środa, 27 stycznia 2016

Sztuka pamiętania. Recenzja książki



Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać. Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia. Oświadczenie lekarza, że jesteśmy stuprocentowo zdrowi. Ale także coś niezwykłego, historycznego. Na przykład UFO (nie, żartuję). Albo lądowanie Amerykanów na Księżycu. Czy też wojna. A może nawet przeprowadzka do nowego lokum. Dużo tego jest, a wszystko wydaje się lepsze niż to, co teraz przeżywamy. Choć tak naprawdę wspomnienia są dużym zafałszowaniem tamtej rzeczywistości, chociażby dlatego, że są wybiórcze i przefiltrowane przez nasze emocje – te, które przeżywamy wspominając i te, które pamiętamy. Przecież nawet nie wiemy, dlaczego jedne rzeczy pamiętamy, a inne zlewają się w szaroburą całość. Tak jak ja – pamiętam, jak uciekł mi czerwony balon napełniony helem; pamiętam, jak spacerowałam wśród kwiatów w ogrodzie (to wspomnienie jest tak wyraźne, że kojarzy mi się nawet z pewną piosenką); pamiętam swego rodzaju łąkę za domem i w lato, i zimą; pamiętam czytanie moich ukochanych baśni Andersena … i wiele innych podobnych. Ale wszystkie lata szkoły zlewają się w jedną, wielką szarą plamę, z której z niejakim trudem wydobywam kolejne krótkie przerwy, zwane wakacjami i feriami (niestety, zapamiętałam tylko te, które przeleżałam w łóżku, chorując na zapalenia oskrzeli i czytając Nędzników, oraz te, w czasie których wpadałam w panikę, próbując nauczyć się czegoś na konkurs z historii). Może dlatego, że codziennie było to samo, tylko czasami z drobnymi zmianami w postaci złych i dobrych ocen, które dostawałam. Nuda, przyznacie sami. Dlatego, nie mając sama mnóstwa ciekawych wspomnień, uwielbiam zajmować się czyimiś. 

To doskonale tłumaczy fakt, że generalnie żyję życiem postaci z książek i – niekiedy – filmów, a przy okazji uwielbiam, jak oni wspominają swoje życie, co czyni ich przede wszystkim bardziej rzeczywistymi i kompletnymi, również dlatego, że to, co pamiętamy i jak pamiętamy mówi dużo o nas samych. W książkach przeważnie jest tak, że jedna z postaci ma zapierające dech w piersiach wspomnienia albo mroczną, tajemniczą przeszłość, którą trzeba odkryć. Albo przeszłość któregoś bohatera zaczyna się upominać o teraźniejszość. Ciekawsze jednak od fikcji, powstałej przecież od początku do końca w mózgu pisarza, może tylko trochę inspirowanej prawdziwym życiem, są autentyczne wspomnienia ludzi, którzy coś ciekawego – i zazwyczaj groźnego – przeżyli i chcą, by te historie nie zniknęły razem z nimi. Opowieści bohaterów wojennych – tych, którzy walczyli, przeżyli Syberię, może dokonali czegoś bohaterskiego. Historie byłych mafiosów, żołnierzy wysłanych na drugi koniec świata, komandosów, agentów specjalnych, podróżników do źródeł Amazonki, którzy natknęli się na prymitywne plemiona żyjące jeszcze jak w prehistorii, autobiografie wyjątkowo zasłużonych polityków (jeśli w ogóle tacy istnieją), w których z dumą piszą o tym, jak to rozwalali system czy rządzili państwem pełnymi szczęśliwych obywateli. Ale wszystkie te przykłady dotyczą ludzi, którzy w swoim życiu dokonali czegoś ciekawego, mają inne wspomnienia niż zwykli obywatele, tacy jak ja. Ludzi niezwykłych, których dzieje zaciekawią ludzi nawet wtedy, kiedy zostaną spisane nieciekawie bądź – ze strony technicznej – po prostu źle. Bo to zawsze coś, co nie przeżyliśmy i raczej są marne szanse, że przeżyjemy. Coś innego od naszych – w znakomitej większości – nudnych, zwykłych wspomnień, które często sami uważamy za zbyt nudne do wspominania, a co dopiero do spisywania! 

