poniedziałek, 31 sierpnia 2015

PODSUMOWANIE SIERPNIA 2015



Co dobre kończy się szybko. Ale złe – również. To chyba jedyna pociecha, jaką można mieć, patrząc na kalendarz. Przed nami jesień i zima, to znaczy, że zbliżają się pluchy, opadające liście i egipskie ciemności o szóstej rano i osiemnastej. Chciałabym zapaść w sen zimowy i obudzić się dopiero na Boże Narodzenie, jeden z moich ulubionych dni w roku, szczególnie, że święta w tym roku zapowiadają się świetnie pod względem książkowym. A potem znów zasnąć – najgorsze do przetrzymania się dla mnie styczeń, luty i marzec. Męczące, długe, nudne. Ale nie mogę. Chociażby dlatego, że – nie wiem, czy to jest dla was dobra wiadomość – nie mam zamiaru opuszczać bloga bez słowa wyjaśnienia, tak jak było to rok temu. W ogóle nie mam zamiaru go opuszczać. Ale jak się sprawy potoczą, jeszcze zobaczymy.

Sierpień był upalny. Ciężko mi znosić taką pogodę, więc kiedy byłam w domu, chodziłam zmęczona, spocona i zła, co z pewnością nie ułatwia czytania ani pisania. Dużo też odpoczywałam – lipiec był bardzo pracowity i mówiąc szczerze, aż za bardzo. Dlatego odpoczywałam dużo i intensywnie, nawet od czytania i w sumie nie żałuję, bo wiele dla mnie znaczy chill out w mojej wspaniałej wiejskiej Arkadii, gdzie obchodziłam swoje urodziny. Mogło być lepiej. Ale nie jest. Dlaczego? Bo tak wyszło. Przyznam się szczerze, że chyba pierwszy raz materia stawiała tak zacięty opór, a może ja nie miałam na nic siły. W każdym razie mam nadzieję, że dzięki takiemu odpoczynkowi zebrałam nieco siły na następne dziewięć miesięcy.

Moje głupie narzekania nie oznaczają, że recenzje nie będą się pojawiać – wręcz przeciwnie. Może rzadziej, ale postaram się, żeby było ich kilka, kilkadziesiąt miesięcznie. Pozostały czas wypełnią serie blogowe – może trzy, może cztery, zobaczymy, jak to pójdzie. W każdym razie postaram się, żeby się coś działo. Może nie cokolwiek, bo wolę wykasować bloga niż wstawiać posty z tysiącami zdjęć, ale coś na pewno. I mam nadzieję, że moje pomysły zyskają Waszą aprobatę. Jeśli nie – zapraszam do konstruktywnej krytyki i sugestii, najlepiej na blogowy adres zakurzone-stronice@wp.pl.

Co do bloga – w poprzednim miesiącu napisałam, że decyduję się zmianę. Delikatną, ale bardzo ważną. I nawet po tak krótkim czasie widzę dużą poprawę, także jeśli chodzi o jakość przeczytanych przeze mnie książek – jeszcze nie pamiętam tylu dobrych ocen w jednym miesiącu (a większość z tych złych była dla mnie prawdziwym rozczarowaniem, bo tych pozycjach spodziewałam się czegoś lepszego. Ale to nie jest takie ważne, bo wydaje mi się, że kiedy zakładałam bloga, chciałam być usatysfakcjonowana tym, co robię, odkrywać kolejne perły literatury i polecać je innym, tudzież dyskutować o nich. I teraz czuję satysfakcję. Czuję, że wreszcie mój blog jest naprawdę mój, odzwierciedla kawałek mnie. Naprawdę nie jestem wredną osobą i cieszy mnie każda dobra ocena książki – więcej chwalenia niż narzekania wyjdzie na zdrowie wszystkim. Mam też cichą nadzieję, że komuś poleciłam jakąś lekturę, ktoś sięgnie po polecaną przeze mnie pozycję (koniecznie rzućcie okiem na Króla Trędowatego Zofii Kossak-Szczuckiej - to najprawdopodobniej najlepsza książka przeczytana przeze mnie w tym roku).

Chciałabym jeszcze napisać o jednej kwestii – z pewnością przeczytaliście informację, że nie biorę udziału w TAG-ach i LBA. Zrobiłam to z kilku powodów. Po pierwsze, mało osób odpowiadało na moje nominacje, co zabierało mi całą frajdę, po drugie wydaje mi się, że po delikatnej zmianie tematyki recenzowanych książek zabawy blogowe w pewien sposób gryzą się. Zresztą czas spędzony na pisaniu TAGu czy opowiedzi do LBA mogłabym poświęcić na pisanie recenzji, czytaniu czy robieniu czegoś innego. Po trzecie jestem osobą prawdziwie sumienną, a ponieważ dostawałam wiele nominacji, w końcu musiałabym całkowicie zrezygnować z recenzji, które są moim piorytetem. Cóż, może kiedyś wrócę do tego.

Żeby zakończyć tę przydługą część pozytywnie, dziękuję Wam za to, że jesteście. Że komentujecie, wchodzicie, czytacie. Chociaż specjalnie statystykami się nie martwię, dla mnie jest to naprawdę ważne. Nie wiem, jak to napisać – myślę więc, że wystarczy jedno słowo. Dziękuję.

Teraz możemy przejść do najważniejszego – ocen, ilości recenzji czyli liczb, które w tym miesiącu badzo mnie interesują.

0/10 -
0,5/10 -
1/10 – 2 książki
1,5/10 -
2/10 -
2,5/10 -
3/10 -
3,5/10 – 1 książka
4/10 -
4,5/10 -
5/10 – 2 książki
5,5/10 -
6/10 – 2 książki
6,5/10 -
7/10 -
7,5/10 – 2 książki
8/10 – 2 książki
8,5/10 -
9/10 -
9,5/10 -
10/10 – 1 książka

W sumie: 12 recenzji ( + jedna książka; recenzja we wrześniu)
Średnia: 5,7

Jest różnica? Jest. Średnia wyższa niż w czerwcu, mówiąc nawiasem, choć tylko o kilka dziesiętnych. Co ciekawe, wtedy przeczytałam także taką samą liczbę książek. Myślę, że byłoby lepiej, gdyby dwie książki, które przeczytałam, nie okazały się roczarowaniem, nie ma co narzekać, bo znów z literackiego morza wyłowiłam piękną perełkę, co sprawia, że zapominam o wszystkich porażkach. W każdym razie liczę na to, że przez przyszły miesiąc dobra passa będzie trwać, a ja będę się nurzać w samych dobrych pozycjach, okrywając coraz to nowe wspaniałe światy i zaprzyjaźniając się z kolejnymi ciekawymi postaciami.

Najlepsza książka sierpnia: Zofia Kossak-Szczucka Król Trędowaty [recenzja]
Najgorsze książki sierpnia: John Green Szukając Alaski [recenzja]; Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Ty jesteś moje imię [recenzja]


Ciepłego września i jak najwięcej czasu na książki, życzy
Kylie

Polub Zakurzone Stronice na Facebooku [klik!]
Obserwuj Zakurzone Stronice na Instagramie [klik!]


niedziela, 30 sierpnia 2015

Niebieskie Migdały #2

Trzeba powiedzieć, że ze strachem spoglądam w przyszłość – książkowy wrzesień zapowiada się tak wspaniale i ciekawie, że nie wiem... Czy zna ktoś jakieś dobre zaklęcie na naginanie czasoprzestrzeni tak, żeby ta te wszystkie wspaniałe nowości starczyło czasu (o planowanych innych lekturach nie śmiem nawet wspominać)? Cóż – tytuł cyklu jak najbardziej na miejscu, bo pewnie większość z pozycji, jakie zaprezentuję, pozostanie w strefie moich czytelniczych marzeń. Za to jednak nie zabijają, tak więc zapraszam do przeglądnięcia zapowiedzi książkowych, które przyciągnęły moje oko.



Przepraszam tylko za brak logo – mój laptop wyciągnął kopyta i znajduje się w naprawie, a dopóki nowy dysk nie zostanie zamontowany, korzystam z komputera mojej Cioci i jakoś nie wypada instalować u niej odpowiedniego programu graficznego.


