wtorek, 17 maja 2016

Nowoczesny Wołodyjowski. Recenzja książki




Wczoraj robiłam porządek w zalegających w moim pokoju papierach i szpargałach, które – przyznaję się bez bicia – od czasu Wielkanocy zdążyły się pokryć miękką, szarawą warstewką kurzu. Wśród milionów notatek, bazgrołów, jakiś dokumentów i mnóstwa innych, zupełnie niepotrzebnych rzeczy, w pudle pełnym paragonów i katalogów, znalazłam album ze zdjęciami z dzieciństwa. Choć rzadko poddaję się tej błogiej, sentymentalnej fali wspomnień, bo będąc przez większość życia wymęczonym zombie na kofeinowym haju i witaminach ciężko sobie coś przypomnieć, nie mówiąc o czymś naprawdę miłym. Po sprzątaniu usiadłam więc z kubkiem herbacianej mieszanki i zajęłam się przeglądaniem albumu, który zaszokował mnie od pierwszych stron. Mała (jak zwykle blada) Kylie z grubą encyklopedią w ręce. Kylie na wakacjach. No i sześcioletnia Kylie wyprężona na baczność, z poważną miną salutująca Mamie, która robiła tamto zdjęcie. Zdjęcie z czasów, w których jeśli ktoś zapytał mnie, kim chciałabym być, odpowiadałam, że oczywiście oficerem. Z czasów, w których zamiast bawić się Barbie przeglądałam książki o czołgach i mnóstwo godzin spędzałam na  patrzeniu się na kuzyna, który sklejał niszczyciele i torpedowce z czasów wojny na Pacyfiku. Te wspomnienia zasmuciły mnie tak bardzo, że rozbolała mnie głowa i musiałam wspomóc się kolejną kawą. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że chociaż raczej nigdy nie zostanę żołnierzem, to zawsze mam historię, pełną przecież krwi, flaków i wszelkiego rodzaju wojen; historię, dzięki której mogę chociaż wyobrazić sobie to, czego może nigdy nie doświadczę. 





Już od początku mojej fascynacji tym, co działo się w przeszłości, wiedziałam, że łamię pewien stereotyp – historyk czy żołnierz to zawody tradycyjnie wykonywane przez mężczyzn. Ba, gdyby oględnie przyjrzeć się historii, wydawałoby się – ku złości wszystkich feministek świata – że to od zawsze tworzyli ją mężczyźni. Królowie, wodzowie, cesarze, prezydenci, Jezus, Mahomet i Mojżesz. Poza takimi osobowościami jak Estera, Judyta, Kleopatra, Joanna d’Arc, królowe Melisanda Jerozolimska, Elżbieta i Wiktoria czy Bona, kobiety wydawały się zawsze tylko dodatkiem, ozdobą czy jaśniejszą stroną historii. Stroną nie mającą znaczącego wpływu na wielką politykę, w rzeczywistości będącą okrutną rozgrywką o władzę, dominację czy przetrwanie, a to właśnie rozumie się pod pojęciem historia. A przynajmniej tak było w poprzednich wiekach, kiedy badacze trzymali się sztywnych ram konwenansów społecznych, które uległy przeobrażeniu dopiero niedawno i dzięki temu można było odkryć kobiecą historię światu, jak to uczyniła Autorka książki o wielkich kobietach krucjat: wspomnianej już Melisandzie, Agnieszce de Courtenay, Sybilli czy nieszczęśliwej Izabeli. Ale krucjaty to krucjaty, a przecież nasza własna historia obfitowała w wiele kobiet, o których grzech nie wspomnieć, a może i napisać książkę, co wielu polskich pisarzy zaczyna dostrzegać. Elżbieta Cherezińska wybrała ostatnie lata rozbicia dzielnicowego, a Autor (!) tej książki postanowił zmierzyć się z końcówką XVII wieku – okresem tragicznym, opisanym już wcześniej przez Sienkiewicza w Panu Wołodyjowskim. Tylko zamiast polskiej szlachty z pogranicza Rzeczpospolitej tutaj śledzimy losy największych ludzi tamtej epoki… a właściwie ich żon i wielu innych kobiet, które miały większy wpływ na dzieje, niż byśmy przypuszczali. 

Maria Kazimiera Sobieska [źródło]
Z pewnością głównym wątkiem książki jest – ile razy już to przerabialiśmy – rozgrywka o władzę i, co za tym idzie, ocalenie Rzeczpospolitej od najazdu tureckiego oraz nieudolnego króla, Michała Korybuta Wiśniowieckiego, który nie potrafi rządzić osłabionym przez wojny i pogrążającym się w anarchii krajem. I chociaż wydawałoby się, że głównymi graczami są nieszczęsny syn księcia Jaremy i Gryzeldy z Zamoyskich (nie bez przyczyny zwanej wilczycą z Zamościa) nad którym ciąży grzech infamii, oraz hetman Sobieski, to za nimi stoją wpływowe kobiety, często bardziej okrutne od współmałżonków. One nie zawahają się przed żadnym nieczystym zagraniem – skrytobójstwo, trucizna ukryta pod gorsetem i na kartach książki, a nawet wykorzystanie własnego ciała. Mężczyźni są pionkami, tak jak Michał Korybut, który z zasady nie wiedział nic o planach matki i żony, poświęcając czas dla następnego kochanka. Ba! Dość by wspomnieć o Marii Kazimierze d’Arquien, czyli Marysieńce, ukochanej Jana Sobieskiego, ale najskuteczniejszym szpiegiem i agentem do zadań specjalnych jest kobieta, która z pewnością przypadnie do gustu męskiej części fanów Lary Croft i Tomb Rider. A wszystko to w historycznej otoczce z rekwizytami charakterystycznymi dla szlacheckiej Polski i eleganckim, smakowicie grubym wydaniu, które doskonale wygląda na półce. Czego chcieć więcej? 




To była miłość od pierwszego wejrzenia. Aż za bardzo przypominała moją ukochaną Trylogię Sienkiewicza, żeby się w niej nie zakochać. Poza tym ociekająca krwią okładka, szachy, tytuł i opis sprawiły, że byłam pewna co do tego, że jeśli wnętrze spełni moje oczekiwania, Zagłoba, Wołodyjowski i reszta ekipy będą mieli poważną konkurencję (chociaż opowieść Sienkiewicza zajmuje kawał mojego serca). I, ponieważ nie będzie to dzieło ku pokrzepieniu serc, a raczej ku rozrywce, miałam nadzieję, że nie skończy się tak źle jak arcydzieło XIX-wiecznego pisarza. Zresztą uwielbiam szpiegów, agentów i zakulisowe machinacje same w sobie, bo inaczej nie oglądałabym House of Cards i dostawała hiperwentylancji na widok jakichkolwiek Królów Przeklętych. Poza tym nie ukrywam, że tęskno mi jest do ostatniego tomu piastowskiej trylogii pani Chrezińskiej i każda fascynująca cegła skróci mi czas oczekiwania. Szczególnie taka cegła, która zapowiadała się na naprawdę ciekawą i wciągającą, a przede wszystkim stanowiącą pewne novum w polskim powieściopisarstwie historycznym. Kto wie, pomyślałam, przeglądając książkę po wyjęciu z jej z paczki, może to nawet nowa, nowoczesna Trylogia? Albo jeszcze jedna polska wersja Pieśni Lodu i Ognia? Szczerze mówiąc, miałam ochotę na skrzyżowanie obu. 

Eleonora, żona Wiśniowieckiego [źródło]
Okładka jest dużym atutem książki, chociaż myślę, że po trochu zdradza jej treść. Zakrwawiona szachownica (poniekąd zostało to dobrze pomyślane, bo pasuje do tytułu – gambit hetmański to jeden z zamkniętych otwarć szachowych, co w przypadku tej konkretnej książki nabiera podwójnego znaczenia) i kobieta we wspaniałej, obszywanej futrem sukni, ze złośliwym uśmieszkiem na krwistoczerwonych ustach przestawiająca biały pionek. Całość trochę przypomina plamy krwi na okładkach poszczególnych części Królów Przeklętych, ale przyjmijmy, że to dość analogiczne powieści, więc to po prostu moje skojarzenia. Poniżej ciekawą czcionką wypisano tytuł i mniejszą – brawo – imię i nazwisko Autora. Drobną, białą czcionką, która zapewne stanie się nocnym koszmarem niejednego okularnika, dopisano jeszcze wyjaśnienie do tytułu i grafiki – moim zdaniem niepotrzebnie, bo szerzej na ten temat napisano na blurbie, a zresztą myślę, że okładka powinna być tylko delikatną aluzją do treści książki, pozostawiając treść otoczoną tajemnicą aż do tego wspaniałego momentu, w którym siadamy i zaczynamy czytać. Blurb na szczęście jest dość enigmatyczny, streszcza całość w ogólnikach, chociaż entuzjastyczna recenzja pod opisem wydawnictwa i tą pomysłową, barokową przedziałką wymienia kilka kolejnych informacji – wątków, które wolałabym odkryć sama. No ale blurb jest tylko dla kozaków (jeśli wiecie, o których mi chodzi), których gabaryty książki przerażają. W każdym razie kiedy próbuję go czytać, moje zmęczone, spuchnięte od uczulenia ślepia zaczynają się plątać, a białe, cienkie literki złośliwie wirują mi przed oczami. Koszmar. Dobrze że całość świetnie wygląda na półce, wśród innych cegieł, wyróżniając się czerwonym, lekko przybrudzonym grzbietem, na którym zmieścił się tytuł, imię i nazwisko Autora oraz grafika przedstawiająca orła w koronie, która będzie otwierać kolejne rozdziały - mała rzecz, a cieszy. Gdyby jeszcze nie było tej czcionki, powiedziałabym, że oprawa jest elegancka, gustowna i minimalistyczna, co w moim słowniku oznacza okładkę prawie idealną. Tak czy siak, wygląda atrakcyjnie, a w księgarni z pewnością przyciągnie wzrok potencjalnego czytelnika nie tylko wyjątkowymi gabarytami, ale i kobietą, zapraszającą do niebezpiecznej gry o władzę. Tylko kim ona jest? Marysieńką, Eleonorą, Katarzyną, Klarą czy Charlottą? A może nawet Gryzeldą? Ciekawe… 




Ogromną zaletą tomu jest fakt, że zostały w nim umieszczone od razu wszystkie trzy powieści. To dobre rozwiązanie w przypadku książek, które cały czas podtrzymują czytelnika w niepewności i w których dużo się dzieje (najlepszym przykładem jest mój ukochany Władca Pierścieni), a przy okazji tworzą razem apetyczną cegłę, w dodatku wizualnie atrakcyjną. Zamiast czytać całość po kawałku, można wszystko połknąć za jednym razem…. Tak, przy odpowiedniej dawce kofeiny jest to możliwe, ale nawet ja bałam się eksperymentować. W każdym razie dla książkofila jest to rozwiązanie idealne. O ile, oczywiście, książka jest na tyle dobra, żeby przebrnąć przez całe tysiąc stron. 