Nie wszyscy tak myślą i dowodem na to jest ta książka. Autobiograficzna opowieść, która potem rozwinie się w cykl, będący opus magnum i jednym dziełem pisarza, który już od długiego czasu uważany jest za wybitnego, godnego wymienienia jego nazwiska obok Victora Hugo, Stendhala i innych genialnych Francuzów, chociaż bezdyskusyjnie różni się od tamtych wszystkim. Podczas gdy inni motali swoje fabuły, budowali misterne konstrukcje czy też śmiali się swoich bohaterów (ach, Julianie Sorelu ze Stendhala, wciąż o tobie pamiętam!) ten Autor napisał tylko, że pewnego razu zjadł magdalenkę maczaną w herbacie lipowej i ów smak wywołał u niego falę wspomnień. Tak samo jak te ułamki sekund pomiędzy obudzeniem się a uświadomieniem sobie miejsca, w jakim się znajduje. Ta szczątkowa fabuła jest jednak tylko pretekstem do nieskończonych wspomnień bohatera zbudowanych na zasadzie nawiązań i skojarzeń oraz jednej kompletnej historii, dotyczącej przyjaciela rodziny, pana Swanna. I nie, nie są to jakieś zapiski z niezwykłego dzieciństwa czy jakieś traumy w młodości (co jest z lubością eksploatowane przez ten cały dzisiejszy postmodernizm) ani też studium polityki i stosunków społecznych z punku widzenia inteligentnego dzieciaka, chociaż wiele tego rodzaju wątków w książce się pojawia. To po prostu zwykłe wspomnienia ze zwykłego, różniącego się niewiele od naszego, życia. Zaskoczeni? Ja też na początku byłam. 

Uczucie, szczególnie dla niedoświadczonego w bardziej wymagających lekturach czytelnika, jest takie, jakby wpadło się do zimnej, bardzo głębokiej wody, wiedząc, że zaraz się utonie, a nigdzie nie ma pomocy. A przynajmniej tak to opisywali moi znajomi i inne ludziki, które książkę czytały utonęły, najdalej docierając do połowy objętości. Ich makabryczne opowieści sprawiły, że zabierałam się do powieści jak pies za jeża, szczególnie że wszystko jakby uprało się powstrzymać mnie przed lekturą. Znajomi, recenzje w Internecie, niezbyt pochlebne słowa osoby, które w swojej niechlubnej przeszłości uważałam za literackie guru. A zresztą było tyle innych książek, które warto było przeczytać! I ciągle się spieszyłam, a słusznie podejrzewałam, że to nie jest dobra książka na szybkie zjedzenie i przetrawienie, jak można zrobić to z innymi literackimi fastfoodami. Dopiero kiedy leżałam chora i świat za oknem jakoś zwolnił, nabrałam ochoty na coś, co tak kochałam dawno temu: leniwe, całodzienne czytanie czegoś niezwykle dobrego i trudnego, w co można się z przyjemnością wgryźć, rozkoszując się niebiańskimi smakami. Otworzyłam więc książkę z niejakim zaciekawieniem i nadzieją, zastanawiając się co będzie ze mną – czy pójdę pod wodę jak kamień, czy będę przyjemnie pływać, czerpiąc z tego wszystkie korzyści.