~~

~ Wydawnictwo MG ~

1. Charlotte Brontë, Dorota Combrzyńska-Nogala Chcę wszystko (23.09)



W 1840 roku Charlotte Brontë rozpoczęła pisanie pełnej namiętności opowieść o panu Ashworth, niezwykle krewkim dżentelmenie, potrafiącym w ciągu kilku lat stracić i odzyskać fortunę. Po śmierci ukochanej żony pozostaje mu córka wychowywana na pensji. W momencie, kiedy dziewczyna wraca do domu opowieść Brontë urywa się i… po latach Dorota Combrzyńska-Nogala tworzy jej dalszą część. Chcę wszystko zaczyna się oryginalnym tekstem, potem współczesna autorka snuje swoją wersję losów młodych bohaterek, splatając je ze sobą w dynamicznej, osadzonej w wiktoriańskiej dekoracji akcji. Powstała znakomita powieść o przyjaźni, miłości, toksycznych więzach rodzinnych i silnych, walczących o szczęście i niezależność kobietach.

2. Mariola Pryzwan Lilka. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska (23.09)



Była i jest zjawiskiem poetyckim. Najpopularniejszą polską poetką wszech czasów. Nazywana  poetką miłości, polską Safoną lub Safo słowiańską. W jej twórczości miłość ma wiele twarzy. 
Jaka była ta poetka, dramatopisarka i malarka pochodząca ze słynnego rodu Kossaków? Jaką zachowali ją w pamięci najbliżsi, znajomi i przyjaciele? Jak zmieniła ją wojna i przymusowa emigracja? Kogo kochała, z kim się przyjaźniła? Odpowiedzi na te pytania znajdą Państwo w tomie wspomnień i listów Lilka zebranych i opracowanych przez Mariolę Pryzwan od lat zafascynowaną biografią i twórczością Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. 
Lilka – barwna opowieść o tej niebanalnej i utalentowanej kobiecie ukazuje się w 70. rocznicę jej śmierci.

3. Autor nieznany Dzieje Tristana i Izoldy (23.09)



Legenda Tristana i Izoldy jest najpiękniejszym, najgłębszym poematem miłości, jaki ludzkość kiedykolwiek stworzyła. Zawiera w najpełniejszym, najszlachetniejszym wyrazie to, co stanowi dominującą linię późniejszej literatury francuskiej. Wiecznie na nowo przeżywany problem miłości, wiekuista, tryumfalna apoteoza jej samej, wraz z całym bezmiarem jej nędz, kłamstw, jej wzniosłości i upodlenia, czci i bezhonoru, z całym pijaństwem szczęścia i tragizmem niedoli. Można powiedzieć, iż dusza nowo tworzącej się rasy w samym zaraniu młodości napiła się czarodziejskiego trunku z pucharu Tristana i Izoldy i że ów napój miłosny, mocny jak życie i mocniejszy nad śmierć, na wieki już krąży w jej żyłach.


~ Wydawnictwo ZNAK ~


1. Marek Krajewski Arena Szczurów (14.09)

Rok 1948. Nadmorskie Darłowo. Gwałciciel, który gryzie ofiary.
Popielski, były lwowski komisarz, po ucieczce z Wrocławia ukrywa się w mieście rządzonym przez czerwonoarmistów i agentów UB. Nikt tu nie zna jego przeszłości. Nikt nie podejrzewa, co tak naprawdę ma na sumieniu. Kiedy zaczynają ginąć kobiety, ktoś musi znaleźć gwałciciela i mordercę. Popielski, który prowadzi tajne śledztwo, wie, czym jest piekło – labirynt bez wyjścia i bezmiar cierpienia. 
Nie wie jednak, że będzie ono jego domem.
Arena szczurów to najmroczniejszy i najbardziej sensacyjny z kryminałów Marka Krajewskiego

2. Mirosław Krzyszkowski, Bogdan Waszyl Pilecki. Śladami mojego taty (14.09)
OJCIEC

Witold jak nikt rozumiał słowo ojczyzna. Walczył z bolszewikami w 1920 roku. Bronił Polski we wrześniu 1939. Był jednym z pierwszych organizatorów konspiracji. Na ochotnika poszedł do Auschwitz, by zaświadczyć o ludobójstwie. Po ucieczce służył w AK i walczył w Powstaniu Warszawskim. Gdy upadło, trafił do Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ale wrócił do kraju. By nie dopuścić do wyniszczenia narodu. Tu dopadli go agenci UB.
Polska Ludowa odpłaciła mu hańbiącym procesem, torturami i strzałem w tył głowy.

SYN
Andrzejowi odebrano tatę. Wzrastał z piętnem syna zdrajcy. Przez 67 lat nie mógł nawet pomodlić się nad grobem ojca. W PRL-u nie było dla niego miejsca. Trudno było o pracę, a o przeszłości nie wolno było mówić.

ŚLADEM TATY
Syn rotmistrza Pileckiego ma dziś 83 lata. Nie musi już i nie chce milczeć. Rusza śladami ojca. Trafia do miejsc, które pamiętają Witolda. I daje świadectwo o życiu jednego z największych polskich patriotów. Wszyscy powinniśmy towarzyszyć mu w tej podróży.

3. Dario Fo Córka papieża (28.09)

Włoski noblista spieszy na ratunek „diabelnej” córce papieża

Lukrecja była dzieckiem kardynała Rodrigo de Borgii, późniejszego papieża Aleksandra VI, i jednej z jego luksusowych kurtyzan. Otrzymała staranne wykształcenie, miała być dobrze wychowaną panienką.
Miała 12 lat, gdy po raz pierwszy posłużyła ojcu do osiągnięcia politycznych celów. Wydał ją za mąż i był świadkiem nocy poślubnej. Z pierwszym mężem sam ją rozwiódł, drugiego zamordował, na trzeciego wybrał kobieciarza i syfilityka.
Mimo przeciętnej urody stała się symbolem rozbuchanych żądz erotycznych i rozwiązłego stylu życia. Oskarżana o kazirodcze stosunki z ojcem i bratem nazywana była „największą kurtyzaną Rzymu”.
Lukrecja od zawsze fascynowała artystów, to im zawdzięcza wizerunek kobiety demonicznej. Taką znamy ją z głośnego serialu Rodzina Borgiów, który Dario Fo zaatakował jako „skupiony wyłącznie na seksie i graniczący z pornografią”.
Maestro staje w obronie Lukrecji. Swą książkę oparł na źródłach, m.in. na autentycznych listach córki papieża. Odnalazł w nich raczej kobietę łagodną, uwikłaną w okrutną grę ojca i odważną niż femme fatale. To jej – po raz pierwszy w dziejach − oddaje głos w swojej mistrzowskiej powieści. 

Skupiłem się jedynie na poszukiwaniu prawdy” 
Dario Fo

4. Serhii Plokhy Ostatnie Imperium. Historia upadku Związku Radzieckiego (14.09)

Czy Stanom Zjednoczonym naprawdę zależało na upadku ZSRS?
Na ile dzisiejsza sytuacja na Ukrainie ma związek z wydarzeniami z 1991 roku?

Boże Narodzenie 1991 roku. Miliony widzów na całym świecie oglądają opuszczaną nad Kremlem czerwoną flagę z sierpem i młotem. Michaił Gorbaczow ustępuje ze stanowiska prezydenta ZSRS. Imperium upada. Takiego gwiazdkowego prezentu nikt się nie spodziewał.
Kilka godzin później prezydent George H.W. Bush wygłasza historyczne przemówienie o końcu zimnej wojny. Trzykrotnie podkreśla zwycięstwo Stanów Zjednoczonych w walce z komunizmem. Ale to amerykański punkt widzenia.
Serhii Plokhy – uznany ukraiński historyk i wykładowca Uniwersytetu Harvarda – zdradza kulisy politycznej gry o sowieckie imperium. Gry, w której intrygi i walka o władzę na najwyższych szczeblach przeplatają się z konfliktami etnicznymi i pragnieniem wolności. Pierwsze skrzypce grają jednak nie Stany Zjednoczone, lecz Rosja i Ukraina.
Plokhy pierwszy dotarł do niepublikowanych dokumentów i świadków, dzięki którym mógł prześledzić utajnione dotąd zakulisowe decyzje. Opisuje pięć ostatnich miesięcy istnienia sowieckiego kolosa i obala wiele mitów. To klucz do zrozumienia współczesnego konfliktu między Rosją i Ukrainą.


