autor ma jeszcze nieco problem z scenami dynamicznymi, myślę, że z każdą kolejną książką będzie lepiej, styl wykrystalizuje się i pisarz wypracuje własne metody opisywania rzeczywistości. 

W powieści od pierwszej strony dzieje się wiele, nie można narzekać na nudę. Autorowi udaje się podtrzymać zaciekawienie czytelnika do ostatniej strony, choć zakończenie jest bardzo przewidywalne i trochę, muszę przyznać, zawiodło mnie (aż tak źle nie było, a co to za romans bez happy endu?). Pisarz nie przeciągał fabuły w nieskończoność, choć momentami popadał w mielizny i dłużyzny, wątki i zdarzenia zupełnie zbędne, które tylko wydłużały książkę, tak jak szerokie pisanie o Zosi Grocholi, która tak naprawdę nie okazała się postacią dla powieści istotną, a czasami jest zbyt dużo wątków, co sprawia, że niekiedy się rwą i co mnie niezmiernie, jak zwykle, irytuje. Warto byłoby jeszcze zrobić coś ze wspomnieniami Piotrka – to były fragmenty ciekawe, bo mieliśmy okazję poznać postać tę bliżej – ale nie wyróżnione w żaden sposób wprowadzają pewien rozgardiasz i zanim zorientowałam się, że to jeden z takich fragmentów, musiałam dużo się zastanawiać, o co, do licha, chodzi. Może wystarczyło zaznaczyć to kursywą, albo jakoś wyodrębnić z tekstu za pomocą inaczej oznaczonych rozdziałów? To wystarczyłoby w zupełności. Sama fabuła faktycznie momentami jest bardzo absurdalna, to prawda, ale większość z tych rzeczy to po prostu przerysowane zachowania znane nam z codziennego życia – nawet wiele z cech moich ukochanych Jarka i Stasia to niektóre zjawiska w krzywym zwierciadle, nie mówiąc o VIP-owskiej imprezie na koniec, na którą wkręca się Piotrek (przynajmniej ja tak to odebrałam) i epizodzie z fankami Zosi Grocholi, z czym pisarz trochę przesadził, bo pisarka nigdy nie będzie tak popularna jak Justin Bieber czy nieodżałowane One Direction, którego sława ma się już ku końcowi (wreszcie! wreszcie!). Zdarzają się też fabularne dziury, choć może Autor chciał pewne wydarzenia okryć płaszczykiem niewyjaśnionej tajemnicy – mówię tu w szczególności o tym, że gips Witka zniknął w tajemniczych okolicznościach, a bohater przyniósł drugą różdżkę od Phonga (he, to też bardzo dobra postać, ten cały Phong) i kompletnie nie wiem, do czego to przyczepić, bo Autor nawet nic nie zasugerował, tym bardziej, że nieco skraca to fabułę, która przy końcu nieco się już rozrosła. Cóż, myślę, że lepiej byłoby wyrzucić wszystkie niepotrzebne, nieistotne dla fabuły  fragmenty, zamiast tego skupiając się na najważniejszym – różdżce i  uczuciu głównych bohaterów, pogłębiając znacznie ten wątek. Dzięki temu powieść nie wyglądałaby jak opowiadanie z rozlicznymi wątkami pobocznymi i legionem zbędnych bohaterów, a wewnętrznie spójna i wciągająca całość, którą miała szansę zostać.  