Gryzelda Wiśniowiecka [źródło]
Zgodnie ze wszystkimi prawidłami gatunku, fabuła jest jedną z tych, w których ciągle coś się dzieje i nie ma miejsca na nudne, statyczne wątki i niepotrzebne fragmenty. Autor trzyma Czytelnika w napięciu o życie ulubionych bohaterów, zmuszając do wstrzymania na chwilę oddechu (tyle że trzeba zdecydować, po której stronie jesteśmy), chociaż i tak wszyscy, którzy mniej więcej orientują się w historycznych niuansach, znają ich dalsze losy; nie mówiąc już o zaskakiwaniu Czytelnika tam, gdzie myśli, że wie, jak potoczy się dalsza akcja. Najlepszym przykładem są losy Bogusława Tynera, które – ku mojemu szczęściu, bo wbrew pozorom nie lubię się kolejny raz dowiadywać, że jestem wróżbitą Maciejem, a przynajmniej nie w stopniu, w jakim przypuszczałam  - momentami naprawdę mnie zaskakiwały, a przynajmniej trzymały w napięciu do ostatniej strony. Chociaż końcówkę przeczytałam dwa razy, bo nie mogłam uwierzyć, że wszystko kończy się w ten sposób. W ten straszny sposób. Trudno pisząc o tej książce nie porównać ją do Trylogii Sienkiewicza tak więc dziwiąc się samej sobie mogę powiedzieć, że patrząc z tej perspektywy niesprawiedliwe zakończenie Pana Wołodyjowskiego rozumiem, dlaczego Mistrz tak to rozegrał. Najbardziej wybuchowa w karierze Heńka i łamiąca moje serce końcówka wydaje się bardziej sensowna niż książka w stylu Gry o Tron , w której ostatnie strony to łzawy, cukierkowy romans. No dobrze, ale nie mam zamiaru rzucać tu spoilerami jak ziemniakami, skoro na ogół książka wyrabiała na ostrych zakrętach fabularnych i było bardzo miło, jak w tych filmach akcji, w których chodzi tylko o dobrą rozrywkę. Bo poza bezwzględnymi kobietami, starciami szpiegów i agentów, kolejnymi intrygami przeplatanymi gęsto scenami erotycznymi (czyli wszystkim tym, za co w nowoczesnym pisarstwie uważa się wielką politykę historii) nie ma tu naprawdę nic. Autor nawet nie próbuje udawać, że podaje Czytelnikom coś więcej niż wciągającą opowieść podmalowaną historycznym kolorytem i pikanterią szczegółów życia prywatnego postaci dobrze nam znanych. I absolutnie nie ma nic w tym złego, bo przez większość powieści mechanizmy fabularne działają dobrze, a nawet za dobrze – pozbawiona posmaku artyzmu książka wydaje się po prostu doskonale wykonanym produktem, który – owszem – spełnia swoje zadanie, ale pozostawia niedosyt. Bo i tempo jak z RPG, i to, co ludzie lubią najbardziej: intrygi, władza, pikantne plotki, miłość; o strzelaninach w siedemnastowiecznym stylu nie wspomnę. Niby to takie podobne do Dumasa i Sienkiewicza, ale jednak brakuje czegoś, co podwyższyłoby wartość artystyczną, nawet jeśli to tylko rozrywkowy, rubaszny postmodernizm w jego najczystszej postaci. 



Wiem, że to dość niedorzeczne, a ta bardziej racjonalna część mojego mózgu szepcze, że pewną klasyczną szlachetność trudno zachować przy czasami szokująco naturalistycznych prądach dzisiejszej literatury, szczególnie tej popularnej (tak, panie G.R.R Martinie, o pana książkach teraz mówię) i przypominającej literackie wersje choćby Szklanej Pułapki czy którejś części Tomb Rider, ale tej romantycznej jest jakoś pusto. Bez syna Tuchaj-beja, Basi z szablą i mokotowskiego dworku to nie ta sama zabawa, tak mówi. I jakoś konwencja obrana przez Autora mnie do siebie nie przekonała, również z powodów bardziej obiektywnych. Może przez skupienie się na akcji? Może przez kreację bohaterów, czym zajmę się teraz? Kreację nierówną, czasem za bardzo rozbudowaną, czasami niedopracowaną. Przede wszystkim spodobała mi się postać Tynera – taka prawdziwa, ludzka, wzbudzającą swoją historią współczucie czytelnika i – myślę – sympatią. Miał coś za uszami, to prawda, ale motywy jego wyborów zostały ciekawie i wiarygodnie zarysowane przez Autora, a koleje jego losu naprawdę mnie zainteresowały i wywoływały różne emocje. To trochę taki powieściowy Kmicic (ta scena z dwoma szablami… skąd ja to znam?) i to wywołało u mnie wielki entuzjazm, szczególnie, że Tyner z łatwością zaprzyjaźniłby się z nim; podobne doświadczenia i lekka tajemniczość obu panów sprawiłaby, że doskonale by się rozumieli. Obok Bogusława w moim rankingu ląduje księżna Gryzelda – nie tylko dlatego, że pisarz z zadziwiającą empatią i intuicją opisał jej stosunki z synem i motywy jej postępowania. A to nie było łatwe. Potężna, bezwzględna wilczyca z Zamościa, która stawała murem za swoim synem i dumnie pomagała mu dźwigać koronę; wewnątrz jednak bardzo krucha, złamana śmiercią legendarnego męża, chowająca urazy z przeszłości, wynikające z rodowej dumy i kręgosłupa moralnego, a przede wszystkim matka, darząca swojego synka (tfu!) bezgraniczną miłością. Ba, nawet bez tego zasługuje na szacunek, biorąc pod uwagę jej śmierć. Z jednej strony zastanawiałam się, czy Autor przypadkiem nie przesadził, ale z drugiej chciałoby się po prostu powiedzieć, że to życie. 

Jan III Sobieski według Jana Matejki [źródło]
Do pewnego momentu, będąc po stronie Sobieskich, lubiłam nawet Eleonorę, ale ostatecznie jej postać wydała mi się dość płaska i wyposażona w zaledwie kilka cech, kiedy można o wiele bardziej rozbudować, dodając książce stron, czym oczywiście nie pogardziłabym. Ten sam problem mam z Teofilą Zasławską, bo chociaż jej romans z młodym oficerem ubarwiał w pewien sposób książkę, nadając jej nieco subtelniejszego wyrazu (pomijając fakt, że mam słabość do młodych, przystojnych oficerów – wiadomo, za mundurem panny sznurem), to sama jej postać wydawała się nieco papierowa i stereotypowa. Tak samo jak dość pospiesznie zarysowana sylwetka Marysieńki Sobieskiej, której intrygi, choć naprawdę inteligentne, nie zostały podparte jakimś rysem charakterologicznym bohaterki. Owszem, czasami ma jakieś nikłe wyrzuty sumienia, ale giną one pod nawałem akcji i kolejnymi posunięciami pani hetmanowej, pozostawiając ją samą w cieniu swoich dokonań. To, że była ambitna, diabelsko sprytna i miała silny wpływ na męża nie wystarcza – zaczynałam książkę z nadzieją, że znacznie więcej będzie o niej z perspektywy prywatnej, a może i nawet wewnętrznej – nie ma przecież nic lepszego niż czytanie o przeżyciach postaci historycznych, które ożywają przed nami jak prawdziwi ludzie, z nienazwanymi lękami, pragnieniami i charakterem. A tu? Może jednak pisarz powinien był czasami zwolnić ze swojego szalonego tempa i pozwolić czytelnikom zajrzeć w głąb przeżyć swoich bohaterów? Przecież wiem, na przykładzie Bogusława, że radzi sobie z tym całkiem nieźle. Jednak popadanie w przeciwną skrajność też nie jest dla tej książki dobre – oto Charlotta Mesire, której skomplikowaną, tragiczną przeszłość musieliśmy poznać na początku. Czy to było konieczne? Bo mimo tego nie dowiedziałam się, dlaczego tak naprawdę Charlotta, mająca obiektywnie naprawdę silną psychikę, hart ducha i inne umiejętności pomocne w jej bezwzględnym świecie, nie opuściła Sobieskich, by żyć na własny rachunek. A bardzo mnie to interesowało, bo – zgodnie z prawdopodobieństwem psychologicznym – bohaterkę czasem nachodziły takie myśli. Zresztą tu, o dziwo, Autor chętnie zagłębia się w jej wnętrze, co nie wychodzi tak łatwo i zgrabnie jak przy Tynerze. Powodem jest fakt, że Charlotta naprawdę mało czuje. Psychopatka? Może. Ale w każdym człowieku jest coś, czego pisarz nie potrafił wydobyć, nawet szczegółowo rozpatrując przeszłość panny Mesire; coś, co mogłoby uczynić ją postacią żywą, ciekawą, godną współczucia czy po prostu taką, jakiej czytelnik kibicuje. Coś tu zresztą zalatuje schematami z gier komputerowych, szczególnie z wyżej wspomnianej Lary Croft – to ten sam typ niebezpiecznej femme fatale z nożem ukrytym pod suknią i trudną przeszłością, która jakoś nie wpływa na jej charakter i spłycone emocje. I nie żeby mi to nie pasowało, bo nawet po dwóch tomach jest znośnie. Tyle że po trzecim już nie. Bo Lara Croft i kolorowe, szybkie, ale w gruncie rzeczy płytkie gry RPG to nie jest to, czego na dłuższą metę można oczekiwać po powieści stricte historycznej, gdzie bardzo liczy się detal. Szczególnie jeśli lubi się barokowe, dopieszczone szczegóły i skręcające w stronę klasyki motywy. 


Jeśli mam być szczera to pisząc ten tekst, nie mogłam doczekać się tego akapitu. Choć nie mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że epoka baroku to mój konik, bo od umiejętności chociażby historyka-hobbysty dzielą mnie lata świetlne, to zawsze miło zająć się tą strefą, dla której w ogóle przeczytałam książkę. Tu już od początku miałam różne wątpliwości, chyba nawet największe. Czy Autor wykaże się odpowiednią znajomością epoki? Mentalnością ludzi? Czy nie zagubi się w gąszczu nazwisk, dat, nazw miejscowości? Czy nie wyciągnie błędnych wniosków? A może będzie się opierał na fałszywych założeniach, albo na historii popularnej, takiej szkolnej, która daleka jest od wyników naukowych badań? To wszystko świadczy przecież o merytorycznym przegotowaniu pisarza, bo chociaż powieść to powieść, nie da się jej napisać bez naginania w rzeczywistości, co w publikacji akademickiej byłoby niewybaczalnym błędem, ale gaf też nie można strzelać. Chociażby dlatego, że zawsze znajdzie się taka Kylie, która odłoży książkę i już nigdy do niej nie wróci, kiedy Autor stwierdzi – na przykład – że I wojna światowa zaczęła się w 1939 roku (no dobra, przejaskrawiam, ale i tak trafiłam na niezłe kwiatki). Żyjemy w czasach Wikipedii i artykułów w popularnonaukowych gazetach, które chociaż często nie mylą się aż tak jak w powyższym przykładzie, jednak i tak nie wystarczają do napisania powieści. A przynajmniej dobrej pod tym względem powieści. Przyznam więc, że zaskoczenie było spore i pozytywne. Autor potrafi rozróżniać miecz od szabli (a także poszczególne jej gatunki), dość dobrze orientuje się w specyfice XVII-wiecznej polityki wschodniej i wojskowości, a na dodatek odnajduje się w zagadnieniach prawnych i społecznych Rzeczpospolitej. Dla wielu Czytelników ciekawostką i dobrym urozmaiceniem mogą być rzeczy, o jakich się niewiele wspomina w innych książkach tego typu: tortury, miejsce społeczności Żydowskiej i  zwykłego, żołnierskiego życia. Szkopuł tkwi gdzie indziej, a mianowicie w tworzeniu dużej części powieściowej rzeczywistości na podstawie ciekawostek, czy też mówiąc precyzyjniej, historycznych plotek. W poważnych książkach raczej nie będzie wątku domniemanego homoseksualizmu Wiśniowieckiego czy tak szerokich wpływów Marysieńki na męża. To trochę kontrowersyjna praktyka, zależy kto co lubi, ale łatwo można się na tym poślizgnąć (choć tutaj, na szczęście, niczego takiego nie było). Taka Cherezińska mogła dowolnie, oczywiście z zachowaniem związków przyczynowo-skutkowych, wypełniać dziury w historii końca rozbicia dzielnicowego, ale tutaj żadnych luk nie było, a wszystko musiało do siebie pasować. W dodatku – co jest raczej moim osobistym poglądem – wydaje mi się, że stawianie na pikantne, do końca niepotwierdzone ciekawostki, tudzież podwyższanie atrakcyjności książki dla zwykłego Kowalskiego, jest nieco pójściem na łatwiznę. Bo zawsze lepiej szanuje się porywającą fabułę osnutą wokół czasami nawet obiektywnie nieciekawych historii, prawda? 