Mimo że kiedyś w moje ręce wpadł jakiś tekst o życiu pisarza, z ciekawością przeczytałam rozbudowaną przedmowę tłumacza, którym jest, jak zwykle, doskonały Tadeusz „Boy” Żeleński, który wnikliwie omawia powieść i rysuje przed czytelnikiem portret Autora – nieuleczalnie chorego samotnika, który całe swoje dorosłe życie spędził w mieszkaniu obitym korkiem pisząc swoje opus magnum i jedyny powieściowy cykl, nad którym prace przerwała dopiero śmierć. Niezwykła to postać. Wychowany w cieplarnianym klimacie człowiek, który przywykł do bezpiecznego życia i samotności, o którym najwięcej możemy dowiedzieć się z jego powieści, zastanawiająco autobiograficznych. I choć to może nie jest zupełnie poprawne politycznie to czytaniu książki towarzyszy uczucie, że jest to dzieło pisane wyłącznie dla siebie, rodzaj czystej sztuki dla sztuki. Bo granice wymyślonej powieści i prawdziwego życia Autora zacierają się nie tylko w kwestii imienia głównego bohatera. Nad tekstem unosi się intymna, introwertyczna wręcz atmosfera zwierzeń i szczerości. Poznając dość nieuporządkowane wspomnienia głównego bohatera czy historię miłości Swanna, widzimy świat mocno subiektywny, pełen demonów (które można zauważyć tylko wtedy, kiedy znamy biografię pisarza) i metafor, może odnoszących się do jakiś konkretnych wydarzeń z życia Autora i – z pewnością – ludzi. Bo świat zewnętrzny, czyli ten istniejący poza tym zbudowanym przez głównego bohatera z wyobrażeń i artystycznych doznań, jest przerażająco okrutny i pozbawiony upiększeń, jakimi zwykło się go owijać. Szczególnie w tej części o Swannie i Odecie, gdzie pisarz odsłania głupotę, zgniliznę moralną i małostkowość francuskiej arystokracji. Ba, to w pewnej mierze dotyczy także rodziny głównego bohatera, ludzi płaskich i spędzających czas na gościnach, nawet wtedy, kiedy wiedzą, że ich własny syn nie potrafi zasnąć bez pocałunku matki (w ogóle ten wątek, zastanawiająco rozbudowany, jest bardzo ciekawy i dość zagadkowy; nie ulega wątpliwości, że Autor był bardzo wrażliwym dzieckiem, co rozumiem, bo ja miałam podobnie, prawdę mówiąc). Te niezbyt sympatyczne obrazy równoważy niezwykła wrażliwość narratora na sztukę, szczególnie – ku mojemu zainteresowaniu – tę średniowieczną, której we Francji przecież nie mało, i naturę. Dzięki tej wrażliwości i szczegółowych opisów otrzymujemy niezwykle ciekawy obrazy tych dwóch spraw, stanowiących razem ciekawy aspekt książki. Ciekawy również dlatego, że nad całością unosi się ten dziwny, mroczny i zwiewny klimat, jaki jest znany tym wszystkim, którzy mieli to (nie)szczęście być nadwrażliwymi dzieciakami z niezdrowo dużą wyobraźnią. Przy okazji warto też zwrócić uwagę na fakt, że powieść jest wiwisekcją uczuć takiego dziecka, delikatną i dyskretną, ale również niezwykle szczerą – tak, odnalazłam tam wiele prawdy i o własnym dzieciństwie, do którego nawet powróciłam, odkrywając, że mój przypadek nie jest – na szczęście – zupełnie odosobniony i skoro z małego, dziwnego Marcela wyrósł taki wielki pisarz, to i może ze mnie będą ludzie (hehe). To samo zresztą dzieje się w przypadku Swanna, tyle że tu Autor rozkłada na czynniki pierwsze miłość. Nie tę romantyczną i wielką, ale mroczną, opętaną, w której więcej jest zazdrości i głupoty niż sentymentów. Ba! Nie jest to nawet fascynacja cielesna… Ale widzę, że tu już mój wywód skręca z opisu treści do opisów poszczególnych wydarzeń, więc bezpieczniej będzie przejść dalej.