Recenzując niezbyt udany debiut pani Agnieszki Tomczyszyn, napisałam o wyjątkowej przyjemności obcowania z tekstami debiutantów. Choć nie wszystko im wychodzi tak, jakby tego chcieli, a ja muszę sobie postękać i doradzić, by dalej szło lepiej, ich książki są pełne entuzjazmu, świeżości, chociaż czasami piszą na tematy ograne zupełnie. Są młodzi literacko, pełni entuzjazmu, pomysłów, nie żerują na czytelniku i nie szukają kasy. Doceniam ich za odwagę. Rynek jest zdominowany przez pisarzy importowanych, wielu nawet nie spojrzy na polską literaturę – dla mnie to absurd – z powodów bliżej mi nie znanych, a agencje literackie wciąż są w powijakach, nie mówiąc o niechęci dużych wydawnictw do debiutantów, ale oni wciąż wierzą w powodzenie swojej powieści i to jest naprawdę fajne. I tak jak – Autor – mają odwagę wydawać brawurowe komedie romantyczne czy też sympatyczne, wcale nie kiczowate i sztywne obyczajówki. Może tym razem, w debiucie, nie wszystko się udało, ale po prostu spędziłam kilkanaście godzin na leniwym czytaniu, śmiejąc się czasami do tableta jak głupia (Jarku i Stasiu, kocham was!) i chyba o to chodziło. Ale czekam na więcej, bo – kto wie – niesztampowe historie miłosne i ciekawi bohaterowie zawitają nad Wisłę i będzie można w końcu z czystym sumieniem powiedzieć, że całusy spod Pałacu Kultury nie są wcale gorsze od tych spod wieży Eiffla.

Tytuł: „Oddawaj różdżkę, Phong!”
Autor: Łukasz Wasilewski
Moja ocena: 5,5/10

Za e-booka oraz materiały prasowe dziękuję serdecznie Autorowi

niedziela, 26 lipca 2015

Powrót do korzeni. Recenzja książki



Lubię baśnie. Wszystko w nich jest takie proste, takie zwyczajne, swojskie. Szewc poślubi królewnę i dostanie pół królestwa, a zły baron zostanie zabity przez wiedźmę. Dwójka dzieci wepchnie czarownicę do pieca, by następnie zapełnić swoje puste brzuchy smakołykami, z jakich zbudowany był jej dom, natomiast babcia Czerwonego Kapturka wyjdzie z brzucha wilka cała i zdrowa. Zamieniona w łabędzia Odetta pewnego dnia zostanie odczarowana, a Dziadek Do Orzechów okaże się pięknym księciem. I choć baśnie niektórym z nas mogą wydawać się bardzo naiwne, trudno oprzeć się czarom, niezwykłości, w jakie są spowite. W poplątanym, brutalnym świecie kryminałów, trudnych decyzji i powieści historycznych, w których piękne, bogate królewny umierają jako żebraczki, a królowie muszą grać nieczysto, tęsknimy za naiwną, prostolinijną wymową baśni. Wydaje się, że tylko w takim świecie możemy być naprawdę szczęśliwi – ostatecznie za ścianami  wiejskich azylów, cukierni i innych ostojach, jak utrzymują Autorki lekkich powieści dla kobiet, prawdziwych wartości i szczęścia, wrze życie. Czasami ohydne, czasami złe, ze szczęściem zatrutym goryczą. Do bólu prawdziwe. Aż chce się powrócić do dziecięcych marzeń, do niewinnego świata, który tak pięknie w swoich kompozycjach opisuje Tuomas Holopainen, lider Nightwish. Czasów, kiedy byłam przekonana, że garstce buntowników da się wyzwolić królestwo, a sympatyczny zielony smok Tabaluga z Wieczorynki w końcu raz na zawsze zniszczy owego bałwana, zostawiając jednak jego pingwina, postać pełniącą taką samą rolę jak kot Klakier w Smerfach