Największym jednak minusem książki wydaje się być styl pisania Autora. Taktownie przemilczam fragmentaryczną archaizację tekstu na podstawowym, składniowym i fonetycznym poziomie, bo powieści (co było oczywiste niemal od początku) są skierowane do masowego odbiorcy i aspirują do bycia bestsellerem, co jak wiadomo nie pozwala na szaleństwa w tej materii. Żeby oszczędzić pisarzowi wstydu nie rozpisuję się także nad kuriozalnym w takim miejscu zwrotem taki mamy klimat, bo nawet jeśli zostało użyte to celowo, to szukanie analogii z XXI-wieczną Polską nie jest najlepszym pomysłem (ach te drogi!).  Jednak to nie jest najważniejsze – klimat epoki można poczuć w wielu innych aspektach, a z tym nie jest łatwo. Głównym zarzutem jest brak obrazowości, jakiejś harmonii pomiędzy słowami i zdaniami, melodii; zamiast tego mamy techniczne, niemal podręcznikowe pisanie z wyraźnymi brakami w słowniku (prawdopodobnie słyszeliście zgrzyt moich zębów, kiedy czytałam takie słowa jak ciecz w odniesieniu do krwi czy napojów, brr), co czasami mocno przeszkadza w płynnym czytaniu i sprawia, że wiele fragmentów staje się wyzutych z emocji, pozbawionych pozwalającej na wyobrażenie sobie wszystkiego jeszcze bardziej realistycznie plastyczności opisów, co prowadzi do zubożenia świata przedstawionego i rysunku psychologicznego bohaterów. Przede wszystkim jednak ciężko jest czytać i delektować się lekturą – co dla mnie było bardzo ważne; uwielbiam delektować się książkami historycznymi jak ciastem, kawą czy kakao – kiedy co kilka zdań Autor wrzuca słowo-igłę, czy też słowo-pułapkę, które kompletnie nie pasuje do tych wokół, psując całą melodykę i wytrącając czytelnika ze swoistego książkowego transu. Mimo że znajdą się fragmenty, za które trzeba pisarza pochwalić, jak choćby scena śmierci księżnej Gryzeldy – dynamiczna, pełna uczuć, prawdziwie przerażająca. Niestety, żeby książka była dobra, musi trzymać równy poziom, także w tych bardziej statycznych scenach, których Autor w jakiś tam sposób nie czuje. A to wszystko naprawdę niszczy magię, jaka mogłaby być w tej książce, mimo bardziej nowoczesnego podejścia do tematu i boli mnie serce, kiedy czytam, jak świetną opowieść niszczy warsztat pisarza, nad którym mógłby jeszcze trochę popracować. A może tu pomoże stary kolega pisarza po piórze, pan Sienkiewicz, który nawet z opisu zwykłej cegły potrafił stworzyć dzieło sztuki i połączyć to z dynamiczną akcją? Z pewnością podziałałoby, bo choć drugiej Trylogii nigdy już nie będzie, to zawsze można zbliżyć się do poziomu Elżbiety Cherezińskiej czy Ewy Stachniak. 

Michał Korybut Wiśniowiecki według Jana Matejki [źródło]


Cieszę się, że jeszcze ktoś w wieku dwudziestym pierwszym chce zagłębiać się w tę epokę, nawiązując w dodatku do mojej ukochanej, a zarazem często niedocenianej – tak czuję – Trylogii. Cieszę się, że ktoś ma jeszcze ambicje, bo to również jest trudnym zadaniem, przybliżać to masowemu czytelnikowi. To bardzo ważne, bo może ktoś po lekturze będzie chciał więcej, aż da się wciągnąć w wspaniały świat historii (nie gadaj Kylie, przy każdej książce historycznej masz taką nadzieję), a przynajmniej będzie miał dobrą zabawę, bo przecież dla takich celów książka powstała. Bo choć nie ma tu swatów pana Zagłoby, Azji Tuchajbejowicza czy przystojnego Szkota, a całość smakuje zupełnie inaczej i raczej nieporównywalnie gorzej w kwestiach technicznych, to dla każdego dinozaura takiego jak ja będzie jasne, że to w rzeczywistości to nowoczesna wersja tamtej książki, której duch – czy Autor chce tego czy nie – będzie unosił się nad tą. A przynajmniej takie będzie odruchowe porównanie większości czytelników, chociaż ta książka nie jest ku pokrzepieniu serc. Bo nie każda rzecz musi być. Czasem wystarczy ciekawa fabuła i cukierkowe zakończenie czyli popularna wersja postmodernizmu (no i jeszcze przymknięcie oka podczas czytania, żeby usterki techniczne nie zniszczyły nam dobrostanu), żeby choć na chwilę poczuć się jak za starych, dobrych czasów.

Tytuł: „Gambit hetmański”
Autor: Robert Foryś
Moja ocena: 4,5/10

Za egzemplarz i materiały promocyjne dziękuję wydawnictwu Otwarte


                                                                        


środa, 20 kwietnia 2016

PODSUMOWANIE MARCA 2016



…. i nadeszła wiosna. Wreszcie! Jeszcze tylko trzy miesiące i zacznie się upragnione lato, na które czekam od początku zimy, a właściwie od końca sierpnia. Święta się skończyły, a w ogrodzie zaczęły rosnąć krokusy, niezapominajki i przebiśniegi (chociaż śniegu było w tą zimę jak na lekarstwo; trzeba coś zrobić z tym globalnym ociepleniem, bo w przeciwnym razie Leonardo nie będzie miał gdzie zagrać kolejnej uroczej sceny z niedźwiadkiem i dostać Oscara). Wiosna! Niedługo obudzą się komary, muchy i – co najgorsze – pszczoły oraz osy, a do aquaparków będą ciągnęły się długie kolejki, pragnące zimnej, chlorowanej wody. W moich głośnikach zagości coś weselszego od Lany del Rey, Dead Can Dance czy Nightwish, chociaż trochę bardziej pogodnego, a mnie samej przestanie być w końcu zimno. Wiosna jest też piękna sama w sobie, te wszystkie białe kwiatki na drzewach i pączki, głosy ptaków i zieleń, która da odpoczynek mojemu zmęczonemu wzrokowi. Eh, to nie to co bezśnieżna zima!

Mam nadzieję, że na blogu też powoli zaczyna być widać wiosnę – moją wzmożoną aktywność, udzielanie się u Was i, co najważniejsze, wyrzuty sumienia, kiedy czegoś nie mogę skończyć przez jakiś czas. Mam też plany – nowe elementy bloga, nowy cykl, uporządkowanie stron i linków, doprowadzenie do ogarniętego stanu etykiet… Trochę tego jest, ale jak robię wiosenne porządki i próbuję coś zmienić w swoim życiu, to już na całego. Zgiń, przepadnij, wredna zimo!

Jak już się rzekło, planuję kilka zmian. Co do cyklu, to wydaje mi się, że już dawno coś na ten temat pisałam i nic z tego – tradycyjnie – nie wyszło, więc i tym razem nie jest to nic pewnego. Ale kiedyś będzie, bo pomysł siedzi w mojej głowie i jakoś nie chce z niej wyjść. Będzie też obiecywana ankietka, nawet na dwie czy trzy pozycje; całość będzie w wersji mocno eksperymentalnej, ponieważ cały czas pracuję nad tym pomysłem. Mam nadzieję, że zarówno jedna jak i druga rzecz spodoba się Wam na tyle, by nadal tego bloga odwiedzać – jestem Wam wdzięczna za każdy entuzjastyczny komentarz pod moimi rzadkimi recenzjami, a także ten zwykły. Fakt, że to motywuje mnie do pracy byłby nie do końca prawdą, a poza tym takie słowa to już komunał, ale każde napisane przez Was słowo bardzo mnie cieszy. Bardzo mi zależy, żebyście razem ze mną tworzyli to miejsce, więc wszelkie sugestie są mile widziane. Jeśli macie jakieś pomysły dotyczące cyklów, oddzielnego postu czy jakiejś recenzji, śmiało piszcie na zakurzone-stronice@wp.pl bądź na Facebooku – nie gryzę, nie jem ludzi, ale z chęcią odpiszę i przemyślę.

Ale przechodzimy do tego, co jest najważniejsze w podsumowaniach i co zazwyczaj najsłabiej wychodzi – w tym miesiącu również, mimo mocnych postanowień, choć mocno pracuję nad poprawą.

0/10 -
0,5/10 –   
1/10 –
1,5/10 – 1 książka
2/10 -
2,5/10 –
3/10 –
3,5/10 –
4/10 –
4,5/10 –
5/10 –
5,5/10 –
6/10 –
6,5/10 –  
7/10 –
7,5/10 –
8/10 – 1 książka
8,5/10 –   
9/10 –
9,5/10 –
10/10 –


Ilość recenzji: 2
Średnia: 4,75

 PS Miesiąc się kończy, a ja dopiero dodaję podsumowanie. Zabijcie mnie.

wtorek, 29 marca 2016

Panikujące tygrysy. Recenzja książki



Dziś rano z zaskoczeniem zauważyłam, że niebo na zewnątrz ma kolor niebieski, a słońce jest ostre i ciepłe. W ogrodzie wrzeszczały ptaki i przez chwilę poczułam się tak, jakby było już lato. Ale tylko przez chwilę, bo chwilę potem zorientowałam się, że drzewa nie mają jeszcze liści. Przez jakiś czas leżałam jednak nieruchomo w łóżku i wyobrażałam sobie, jak wspaniale będzie mieć tyle wolnego czasu i jak produktywnie go wykorzystam. Jak na ironię, chwilę później zadzwonił budzik i wszystkie przyjemne obrazy w mojej głowie zamieniły się na listę tego, co mam dzisiaj zrobić. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak było mi przykro – już oblizywałam się na myśl, jakie książkowe cegły będę sobie czytać, a tu ten wredny budzik przypomina, że zaczął się kolejny, wspaniały dzień, na koniec którego będę przypominać trupa i nie będę miała okazji, żeby zastanowić się nad sprawą tak odległą i nieprawdopodobną jak wakacje. Zresztą nad czym się tu zastanawiać? Podróże jakoś mnie nie nęcą, tak samo jak jakieś szalone przygody – wolę sobie o nich poczytać, popisać, ewentualnie obejrzeć coś, co będzie opowiadało o jakiejś z nich. Tak samo z aktywnością fizyczną spin (chyba że długie spacery i birdwatching się liczą). Bez żadnych zwinę się w kłębek na moim łóżku i to będą moje idealne, wymarzone wakacje. Może jedynie pojadę w nasze zacne, polskie góry, ale i tam będzie trudno o materiał na blogową opowiastkę, o książce nie mówiąc. Ale czy w spokoju nie odpoczywa się najlepiej? 