Powodem mojej bałwochwalczej czci dla pisarza i takiej samej zazdrości (mówi to niespełniona pisarka, która utknęła na jakimś marginalnym blogu marginalnej części blogosfery) jest język, jakim posługuje się Autor. Dla ścisłości dodam, że poza fabułą, w której teoretycznie się nic nie dzieje (a co, jak udowodniłam wyżej, jest nieprawdą), to właśnie styl pisarza jest powodem licznych utonięć i uznania książki za aczytalną. Ba, Żeleński i tak przetłumaczył całość w prostszej formie, bo w oryginalne jest jeszcze gorzej. Znaczy bardziej skomplikowanie. Bo to nie jest książka z gatunku tych, w których tekst cieknie nam przez palce, a całość kończymy w jedno popołudnie, a może i noc. I nie polecam czytania jej w ramach relaksu po ciężkim dniu, chyba że jest się sadystą, których chce doprowadzić swój mózg do zupełnego wyczerpania; zresztą to nie ma wielkiego sensu, bo i tak większości się nie zrozumie. Książka stawia czytelnikowi duże wymagania i dyktuje warunki, szczególnie te dotyczące jakości wyobraźni odbiorcy. Ale i tak trzeba niektóre zdania czytać kilka razy, a całość śledzić uważnie, bo każde słowo ma tu wielką wartość i ogromne znaczenie. Tylko wtedy można docenić styl pisarza i ogromną plastyczność tekstu. Precyzję opisu. Trafność dobieranych słów. Wypowiedzenie i nazwanie tego, co dla wielu pisarzy jest nieprzekraczalną granicą umiejętności i odwagi. Roztaczanie krajobrazów, które chce się poznawać wszystkimi zmysłami, które żyją bardziej niż na fotografiach w jakości HD. Po pierwszych kilku stronach, kiedy zorientowałam się, z czym mam do czynienia, szczęka opadła mi na ziemię i pozostała tam przez całą lekturę powieści. A to jeszcze część najmniej redagowana przez Autora. To co może się dziać w tych, które pisarz w nieskończoność poprawiał i rozbudowywał, myśląc zapewne, że są to rzeczy niezbyt dobre (sic!)? Muszę powiedzieć, że chociaż czasami irytowałam się, że czytanie książki jest procesem tak powolnym i nie widziałam w swojej czytaninie jakiegokolwiek efektu, który widać dopiero po zakończeniu (myślę, że te dwie rzeczy są naturalne podczas czytania tej powieści) cieknie mi ślinka, gdy pomyślę o następnych tomach, będących jeszcze większymi grubaskami. Chociażby dla tej prozy, będącej prawdziwą sztuką samą w sobie, nawet gdyby układały się w opowieść nudną i nie tak wielowarstwową jak ta. Dla słów, które układają się w piękne, zaskakujące obrazy, zapierające dech swoją plastyką i trafnością. Ba, to właśnie one sprawiają, że ta książka jest tym, czym jest – to właśnie one nadają przeszłości narratora pierwiastek magii i niezwykłości, szkicują ciekawe perspektywy, dzięki którym książka wciąga w niezwykły sposób. Nadają całości nastrój, który spaja poszczególne historie, wspomnienia, ciągi skojarzeń w coś, co trudno postrzegać potem jako części. A także nadają tej z pozoru błahej historii coś głębszego, wielowarstwowego, zmuszającego do refleksji. Coś, o czym ja już pisać nie będę, bo jednak zamierzam kiedyś skończyć ten twór, a i każdy musi sam odkryć to, o co mi chodzi. A może odkryje coś zupełnie innego, bo przecież na właściwie nieskończonych możliwościach takiej interpretacji polega piękno literatury. A szczególnie tej, która nie jest nią tylko z nazwy. Już o arcydziełach, takich jak te (którym zresztą jest, jak widzimy, zupełnie słusznie) oczywiście nie mówiąc. 