Literatura pokazuje złożoność świata, wszystkie odcienie szarego (nie mylić z Grey’em), niejednoznaczność ludzkiego życia, tajemnice, stara się odpowiadać na zagadki, z którymi ludzkość styka się od tysięcy lat. Czasami jednak odpowiedzi są tak niejednoznaczne, że nie tak naprawdę nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi, a niekiedy odpowiedź jest zbyt straszna, by ją poznać. Pisarze pokazują zawikłane losy jednostek i całych społeczności, starając się wyłuskać jakąś prawdę o świecie, o człowieku, o tym, co dla nas ważne, o naszym przeznaczeniu i losie, odpowiedzieć na pytania, dlaczego tu jesteśmy. Pokazywać jednostki mniej lub bardziej nieprzeciętne, ciekawe, inne. I choć taka literatura pasjonuje i pociąga mnie na co dzień, czasami mam dość. Czasami jakaś książka, w której pokładałam nadzieje, bardzo mnie zawiodła, czasami dlatego że jakaś powieść wygryzła mi się w mózg i nie chce stamtąd wyjść, sącząc do moich myśli treści czasami naprawdę straszne, ale prawdziwe. Kiedy mam już dość takich książek, względnie rzeczywistości, którą opisują, czytam coś lżejszego. Opowieść miłosną czy jakąś miłą fantastykę. Powiedziałam: miłą. Bo tej niemiłej, mrocznej, fatalistycznej jest bardzo dużo i choć ją kocham (Metro 2033!), a jeśli nawet nie jest taka, zdarza się tam coś, przez co moje serducho zaczyna krwawić (Robb Stark z wiadomo jakiej książki – dlaczego on?). Miła fantastyka zdarza się niezwykle rzadko i bardzo przypomina baśnie, co stanowi pewien powrót do moich dziecięcych lat i szlachetnej wiary w to, że dobro zwycięża, a miłość jest wieczna i potrafi przekraczać wszelkie granice. Tak! Takie rzeczy czyta się szybko i przyjemnie, z wypiekami na twarzy, bo chociaż mają wiele niedoskonałości, czyta się z zapartym tchem i wady nie gryzą tak, jak przy ambitniejszych pozycjach. Dlatego też nie mogłam doczekać się przeczytania tej książki – kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ją na stronie wydawnictwa, pomyślałam, że to właśnie jedna z takich pozycji i muszę ją koniecznie przeczytać. I jeszcze ta okładka! Jaką wielką przyjemnością jest posiadanie książki w takiej okładce na swojej półce! Skądś wiedziałam, że owo czytadło mnie nie zawiedzie – będzie po prostu dobrym czytadłem. Ale ponieważ na to miałam ochotę, z radością zabrałam się do lektury. 

Viana wiedzie beztroskie życie. Jej ojciec jest księciem, ma przystojnego narzeczonego, który niedługo zostanie rycerzem i żyje w kraju mlekiem i miodem płynącym. Swój czas dzieli między granie na harfie, haft i lubi smacznie zjeść, czasami poplotkować ze swoją przyjaciółką Belicią, panienką o nienagannych manierach jak ona. Sielanka się jednak kończy: kraj najeżdżają barbarzyńcy z mrocznej północy (zza Muru…? Eh, to tylko znowu Gra o tron), a ponieważ król Notrii, państwa, w którym mieszka dziewczyna, jest człowiekiem zbyt pewnym siebie, jego wojska przegrywają bitwę i ostatecznie państwo zostaje zajęte przez okrutnego dzikusa Haraka, którego nie można zabić. Osamotniona Viana po wielu epizodach, bardziej lub mniej ciekawych, trafia do mrocznego Wielkiego Lasu, magicznego i niebezpiecznego. Tam tylko jest coś, co pomoże nielicznym buntowników rządów barbarzyńców wyzwolić swoje państwo – tajemnicze źródło wiecznej młodości. Czy Viana jest tą, która ma udać się na tą niebezpieczną wyprawę? Czym tak naprawdę jest to źródło? I kim jest pewien młody, tajemniczy chłopak, którego dziewczyna znalazła głęboko w lesie? 