5. Sylwia Chutnik Jolanta (14.08)

Jola widzi ze swojego okna trzy kominy. Najwyższy z nich wygląda jak latarnia morska. To jedyny stały element w jej życiu – życiu, z którego ciągle i bez usprawiedliwienia znikają kolejni bliscy ludzie.
Mieszka na warszawskim Żeraniu. Kończy szkołę krawiecką, zachodzi w ciążę, bierze ślub. Stara się przemknąć przez życie tak bezboleśnie, jak tylko się da. Ale pomimo pozoru stabilizacji Jolanta czuje, że jej świat się rozpada, że ona sama już do niego nie pasuje. Może po prostu też powinna zniknąć?
Transformacja. Magiczny moment ustrojowego przełomu. Czy rzeczywiście odmienił losy ludzi, którzy wchodzili wtedy w dorosłość?


6. Marek Krajewski Dżuma w Berslau (14.08)

W makabrycznych okolicznościach giną dwie wrocławskie prostytutki. Ktoś postarał się, by podejrzenie padło na nadwachmistrza Mocka. Przyparty do muru nie cofnie się przed niczym, nawet jeśli na drodze do sprawiedliwości stanie mu sama policja kryminalna i pewne tajemne bractwo, które stawia się ponad prawem.Dżuma w Breslau to piąty kryminał w bestsellerowej serii z Eberhardem Mockiem.

7. Jean-Christophe Bistard, Claude Quetel Dzieci dyktatorów (28.08)

Jak wyglądało prywatne życie dzieci dyktatorów?

Alina Castro musiała do swojego ojca mówić: Comandante, a jej brat Fidelito był trzykrotnie porywany przez własnych rodziców!

Syn Mao Zedonga dostał od taty płaszcz jako prezent ślubny, a córka Stalina Swietłana była tak „zachwycona” swoją ojczyzną, że 13 lat po śmierci ojca uciekła na Zachód.

Kim Dzong Un godnie zastąpił swego protoplastę, stając się najkrwawszym dyktatorem XXI wieku.


Przeróżne osoby, miejsca, charaktery i losy. Mianownik ten sam – ojciec despota.
Niektóre dzieci zmuszono, by poświęciły swoją niewinność. Reżim widział w nich kontynuatorów rządzącej dynastii. Inne, dla odmiany, traktowano nie lepiej niż resztę społeczeństwa.
Musiały stać w blasku fleszy w służbie propagandy lub ukrywać się przed wzrokiem nieprzystępnego ojca, który się ich wyrzekł i skazał na wygnanie.
Część z nich przyznaje się do dziedzictwa swoich ojców. Dla innych ten ciężar jest nie do udźwignięcia. Te ostatnie będą ze wszystkich sił starały się przeciąć więzy łączące je z ludźmi, z którymi przyszło im dzielić życie.
Prawda o Dzieciach dyktatorów leży gdzieś między prywatną opowieścią o losach pojedynczych ludzi a wielką panoramą dziejów. Pora ją odkryć. I zrozumieć.

~ Wydawnictwo Rebis ~


1. Sabahattin Ali Madonna w futrze (8.08)


Fascynująca historia miłosna, ale i tragiczna historia człowieka nieprzystosowanego do życia w społeczeństwie

Lata dwudzieste XX wieku. Młody Turek przyjeżdża na naukę zawodu do Berlina. Na wystawie malarstwa wielkie wrażenie wywiera na nim autoportret młodej niemieckiej artystki, zadziwiająco podobny do Madonny z obrazu renesansowego mistrza. Pewnego dnia poznaje jego autorkę. Tak zaczyna się jedna z najpiękniejszych, najbardziej autentycznych historii miłosnych w nowoczesnej literaturze tureckiej.
Wywodzący się z innej kultury, bezstronny obserwator w mistrzowski sposób odmalowuje burzliwą atmosferę Niemiec, które liżą powojenne rany. Udaje mu się uchwycić nastroje i rozmowy berlińskiej ulicy, a także stworzyć wyrazistych bohaterów.
To proza, która oddaje nastrój tamtej epoki równie znakomicie jak utwory Ericha Marii Remarque'a.
~~
wszystkie teksty pochodzą od Wydawcy lub z opisów na stronach Wydawnictw
grafiki pobrano z nadesłanych materiałów, stron Wydawnictw i Google Grafika

sobota, 29 sierpnia 2015

Królowa to tylko człowiek. Recenzja książki

W 1492 roku w hiszpańskim porcie Palos żegnano Krzysztofa Kolumba, nawigatora i żeglarza z Genui, który na trzech statkach miał odnaleźć morską drogę do Indii – w roku 1453 Konstantynopol zdobyli Turcy i droga lądowa na Daleki Wschód stała się zbyt niebezpieczna, by tamtędy przewozić jakiekolwiek cenne towary. Próbował tego już wcześniej portugalski król Henryk Żeglarz, wysyłając Bartłomieja Diaza, którego zamiar opłycięcia Afryki się nie udał i skończywszy wyprawę odkryciem Przylądka Dobrej Nadziei, wrócił do swojego kraju. A ta wyprawa była jeszcze bardziej ryzykowna. Kolumb ubzdurał sobie, co niemal wiek później udowodni polski astronom Mikołaj Kopernik, że Ziemia jest okrągła i płynąc na Zachód, dotrze do Indii od drugiej strony. Z pewnością w tłumie ludzi byli tacy, którzy byli pewni, że wszystkie trzy statki wraz z nawigatorem pewnego dnia spadną z krawędzi świata, ginąc w pustkach kosmosu, jeśli uprzednio załoga nie zostanie zjedzona przez potwory rodem z Odysei Homera. A jeśli już znajdą jakiś ląd, to będzie on pełen straszliwych poczwar, tylko trochę przypominających ludzi, z którymi nie będzie można się porozumieć. Kto tamtego dnia pomyślał, że nawigatorowi na drodze do Indii stanie nowy, nieznany jeszcze nikomu ląd? Terra nova. Nietknięty jeszcze brutalną stopą białego człowieka raj z cywilizacją, która fascynuje do dziś? Nikt. Chociaż może sam Kolumb, wsiadając na statek, widział już coś na horyzoncie; było to zapewne coś przełomowego w dziejach świata i Eurazji. Ale wydaje mi się, że nie tylko on – był jeszcze ktoś, kto postanowił zaryzykować i sfinansować tę wyprawę, wierząc w to, że żeglarz faktycznie gdzieś dotrze i coś odkryje. Tym kimś była królowa Izabela Kastylijska. 
 
Izabela Kastylijska vel Katolicka. Ze wstydem muszę przyznać, że nigdy bliżej nie interesowałam się tą postacią. Owszem, przewijała się w pozycjach, które czytałam, ale była tylko imieniem, które wspominano przy okaji zdobycia Grenady czy założenia Świętego Oficjum – co sprawiało, że opinie o niej były niezbyt przychylne – czy we właśnie odkrycia Ameryki. Królowa taka jak inne; losy ich były czasami o wiele tragiczniejsze niż Izabeli, chociażby wspomnieć o jej córce, Joannie Szalonej. Ostatnio jednak postanowiłam to zmienić, bo choć jestem świadoma, że z powieści historycznej nie nauczę się nic, to – jeśli będzie to rzecz w jakiś sposób ciekawa – z pewnością zachęci mnie do bardziej szczegółowych studiów nad postacią. Zresztą, jakby nie patrzeć, to mój ulubiony temat, który chyba nigdy mi się nie znudzi: dwór wielkich władców, intrygi i spojrzenie na monarchę jak na człowieka z krwi i kości, mającego własne emocje, własne życie, własne przemyślenia. Spojrzenie na politykę z innej, ciekawej perspektywy, od środka tak jak w lubianych przeze mnie powieściach pani Stachniak. Tyle że nie samą Katarzyną Wielką człowiek żyje, prawda?
 