Tak, jestem jednostką leniwą i bezużyteczną. Przyznaję się. Chociaż gram trochę w paintballa, chodzę na długie spacery i do aquaparku oraz interesuję się birdwatchingem, z chęciami uprawiania jakiegokolwiek sportu w czasie wolnym jest bardzo ciężko. Oczywiście, podziwiam skaterów i zachwycam się przystojnymi surferami na amerykańskich filmach oraz piłkarzami bez koszulek, ale to wszystko, na co mnie stać. Istnieją ludzie, którzy będą grać w piłkę nożną nawet na najmniejszym skrawku zieleni w moim mieście i wykorzystają na to każdą wolną chwilę, albo którzy pójdą popływać na położonym niedaleko jeziorze, które – szczerze mówiąc – do tych celów zupełnie się nie nadaje, ale ja zdecydowanie do nich nie należę. Szczególnie że z natury jestem bardzo strachliwa, a każdy sport wymaga odwagi i pewności siebie, o tych ekstremalnych nie mówiąc. Brr! Mam znajomą, której brat skacze na bungee i kuzyna, który hobbystycznie uprawia wspinaczkę. Trzęsę się nieustannie o ich życie, kręci mi się w głowie, kiedy widzę ich na wysokościach odpowiednich do ich sportów i mam koszmary, od kiedy ów znajomy zaproponował skok i mnie. Jak się domyślacie, odmówiłam, ale dość niejasno sformułowałam wytłumaczenie i wydaje mi się, że on mnie nie zrozumiał. Nic w tym dziwnego, bo istnieją ludzie, dla których słowo strach oznacza niewiele albo nic. Którzy, kiedy stoją na stromej krawędzi, nie czują tego dziwnego, strasznego uczucia, które odbiera rozsądek – paniki.

Panika to słowo, które pochodzi z języka greckiego, a konkretnie z mitologii. Jest tam historia o bożku nazywającym się Pan, który był taki brzydki, że uciekały od niego wszystkie nimfy, a w tym jego ukochana –Syrinks (według innej wersji: Daphne) - która przez ową miłość była bardzo nieszczęśliwa. Kiedy zrozumiała, że nie sposób pozbyć się natręta, nimfa w rozpaczy poprosiła bogów o możliwość zamiany w trzcinę. Zrozpaczony Pan zrozumiał wtedy, jaki jest brzydki i z owej trzciny sporządził sobie instrument, nazywany syryngą. Jednak z czasem zaczęto przypisywać Panowi bardziej demoniczne funkcje – w najgorętszej godzinie dnia, nazywanej godziną Pana, starano się nie zakłócać ciszy głośnym śpiewem czy rozmową, bo wtedy bożek budził się zły i wywoływał coś nazywanego panicznym strachem, przez co pasterze i owce uciekali w popłochu. Ile w tej historii prawdy to pozostawiam już waszej fascynacji zjawiskami niewytłumaczalnymi, w każdym razie nazwa (tak jak wizerunek Pana, który stał się pierwowzorem średniowiecznego diabła) przetrwała do naszych czasów i oznacza strach tak wielki i nagły, że pozbawiający człowieka zdolności logicznego myślenia. Rzecz w takich przypadkach jak opisywany powyżej mój lęk wysokości pozbawiona żadnych poważniejszych skutków (poza kilkoma krzywymi uśmiechami i strachem), ale czasami będąca wielkim zagrożeniem. Bo tłum ogarniętych paniką ludzi jest zagrożeniem sam dla siebie i prowadzi do dezintegracji. Ale najgorszym, co może nas spotkać to panika w sytuacjach niebezpiecznych dla naszego życia, kiedy potrzeba logicznego myślenia i zimnej krwi  – tak, w takich sytuacjach panika niemal zawsze jest śmiercionośna. 

O tym przekonuje się Heather, główna bohaterka powieści, aczkolwiek w dość nietypowych okolicznościach. W jej miasteczku bowiem, zapadłym Carp gdzieś w Stanach Zjednoczonych, co wakacje dzieciaki bawią się w Igrzyska Śmierci… nie, przepraszam, grają w coś, co nazywane jest właśnie Paniką. Chodzi po prostu o przejście przez trudne konkurencje, wymagające zimnej krwi, sprawności fizycznej i szczęścia; nagrodą natomiast są pieniądze i prestiż. W przeciwieństwie jednak do swojej przyjaciółki Natalie, Heather nie miała zamiaru brać udział w rywalizacji, ale zdecydowało złamane serce i trudne położenie dziewczyny. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że gra to nie tylko konkurencje kiedy do głosu dochodzą ambicje, trudne emocje, osobiste problemy i zranione uczucia, a dziewczyna będzie musiała stawić czoła większym problemom od przejścia po wąskiej kładce między dwoma wieżami ciśnień, przy okazji ucząc się wiele na temat życia, miłości i innych ludzi, a także zmieniając własny los. Ale czy na lepsze, skoro dziewczyna nie wierzy, że w życiu może spotkać ją coś dobrego? I jak gra wpłynie na życie jej przyjaciół, którzy mają podobne problemy?  

Mówiąc szczerze, nie wiem, co skłoniło mnie do pochylenia się nad książką. Może zdecydowany wzrok dziewczyny na okładce, który przyciąga uwagę czytelnika i kojarzy się ze świetnymi przecież Igrzyskami Śmierci. Pewnie też i opis, w którym zaznaczono, że Heather nie oczekuje już niczego dobrego od życia, co sprawiło, że poczułam przypływ empatii i pewnego poczucia solidarności. A może po prostu miałam ochotę na lżejszą lekturę, która wprowadziłaby do stanu przedwiosennego zawieszenia nieco letniej atmosfery? Nie należy zapominać, oczywiście, o nazwisku Autorki, która – o ile orientuję się w blogowym świecie – jest bardzo lubiana i doceniania przez wielu czytelników, w tym wielu wiarygodnych blogerów, co oznacza, że warto poznać jej twórczość (choć na razie mam jeszcze przed sobą czytanie owej słynnej debiutanckiej trylogii). Nie oczekiwałam jednak książki ambitnej, epokowej czy po prostu będącej ucztą dla duszy i szarych komórek tylko wciągającej opowieści, angażującej emocjonalnie, może z jakimś przesłaniem, drugim dnem, mówiącym coś o świecie dorastających ludzi. Innej, nowatorskiej, ciekawej, może odkrywczej (jeśli pozostało jeszcze coś do odkrycia), niszczącej jakieś schematy, a może w interesujący sposób przetwarzającej istniejące archetypy. Książki, w której wybuchnę śmiechem, a może nawet się zasmucę, zdenerwuję się czy będę obgryzać paznokcie, bojąc się o życie bohaterów. Albo czegokolwiek innego, czego od zawsze szukam w książkach dla młodzieży i nie mogę odnaleźć, prawdopodobnie dlatego, że dokładnie nie wiem, co to jest (tak, w tym miejscu możecie się śmiać się z mojej inteligencji). W każdym razie pewnego dnia sięgnęłam po tę powieść i zaczęłam czytać. Co z tego wyniknęło? 

Porównując wydanie polskie i oryginalne, bardzo łatwo dojść do wniosku, że tym razem nasi rodacy spisali się na medal. Nie ma tu żadnych potrząsających włosami dziewoj i depresyjnych brązów, które jakoś średnio pasują do tematyki książki, przynajmniej w moim odczuciu. Jest za to brudny turkus (zajeżdżając prywatą, turkus jest jednym z moich ulubionych kolorów) i kontrastujące z nim żółte paski, co jest połączeniem ryzykownym, ale tutaj wyglądającym zadziwiająco dobrze. I, przede wszystkim, eksponuje twardy wzrok ładnej dziewczyny na okładce (która może nie przypomina opisu Heather, ale prezentuje się naprawdę dobrze), który skutecznie, myślę, przyciąga wzrok czytelnika i intryguje.  Po jej twarzy przeciągnięto żółty pasek, co trochę kojarzy się z wojskiem i maskowaniem za pomocą rysowania sobie na twarzy plam w kolorach ziemi i co w połączeniu z wojowniczym wyrazem twarzy nasuwa skojarzenia z walką, chociaż pewnie żółty jest tam po to, że wszystko dzieje się w lato, które z założenia jest słoneczne. Równie mocno zaciekawia enigmatyczny tytuł, wydrukowany żółtą czcionką bez specjalnych udziwnień; co najważniejsze, jest on nieco większy niż imię i nazwisko Autorki (napisane białą czcionką), co oznacza, że mimo sukcesu poprzednich książek Wydawnictwo nie zamierza przyciągać czytelników na znane nazwisko, co się oczywiście bardzo im się chwali. Tak samo jak minimalistyczny blurb, pozbawiony natrętnych recenzji, co – paradoksalnie – zachęca do lektury. Na przyjemnym, ciemno-turkusowym tle, poza paskiem żółci i cytatem, mamy tylko równie enigmatyczne streszczenie z książki, wydrukowane bardzo estetyczną, białą czcionką, po którym chyba każdy bardziej zainteresowany będzie miał chętkę na lekturę. Wydanie zostało wyposażone jeszcze w dwa skrzydełka, oba będące – zaskoczenie – żółte z turkusowymi paskami (na pierwszym z nich widać zamazane sylwetki kąpiących się ludzi, co nasunęło mi skojarzenia z porą wakacji, chociaż z zasady wody nie lubię). Na jednej z nich krótko napisano o Autorce, natomiast na drugiej, oprócz okładek dwóch poprzednich książek pisarki, umieszczono po prostu fotografię siedzącej nad rzeką dziewczyny, zanurzoną w delikatnych turkusach. Grzbiet, również turkusowy, wygląda bardzo ciekawie i wyróżnia się, kiedy postawimy książkę między innymi pozycjami na półce, ale najważniejsze jest chyba to, że dzięki estetycznemu wydaniu aż chce się sprawdzić, co kryje się za wojowniczym wyrazem twarzy dziewczyny z okładki i co z tym wspólnego mają melancholijne obrazki ze skrzydełek. 