Okładka jest piękna, nie tylko dla mnie, zagorzałej fanki takich klimatów. Bardzo ładna dziewczyna w pięknej sukni stojąca pomiędzy krzewami i wysokimi drzewami, w plątaninie zieleni, pomiędzy kolorowymi kwiatami (wyglądają jak róże, poza tym w dwóch miejscach siedzi motyl, a po pniu przechadza się biedronka) Suknia dziewczyny jest bardzo średniowieczna, zupełnie w klimatach fantasy i jakoś dziwnie pasująca do tych chaszczy. Na tylnej okładce, będącej przedłużeniem obrazka ze strony przedniej, co razem ze skrzydełkami tworzy jedną ilustrację (miałam już z tym styczność przy recenzji Dopóki nie zgasną gwiazdy i uwielbiam takie okładki), widać jakieś drzewo z jakimś źródełkiem czy czymś w tym stylu, a blurb nie wydaje się nachalny, może zbyt rozbudowany. Naturo! Witaj! Ponadto pełno tu ciekawych szczegółów, które widać dopiero po tym, jak przyjrzymy się uważniej: mnóstwo motyli, kwiatów, ptaków, owadów i kolorowych kwiatów, a we wielu miejscach także zielone chochliki i wróżki, których szukanie możne sprawiać naprawdę wielką frajdę. Dawno nie widziałam już nic tak bardzo bajkowego i pięknego, przypominającego bardziej jakiś genialną grafikę niż okładkę książki, chociaż w zupełności oddaje to, o czym książka jest, a jednocześnie zaprasza do wnętrza, jakby za okładką, zamiast liter, było wejście do tego pięknego lasu. Całość z pewnością rzuca się w oczy na sklepowych półkach, nawet jeśli ustawiono ją grzbietem, a na mojej skromnej półeczce wygląda naprawdę zjawiskowo i razem z biografią Queen, ze złotym napisem na grzbiecie, przyćmiewa całą, przecież i tak piękną, resztę. W środku również jest przyjemnie: na tylnej stronie okładek i dużych, pięknych skrzydełek (jestem ich fanką!) mamy kontry lasu w kolorach czarno-zielonych, pokryte tylko jakimiś zielonymi zawijasami, które nie wiem, po co tam są, bo psują całą resztę. Reszta stron tytułowych pokryta jest barokowymi zawijasami, bez których wszystko nie wyglądałoby gorzej, ale i tak jest bardzo dobrze. Zaskoczyło mnie to, że każdy rozdział zaczyna się kartą tytułową, na której, poza numerem, dostajemy streszczenie ważniejszych wydarzeń w książce – trochę to sprawia, że wiemy, co zaraz się wydarzy, jednak i zaciekawia, bo Autorka stara się robić to zagadkowo i ogólnikowo. Przy kartach dwóch części możemy zobaczyć znowu leśnie widoczki, choć biało-czarne, to pełne ciekawych szczegółów. Naprawdę ilustrator musiał się napracować, co wyszło książce zdecydowanie na dobre, a mi tylko skutecznie umiliło lekturę. 

Zielonego pojęcia nie mam, dla jakiego przedziału wiekowego jest ta opowieść. Bohaterka ma szesnaście lat, ale całość, moim zdaniem, wskazuje raczej na czytelników młodszych, może od dziewięciu do trzynastu lat, wyobrażam sobie, jak bardzo byłabym w tym wieku zachwycona tą powieścią i jak bardzo wkręciłabym się w fantastykę, nie znając Tolkiena. Sądząc jednak po opiniach powieść podobała się także starszym, w tym mnie, więc kompletnie już nie wiem. Ale tak sobie myślę, że każdy, kto z melancholią wspomina lektury dzieciństwa z sentymentem przypominając sobie rycerzy bajkowych królestw i lubi opowieści w stylu Hobbita – bo Władca Pierścieni i Silimarilion to, że się tak wyrażę, zupełnie inny poziom – powinien docenić tę opowieść chociaż za bajkowy, niezwykły klimat i sam pomysł, odnajdując w niej cień swoich dawnych wzruszeń oraz książkowych miłości, znaleźć przyjemność w ucieczce do świata dzieciństwa, do innego wymiaru, niezależnie od wieku, bo, tak naprawdę, nie ma w tym nic wstydliwego albo dziwnego. 