Opowieść zaczyna się w chwili śmierci ojca Izabeli, króla Jana Kastylijskiego, a kończy zjednoczeniem Kastylii i Aragonii w jedną Hiszpanię. W te ramy czasowe Autor wkłada panoramę dziejów tego kraju, widzianą oczyma samej Izabeli – bo ona jest narratorką. Łącznie z wydarzeniami przełomowymi, ważnymi dla historii, jak zakończenie rekonkwisty i podbicie Grenady lub utworzenie Inkwizycji, poznajemy rzeczy ważne dla niej samej: ślub przyjaciółki, narodziny kolejnych córek i syna, pierwsze spotkanie z Kolumbem, śmierć obu braci czy poronienie dziecka. Gdzieś w tle rozgrywają się kluczowe dla Europy sprawy, których echa docierają do uszu Izabeli – w Rzymie papieżem zostaje Hiszpan kardynał Borgia, w Anglii kończy się wojna Dwóch Róż i zaczyna panowanie Tudorów – Katarzyna Aragońska, najmłodsza córka królowej, będzie zresztą żoną księcia Artura i jego brata, króla Henryka VIII, któremu urodzi Marię Tudor (niestety, tego już w książce nie ma). Wszystko to zanurzone i przefiltrowane przez emocje Izabeli, ale nie Izabeli królowej, tylko Izabeli człowieka, kobiety; kobiety nowoczesnej, ale i należącej do swoich czasów. 
 
Z pewnością Autorowi uznanie należy się za samo opowiedzenie historii królowej – wbrew pozorom nie jest ona tak bardzo popularna w beletrystyce z uwagi na to, że Izabela była postacią kontrowersyjną, a pisanie o niej wiąże się z pewnego rodzaju manifestem swoich poglądów. Chodzi tu oczywiście o Oficjum, o którym do dziś mówi się nie bez emocji, aczkolwiek Jan Paweł II przeprosił za to już dawno; trudno przemilczeć także niewątpliwy antysemityzm królowej, który niebezpiecznie wiąże się z nazizmem i religijnym fanatyzmem, a tu – w dzisiejszych rozkrzyczanych czasach – niezwykle łatwo o skandal. Pisząc o tej królowej, Autor wykazał się więc brawurą i prawdziwym zaangażowaniem w opowiadaną historię, a także niebanalnym pomysłem, dzięki któremu nie powielił już żadnej opowieści z innych książek tego typu – bo o ile o Tudorach widziałam i czytałam naprawdę wiele, to nigdy nie dano mi szansy poznać Izabeli Kastylijskiej na poziomie intymnych wyznań. 
 
Nie jest to książka, po której należy spodziewać się zapierających dech w piersiach wydarzeń czy szybkiej akcji, połączonej z obawą o życie bohaterów, chcoiaż nie brakuje intryg i spisków tak ciekawych, że wciągających do świata opowieści, w której można przepaść. To raczej historia o osobie, kobiecie, próbującej najpierw przeżyć, a potem utrzymać się u steru władzy i zrobić w tym czasie coś dobrego dla swoich poddanych. Opowieść o czymiś życiu, w którym przeplata się wiele spraw, dobro zlewa się ze złem, dobro z tragedią, a każdy popełnia błędy. Po prostu mocno fabularyzowana biografia nieprzeciętej królowej, wielkiej władczyni. Skonstruowana jest jednak tak, że nie nudzi, bo w miarę jak lubimy Izabelę coraz bardziej, to jeśli nawet wiemy, co wydarzy się w jej życiu, czekamy na jej emocje, na myśli, bo to – tak mi się wydaje – jest bardzo ważną rzeczą w książce. Zresztą trudno powiedzieć, że nie dzieje się tu nic; wręcz przeciwnie. Trudno przecież powiedzieć o życiu jakiegokolwiek monarchy, że było nudne, a Autor bardzo dobrze wszystko rozplanował, sprawiając, że akcja jest potoczysta, prędka, a przy tym na tyle rozbudowana, żeby czytelnik nie czuł żadnego niedosytu i w pełni zrozumiała nie tylko dla fanów historii. Jedną z niewielu wad w tej materii (drugą jest brak kontroli nad pewnymi wątkami, na przykład nad historią matki królowej, który mnie bardzo interesował) jest przerwanie historii królowej w najciekawszym momencie, bo chociaż władczyni umiera dwanaście lat później, przez ten czas zdarzyło się wiele innych, bardzo ciekawych i godnych opisania rzeczy. Zresztą polski podtytuł głosi, że jest to historia Izabeli Kastylijskiej, a ja rozumiem, że jeśli mówimy o historii, chodzi o całość życia królowej. I dość, że nie mam ochoty zajmować się czyj to błąd – Autorowi nie chciało się dalej pisać czy niepotrzebny podtytuł – bo chyba nie muszę dodawać, że czuję się zawiedziona i zasmucona. 
 
Kiedy kończyłam czytać powieść (popijając kakao) i w mojej głowie powstawały pierwsze zarysy recenzji, planowałam powiedzieć, że Autor popełnił kilka błędów z gatunków tych, których popełniać nie powinien. Nie wymagam, żeby wszystko było zupełnie cacy, bo w powieściach tak po prostu nie można, ale jeśli w pewnych aspektach pisarz wykazał się znajomością realiów i postaci historycznych, a jest to powieść stricte biograficzna, to myślę, że mam prawo wymagać dopieszczenia szczegółów. Ba! Szczegółów. Kilka rzeczy naprawdę ważnych zostało przedstawionych w nieco inaczej, niż powinno. Chodziło tu przede wszystkim o daty – data przyznania Izabeli i Ferdynandowi tytułu królów katolickich, data urodziny Joanny la Beltranei, okres podbijania Grenady, a także ów tytuł Majestad, funkcjonujący dopiero od czasów wnuka Izabeli, Karola V; nie mówiąc już o spotkaniu głównych bohaterów w Sergovii, do czego prawdopodobnie nie doszło. Z tego wszystkiego – na szczęście – Autor tłumaczy się w posłowiu, podając przy tym dość imponującą bibliografię. Zastrzeżenia mam jednak do kilku niuansów dworskich, jak kilkakrotnie rozpuszczonych włosów Izabeli czy obecności Ferdynadna przy porodzie (?!), homoseksualizmie Henryka IV Bezsilnego (mimo że dużo faktów świadczy o takich skłonnościach, prawdopodobnie dużo winien był guz na przysadce mózgowej) a także do motywacji królowej przy stworzeniu Inkwizycji i wygnaniu Żydów z Hiszpanii. Pisarz skonstruował wszystko tak, by wydawało się, że Izabela została zmuszona – albo przez męża, albo przez poniekąd fascynującego Torquemadę, albo też przez okoliczności, gdzieś w środku podejrzewając skutki swoich czynów. Cóż, czas spojrzeć prawdzie w oczy, panie pisarzu, choć zupełnie rozumiem potrzebę obrony. Izabela chciała tego sama. Takie życie, pan widzi. 
 