Panika? Gra? Skojarzenia z Igrzyskami Śmierci były aż zanadto czytelne. Czytając pierwsze zdanie zakładałam, że to kolejne młodzieżowe SF, której główna bohaterka, już przecież na okładce przypominająca Katniss Everdeen, stanie do mniej lub bardziej uzasadnionego fabularnie turnieju na śmierć i życie, znajdzie miłość a może i obali jakiś kolejny reżim, co oczywiście będzie do bólu powtarzalne i nudne. I muszę powiedzieć, że w tym aspekcie zostałam miło zaskoczona – fabuła jest zupełnie przyziemna, a bohaterom nawet do głowy nie przychodzi ratowanie czegokolwiek, bo powody do startowania w niebezpiecznej zabawie są zupełnie osobiste, a czasami egoistyczne. Całość dzieje się najprawdopodobniej w XXI wieku, w smutnych realiach zapuszczonego, odciętego od świata miasteczka, pełnego ludzi, dla których wyjazd do Nowego Jorku na stałe jest szczytem marzeń i niewielu udaje się go zrealizować (swoją drogą opisywanie owego Carp jako zapadłej dziury i miejsca, o którym mało kto spoza niego wie, zupełnie nie tłumaczy, dlaczego CIA albo FBI nie zajęło się jeszcze Paniką, ale może się czepiam). Mieszkańcy to nie ludzie sukcesu znani z innych powieści dla młodzieży i rodzice, którzy mają mnóstwo wypasionych kart kredytowych – tutaj mamy do czynienia z czymś dokładnie przeciwnym, bo niemalże w rodzinach wszystkich bohaterów patologia jest na porządku dziennym. Oczywiście nie wspominam o tak skrajnym przypadku jak sytuacja Heather i jej młodszej siostry, Lily, którą poradziłaby sobie nawet nasza niesprawnie działająca pomoc społeczna, ale gdyby Natalie była moją córką na pewno nie pozwoliłabym jej na jeżdżenie po castingach w centrach handlowych i oblizywanie się z jakimiś starszymi facetami, którzy proponowali jej zostanie aktorką czy modelką. Jednak poza tymi rewelacjami, które w pewien sposób podtrzymywały moje zainteresowanie fabułą, cała reszta była mocno szablonowa i przewidywalna. Większość schematów fabularnych przewija się przez większość tego typu książek, a przecież i tak wszystko musi skończyć się happy endem, przynajmniej częściowym, nie ważne jak bardzo nieprawdopodobny miałby on być. Nie będę tu zdradzać wszystkiego, bo jest jakaś przyjemność w bawieniu się w wróżbitę i satysfakcja z domyślenia się prawdy zanim bohater ogarnie o co chodzi, ale przecież nie w tym rzecz. Nawet literatura popularna i dla młodzieży (stereotypowo mało wymagającej) powinna zawierać w sobie coś, co zainteresuje czytelnika, sprawi, że ze wstrzymanym oddechem, a przynajmniej z przyjemnością, będzie odwracał kolejne strony. Nie mówiąc już o tym, żeby treść odcisnęła się w pamięci i wracała nawet w nocy  (większość drukowanej teraz literatury to, niestety, książkowe fast-foody, które nie pozwalają na chwilę refleksji), bo to kryterium dla takich książek jak ta za ostre. Ale to naprawdę boli. To trochę tak, jakby po raz setny czytać to samo, tylko w trochę innej konfiguracji i ze zmienionymi rekwizytami czy zdarzeniami ułożonymi w innej kolejności. Tym gorzej, że cała konstrukcja jest bardzo naiwna – Autorka idzie po najsłabszej linii oporu serwując dość dużą dawkę sentymentalnych uczuć, pragnienia zemsty, smutku i czegoś, co nazywa odwagą, a co dla mnie jest zwykłą głupotą. Ja wiem, że stara podejmować trudne tematy, takie jak zemsta czy bezwarunkowa miłość, ale mogłaby to przecież zrobić w inny, bardziej bliski dla czytelnika sposób, chyba że w wakacje dla sprawdzenia swojej odwagi ktoś z was przebiega przez ruchliwą szosę z zamkniętymi oczyma  - o wartości edukacyjnej tej książki wolę więc nie wspominać. Tak samo jak o kwestii tygrysów przetrzymywanych w prywatnej posesji, bo to jeszcze bardziej absurdalne niż brak kontroli sytuacji rodzinnej Heather przez odpowiednie służby. I ta Anne myślała jeszcze, że ukarzą ją za złe warunki w jakich przetrzymują biedne kociaki, a nie za to, że je w ogóle ma. Halo, policja? Przyjeżdżajcie do tej książki, bo ja zaczęłam się naprawdę bać. 

Tu pojawia się także refleksja o sensie całej tej Paniki, kwestia bardzo ważna, bo dotycząca najważniejszej w książce rzeczy. Igrzyska Śmierci w trylogii Suzanne Collins były odpowiednio i wiarygodnie uzasadnione jako narzędzie siana strachu wśród obywateli Panem, nieco słabiej było z innymi podobnymi książkami, których Autorki na siłę próbowały być oryginalne, wymyślając jakieś naciągane, dramatyczne historie, które choć na kilometr pachniały brakiem pomysłu i kreatywności, to jednak były. A tutaj? Panika po prostu jest – bez szerszych wyjaśnień, chociażby takich, że wygrana jest przepustką do teoretycznie lepszego życia, co wynika z kontekstu i co może być jedynym logicznym argumentem prowadzenia takich rozgrywek. Chociaż już dawno przekonałam się, że ludzka głupota i bezsensowna brawura są odpowiedzią na wszystko, szczególnie kiedy ma się w sobie tą żyłkę rywalizacji, a nagroda jest bardzo obiecująca. Ale z powieści wynika, że nie jest to gra prosta jak budowa cepa – jest dwóch sędziów, którzy nie mogą ujawnić swojej tożsamości, zadania personalne (o których dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy jedna z bohaterek musiała mu sprostać) i w niewiadomy sposób niemożliwość powstrzymania graczy przez policję. To wszystko musiało się kiedyś zacząć, mieć jakąś swoją tradycję; nie przekonuje mnie fakt, że to wszystko kiedyś zostało wymyślone i już, jeszcze w ramach rozrywki młodzieży z Carp, która nudzi się tak bardzo, że gra w bardziej urozmaiconą wersję rosyjskiej ruletki (która również pojawiła się w książce). Zresztą to nie jedyny wątek, który nie został wystarczająco rozwinięty, tyle że ten najbardziej się rzuca w oczy, bo – jakby nie było – jest to jedna z najważniejszych spraw w książce, o czym świadczy nawet tytuł (chyba że ma jakiś metaforyczny sens, który dla mnie jest za bardzo skomplikowany). I choć – jeśli miałabym być zupełnie szczera – większość rozwiązań powyższego problemu byłaby naciągana, jak sama Panika zresztą, ale przynajmniej by coś było, co zawsze jest jakimś plusem. Wystarczyłoby, że Autorka spytałaby się uczniów – oni wiedzą, że byle jaka praca domowa jest zawsze lepsza od jej kompletnego braku oraz że ta zasada zawsze się sprawdza. 

Z tego też powodów powieść do najgrubszych, niestety, nie należy. Może to samo w sobie minusem nie jest, ale jest to spowodowane tym, że wątki nie należą do specjalnie rozwiniętych, a historie bohaterów do rozbudowanych i ciekawych. Dostajemy tylko to, co w zostaje wykorzystane w fabule, która i tak nie zmierza w jakimś nieprzewidywalnym kierunku, a przynajmniej takim, który satysfakcjonowałby czytelnika i pozostawiałby coś w nim po zakończeniu lektury. Najuboższy wątek, ten dotyczący Natalie, nie daje nam o niej wielu podstawowych informacji, szkicując jej postać pobieżnie i w nudny, szablonowy sposób. Podobnie jest Dodge’em: naprawdę chciałabym wiedzieć nieco więcej o jego rodzinie, historii siostry przed wypadkiem, ojcu i powodach jego nieobecności (chyba że coś przeoczyłam). O Heather wiemy dość dużo, chyba najwięcej, ale nic nie szkodziłoby, gdyby Autorka przedstawiła jej problem nieco szerzej, choć w tym wypadku można by się nieco domyślić. Szczątkowe informacje o nieznajomym ojcu dziewczyny i wybrykach matki nie wystarczą jednak, by współczuć bohaterce na tyle, na ile zasługuje, a przynajmniej poznać ją jeszcze bardziej. Zresztą każdemu czytającemu byłoby miło, gdyby – skoro poświęca więcej miejsca codziennemu życiu bohaterów niż tytułowej grze, jak to się dzieje na kartach tej powieści – pokazał nam ich bogaty, pełen szczegółów świat, a nie tylko pojedyncze, wydaje się, wyrwane z kontekstu sceny. Czyta się wtedy przyjemniej i dłużej, już o przywiązaniu do bohaterów nie mówiąc. 

Bo ciężko się tu do czegokolwiek przywiązywać, nawet jak bardzo się chce. Przede wszystkim cała historia powinna być rozwinięta, dogłębnie napisana i przemyślana, dzięki czemu bohaterowie staliby się pełnoprawnymi ludźmi w nieco większym stopniu. Przecież już nie wymagam od Autorki powieści liczącej osiemset stron, na kartach której postacie przechodzą skomplikowane metamorfozy i analizują własne charaktery. Marzyłabym tylko o bohaterach żywych, ciekawych, takich, z jakimi człowiek w każdym wieku mógł się utożsamić, a młodzież odnaleźć w nich cząstkę siebie. Ale nie. Heather, notabene główna bohaterka, to postać technicznie naszkicowana ledwie poprawnie. Ma jakiejś emocje, owszem, ale wydają się one sztywne, nieprawdziwe i płaskie; książkę czyta się tak, jakby w ogóle ich nie było. Niby się złości na matkę i niepokoi się o siostrę, przeżywa strach, rozpacz, zakochuje się, odkochuje się etc., jednak wszystko to dla czytelnika pozostaje obojętne a nawet nudne. Nijakie. I nie dlatego, że Heather była nijaką dziewczyną z przyczepy kempingowej (zgodnie ze wszystkimi schematami gatunku), ale dlatego, że Autorka nie potrafiła wydobyć z bohaterki tego co ciekawe, żywe czy charakterystyczne, poprzestając na ckliwych, sztampowych  i boleśnie powierzchownych schematach używanych w zdecydowanej większości powieści tego rodzaju. Tak jest ze wszystkimi bohaterami, których nie jest dużo, bo większość z nich robi za postacie epizodyczne, rozmyte tło, o którym trudno powiedzieć więcej nad to, że po prostu jest. O Natalie już wspominałam, ale warto jeszcze nadmienić, że pisarce – o dziwo – doskonale udało się wyostrzyć cechy typiary, która cynicznie wykorzystuje uczucie chłopaka do własnych gierek (nie wiem jak wy, ale ja zawsze dziwię się takim ludziom, bo człowiek siedzi w Internetach i tyje, czekając na jakikolwiek sygnał zainteresowania od płci przeciwnej, a taka z uśmiechem łamie serca dla jakieś oślizgłego typa), przez co wszystkie te jej problemy, ukryte w niezbyt zręcznych aluzjach, giną i szybko zostają zapomniane. Największą szansę pisarka zmarnowała jednak w postaci Dodge’a, w gruncie rzeczy sympatycznego chłopaka z jakimś tam dość wiarygodnym charakterem i poważnym problemem, czego nie jestem skłonna jej przebaczyć. Aż mam ochotę napisać drukowanymi literami, że to był ten wątek, dzięki któremu nie odłożyłam książki na bok, zmęczona wszystkimi jej niedociągnięciami. Ogarnięty chęcią zemsty za zniszczenie życia siostrze, z każdą chwilą podejmuje coraz gorsze decyzje, ryzykując życie i zatapiając się w swoim zaciętym gniewie, w którym już nawet nie rozumie, że zemsta nie jest Daynie potrzebna. To rzecz bardzo ciekawie zarysowana, szkoda tylko, że Autorka nie postarała się bardziej tego rozwinąć, uzupełnić niektóre fragmenty, pogłębić portret psychologiczny bohatera i rozstrzygnąć wszystkiego w bardziej widowiskowy sposób, który by może bardziej jednoznacznie… potępiał taką postawę. Żeby potem rodzice się nie martwili, że ich pociechy po przeczytaniu książki nie tylko biegają po podwórku chorego psychicznie gościa, który ma pokój wytapetowany bronią, ale i planują krwawą zemstę, uważając, że to nie jest tak złe. Oczywiście, w sensie dosłownym. No dobra, przesadzam. Ale cały wątek, który zapowiadał się najlepiej z całej książki, był jednym wielkim niewypałem, łącznie z rysunkiem psychologicznym Dodge’a, co rozczarowało mnie bardzo. W każdym razie w książce jest kilka scen, w których można bohatera nawet nieco polubić, a przynajmniej docenić go, jako najciekawszego w całej tej nijakości. Wydaje się mieć najpoważniejsze problemy i rozterki, co sprawia, że – jak na standardy tej powieści – jest nawet interesującą postacią. Ale czy to wystarczy, żeby uratować resztę? 