Nie mogę powiedzieć, że powieść nie przypomina wielu innych znanych mi książek – z pewnością jest tu dużo z Niekończącej się Historii i Władcy Pierścieni (drzewa, drzewa!) oraz Igrzysk Śmierci, a na początku skojarzyło mi się również – to dziwne, wiem – z Gumisiami. W tej historii był król, królewna i kraj, który magiczne misie wciąż ratowały. Nie mówiąc o tysiącach innych baśni i powieści fantasy, w których śmiałkowie musieli zmienić się, zrewidować swoje poglądy i osobowość, by w końcu, za pomocą magicznych mocy, ocalić swoje królestwo. Łatwo także znaleźć inspiracje średniowiecznymi motywami, baśniami i legendami, w tym tak charakterystyczną wiarę w rośliny czy wodę dające upragnioną nieśmiertelność, personifikację przyrody i respekt przed mrocznymi lasami, o opowieści o wędrowcu i staruszce nie mówiąc, przy zachowaniu łotrzykowskiej, rubasznej konwencji pełnej czasami naprawdę świetnych żartów słownych i sytuacyjnych. Pisarka wydaje się naprawdę zafascynowana średniowieczem, bo swój świat kreuje dość podobnie, zachowując podstawy wczesnego ustroju feudalnego, tamtejsze zwyczaje i nawet formy odnoszenia się do kobiet (tak sobie myślę, czy to nie jest przypadkiem historia o rekonkwiście, skoro Autorka jest Hiszpanką, ale to tylko moje historyczne nadinterpretacje, wybaczcie), mimo że kreowanie Viany na bohaterkę i wojowniczkę jest zupełnie nieśredniowieczne. W miarę rozwoju fabuły, pisarka łączy też poszczególne wątki w ciekawą, wcale nieprzewidywalną opowieść, zaskakując kilkoma pomysłami, może niezbyt szokującymi, ale jednak zupełnie oryginalnymi i nawet zaskakującymi, chociaż niektórych dla mnie rzeczy – niestety – można się z łatwością domyślić (mam tu na myśli w szczególności pochodzenie ukochanego głównej bohaterki, problem domniemanej nieśmiertelności Haraka i jeszcze kilka innych szczegółów). Mimo tego książka wciąga od pierwszych stron i angażuje czytelnika, Autorka wie bowiem, w którym momencie sprawić, by czytelnik, który odetchnął z ulgą, pewien, że bohaterom nic się nie stanie, albo że odczytał już los postaci z fusów na dnie kubka kawy, przeraził się, gdy okazuje się, że wszystko jest nie tak jak myślał. Naprawdę. I tu już nie chodzi o to Sensację Tygodnia, czyli o to, kim jest Uri (jak ktoś wie, to nie mówi, bo naślę asassynów), choć to był ten moment, kiedy zbierałam szczękę z podłogi (i byłam autentycznie przerażona) tylko o inne ciekawe szczegóły, jak historia Belicii czy tajemniczego trubadura, sprawiające, że historię – mimo wszystko – czyta się jednym tchem. Jedyną wadą była chyba skrótowość fabuły, charakterystyczna przecież dla baśni, która momentami mnie irytowała i złościła, bo nie mogłam wgłębić się w świat bohaterów, cieszyć się różnorodnością wątków i malowniczością akcji, jakąś naturalnością. Wszystko dzieje się szybko, bohaterowie już od pierwszych stron wchodzą i wychodzą jak w teatrze, po kilku stronach już wiemy, co grozi Notrii i znamy opowieść o źródle wiecznej młodości, a po kilkunastu następnych stronach Viana jest w pierwszych w kolejności tarapatach. Czasami chciałam zakrzyknąć coś o spieszeniu się fabułą powoli, bo ja lubię rozbudowane tło, ale właściwie ciągle mam podejrzenia, że to jest baśń, a w baśniach tak się godzi, więc wolę ten temat przemilczeć. 