Ciężko jest pisać o bohaterach, nie zdradzając najciekawszych części fabuły, szczególnie jeśli chodzi o wątek Swanna i Odety, w którym jednak można o postaciach napisać najwięcej. W opowieściach snutych przez narratora na temat jego dzieciństwa bowiem jedynymi bohaterami jest najbliższa rodzina chłopca, stanowiąca jednak tło do wszystkiego, co tak naprawdę jest dla niego ciekawe. Owszem, czasem z dziecięcą naiwnością wspomina o słabostkach rodziców (którzy nie wydają się sympatycznymi personami) i innych członków rodziny, w tym ciotce-hipochondryczce, ale te spostrzeżenia niewinnego i naiwnego dziecka nie malują całkowitego obrazu tych osób. Psychika głównego bohatera również nie zostanie poddana dogłębnej analizie; poznajemy go przez to, o czym nam opowiada. Poza swoją nadwrażliwością i empatycznością jest wprawnym obserwatorem, ma oko pisarza czy też po prostu artysty, a niezwykłej pamięci do barw, kształtów i zapachów można mu tylko pozazdrościć. Trochę więcej dowiadujemy się o nim w części ostatniej, kiedy cała wrażliwość chłopaka zostaje poddana pierwszemu poważniejszemu uczuciu, ale to bardziej analiza tego uczucia niż bohatera (i znów w tym momencie każdy wrażliwiec, który coś takiego przeżył odnajdzie tu dużo swoich emocji i doskonale zrozumie narratora). Zresztą na poznanie Marcela, spodziewam się, przyjdzie jeszcze czas w kolejnych tomach. Tutaj raczej wypadałoby się skupić na wątku prawdziwie miłosnym, ale opowiadając cokolwiek o charakterze Odety czy Swanna, zdradziłabym może chociaż trochę najsmaczniejsze rzeczy w książce, co byłoby bardzo złe, bo przecież ten dziwny tekst ma za zadanie zachęcić kogokolwiek za zabranie się za powieść. Bo przecież to, co najbardziej pikantne zawsze najbardziej ciekawi. Swoją drogą jestem bardzo ciekawa co do inspiracji Autora, który, jak już wiemy, raczej (delikatnie mówiąc) był domatorem i w innych miejscach niż swój dom pojawiał się nadzwyczaj rzadko. Musiał wobec tego bardzo dużo czytać i przede wszystkim być niezwykle spostrzegawczym i wrażliwym człowiekiem, by szybko i trafnie odkrywać największe tajemnice swoich rozmówców, rozwikływać skomplikowane uczucia jak owa miłość, której wielu innych twórców technicznie i praktycznie nie dałoby rady, a także szybko diagnozować poziom głupoty danego osobnika. Chociaż to ostatnie jest dość łatwe, bo ludzka głupota ma to do siebie, że wyłazi z nawet najbardziej starannych, kulturalnych przebrań, co również doskonale pokazują przykłady z powieści. Zresztą, jeśli uważnie przeczytacie wstęp Tłumacza i może coś wiarygodnego w Internecie, w wielu miejscach dostrzeżecie sprytnie poukrywane życiowe demony Autora, z którymi próbował walczyć i pewien związany z nimi powracający maniakalnie motyw, jak mi się wydaje, nie będący tylko kolejnym przykładem bezpardonowego przedstawiania upadku moralnego wyższych warstw francuskiej arystokracji. Cóż, to jest rzecz podobna do trójwymiarowych obrazków; zmieniająca się, w zależności, z której strony spojrzymy, dająca możliwość na wieloraką i skrajnie różną interpretację, a jednocześnie niezwykle lekka w swojej koronkowej konstrukcji. Możemy to odczytywać jako dogłębną, niezwykłą i mądrą opowieść o dziwnej miłości ale i jako pełną metafor część pamiętnika narratora-pisarza. A może i coś jeszcze, tyle że tego nie dostrzegam, bo naprawdę ciężko jest ogarnąć to wszystko po jednym przeczytaniu i jeszcze to opisać, kiedy jeszcze ma tak się kulejący styl. Cóż, takie książki służą też temu, żeby kiedy się myśli, że jest się na tyle fajnym, żeby pisać bloga i udawać, że się to dobrze, przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nie zrobiło się w życiu niczego pożytecznego. Bo gdybym była Autorem tej książki to przecież mogłabym się chwalić z czystym sumieniem. 

A opisana wyżej całość kryje się w skromnej, acz ciekawej i eleganckiej oprawie Wydawnictwa, które – jak nie od dzisiaj wiadomo – specjalizuje się w oryginalnych i pięknych okładkach klasyków. A przede wszystkim dopasowanych do treści książek, co najbardziej cenię. W oprawie tej książki nie brakuje tych wszystkich elementów. Na czarnym tle, poza białymi napisami z tytułem książki i nazwiskiem Autora mamy żółtą wstążkę z tytułem serii (jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości), sylwetką pisarza i jego autografem. Wow. Całą ilustracją jest widmowa filiżanka z kawałkiem obrusa. Taki efekt uzyskano przez rozmycie konturów i pewną transparentność; w pewien sposób oddaje to istotę książki, będącej przecież zbiorem wspomnień narratora, które są przecież w pewien sposób widmowe, rozmyte, nietrwałe. A owa filiżanka na okładce jest pełna słynnej herbaty lipowej, w której bohater zanurzył jeszcze bardziej słynną magdalenkę (na jednym z portalów dla książkomaniaków znalazłam nawet przepis na owe ciastka). Tak, to idealna rzecz na okładkę tej książki – co bardziej się nadaje na to miejsce niż sztandarowy motyw, który zna prawie każdy, nawet ten, kto jeszcze powieści nie czytał? Tylna okładka książki jest jeszcze bardziej ascetyczna: mamy tam tylko biało-żółty tekst, będący po części fragmentem przedmowy Żeleńskiego. Ten pierwszy wydaje się jednak za bardzo sentymentalny i przegadany, obiecujący czytelnikowi kwiatki i motylki (a takich rzeczy w książce się nie uświadczy), natomiast z przedmowy Tłumacza wybrano fragment dotyczący legendy pisarza i jego niezwykłego losu. To dość intrygujący pomysł, chociaż wygląda to dość na zachęcanie za wszelką cenę do przeczytania, co z jednej strony jest szlachetne, ale z drugiej strony sprawi, że wielu czytelników, którzy nie dorośli do takiej literatury i potrzebują jeszcze czasu by zrozumieć ten klasyk, zbyt szybko zniechęci do prozy Autora. Jednak mimo wszystko to doskonała okładka dla tego dzieła, odpowiednio ładna, prosta i elegancka. Jak zawsze w tym Wydawnictwie – z wyczuciem. 