Jak w wielu, wielu innych książkach młodzieżowych i nie tylko, powyżej opisane problemy są wielkiej mierze spowodowane przez słabą warstwę językową książki – bohaterowie, wydarzenia, całe wątki a nawet fabuła są po prostu źle napisane. To potem sprawia, że bohaterowie sprawiają wrażenie papierowych, a nawet najbardziej fascynujące, jak mogłoby się wydawać, rzeczy okazują się mało porywające a nawet nudzące (podczas gdy prawdziwi mistrzowie pióra opisują cegłę i jest to opis piękny); może to brzmi jak paradoks, ale pisarzom brakuje słów i często, niestety, umiejętności, by opisać to, chcą. Nie wiem, jak jest w tym przypadku, bo nie znam owego słynnego debiutu, o którym wszyscy wypowiadają się w samych superlatywach, nie potrafię więc stwierdzić, czy jest to chwilowy zanik weny i umiejętności czy też normalny stan rzeczy; faktem jest jednak to, że z pewnością nie jest to książka dobrze napisana. Nawet jak na powieść młodzieżową, choć suchą i niezbyt sprawną narrację, opartą na relacjonowaniu tego, co robią bohaterowie trudno przełknąć tak w ogóle. Zresztą po co ja się czepiam suchej narracji, skoro – tak jak w przeważającej części dzisiejszej literatury – jest ona tylko komentarzem do dialogów i służy do opisywania akcji, wypełniając niewielkie przestrzenie tekstu pomiędzy kolejnymi dialogami. Ale nawet w tych dialogach nie ma co szukać czegokolwiek ciekawego, nowego czy wybitnego – ot, tradycyjne poduchy przeważnie młodych bohaterów, napisane prostym, komunikatywnym stylem, który choć sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko, to nie wnosi do niej zupełnie nic (jeśli odliczyć tony iście kartonowej sztywności bez nawet najmniejszego sucharka, o porządnych żartach nie mówiąc) i po jakimś czasie niemiłosiernie nudzi. Ani to nie jest jakoś różnicowane, ani zdynamizowane, już nie mówiąc o naturalnym brzmieniu wszystkich tych rozmów, nadających przecież całości bardziej ludzki, zwyczajny wydźwięk (bo to książka o robotach nie jest, prawda?). Najbardziej jednak razi językowy konwencjonalizm Autorki, jej ubogie słownictwo i te wszystkie kalki językowe, które już tak naprawdę nie wiadomo skąd się wzięły, bo znajdziemy je w niemal wszystkich tego typu pozycjach. Czy pisarka nie wiedziała, że kiedy wysiliłaby się trochę i wzbogaciła swój sposób pisania i swoje słownictwo, powieść posiadałaby więcej barw, co sprawiłoby, że czytanie byłoby o wiele bardziej przyjemne? 

Bynajmniej nie odczuwam jakiegoś wielkiego rozczarowania książką; nie obiecywałam sobie po niej dużo dobrego. Nie dziwi mnie też, że za ciekawą, przyciągającą wzrok okładką czai się zupełnie nijaka treść, która ani nie skłania do jakichś przemyśleń, ani nie pozostaje z pamięci, ani nie dostarcza spodziewanej rozrywki, pozostając tak czy siak daleką kuzynką Igrzysk Śmierci, delikatnie wymieszaną z nurtem new adult, przynajmniej w kwestii ambicji pokazywania dramatów młodych ludzi. Nie przynosi ze sobą także zapachu lata, wakacji i tych wszystkich szalonych wyczynów, jakie zamierzają robić niektórzy, nie sprawia, że za tą porą zaczynam bardziej tęsknić, nie przynosi nawet kilku nowych myśli, przynosząc łatwe i płytkie zakończenie. Ba, zamiast tego wszystkiego sprawia, że razem z myślami na temat fabuły pojawia się uczucie głębokiego znudzenia, co oznacza też, że powieść ta należy do tego najgorszego rodzaju, który nie wywołuje żadnych uczuć. Są bowiem książki tak złe, że, gdybym nie szanowała czyjeś pracy i słowa pisanego, z radością rzuciłabym nimi o ścianę, co jeszcze nie odzwierciedliłoby siły mojej złości; są i książki tak dobre i tak kochane, że nie widzę świata poza nimi, stanowią treść mojego życia i powód, dla którego żyję. Tę najwyżej odłożę na półkę, w kątek, gdzie nie będzie zbierać kurzu i gdzie nikt ją nie zobaczy, zapominając o niej po jakimś czasie. Chociaż nie, bo w planach mam ową słynną trylogię pisarki, którą niemal wszyscy chwalą, a której zaczynam się bać. Ale nie panicznie, bo po tylu bojach jestem w stanie przeczytać już niemal wszystko. Nawet o tygrysach, które przebywają poza miejscem strzeżonym przez ludzi wykwalifikowanych do opieki nad tego typu zwierzętami, daleko od najbliższego szpitala i tysiące kilometrów od swoich naturalnych siedlisk w Azji. Brr! Ja już czuję ogarniającą mnie panikę, a wy?

Tytuł: „Panika”
Autor: Lauren Oliver
Moja ocena: 1,5/10

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Otwartemu/Moondrive

wtorek, 15 marca 2016

Wszystkie odcienie śniegu. Recenzja książki



Każdy przyzna, że pomiędzy wyobrażaniem sobie czegoś a przeżywaniem tego w realnym świecie istnieje ogromna różnica. Przyzna to każdy fan choćby Titanica, bo to, co na ekranie jest wzruszające, w rzeczywistości stałoby się koszmarem. Fani historii mają jeszcze gorzej. Bo w sumie ciekawie jest czytać o dynastiach, spiskach i pięknych księżniczkach, ale wątpię, czy ktokolwiek chciałby naprawdę być takim następcą tronu, który mając szesnaście lat musi poprowadzić swoją armię do boju, obawiając się wrogiego miecza tak samo jak sztyletu czy trucizny własnej kuzynki. No właśnie. W moim przypadku psuje to całą przyjemność – za każdym razem, kiedy zaczynam marzyć o życiu w średniowieczu, zdaję sobie sprawę, że w tamtych czasach ludzie mieli tak samo przechlapane jak my, a może jeszcze bardziej. Kiedy jednak dochodzę do wniosku, że wobec tego lepiej żyć w XXI wieku bo prawo jest w miarę normalne i jakoś bezpiecznej jest chodzić po ulicach, to moja Mama włącza właśnie telewizyjne Wiadomości. A tam co? Drama za dramą, za wschodnią granicą car Władimir Władimirowicz (Ras)Putin, a trochę dalej IS. W nagłym przypływie czarnego humoru pomyślałam sobie, że za ileś tam lat ludzie będą się fascynować dzisiejszą polityką, a jakiś fanatyk będzie chciał poczuć na sobie oddech bezwzględnego syryjskiego terrorysty. Cóż, to właśnie tak zwana ironia historii.

Z drugiej strony, zastanawiam się, czy przypadkiem nie dostałam tego co chciałam. Nie od dziś wiecie, że pasjonuję się Orientem, a szczególności historią europejskich kolonii na Bliskim Wschodzie w Średniowieczu, a oto właśnie, niemal na własnej skórze, doświadczę ciągu dalszego tej historii. I może i fajnie, tyle że tym razem jest w odwrotną stronę – Europejczycy (w szczególności Francuzi… czy to przypadek?) są atakowani przez mieszkańców Półwyspu Arabskiego. Sprawa jest już bardzo poważna, szczególnie po ostatnich zamachach w Paryżu, ale wydaje mi się, że Europa i USA jakoś nie mają pomysłu na zwalczenie IS. I w sumie to nic nowego, bo zawsze wykazywaliśmy się mniejszą lub większą ignorancją w sprawach związanych z Bliskim Wschodem. Ignorancją, ale także po prostu niezrozumieniem, wynikającym z faktu, że Wschód i Zachód to zupełnie dwie różne kultury. 

Dużo nas łączy, ale jeszcze więcej dzieli. I są to rzeczy ważne takie jak historia, religia, polityka, moralność. Nie są to może tak wielkie różnice jak pomiędzy Majami a średniowieczną Anglią chociażby, ale skutecznie niszczą wszelkie próby porozumienia. Szczególnie jeśli do wspólnego stołu zasiadają ludzie wpatrzeni w siebie, przekonani o wyższości swojej cywilizacji, mający niewiele pojęcia o stronie przeciwnej. Albo tacy, którzy celowo chcą doprowadzić do konfrontacji, która tylko wyostrzy różnice. Jedni mają Boga, który każe przebaczać; drudzy Boga, który obiecuje raj dla tych, którzy będą zabijać. Jedni mają supernowoczesny sprzęt, drudzy fanatyzm religijny, który nie zna litości…

Odrębnym dramatem są kraje, które stoją pomiędzy tym wszystkim. I to nie tylko te, które znajdują się na skraju Zachodu i Wschodu, ale także te, które przeżywają ten kryzys wewnątrz. Tutaj dobrym przykładem może być współczesna Turcja – rozdarta pomiędzy dawnym Imperium Osmańskim i ostoją islamu oraz nowoczesną, ateistyczną republiką stworzoną przez Mustafę Kemala Atatürka. Turcja, która chce do Unii Europejskiej i Turcja, w której muezzin trzy razy dziennie nawołuje każdego pobożnego muzułmanina do modlitwy. Turcja bogaczy i Turcja biednych osadników Kurdyjskich. Można naprawdę się w tym wszystkim pogubić i nic dziwnego, sami Turcy niezbyt rozumieją swojego kraju. Świadczą o tym wojskowe przewroty i ciągłe zmagania pomiędzy zwolennikami liberalnej, świeckiej republiki i państwa wyznaniowego z szariatem stanowiącym podstawę prawa; dążenie do bycia krajem bardziej europejskim, nowoczesnym a wiernością chlubnym przecież tradycjom Imperium Otomańskiego. Nie wspominając już o zagładzie Ormian, do czego Turcy nie przyznają się do dzisiaj (Autorowi tej książki wytoczono sprawę sądową, kiedy publicznie oskarżył swoich rodaków), utrzymując, że ci ludzie wyginęli z powodu epidemii panującej w czasie ewakuacji. Zresztą o czym my mówimy – kiedyś największe miasto dzisiejszej Turcji, Stambuł, było nieodżałowaną stolicą Cesarstwa Bizantyjskiego, Konstantynopolem, barbarzyńsko zdobytym przez sułtana dopiero w wieku XV, a więc stosunkowo niedawno. To również stawia pod znakiem zapytania wiele kwestii narodowościowych tego państwa i zasmuca pewną entuzjastkę wszystkiego, co bizantyjskie. Nic dziwnego więc, że życie przeciętnego Turka nie jest tak kolorowe i barwne jak mógłby przypuszczać europejski turysta. A przynajmniej taki obraz tego państwa wyłania się z tej powieści, która – w intencji jej Autora, będącym zachwalanym noblistą – ma obrazować tamtejszą rzeczywistość sprzed kilku lat. 

Ka, poeta przebywający przez dłuższą część swojego życia w Niemczech na emigracji, wraca do miasta swojego dzieciństwa – Karsu, który swoją świetność utraciło już dawno. Ma napisać artykuł o serii samobójstw wśród dziewcząt, ale właściwie chce poszukać miłość swojej młodości – piękną Ipek, która wciąż mieszka tu z siostrą i ojcem. Jakiś czas po przyjeździe wszystkie drogi do miasta zostają zablokowane przez śnieżycę i bohater zostaje uwięziony w mieście, w którym zaczyna robić się niebezpiecznie. Wybucha przewrót wojskowy skierowany przeciw muzułmanom, a Ka zostaje wplątany w niebezpieczną grę, zarówno tę polityczną, jak i z piękną, ale skrywającą wiele sekretów Ipek. Czy ma jakąś szansę wygraną, albo choćby ocalenie swojej skóry? I czy w tym całym chaosie jest miejsce na jakieś resztki ludzkich uczuć? 