Książka napisana jest bardzo prosto, dzięki czemu czyta się bardzo szybko. Nie ma trudnych, specjalistycznych słów, poza – oczywiście – najbardziej rozpowszechnionymi terminami z średniowiecza, co jakoś specjalnie nie razi: styl idealny do charakteru opowieści, a przy tym na tyle malowniczy, by choć w części znaleźć się między bohaterami. Dialogi są dość żywe, a mistrzem ciętych ripost i pikantnych kawałów jest oczywiście Wilk, nie można jednak odmówić uroku konwersacjom Uriego i Viany, szczególnie tych intymniejszych… Momentami język jest nieco infantylny, a styl nie grzeszy wyrafinowaniem, ale Autorka, jakby o tym wiedząc, nadrabia innymi fragmentami, pisanymi niezwykle lekko i potoczyście, aż chce się czytać i poznawać dalsze losy bohaterów. Mimo tego nie można napisać, że to czytadło na jeden raz, do połknięcia i zapomnienia – coś w stylu pisarki, w rodzaju zaklętej melodii śpiewających drzew – sprawia, że książka pozostaje w pamięci, chociaż w fragmentach. Prostota nie oznacza również, że pisarka ma słaby warsztat – jest to bajkowa prostota, pełna uroku zaklętego lasu, niewinności i szlachetności, w którą można się zagłębiać z prawdziwą przyjemnością oraz czystym sumieniem, że opowieść – jak na baśń czy coś baśniopodobnego, a nie fantasy – jest wystarczająco dobra. 

Viana, główna bohaterka, była bardzo denerwująca. Na początku była płytką dziewczyną, myślącą tylko o narzeczonym i ploteczkach, ale ostatecznie okazała się upartą jak osioł, lekkomyślną dziewuchą, która – o zgrozo! – w zupełnie niedługim czasie ze sztywnej damy o niezbyt szczupłej sylwetce zmieniła się w zwinną wiewiórkę, łażącą po murach, polującą, odważną i bijącą się jak chłop, brawurowo odważną i wymachującą łukiem nieco w stylu Katniss. Eh. Przestałam ją nienawidzić dopiero wtedy, kiedy poznała Uriego, ale do końca książki miałam ochotę wylać na nią kubeł zimnej wody i spytać, do u licha, ona robi i co sobie znów wyobraża. To naprawdę źle skonstruowana postać, niedopracowana albo zupełnie chybiona. Pisarka pewnie chciała stworzyć bohaterską, silą osobowość, która nieświadomie została twarzą rebelii (skarbie, od ciebie lepiej robiła to panna Everdeen) i w końcu została w pewien sposób nagrodzona za swoje poświęcenie i upór, naprawiając swoje błędy, a maniakalna pewność siebie, to przywara, która przyczyni się do bardziej pełnokrwistego portretu bohaterki. Nic bardziej mylnego. Ta dziewucha nie przypomina tej dziewczyny z okładki, a jeśli tak, to tylko z wyglądu. Robi mnóstwo nieodpowiedzialnych rzeczy, bez większego przygotowania i tak naprawdę ma w czterech literach osoby, które chcą ją chronić, jest makabrycznie egoistyczna i w dodatku łatwowierna. Te dwa ostatnie razem są najgorsze, w gorszym świecie Viana nie miałaby żadnych szans, nawet jeśli strzeliłaby dokładnie w główną aortę serca króla Haraka. Bo jeśli Autorka nie miałaby serca ją zabić, to zrobiłabym to ja. Słowo harcerza! 