Chociaż Autorowi daleko do wyrafinowania pani Stachniak i jej szokująco dobrego warsztatu, język pisarza ma wiele zalet. Czyta się niezwykle szybko i lekko, bez żadnych niepotrzebnych dysharmonii czy potrzeby skupienia uwagi albo wysilenia inteligencji. Styl przy tym nie traci na swojej urodzie, czasami tylko, nie wiem, czy była to wina Autora, czy tłumacza, powtarzają się te same słowa, tak, by w języku polskim – czy angielskim – nie było odpowiednich zamienników; fragmenty te sprawiły pojawienie się na mojej twarzy lekkiego grymasu, jednak nie zniszczyły, na szczęście, potoczystości języka. Pięknie opisuje stroje i zwyczaje dworskie, a chociaż nie są to pełne opisy, to jedwabie szeleszczą naprawdę, aksamity przelewają się przez dłonie, a po palcami czuć fakturę grubych haftów, szczególnie tych na sukniach głównej bohaterki. Chciałabym takich szczegółów więcej, bo smakują jak ukochane w dzieciństwie maleńkie babeczki toffi, które Mama kupowała mi w pobliskiej cukierni, a których wadą było tylko to, że były małe i starczyły tylko na kilka gryzów (teraz wyobraźcie sobie takie ciastko wielkości talerza, tak samo, jak dwa razy więcej tych opisów w tej książce). Brakowało jeszcze opisów pięknych, hiszpańskich widoków, szczególnie upalnej Andaluzji z pomarańczami i cytrynami zwieszającymi się z gałązek drzew czy choćby murów Grenady, świadectwa prawdziwego bogactwa, potęgi i wykwintu Maurów, co teraz jest już niezwykle trudno gdziekolwiek zauważyć. Jestem pewna, że Autor zrobiłby to doskonale, a dla mnie czytanie tego byłoby wielką przyjemnością. No ale cóż. Gdybanie sprawia, że mój nastrój staje się bardziej ponury niż zwykle. Trzeba przecież napisać o dialogach – cokolwiek naturalnych i dobrych, ale za to niezbyt pasujących do epoki z powodu śladowych tylko ilości stylizacji na choćby składnię czy słownictwo języka XV-wieku, przez co siłą rzeczy trochę nienaturalnego; nie mogę narzekać tylko na wtrącenia z języka hiszpańskiego, pojawiające się od czasu do czasu i nadające autentyczności chociaż narodowości bohaterów. 
 
Jak już pisałam wyżej, główną bohaterką i narratorką książki jest Izabela Kastylijska. Z jednej strony pomysł to ciekawy, niemal tak samo, jak pisanie właśnie o tej królowej, ale z drugiej to coś w rodzaju strzelania sobie w piętę i nie tylko dlatego, że Autor nie rozumiał podstawowej sprawy dotyczącej królowej i usprawiedliwiał ją na każdym kroku z tych mniej chwalebnych czynów (co, pozwolę sobie na stwierdzenie, że obecnie jest już nieważne) . Pisarz jest mężczyzną i chociaż prawdzie kobiecej wrażliwości mu nie brakuje, co widać przecież w opisach, to nie zrozumiał tych półcieni i delikatnych, niemal niezauważalnych zmian zachodzących we wnętrzu przedstawicielki płci pięknej, przez co sama postać królowej jest lekko sztuczna i dość przyciężka, szczególnie w końcowych partiach powieści. To bardziej odbicie, wpisanie cech z książek, które Autor przeczytał na jej temat, a nie ich ożywienie, przynajmniej tak mi się wydaje. Zresztą z każdą stroną powieściowa Izabela staje się coraz mniej wiarygodna, nie tylko w kwestiach emocji, ale rzeczy, które definiują ją – miłości do męża, dzieci i, co mnie najbardziej ubodło, jej słynnej pobożności, która tutaj jest nawet mniejsza od mojej, jakaś taka nienaturalna i blada. Właściwie to dobrze, że pisarz trochę źle zinterpretował fakty dotyczące edyktu i Inkwizycji – byłoby trudno uwierzyć, że osoba z taką płytką wiarą ustanawia tego typu edykty. Na początku było lepiej, czuć było więź łączącą Izabelę i owego nieszczęsnego Alfonsa, a także nić przyjaźni między nią a Beatriz. Wszystko rozlazło się w jakiś sposób po koronacji bohaterki na królową i małżeństwie z Ferdynandem, jakby sztuczność relacji tych dwojga sprawiło, że reszta powoli rozchodziła się, a starania pisarza jeszcze bardziej pogłębiały dysonanse. Mimo tego ciężko nie lubić bohaterki i nie wspierać ją w trudnych dla niej chwilach podziwiać silny kręgosłup moralny w czasie, gdy przebywała na dworze zepsutego i nieszczęśliwego Henryka, a także – o ile mamy odpowiednio wykształconą empatię – współczuć wtedy, kiedy była biedna i ścigana przez markiza de Villenę. Ale to chyba nie tyle przez kreację postaci, ile przez naturalne podobieństwo jej losów do tego, co znamy z codziennego życia; może przez to, że po przeczytaniu tej opowieści Izabela będzie dla nas bardziej znajomą, a może przyjaciółką, niż niedostępną, wyniosłą królową, odległą od czasów, w których żyjemy? 
 
Za to nie lubię jej męża, Ferdynanda. Nie lubię go jako postaci historycznej. Miał dwójkę bękartów i przed śmiercią żony przyrzekł jej, że nigdy się już nie ożeni. Zgadnijcie, co zrobił, gdy zamknęła oczy? Cóż, polityka, wiadomo, ale zawsze jakoś tak nieprzyjemnie. W każdym w razie w książce jest postacią dość rozmytą – niby ma jakieś wady, zalety, jest męski, zuchwały, uparty, kocha swoją żonę, ale, tak samo, jak w przypadku Izabeli, nie czuć tego wszystkiego, a rysy rozmywają się. Brak konkretów, jakiejś iskry życia, czegoś charakterystycznego, może trochę mojej antypatii, ale myślę, że napisałabym to samo, gdybym była jego fanką. Tak samo Beatriz. O ile na początku jest sympatyczną postacią, bardzo pozytywną i pełną życia (czyli tego, czego zabrakło Izabeli) stopniowo usuwa się w cień, by po jakimś czasie ulec rozmyciu, wchłonięciu przez tło, zapomnieniu. Inną sprawą jest również doskonale odmalowana sylwetka brata Izabeli, Alfonsa, szczególnie te fragmenty, w których się bał, ale – nad czym ubolewam – on musiał szybko umrzeć, czym zabił Autorowi jeden z najlepszych rzeczy w książce. Podobnie jest z Henrykiem, choć dla tego osobnika nie mam ani cienia współczucia, tak samo jak dla jego żony i jej dziecka, choć to postacie naprawdę dobrze namalowane – strach się bać szczególnie demonicznej, ale dzięki temu sugestywnej Joanny Portugalskiej, a nienawiść jej córki do Izabeli jest niemal namacalna. Różowo nie było już przy postaci biskupa Carilla, który na początku wydawał się osobą tajemniczą i przez to ciekawą, a potem zmienił się w kolejnego rozmytego bohatera, który z niewiadomych powodów stracił większość swoich ciekawych cech. Najgorzej jednak było z Izabelą Portugalską, matką głównej bohaterki, której niezwykle ciekawy wątek został w pewnym momencie definitywnie skończony i urwany, mimo że żyła jeszcze cztery lata po tym, jak Kolumb odkrył Amerykę. A było to niezwykle ciekawe, ponieważ po wygnaniu Izabela stopniowo popadała w szaleństwo, a – jakby było mało – pisarz obaczył ją morderstwem niejakiego granda de la Luny, faworyta jej męża. Bardzo zainteresowała mnie ta postać, świetnie nakreślona, byłam więc bardzo zawiedziona, gdy w pewnym momencie bohaterka zaczęła się zachowywać tak, jakby nie miała matki. Mniejsza z jej nieczułością, ale po prostu mi przykro, kiedy pisarz marnuje takie dobre szanse na udoskonalenie powieści. Szkoda, wielka szkoda. Kilku bohaterów takich jak Joanna, matka królowej czy jej brat Alfons ożywiłoby fabułę jeszcze bardziej i uczyniłoby ją jeszcze ciekawszą.
 