Moja satysfakcja nie polega na odhaczeniu kolejnego klasyka z listy, bo nie czytam książek tylko dla tego, żeby je przeczytać. To radość tego rodzaju, kiedy pracujesz nad czymś w pocie czoła, żeby odkryć, że efekt jest genialny, a nawet lepszy od spodziewanego (bo, jak już wielokrotnie pisałam wyżej, powieść jest bardzo wymagająca, ale za swoje zaangażowanie i wytrwałość czytelnik otrzymuje tyle, że nie sposób żałować poświęconego na lekturę czasu). To radość możliwości obcowania z prawdziwą, namacalną Sztuką. Pięknem skończonym. Ale nie tylko chodzi tu o język czy mnogość interpretacji – skarbem tej powieści jest również jej treść, wypełniające je wspomnienia: szczegółowe, żywe, malownicze i wciągające tak samo lub lepiej niż fabuły, których zadaniem jest przykuć uwagę czytelnika. I jeśli naprawdę Autor czerpał ze swojej pamięci i swojego dzieciństwa, to sztuką jest również sposób, w jaki to wszystko pamięta i opisuje, co, wbrew pozorom nie jest rzeczą łatwą. Szczerze mówiąc, ja też chciałabym tak pamiętać. Bo kiedy zamknę oczy i skoncentruję się wystarczająco, bezpiecznie trzymając się teraźniejszości, uświadamiam sobie, że byłyby w moim dzieciństwie rzeczy, które można by przynajmniej spróbować opisać w podobny sposób. Ale ja nie posiadam tego daru co Autor. Moje wspomnienia już dawno wyblakły i zatarły się na tyle, że nie nadają się już na nic. Ale to może lepiej. Teraz bardziej doceniam prozę pisarza i jeszcze niżej chylę przed nim czoło.

Tytuł: „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna”
Autor: Marcel Proust
Moja ocena: 8,5/10 


Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG

Ocena taka niska, bo mam nadzieję, że następne tomy będą jeszcze lepsze

środa, 20 stycznia 2016

Co nie jest winą pisarki. Recenzja książki



W społeczeństwie – przynajmniej w większości - pozostał pewien bardzo szkodliwy mit, sięgający jeszcze średniowiecznych stosów z czarownicami a także teorii Hitlera o czystości rasowej. Zresztą wiele w nim także zwykłego, ludzkiego strachu przed czymś niewytłumaczalnym i wyglądającym dość strasznie, na tyle, że wywołuje obawę przed zarażeniem (mimo że jest to niemożliwe). Chodzi mi o choroby psychiczne – niewątpliwie gorsze od najbardziej sprytnego nowotwora, a może i nawet eboli. Choroby, o których opowiada się przyciszonym głosem, jakby zaraz któraś z nich miała zaatakować nas, niczym zaraza cholery lub czegoś podobnie ohydnego. I te szpitale psychiatryczne! Nam, książkomaniakom, przypominają się sceny z rozmaitych horrorów, w których duchy zmarłych pensjonariuszy przychodzą się mścić za krzywdy doznane za życia, bo przecież osoby psychicznie chore też mają jakieś uczucia. Na szczęście nie każdy z nas zna osoby ze schizofrenią, jakąś koszmarną psychozą czy choćby dwubiegunową afektywną (mówiąc nawiasem, na coś były chore takie sławy jak Mark Twain, Kurt Cobain czy Ludwig van Beethoven); wielu z nas zna tylko te schorzenia z opowiadań innych ludzi i internetów, chociaż lepiej dla naszego zdrowia będzie, kiedy nie będziemy za wiele na ten temat wiedzieć. Jednak są i schorzenia powszechne, nazywane już chorobami cywilizacyjnymi, dotykające co roku wiele tysięcy ludzi, szczególnie na globie zachodnim. Nerwica, anoreksja, bulimia… a przede wszystkim zabójcza depresja. Nazywana przez wielu inną odmianą raka, bardzo niebezpieczna i powodująca wiele cierpień nie tylko u chorego, ale i całej jego rodziny. 