Mówiąc szczerze, w otchłaniach Internetu czytałam rozmaite recenzje. Byli tacy, którzy zachwycali się nad książką dla zasady, że co dostało Nobla to jest genialne, ale spotkałam się z opiniami osób, które książką były po prostu znudzone (to drugie przeraziło mnie bardziej, bo nie ma nic gorszego niż spanie nad książką). Zdania umotywowane lepiej albo gorzej, z wystarczającą ilością argumentów i nie, ale brakowało mi jakiejś interpretacji, refleksji nad treścią. Bo albo ja jestem szlachetną idealistką, albo w literaturze chodzi więcej niż o to, czy dana pozycja słusznie otrzymała jakąś nagrodę. A szkoda, bo już po pierwszych stronach książki widać, że jest to powieść oryginalna, nietuzinkowa a przede wszystkim wielowarstwowa i ciekawie byłoby, gdyby inni podzielili się swoimi spostrzeżeniami – kto wie, może ktoś zauważyłby coś ciekawego, co pomogłoby w zrozumieniu całości innym czytelnikom. No ale taki mamy klimat: ilość statuetek jest ważniejsza od przekazu jakiegoś dzieła i nic nie można na to poradzić. 

Książka nie jest jednak zwykłą powieścią kryminalno-polityczną, społeczną czy nawet psychologiczną. To rzecz raczej zmierzająca w kierunku absurdalnego, koszmarnego snu, jednej z tych mrocznych i niesamowitych opowieści dziejących się w miejscu odciętym od świata, daleko od cywilizacji i pomocy zewnątrz, gdzie zdarzyć się może wszystko.  Mocno nawiązuje także do mrocznych baśni, albo utworów, które ogólnie nazywa się baśnią, w których rzeczywistość niebezpiecznie zlewa się z iluzją, te dwie płaszczyzny zlewają się tak, że właściwie nie można ich odróżnić. Dlatego traktowanie wydarzeń z Karsu zupełnie na serio może się skończyć źle – albo skończymy przygodę z książką na jednej z pierwszych stron, albo stwierdzimy, że książka ta, napisana przez człowieka, który musi brać jakieś srogie piguły, nie zasługuje na wydanie, a co dopiero na taką nagrodę jak literacki Nobel. Zresztą wątpię, czy jakiś oswojony z literaturą czytelnik będzie miał tego typu wątpliwości. Od pierwszej strony powieści wylewa się z niej bowiem tajemniczy, mroczny klimat złego snu; może coś podobnego do uczucia, z jakim czytamy Proces Franza Kafki. Jeśli polubimy głównego bohatera, albo poczujemy do niego chociaż szczątkową litość, po jakimś czasie z wielkim prawdopodobieństwem popadniemy w paranoję, całkiem zresztą usprawiedliwioną, obawiając się na każdej karcie książki o życie bohatera i kruche, ulotne szczęście, jakiego doznał przez te trzy dni. Bo zdarzyć się może wszystko, a bohaterowie mają tysiące niejednoznacznych i skomplikowanych twarzy, a także swoje tajemnice, które nie wyjawią przybyszowi z Niemiec. Przybyszowi, który w gruncie rzeczy nie rozumie swoich współrodaków, tak samo jak średnio rozgarnięty czytelnik z Europy. Ale nie musi, bo jest to książka, która nic nie objaśnia, prowokując tylko do zadawania pytań i do samodzielnego myślenia, które – jak udowadnia Autor – czasem może sprawić, że wszystko stanie się jeszcze bardziej tajemnicze, otulone płaszczykiem groteski jak kilogramami śniegu. 

Dużo jest tu winy samego pisarza. Tego magika, który chociaż pisze w sposób nieskomplikowany, zwykły, czasami przybierający formę luźnej opowieści, potrafi czarować swoimi książkami i przenosić do opisywanych miejsc. Melodyjne linie napisanego przez niego tekstu tym razem prowadzą na mroczne, przysypane śniegiem uliczki Karsu, z pozoru puste i przygnębiające widokami szyldów herbaciarni, w których zazwyczaj nie ma nikogo. Ten sam tekst żongluje też naszymi emocjami – na początku czujemy melancholię Ka, wędrującego z dworca w padającym śniegu, zastanawiającego się nad miastem swojego dzieciństwa i młodości; z każdym rozdziałem jednak umiejętnie stopniowany i podtrzymywany niepokój rośnie, razem z bohaterem czujemy na plecach oddech wrogów. Jakich wrogów? Dezorientację czytelnika, oczywiście zamierzoną, powodują liczne niedopowiedzenia, zarówno w warstwie fabularnej jak i językowej. Czy to realna rzeczywistość? Czy to sen po całodniowym ryciu psychiki w Internetach? Czy to mroczna baśń najeżona symbolami i alegoriami, próbująca w ten sposób mówiąc o problemach świata Bliskiego Wschodu, skoro wprost nie można (jak wspomniałam wcześniej, za zbyt jawne mówienie o ludobójstwie Ormian pisarz miał wytoczoną sprawę sądową)? Czy po prostu doskonała kreacja artystyczna? Kto wie, może wszystkie odpowiedzi są poprawne. To wie tylko pisarz, bo widać, że doskonale panuje nad swoją opowieścią, a wszystkie jej elementy są niezwykle przemyślane, podporządkowane artystycznemu celowi, jaki Autor chce osiągnąć, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się tak nie wydawać. My po prostu musimy się zadowolić tym co mamy: hipnotyzującą opowieścią, z granicy iluzji i rzeczywistości, pięknie i ciekawie napisaną oraz, co najważniejsze, przenikliwie szkicującą sytuację w Turcji, państwie, które naprawdę ciężko zrozumieć. 

Narracyjny punkt widzenia jest bardzo oryginalny i w pewnym momencie książki bardzo mnie zaskoczył. Otóż opowieść snuje jeden z najlepszych przyjaciół Ka, pisarz będący alter ego Autora, który przyjeżdża do Karsu jakiś czas po opisanych w książce wypadkach, pragnąc bardziej zrozumieć, co wydarzyło się podczas tamtych trzech dni, które zdeterminowały życie poety i w pewien sposób zdecydowały o tym, co działo się z nim podczas powrotu z Turcji. Aby nie być na bakier z logiką i pewnym powieściowym realizmem, Autor skrupulatnie unikał tego, czego nikt inny nie mógłby się o nas dowiedzieć – w tym myśli bohaterów i głębszych, psychologicznych motywacji, który Ka nie potrafił bądź też nie chciał rozgryźć czy też nie pozostawił ich w swoich zapiskach. Dlatego narracja koncentruje się bardziej na zewnętrznych cechach bohaterów i skutkach i wewnętrznych wyborów, a postacie drugoplanowe czyni niedostępnymi i niezrozumiałymi. Aura tajemniczości staje się wtedy większa i bardziej przytłaczająca – nie wiemy przecież, komu mamy wierzyć, bo obserwujemy tylko niewielką część ich osobowości, a całość przypomina teatr, w którym przecież nawet monologi bohaterów nie oddają tak naprawdę ich charakteru. Inne delikatne zabiegi narracyjne, jak na przykład zmieszczenie całej akcji w przeciągu trzech dni sprawia, że momentami ma się wrażenie, że obcuje się z sztuką w prozie. A takie wrażenie w tym przypadku jest dla odbioru powieści bardzo ważne. Wiele scen w powieści łudzącą przypomina estetykę teatru, a niektóre dialogi przypominają raczej pełne ekspresji kwestie teatralne niż te, które na ogół stosuje się w powieściach. Nie jest to jednak książka pełna sensacyjnych zwrotów akcji, płonących samochodów i amerykańskich agentów z licencją na zabijanie – rzeczami, które tak przyciągają naszą uwagę; całość rozwija się hipnotycznie wolno, ale konsekwentnie, z dawkowaniem napięcia. Pojawiają się sceny mocniejsze, gdzie trup ścieli się gęsto, ale nawet wtedy nie wkrada się tam niepotrzebny chaos, a wszystkie szybsze zwroty akcji są gruntownie przygotowane przez sceny bardziej statyczne (niektóre wręcz liryczne, jak fragmenty o uczuciu łączącym Ka i Ipek, niewątpliwie ładnie napisane i bez niepotrzebnego sentymentalizmu), mające swoją fabularną logikę i dopracowane szczegóły, które tworzą razem zamkniętą, spójną fabularnie całość, logiczną na poziomie dosłownym, a także tym metaforycznym. Fabuła ani na chwilę nie traci swojej tajemniczości, pewnego mroku nawet, tego dziwnego posmaku, który sprawia, że wszystko wydaje się niepokojącym dziwnym snem; snem klaustrofobicznym, gdzie otacza cię śnieg,  wrogowie i niezbyt inteligentni ludzie, których ulubioną wieczorną rozrywką jest oglądanie brazylijskiego tasiemca o przygodach uroczej Marianny. Wrażenie to zostaje skontrastowane z przyziemnym realizmem w opisie Niemiec, gdzie Ka żył przez następne lata po wydarzeniach w Karsie i nawet samym miasteczkiem po owych koszmarnych trzech dniach, kiedy drogi znów zostają odblokowane. Tak jakby tytułowy śnieg nie tylko stał się jednym z powodów przeprowadzenia zamachu wojskowego i jego zakończenia, ale w pewien tajemniczy sposób wpływał na mieszkańców miasta; jest symbolem chwilowej destabilizacji, popadnięcia w szaleństwo? Świadczyć może o tym także nagły przypływ weny u Ka, który w trzy dni zebrał w swoim zielonym zeszycie kilkanaście wierszy i to, że po powrocie do swojego niemieckiego mieszkania nie potrafi je zrozumieć, jak zresztą większość jego słuchaczy. A może to oznacza coś głębszego, coś co nawet nie ma związku z koncepcją nigdy nie wydanego tomiku wierszy Ka, wynikającą z budowy płatka śniegu? Coś, czego nie rozumiem i nie ma nic w tym dziwnego. W końcu w jednej scen książki, która zapadła mi mocno w pamięć, bohater mówi, że ich nie może zrozumieć nikt spoza ich państwa, nawet jeśli z urodzenia jest Turkiem. A co dopiero Polka, blogerka o blond włosach, która patrzy na całość z dalekiej perspektywy kulturowej, religijnej i w dodatku przez powieść, która nie daje gotowych odpowiedzi na postawione przez nią pytania? 

Tak jak napisałam już wcześniej, przez specyficzny, rzadko spotykany rodzaj narracji niewiele można powiedzieć o bohaterach, chociaż przez taki zabieg stają się oni bardziej intrygujący. O samym Ka możemy powiedzieć właściwie niewiele – z pewnością był człowiekiem wrażliwym, przyzwyczajonym do względnego dobrobytu, cierpiącym na przewlekłą samotność, z europejskim sposobem bycia, a mimo wszystko, gdzieś w głęboko w sercu, będącym wciąż Turkiem. Nie potrafi jednak zrozumieć swoich rodaków, znaleźć z nimi wspólny język, nie porzucając przy tym zachodnich przyzwyczajeń. Nie jest wystarczająco elastyczny, za łatwo ufa ludziom i za wiele myśli, a przy tym zupełnie niepotrzebnie wplątuje się w politykę, którą, jeśli miałby trochę wyczucia, z łatwością mógł ominąć. Jego własne marzenia, czasami utopijne, jak wyjazd z Ipek do Niemiec, przesłaniają mu rzeczywistość, sprawiają, że źle odczytuje intencje ludzi i ich charaktery. A przy tym wszystkim jest bardzo naiwny – a przynajmniej wtedy, kiedy przyjeżdża do miasteczka, bo wydarzenia, jakie tam się rozegrają, obdzierają go z tej niewinności zupełnie, zmieniają jego charakter. Ale nie na lepsze – Ka jest jedną z takich postaci, które lubimy nawet dlatego, że są niezbyt sympatyczne, na ogół uważane za skupione na sobie, burkliwe i ponure, jednak poznane od drugiej, tej bardziej intymnej strony, stają się godne sympatii i litości. Litości, bo to samotność i wszystko, czego Ka był świadkiem, sprawia, że jest osobą zgorzkniałą. Ale i tak pod połami jego charakterystycznego, europejskiego płaszcza, który w Karsie staje się bardzo rozpoznawalny, bije serce zagubionego i zdezorientowanego dziecka, które jednak nie poznało definicji szczęścia. 