Okładka jest dość minimalistyczna, jednak w pewien sposób wytworna i pasująca do treści książki. Na pierwszym planie mamy kobiecą, odwróconą postać o brązowych włosach we wspaniałej sukni z ładnie obszytymi bufami i żółtymi rękawami. Mimo że uważam zestawienie zielonego i żółtego za gryzące i niefortunne, a odsłonięte ramiona jak zwykle śmieszą mnie na okładkach powieści historycznych z sukniami z epok, szczególnie jeśli chodzi o królową, cała postać pasuje do delikatnego tła – beżowego zarysu gotyckiej świątyni, rozświetlonej jasnymi akcentami, co nadaje konstrukcji niespodziewanej, koronkowej lekkości. U dołu tło i suknia staje się coraz ciemniejsze, co wygląda dość osobliwie. Napisy są lekko wytłaczane, z wielkim nazwiskiem Autora w takiej samej czcionce, co na pozostałych książkach pisarza i ładnym tytule oraz nieco jaśniejszym podtytule, jak już mówiłam wcześniej, zupełnie niepotrzebnym (tym razem jednak tytuł angielski został przetłumaczony poprawnie, aczkolwiek jakoś nie pasuje do książki; być może to tylko moje IQ spadło do zera), a wszystko otoczone ładnym, ozdobnym szlaczkiem. Tytuł na grzbiecie został obwiedziony ładną ramką, a blurb otoczony jest czymś w rodzaju kawałka portalu ze średniowiecznej katedry, z zamkiem nad właściwym tekstem – całość jest w jasnych odcieniach beżu, co wygląda bardzo ładnie i estetycznie. Zresztą książka została wydrukowana na ładnym, przyjemnym w dotyku papierze, estetyczną czcionką i w dość niestandardowym dużym formacie, do którego na początku trudno jest się przyzwyczaić, a każdy rozdział rozpoczyna maleńka korona – sympatyczny dodatek, dzięki czemu wydanie nie jest monotonne. Na pierwszych stronach znajdziemy nieskomplikowane drzewo genealogiczne dynastii Trastámara obejmujące najważniejszych członków wraz z datami urodzin i śmierci – nie polecam jednak zaglądania tam podczas czytania książki, chyba że przy końcu, bo zawiera dużo informacji – a także ogólnikową mapkę historyczną (po polsku, Bogu dzięki!) na której zaznaczono najważniejsze krainy historyczne Hiszpanii i miasta, które zostały wspomniane w powieści. Dzięki temu wszystkiemu powieść nawet trzyma się z prawdziwą przyjemnością, a jeśli spotkałabym ją w księgarni lub w bibliotece, z pewnością zauważyłabym ją na półce i wzięła do swoich łapek. 
 
Izabela Kastylijska była człowiekiem. Nieprzeciętnym, ale jednak tylko człowiekiem. Popełniała błędy jak każdy z nas i nie sposób jej nie krytykować, jednak trudno też nie chwalić. Oprócz niechlubnego edyktu i Oficjum zrobiła dla swojego kraju i świata wiele dobrego – dzięki niej Kolumb odkrył Amerykę dla Europy (oczywiście nie mam na myśli okrutnego postępowania pierwszych zdobywców – wiadomo, że z najlepszych rzeczy ludzie potrafią stworzyć coś złego lub to zupełnie zniszczyć), a dla Hiszpanów jest tym, kim dla Włochów Garibaldi, dla Niemców Bismarck, a dla Polaków Piłsudski. To ona przecież, razem ze swoim pożal się Boże mężem, zjednoczyła Kastylię i Aragonię, w pewien pośredni sposób podbiła Grenadę, odzyskując cały Półwysep Iberyjski. Czasami także się myliła, a jej życie prywatne nie wyglądało jak bajkowy romans, raczej było wiele gorsze niż niejeden los człowieka przeciętnego. Może wydawać się to niektórym osobom bardzo dziwne, bo ciężko jest uświadomić sobie, za datami, nazwami miejsc bitew i suchymi faktami kryją się prawdziwi ludzie – czasami lepsi, czasami gorsi, tacy jak my. Jednak dopiero czytając o nich, zaczynamy dostrzegać, jak bardzo są nam bliscy, chociaż wydają się tacy dalecy przez setki dzielących nas lat. Nasze problemy, nasze starania i nasze nadzieje są zawsze takie same – czy jest się hiszpańską królową, dzięki której pewnego dnia Kolumb zawinął na wyspę San Salvador, czy nic nieznaczącą blogerką. Pod aksamitami i pod jenasami jesteśmy tym samym – ludźmi.

Tytuł: „Przysięga królowej. Historia Izabeli Kastylijskiej”
Autor: C.W Gortner
Moja ocena: 6/10 

Za egzemplarz serdecznie dziękuję pani Edycie z wydawnictwa ZNAK  

środa, 26 sierpnia 2015

Wiele innych gier. Recenzja książki

Zawsze powtarzam – i wydaje się to prawdą – że próbę czasu przetrwają książki wybitne, co jest chyba najskuteczniejszym kryterium, które pozwala nam stwierdzić, czy mamy do czynienia z arcydziełem czy też nie. Można lubić Zmierzch, ale rzadko się już teraz o nim wspomina, jeśli już, to niemal zawsze w kontekście negatywnym. Wydaje się – co też widać po tej słabszej stronie blogosfery książkowej – że fani Edwarda zdradziły go z takimi osobnikami jak Cztery, choć tak naprawdę trylogia Niezgodna powoli odchodzi w zapomnienie, a po premierze ostatniego filmu, które zresztą nie cieszy się zbytnią popularnością, będzie już tylko częścią tej niechlubnej historii literatury młodzieżowej. Zajmując się prorokowaniem -   choć nie jestem żadnym medium czy czymś w tym rodzaju – za kilka lat nikt nie będzie pamiętał – na przykład - o Kierze Cass, o ile nie napisze czegoś jeszcze, a wszystkie inne wygrzebywane przez mniej znane wydawnictwa Autorki, szybko umrą śmiercią naturalną. I to nawet nie jest przykre. Ot, życie. Rozrywka na raz rządzi się swoimi prawami – za kilka, może kilkadziesiąt lat nazwiska takie jak Victoria Aveyard, Sarah J. Mass czy John Green (poza Gwiazd naszych wina!) zostaną wyparte przez inne, może lepsze, może gorsze. Młodzieżowa dystopia, young adult, New Adult, romanse i przyjemne opowiastki o podróżach w czasie zostaną wyparte przez inne trendy, może przez pojawiające się coraz odważniej kryminały dla młodych czytelników czy steampunk, chociaż – znając pomysłowość człowieka – być może, że jakiś pisarz wyczaruje zupełnie coś nowego?  

Ze zdumieniem pomieszanym ze smutkiem odkrywam, że znam zaledwie kilka współczesnych mi opowieści dla młodych czytelników, które mogą stać się klasyką, a chociaż zdobyć zainteresowanie kolejnych pokoleń, może w pewien sposób nawet ich zachwycić. Opowieści, które poza porywaniem nastoletnich serc jakimś wytatuowanym chłopakiem z równie absurdalnym imieniem co pustą osobowością, niosą jakieś uniwersalne przesłanie, coś głębszego, ciekawszego, a przede wszystkim ponadczasowego. Jak powiedziałaby to moja Mama – coś wartościowego, co dostrzeże każdy, kto z wrażliwością szuka w czegoś więcej niż rozrywki. Pomijając Jeżycejadę Musierowicz, która – jak widać po najnowszych tomach – stała się już historią, nie jestem w stanie wskazać ani jednej polskiej powieści, która by spełniała to wymaganie w stu procentach. A zagranicą? Oprócz wspominanego wyżej Gwiazd naszych wina zaryzykuję stwierdzenie, że całkiem słusznie słynna i podziwiana trylogia o losach Katniss Everdeen, młodej buntowniczki z Panem i nie chodzi o to, że po prostu lubię tę opowieść.

Katniss, zniszczona psychicznie dwoma Igrzyskami pod rząd, staje się twarzą rebelii, Kosogłosem. W istocie jest tylko jednym z pionków na politycznej szachownicy, z którym coraz mniej liczą się nawet jej zwolennicy – okazuje się, że sprawiedliwa w założeniach rebelia ma pomóc przetasowaniom u szczytów władzy i skierowaniu terroru, łącznie z wyprawieniem kolejnych Igrzysk, w stronę mieszkańców Kapitolu przez nową prezydent, niejaką Coin. Dziewczyna traci przy tym niemal wszystkie bliskie sobie osoby i dom, a jej serce wciąż jest rozdarte między towarzyszem lat młodzieńczych i ukochanym z czasów Igrzysk. Czy bohaterka, której poczynania na kartach książki i ekranach śledzi cały świat, wyjdzie cało z ostatniej rozgrywki?