Może pojawić się u każdego – osoby starszej, dorosłego, nastolatka; ostatnio mówi się także o depresji u małych dzieci i niemowlaków (!). Charakteryzuje się przede wszystkim obniżeniem nastroju, zaniedbywaniem się i wszystkiego, co wcześniej było interesujące lub ważne, nadmierną sennością lub jej całkowitym brakiem i w ekstremalnych przypadkach myślami samobójczymi, próbami zabicia się, które nierzadko kończą się śmiercią. To najlepiej obrazuje, czym jest depresja; wielu z wam zapewne ciężko sobie wyobrazić, jak wielki musi być ból człowieka, u którego znika instynkt samozachowawczy i który pragnie przerwać życie, które tak wielu chciałoby zatrzymać i o które niektórzy walczą do końca. Wydaje się jednak, że nie jest to trudna do wyleczenia choroba – w ekstremalnych wypadkach wystarczą odpowiednie tabletki (przeciwdepresyjne, psychotopropy; również te oparte na słynnym już licie) czy terapia. Łatwo jednak mówić, bo to jedna z tych chorób, które ciężko zdiagnozować, a nawet zauważyć – osoby chore na depresję często są radosne, pełne energii i zapału, śmielsze nawet od tych zdrowych, bardzo impulsywne; przynajmniej na pokaz, dla znajomych. Zresztą wyżej wspomniane tabletki nie zawsze działają, a i nie wszyscy chorzy chcą je brać – łatwo bowiem ulec złudzeniu, że jest się wystarczająco zdrowym, by nie kontynuować terapii; że wszystko będzie dobrze, nawet bez pomocy chemii. Niestety, skutki takich działań mogą być opłakane. Jeśli w dodatku szuka się pomocy i oparcia w Internecie, ale zamiast na bloga Kylie czy strony z poradami wchodzi się na fora dla chorych tworzone przez innych chorych. W których, tak jak na analogicznych stronach dla anorektyczek, depresja nie jest traktowana jako choroba, ale stan umysłu, który nie wymaga leczenia. I tu zaczyna się największy dramat. 

Przyjaciółka Cody Reynolds, Meg, wyjechała na prestiżowe studnia i popełniła samobójstwo. Tak naprawdę nikt nie wiedział, dlaczego. Meg była energiczną dziewczyną, wesołą, pełną uroku osobistego i wygadaną, w przeciwieństwie do zamkniętej w sobie Cody. Dziewczyna postanawia więc sprawdzić, co kryje się za okrutną, ale wyglądającą na bardzo przemyślaną śmiercią przyjaciółki. To, co okryje, zmieni jej całe życie, opinię na temat Meg, a także sprawi, że Cody pozna ciemniejszą stronę samej siebie, stronę, o której posiadanie nigdy się nie podejrzewała. No i – bez tego żadna nowoczesna książka dla młodzieży nie byłaby kompletna – Cody pozna miłość swojego życia, a przynajmniej faceta, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Jaka tajemnica kryje się za śmiercią Meg? Czy bohaterka udźwignie ciężar prawdy? I czy przebaczy przyjaciółce, pogodzi się z tym, co się stało?  