Szczęścia szczególnie u boku powieściowej femme fatale, Ipek. Kobiety tajemniczej, poranionej, złej. Wzbudziła moje podejrzenia już na początku, a potem tylko moje obawy potwierdzały się, chociaż powinnam przyznać, że w tym wszystkim, co się wydarzyło, nie było dużo jej winy. Po prostu sekwencja przypadków, zbiegi okoliczności, polityka – standardowe sprawy, które wiele książkowych romansów przemieniły w łzawy dramat. Wydaje mi się, że Ipek była kobietą wyrachowaną, obłudną, ukrywającą swoją wrażliwość przed ludźmi, a może nawet przed samą sobą, bardzo głęboko. Chce być szczęśliwa, ale tak jak w przypadku Ka, nie wie, co to naprawdę oznacza, a to, czego chciała tak naprawdę, jest dla niej nieosiągalne. W przeciwieństwie do poety znajduje jednak w sobie tyle siły (prawda, że w sytuacji krytycznej, ale zawsze lepiej), żeby przyznać to przed samą sobą i pogodzić się z tym. To jednak tylko moje wydumane teorie, które po prostu przyszły mi na myśl podczas refleksji nad książką, które najprawdopodobniej w rzeczywistości nie mają żadnego zaczepienia. Ipek jest bardzo tajemniczą postacią, zagadkową nawet dla samego Ka i narratora, który po przyjeździe do Karsu jest zachwycony jej urodą, ale nic ponadto. Przez to czuje się ogromny niedosyt i pewne rozdrażnienie, ale dodaje powieści jeszcze więcej mroku, fatalizmu i klimatu rodem z jakichś niewyraźnych snów, w których nie widać pogrążonych w ciemnościach i rozmytych twarzy postaci. I to jest właściwie jedyny argument, który sprawia, że nie chcę dowiedzieć się więcej o tej bohaterce. 

Jak dużo wiemy o Ipek przekonujemy się, gdy przyjrzymy się pozostałym postaciom. Trudno jednak zarzucić Autorowi, że nie przyłożył się do kreacji bohaterów, pozwalając, żeby książkę wypełniały cienie i papierowe sylwetki, o których czytanie boli – to nie ten typ pisarza. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest odwrotnie: każdego bohatera Autor przygotowywał bardzo starannie, dbając o wszystkie, nawet najdrobniejsze, szczegóły i szlify, tworząc sylwetki pełnowymiarowe i ciekawe. Całą tajemnicą tego, że poznajemy ich tylko w niewielkim stopniu jest pokazywanie bohaterów bardzo fragmentarycznie, wyrywkowo, pozostawiając dużo pomiędzy wierszami, a tyle samo ukrywając. Dzięki takiemu zabiegowi powieść staje się jeszcze bardziej wieloznaczna, niepokojąca, ale też prawdziwa w swoim pesymistycznym wydźwięku. Ludzi nigdy nie uda się poznać do końca, zawsze będą wydawać nam się w pewnym stopniu tajemniczy, nieprzewidywalni; zawsze pozostanie w nich pewne ciemne miejsce, do którego nie mamy dostępu. Ważna i ciekawa w tym kontekście jest scena kiedy Ka obserwuje gwiazdki śniegu i podziwiając ich skomplikowaną strukturę przypomina sobie, że nie są jednakowe – każdy z nich ma swój niepowtarzalny wzór. Czy tak samo nie jest z ludźmi? Ze wszystkimi bohaterami tej książki, którzy w pewnym sensie są nieco żałośni, łącznie z głównym bohaterem. Bo na przykład taka Kadife – chwiejna w poglądach małolata, która zrobi wszystko, by przestać być w cieniu lepszej siostry albo jej ojciec, który egzystuje oglądając telenowele. Albo Sunay Zaim, postać, która zafascynowała mnie najbardziej, może z racji wykonywanego zawodu i niezwykłej charyzmy, którą Autor wręcz uwypukla. To aktor, który miał zagrać samego Atatürka, a skończył na jarmarkach; mimo wszystko jednak nie rezygnuje z kariery, marząc o rewolucji, która w pewnym sensie upodobniłaby go do Ojca Turków, nawet jeśli miałby przepłacić za to własnym życiem. Niewątpliwie szalony, ale genialny; to on sprawia, że granice pomiędzy teatralną fikcją a rzeczywistością skutecznie się zacierają (inna sprawa, że jego teatralna rewolucja nieodparcie kojarzy się z Młodoturecką Rewolucją Burżuazyjną) tak dokładnie, że jest w stanie zrealizować swój plan aż do ostatniego aktu, oczywiście w znaczeniu dosłownym. Czy Necip, uczeń szkoły koranicznej z poważnymi wątpliwościami co do istnienia Boga, który przed swoją tragiczną śmiercią zadaje to podstawowe i niepokojące pytanie dotyczące sensu cierpienia człowieka w przypadku, gdy Bóg to tylko wymysł ludzi. I to tajemnicze miejsce, o którym opowiadał Ka, powstałe po części w wrażliwej wyobraźni chłopaka, gdzie podobno nie ma Boga. Cóż, muszę wam powiedzieć, że aż oblizuję się na myśl ile tutaj  może być różnych interpretacji… Przede wszystkim myślę też, że między wierszami mówiącymi o polityce i Turcji przeplata się także delikatny wątek kondycji ludzkiej, oczywiście o pesymistycznej wymowie – w końcu nieważne, jak bardzo płatek śniegu jest skomplikowany i piękny, to i tak wszystkie ostatecznie upadną na ziemię by w końcu się roztopić, po czym już nikt nie będzie się nimi przejmował. 

Wydanie, które posiadam, i którego okładkę prezentuję, jest już drugim w Polsce. Pierwsze było dawno i nie grzeszyło smakiem, o przyciągnięciu wzroku Czytelnika nie mówiąc, ale z tym jest zupełnie inaczej. Stylistycznie pasuje do również niedawno wydanych od nowa dwóch innych książek Autora (mam nadzieję, że Wydawnictwo zapoczątkowało w ten sposób serię z książkami noblisty, co wydaje się bardzo nęcącą perspektywą) i przyciąga wzrok dość niecodzienną okładką. Chociaż fakt, pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłam uwagę biorąc ją do ręki, to oczywiście nazwisko pisarza – w pewnych kręgach bardzo znane, więc przyciągające uwagę. Wydrukowano je na białym pasku u góry (który zresztą ładnie kontrastuje się z ciemniejszymi barwami powyżej, dzięki czemu jeszcze łatwiej nam go zauważyć) czerwonymi wyraźnymi literami. Już chyba wyraźniej nie mogło być, szczególnie że kiedy chcę dostrzec tytuł muszę bardziej wysilić moje niedowidzące ślepia. Na samej okładce jest niewiele – na szczęście wszystkie pochlebne recenzje znajdują się na blurbie, co pozwala utrzymać estetyczny i minimalistyczny wygląd okładki. Znajduje się tam jedynie niezbyt ładny widoczek – wysokie, ośnieżone góry sięgające do ponurego nieba i miasto pod nimi, które nie sprawia dobrego wrażenia i raczej sprawia wrażenie opuszczonego (szczegół: między owym widokiem a tą dziwną tkaniną znajdują się dwa małe ludziki, które prawdopodobnie znalazły się tam przez przypadek albo symbolizują głównego bohatera). Na pierwszym planie, oprócz tej figury geometrycznej, w którą wpisano tytuł książki, znajdują się jeszcze jakieś … materie, które chyba są śniegiem czy coś takiego. Ciekawostką jest jeszcze zielony sześcian (być może ta bryła tak się nie nazywa, ale dla mnie to zawsze była czarna magia), który frunie sobie nad górami, co wygląda dość abstrakcyjnie. Owe sześciany znajdują się zresztą na pozostałych książkach z tej serii, a te dwa – bo zauważyłam jeszcze jednego, podstępnie kryjącego się za maleńkim ludzikiem – to w porównaniu z innymi okładkami bardzo mało. Intrygujące. Na skrzydełkach okładki znajduje się krótka notka o Autorze i fragment książki, a więc klasyka. Szkoda, że nie umieszczono jeszcze jego zdjęcia – byłoby wtedy mniej standardowo, za to bardziej ciekawie. W blurbie też nie ma nic ciekawego, przynajmniej nic zaskakującego – na jaśniejszym polu znajduje się streszczenie, a na ciemniejszym kilka fragmentów recenzji. Biała czcionka wygląda dość nieprzyjemnie na tle z kilkoma białymi elementami, bo w pewnym momencie wszystko się delikatnie zlewa, ale na razie nie stanowi to dla mnie problemu. Hm. Jeśli jesteśmy już przy temacie oczu, warto dodać, że czcionka w książce jest bardzo przyjazna i wygodna dla oka, a papier miły w dotyku. Może powiecie, że to nic wielkiego, taki szczegół, ale naprawdę o wiele lepiej się czyta, poświęcając uwagę nie na ekstrawagancki krój czcionki ale na tekst. A przecież w tym wypadku jest to bardzo ważne, bo – jak prawdopodobnie wiecie z mojej gadaniny – ta książka wymaga od czytelnika uwagi i dużo pomyślunku. 

Turcja kojarzyła mi się z Imperium Osmańskim, Bizancjum, Kurdami, nieszczęsnymi Ormianami, zamachami terrorystycznymi, Panem Wołodyjowskim Sienkiewicza a przede wszystkim z egzotycznymi wakacjami w kraju przecież śródziemnomorskim. Dlatego też wielka śnieżyca w kontekście Turcji sama w sobie jest dużym zaskoczeniem dla mnie, nie mówiąc już o samej treści, która – jak zapewne wnioskujecie z mojej powyższej paplaniny – zafascynowała mnie swoim mrocznym klimatem (zupełnie w moim stylu) i zmusiła do przemyśleń, z których wynikło jeszcze mniej niż po przeczytaniu książki. Chociaż z drugiej strony lubię takie książki, które zamiast niszczyć szare komórki rozwijają je, dostarczając wiele intelektualnej przyjemności w odkrywaniu ich kolejnych warstw, znaczeń, literackich i historycznych nawiązań, czytaniu pomiędzy wierszami, a przede wszystkim zanurzaniu się w nietuzinkowej opowieści. Książki, gdzie każdy szczegół może być odczytywany na wiele sposobów, za każdym razem będąc czymś innym, a nawet śnieg ma wiele różnych, czasem zaskakujących odcieni, a przy tym całość jest aktualna (szczególnie w kontekście świeżych jeszcze zamachów w Ankarze i wojny z IS) i do bólu prawdziwa. Pokazuje też, jak głęboka jest przepaść między Zachodem a Wschodem i jak trudno jest się jej pozbyć, dojść do jakiegoś, chociaż trochę satysfakcjonującego porozumienia. Ale tak czy siak łączy nas jedna rzecz – wszyscy jesteśmy płatkami śniegu, na pierwszy rzut oka podobnymi, jednak tak naprawdę zupełnie inni, niepowtarzalni, dlatego tak trudni do zrozumienia przez drugiego człowieka.

Tytuł: „Śnieg”
Autor: Orhan Pamuk
Moja ocena: 8/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Literackiemu