Już odpowiadam – niekoniecznie. Całość przecież kończy się stwierdzeniem, że istnieje wiele innych, dużo gorszych gier do rozegrania. Z pewnością niejednoznaczne to i prowokujące, tak jak pozbawiający złudzeń, mocny i kontrowersyjny koniec (jeśli myślisz, że chodzi mi o to, że Katniss nie była z tym chłopakiem, z którym powinna, to możesz właściwie skończyć czytanie tej recenzji, bo mimo że bardzo polubiłam Gale’a, uważam, że wątek o związku z Peetą w kontekście powieści jest odpowiedni i przemyślany). Historia Kosogłosa nie ma właściwie dobrego zakończenia, bo mimo że dowiadujemy się, że doczekała się dwójki dzieci  koszmary zostają, strach przed stratą oplata gardło jak żelazna obręcz, a piękna Łąka jest cmentarzem. To bardzo ciekawe rozwiązanie, o wiele mocniejsze od śmierci Tris (dziękuję za spoilery, mordy wy moje kochane) w Wiernej, z pewnością zaplanowane przez Autorkę już na początku. Zresztą, co jest największą zaletą powieści, nie jedyne – pisarka jest bezwzględna niczym ten parszywy morderca G.R.R Martin, nie oszczędza nawet Katniss, której ciało pokrywają coraz to nowe blizny, nie mówiąc o duszy (w ostatnich rozdziałach jesteśmy świadkami klinicznej depresji bohaterki). W tym właśnie kryje się siła powieści, właściwie całej trylogii – wszystko jest tak ponuro autentyczne i okrutne, że trudno uwierzyć, że to tylko czysta imaginacja Autorki. Literacka tu jest chyba tylko miłość Katniss i Peety, cały ten trójkącik miłosny; reszta to okrutna, bezwzględna wojna i równie bezwzględni gracze, z którymi dziewczyna nie ma szansy, ginący ludzie i brak miejsca na sentymenty. A wszystko do bólu prawdziwe i wiarygodne, że serce łamie się ze smutku, a umysł buntuje się przeciwko rozwiązaniom fabularnym – miała to być ucieczka w lepszy świat, a okazało się, że jest tu co najmniej tak samo jak w naszym. I jeszcze to The Hanging Tree… Czy inny twórca, piszący na tej grupy wiekowej, zdobyłby się na taki krok? I tak – to zdecydowanie najmroczniejszy, ale też najwspanialszy tom trylogii.

Finał jest jeszcze bardziej krwawy, chociaż nie brakuje tu wcale nieźle skonstruowanego  i wiarygodnego wątku politycznego, chociaż pisarka nie sili się na wnikanie w szczegóły – z jednej strony wielka szkoda, bo przez to świat przedstawiony jest nieco uboższy, jednak rozumiem, że machinacje Snowa i innych mogłyby się wydać komuś zbyt poplątane i nużące. Poza tym akcja do złudzenia przypomina gry komputerowe, szczególnie fragmenty o zdobywaniu stolicy – eleganckie domy Kapitolu, wymyślne urządzenia do zabijania, latające wokół flaki i krwawe plamy. Wszystko mknie do przodu z przerażającą szybkością, plenery zmieniają się jak w kalejdoskopie, bohaterka z małymi przerwami trafia z deszczu pod rynnę, a lista bliskich jej ludzi, którzy zostali zabici – na różny sposób – przedłuża się z każdą stroną. Chyba nie było nikogo, kto nie denerwowałby się nagłymi, zupełnie nieprzewidywalnymi zwrotami akcji, jak choćby powrót Peety z Kapitolu ze zmodyfikowaną pamięcią, zabójstwie prezydent Coin i we wielu innych fragmentach, nie potrafiąc oderwać się od absorbującej lektury. Wszystko jest jednak zbudowane bardzo logicznie i z wielkim pietyzmem, tak, że czytelnik nawet przez chwilę nie czuje się zdezorientowany czy ma jakiś problem dlaczego i po co. To bardzo delikatna, przemyślana konstrukcja, która mogłaby runąć przy pierwszej lepszej okazji sprawiając, że książka straciłaby wiele na swojej ponurej wymowie, a niektóre kwestie jeszcze z poprzednich tomów nie zostałyby do końca wyjaśnione – co ciekawe, w przeciwieństwie do innych zakończeń serii czy trylogii dla młodzieży, historia Katniss jest zamknięta i to w sposób ostateczny: każda kontynuacja zniszczyłby efektowne, niewątpliwe zmuszające do refleksji zakończenie.

Dopiero po przeczytaniu ostatniego tomu można dostrzec sens całej trylogii, tę drugą warstwę, może nawet ciekawszą od historii bohaterki. Choć można interpretować to różnie, moim zdaniem opowieść o Katniss ma wymowę prawdziwie pacyfistyczną – Autorka potępia zarówno terror, jakim były Igrzyska Śmierci (nie wspominam o popycie na skandale i coraz głupsze telewizyjne show) , jak i wojnę, a w rewolucji, jak każdy nieco zorientowany w historii, widzi tylko dążenie pewnej grupy ludzi do władzy w imię szlachetnych idei i przez trupy tych, którzy uwierzyli w lepszy świat. Zresztą ludzie – jak mówi na końcu książki Plutarch – są tylko wrednymi stworzeniami, które kiedyś, z pewnością, znów doprowadzą do rozlewu krwi. Niestety. Ale na razie jest pokój – Katniss obserwuje swoje dzieci bawiące się na łące, pod którą pochowani są mieszkańcy Dystryktu Dwunastego, którzy zginęli w ataku Kapitolu, świadoma, że one nie wiedzą co to jest wojna, nie znają demonów jakie ją dręczą, nie wiedzą, że musi przypominać sobie wszystkie akty dobroci, jakie ludzie jej wyświadczyli, żeby przeżyć kolejny dzień pełen demonicznych wspomnień. Choć to w rzeczywistości mocno spłycony na potrzeby powieści dla młodzieży pogląd, a i dla mnie nienowy, bo ludzie już dużo powiedzieli na ten temat, ale skryte pod ciekawą opowieścią zasługuje na moją uwagę, choćby dlatego, że – mam nadzieję – będą osoby, które z lektury wyciągną jakieś wnioski i nauczą się kilku rzeczy, tak ważnych w niespokojnym świecie.

Panna Everdeen to bohaterka z charakterkiem, która tu jeszcze bardziej ewoluowała. Uparta, niepokorna bardzo silna, mimo tego, że z rozdziału na rozdział stacza się w głąb załamania nerwowego i depresji, tonie w tych starszych wspomnieniach, z podwójnej dawki Igrzysk, a także tych nowszych. Mimo tego nie poddaje się do końca, nawet wtedy, kiedy wiadomo, że Kapitol został zwyciężony, a faktycznym wrogiem okazała się Coin - za każdym razem, gdy myślę o niej, zdumiewa mnie niezwykle sprawny kręgosłup moralny bohaterki i autentyczne, altruistyczne poświęcenie dla rodziny, dla młodszej siostry. Katniss to wojowniczka, taka, jaką sama chciałabym być, ale jednocześnie osoba słaba, jak każdy z nas – daje się ponieść emocjom, swojemu bólowi, rozpaczy i panicznemu strachowi o najbliższych. Znów musi odgrywać rolę, której nie chce, znów nie może robić tego, co uważa za słuszne – nie jest już trybutem, którego zmusza się do zabijania innych, tylko medialną ikoną buntu przeciwko Kapitolowi, bezdomną przykrywką kombinacji Coin i wreszcie osobą, która, w różny sposób, traci niemal wszystkich przyjaciół, siostrę i matkę. I która odkrywa, że wszystko, o co walczyła to kolejna dyktatura. Oczywiście, ma swoje wady, bo czasami jej upór był prawdziwie ośli i głupi, a jako kobieta nie rozumiała wielu aspektów wojny, a dużo decyzji podejmuje emocjonalnie, ale wszystko sprawia, że jest jeszcze bardziej plastyczną, wiarygodną postacią, żywym, czującym człowiekiem; człowiekiem dobrym, ale przecież nie pozbawionym wad i po ludzku słabym. Człowiekiem potrzebującym spokoju, nie tylko po to, by rozważyć swoje sprawy sercowe, ale także by odpocząć. Człowiekiem, od którego wymaga się więcej, niż jest w stanie z siebie dać. Człowiekiem, który musi samotnie stawić czoła śmierci przyjaciół, ludzi, których zabiła sama albo z różnych powodów była jej pośrednio winna. Słowem – najbardziej pełnym, wielowymiarowym portretem bohaterki z całej trylogii; portretem skończonym i bardzo wnikliwym, z wszystkimi psychologicznymi konsekwencjami i cechami, które sprawiają, że nie sposób Katniss nie lubić, a przynajmniej nie dopingować jej czy współczuć. A także – trudno powiedzieć, że nie jest żywym człowiekiem tylko postacią książkową.