Większość pozostałych bohaterów to Standardowe Postacie w Baśniach, przeważnie czarne albo białe (nie potrafię powiedzieć, czy był to celowy zabieg, przybliżający opowieść jeszcze bardziej do baśni, czy po prostu tak słabo wyszło) – mówię tu o Złym Królu Haraku i magicznych mocach, których używa; Służącej, czyli Dorei, która – co za zaskoczenie - zna się na ziołach, a w zanadrzu ma mnóstwo podstępów, Małym Przyjacielu, czyli Airicu, no i Rycerzu, czyli Robianie z Castelmar, który tu został jednak pokazany w bardzo komediowy sposób i jest chyba – poza moim ulubionym Wilkiem – jedną z niewielu niejednoznacznych postaci w powieści. Płaczliwej i pustej Belicii nie liczę, bo Autorka na dobrą sprawę nie miała nawet okazji pogłębić jakoś tę postać. Tej klasyfikacji wymyka się Uri, który jest nieco ujmujący i dość sympatyczny, choć – może jestem jakaś inna – czasami się go bałam, szczególnie po tym, jak wyjaśniło się, kim jest. Nie ma co. To jest tysiąc razy dziwniejsze od tych wszystkich stworzeń z mitologii i powieści Tolkiena. Naprawdę. Technicznie Uri to postać dobra, choć myślę, że pisarka powinna zostawić jakiś margines sekretu, tajemnicy, coś niezwykłego w nim czy jego zachowaniu, przyciągającego i fascynującego, postać ta jest jakaś taka pospolita, mimo wszystko bardzo zwyczajna i w końcu nie dająca odróżnić się od innych ludzi. Moją ulubioną postacią był więc Wilk, choć dałoby się go podciągnąć pod motyw Mentora. Postać ta za bardzo jednak kojarzyła mi się z moim najulubieńszym panem Zagłobą z Trylogii Sienkiewicza, by nie poczuć chociażby cienia sympatii. Wilk ma bogatą, tajemniczą przeszłość, tylko jedno ucho, a o stracie drugiego opowiada niestworzone historie, zupełnie jak Zagłoba na temat swojej dziury. Rzuca też niewybrednymi żartami, złości się i nie jest zbyt kulturalny, ma jednak wielkie serce i równą mu inteligencję oraz spryt, czasami zabawny, czasami nie. Zupełnie jak Zagłoba, prawda? Zupełnie niechcący – albo chcący – udało się Autorce wykreować najbardziej wiarygodnego bohatera w powieści, personę pełnokrwistą, ciekawą i fascynującą, z wielkimi i małymi zaletami tudzież wadami. Nie zgłaszałabym więc żadnych obiekcji, gdybym miała możliwość przeczytanie coś jeszcze z Wilkiem w jednej z głównych ról czy też dla niego samego jeszcze raz zacząć czytać od nowa tę opowieść, choć to tylko cień wielkiego mistrza fortelu wszelakiego, jakim jest sienkiewiczowski bohater. Ah, Wilku! Co robisz w towarzystwie tej dziewuchy i jej chłopaka z lasu, przyprawiającego mnie o dreszcz strachu? Ty jesteś dla nich za dobry, naprawdę. 

Jak sami widzicie, powieść – niby taka niepozorna – dostarczyła mi wielu wrażeń i wcale nie znudziła. Czy to objaw niedojrzałości psychicznej, czy odreagowanie organizmu po wielu książkowych gniotach, które zamiast relaksować wkurzały mnie tylko, miłych przeciętniakach i pełnych krwi, mroku i bólu ambitnych pozycjach tudzież czystej historii – naprawdę tego nie wiem i chyba jestem zdania, że dobre czytadło nie jest złe, szczególnie kiedy życie postanawia zmęczyć jeszcze bardziej niż dotychczas. Mimo niedoskonałości nawet z bajkowego punktu widzenia, książka była doskonałym odreagowaniem w starym stylu urokliwych historii o walce Dobra ze Złem, wygranej niezaprzeczalnie przez Dobro, prostej i bezpretensjonalnej, jednakże naprawdę magicznej i harmonijnej (z nutką strachu). I choć z pewnością nie zaparła tchu w piersiach jak Władca Pierścieni, nie pozostawiła traumatycznych wspomnień w stylu Pieśni Lodu i Ognia czy też nie wzruszyła jak baśnie Andersena czy stricte fantastyczno-średniowieczne bajkowe historie, to jednak każdemu przyda się chociaż chwilowa ucieczka w głąb tajemnego, bardzo zielonego lasu i posłuchanie, jak śpiewające drzewa szepczą tę historię. Prostą i niewinną, dzięki której zapomnimy chociaż na chwilę, jak daleki od doskonałości jest nasz świat, skomplikowany i niejednoznaczny i choć nie otrzymamy morału, to chociaż choć trochę przypomnimy – dla wielu, w tym dla mnie – powrót do korzeni czytelniczej pasji, dzieciństwo i miłość do takich historii.

Tytuł: „Tam, gdzie śpiewają drzewa”
Autor: Lucia Gallego
Moja ocena: 5/1o

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Dreams