Bohaterowie drugoplanowi i epizodyczni również nieco się zmielili – nie mówię tu o Peecie ze zmodyfikowaną przez Kapitol pamięcią, chociaż była to dla mnie nie lada niespodzianka, bo nie o to chodzi, ale choćby taki Gale. Bardzo przystojny i tak dalej, nie mówię, ale Autorka coraz bardziej eksponuje to, co zarysowała już mocno w poprzednich częściach, łącznie z rozdawaniem pocałunków i na prawo i lewo oraz nienawiścią, jakoś kłócącą się pragnieniem pokoju przez Katniss, przez co  – szczerze mówiąc – nie nadawałby się na osobę, jaka mogłaby towarzyszyć dziewczynie przez resztę życia. Ale przecież nie tylko on. Zaskoczyli mnie Prim i Finnick – ona szybko dorasta, pozostając wciąż dzieckiem, a on przestaje być przystojnym chłopakiem z trójzębem, zakochanym w nieszczęśliwej Annie, zamieniając się w prawdziwego żołnierza (a potem rozdziera moje i tak obolałe serce). Nawet Haymitch i Effie – ich sylwetki zostają pogłębione przez kilka następnych światłocieni, rysów, które zmieniają ich w postacie jeszcze ciekawsze, pełniejsze i w pewien sposób bardziej wiarygodne dla czytelnika. Ciekawią także nowe postacie, które pojawiają się dopiero tu – Pollux, Cressida, a także pokręcona, ale bardzo sympatyczna Tigris; jestem naprawdę zachwycona tą postacią i podziwiam Autorkę, bo sama na taki ekstrawagancki pomysł nie wpadłabym nigdy. O ile w poprzednich częściach mieliśmy dobre postacie literackie, nakreślone w dobry sposób na papierze, to w finale mamy prawdziwych ludzi – co prawda niektórzy z nich mają kocie wąsy i prążki – żyjących i namacalnych tak bardzo, że po odłożeniu książki ciężko rozumieć, że to tylko fikcja.

Autorka ma swój specyficzny, ale doskonały styl. Nie jest on zbyt prosty i lekki, ale niezaprzeczalnie ma swoją hipnotyzującą harmonię, melodię, która – jako że pisarka ma już dość duże doświadczenie – nie jest przerywana jakimkolwiek dysonansem. Zdania są krótkie, ale w pewien sposób malownicze, niezwykle plastyczne i bardzo trafnie odmalowujące kolejne sceny, szczególnie te pełne akcji, – z którą pisarka radzi sobie świetnie; nie ma tam nawet grama chaosu czy topornych opisów, które zamiast zaciekawiać, sprawiają, że czytelnik zaczyna się nudzić - które nabierają jeszcze więcej dynamiki przez narrację w czasie teraźniejszym (wyobrażam sobie, jak bardzo było to trudne dla tłumacza! – w języku polskim są czasowniki, które nie da się powiedzieć w czasie teraźniejszym) i prosty, czasami suchy, jakby surowy język tych scen wywiera jeszcze większe wrażenie na czytelniku, choć pod tym wszystkim pisarka w mistrzowski sposób ukrywa emocje, dające się wyczuć i z zimną krwią podnosi napięcie, zmuszając czytelnika do pożarcia powieści jak najszybciej, by przekonać się, jak to się wszystko skończy – może Katniss skończy jak Tris, a jeśli nie, to będzie z Peetą czy Gale’em? Czyta się przy tym szybko, bo – niestety – książka gruba nie jest, a styl Autorki, choć jak pisałam, dość skomplikowany i nie tak lekki jak innych twórców, sprawia, że powieść można przeczytać bardzo szybko i z zapartym tchem, zwracając uwagę tylko na szybką, sensacyjną akcję, by dopiero później, gdy ochłoniemy, zwrócić uwagę na głębsze przesłanie, tak zmyślnie przez Autorkę ukryte.

Okładki filmowe nigdy mi się nie do końca podobały, ale porównując je do tych poprzednich, mają w sobie coś pasującego do trylogii, a ognisty kosogłos na okładce bardzo przyciąga wzrok na sklepowych półkach. Tym razem nie jest to broszka ze strzałą, jak na okładce pierwszej części, albo broszka z samym kosogłosem, ale ptak z triumfalnie wyciągniętymi skrzydłami, jak na filmowych plakatach. Czarna okładka za bardzo się świeci (wolałabym, gdyby była matowa, bo nie cierpię świecących folii, jakimi się obkleja niektóre książki; to, że źle wygląda to na zdjęciach to chyba najmniejsze zło), ale za to ładnie kontrastuje się z pomarańczową grafiką z płomieniami i napisami w dopasowanej do reszty czcionce, a okładka ma dwa bardzo ładne skrzydełka, które jakoś ozdabiają książkę. W środku wszystko pozostało niezmienne z poprzednim wydaniem – pierwsze strony poszczególnych rozdziałów są ozdobione są taką samą grafiką, dość udaną, ale moim zdaniem niepotrzebną; czcionka jest przyjemna w czytaniu, tak samo jak papier, biały i gatunkowo bardzo dobry – takie estetyczne wydanie sprawia, że książkę trzyma się przyjemnie w ręku i nie ma żadnych przeszkód w delektowaniu się treścią.

Opowieść o Kosogłosie to po prostu bardzo dobra książka i uniwersalna historia, jakich teraz mało, która ma szansę przeżyć wszystkich jej naśladowców w stylu trylogii Veronicy Roth. Bo to pomimo wątku miłosnego nie jest romans – to raczej nowocześnie brutalna powieść dla wrażliwych, młodych ludzi, świadomych tego, że w tym świecie nie ma nic różowego, a jeśli już to więcej jest krwistej czerwieni. Rzecz z prawdziwymi wartościami i trudnymi pytaniami, na które – poza Katniss – każdy musi sobie odpowiedzieć sam, uświadamiając sobie, jak ważny i cenny jest pokój na świecie, jak wielkim darem jest rodzina i spokojne życie bez koszmarnych wspomnień. Jak bardzo Katniss była poraniona. Ale z drugiej strony Autorka pokazuje nam, że nie możemy mieć dużo nadziei – ludzie zawsze znajdą jakiś powód do wzajemnego rozlewu swojej krwi, do obejmowania władzy, do machinacji, do walki o sprawiedliwość, do wojny, do nienawiści, która zapala się nawet w sercach dobrych ludzi. I nawet bohaterka tej powieści, która zaczęła swoją wojnę o sprawiedliwość zgłaszając się na ochotniczkę na Igrzyska, grzebiąc Rue i zwyciężając niemal trzy razy ze swoim wrogiem i pokazując głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale dzieci bawią się na łące, nie wiedząc, że to cmentarz. A na świecie wciąż pozostało wiele innych, gorszych gier do rozegrania.

Tytuł: „Kosogłos”
Autor: Suzanne Collins
Moja ocena: 8/10