Temat chwytliwy, trzeba to przyznać. To również powód, dla którego w ogóle sięgnęłam po książkę, mimo że należy do powieści młodzieżowych, których zazwyczaj nie trawię. Będzie o samobójstwie, pomyślałam (kierowana dziwnym dla mojej wrażliwej natury upodobaniem do makabresek i medycznych wątków rodem z Dr.House’a, który zresztą jest jednym z moich ulubionych seriali), może nie będzie tyle przygryzania wargi, romantycznych dialogów między zakochanymi i innych mdłych, sentymentalnych elementów. Zresztą w tym okresie potrzeba mi było coś niezbyt ambitnego, lekkiego, dość krótkiego i w ogóle, choćby od autorki Zostań, jeśli kochasz, pozycji, którą wpisałam na swoją prywatną czarną listę. Poza tym nie wypada odmawiać pani bibliotekarce, jeśli ma się uprzywilejowaną pozycję w bibliotece. Ostatecznie powieści młodzieżowe są tym rodzajem (zazwyczaj) złych książek, które wyrządzają mojej psychice najmniejsze szkody. Jeśli mi się nie spodoba – pomyślałam, otwierając książkę na pierwszej stronie i wygodnie rozsiadając się z kubkiem kakao na tapczanie – przynajmniej będę miała materiał na negatywną recenzję na bloga. Zawsze jakaś korzyść, prawda? 

Niewątpliwym plusem pozycji jest sam pomysł, który – co ciekawe – zainspirowała rzeczywistość. Autorka w posłowiu, zatytułowanym tradycyjnie jako Podziękowania i zawierającym listę ludzi, którzy są współwinni powstania powieści, wspomina o dziewczynie, która stała się inspiracją do powstania postaci Meg, użyczając jej swojej historii. Pisarka jednak rozszerza pomysł o wątek internetowy, bardzo ciekawy i, jak na płaskie powieści dla nastolatek, dość błyskotliwy. Bo chociaż o nastoletnich samobójstwach dla  napisano wiele (pozostaje zastanowić się, ile w tych książkach grania na ludzkiej fascynacji makabrą, czyimś nieszczęściem, chęci wzbudzenia sensacji czy zarobienia, a ile prawdziwej chęci pokazania prawdy, a przynajmniej sportretowania tego – i owszem – ciekawego zjawiska jak samobójstwa nastolatków, którego przyczyny wciąż nie są do końca poznane, a przynajmniej mało spopularyzowane) to jeszcze o takim ujęciu nie słyszałam. Oczywiście należą się za to brawa, choćby dlatego, że dzisiaj, w dobie gloryfikacji Internetu – szczególnie wśród młodzieży – trzeba mówić o zagrożeniach, jakie za sobą niesie (i przy okazji dementować mity o depresji) ale mówić bez moralizowania, którego młode pokolenie nie lubi. Najlepiej właśnie w stosunkowo lekkiej konwencji powieści. Na czym zyskuje również sama powieść, bo dzięki temu fabuła tej książki mocno pozytywnie wyróżnia się na tle innych opowiastek dla nastolatek, pełnych nierealnie naiwnych scenariuszy i złamanych serc, które urastają do rangi jakiejś apokalipsy. Dzięki temu książkę czytało się – przynajmniej powierzchownie – bez tego bólu i nawet z przyjemnością; o dziwo, książkę także streściłam mamie, podczas gdy inne, o tematyce bardziej romantycznej, chowałam po zakamarkach pokoju, żeby uniknąć zarzutów, że psuję sobie gust i napycham łepetynę miłostkami, które niczego nowego mnie nie nauczą. Tak, sama również byłam w pewnym momencie bardzo zaintrygowana fabułą i naprawdę niepokoiłam się, co będzie dalej. Aż sama byłam zdziwiona, szczególnie że dalej już tak kolorowo nie jest. 

Mogłabym przecież przyczepić się do fabuły, na którą pomysł przed chwilą tak wychwalałam. Świetny pomysł został częściowo zniszczony przez nieumiejętne – a może i specjalne – złe rozłożenie akcentów i wplecienie nieudolnego, przewidywalnego od pierwszej rozmowy bohaterów wątku miłosnego, który właściwie nie pełni żadnej funkcji w książce, plącząc się tylko i ciągnąc się gorzej od makaronu spaghetti czy starego sera do pizzy. W dodatku jest bardzo powtarzalny, bo w poprzedniej, czytanej przeze mnie książce pisarki główna bohaterka również zakochała się w zniewalająco przystojnym gitarzyście lokalnego rockowego bandu. Czy mam przez to rozumieć, że to pisarka ma słabość do przystojnych rockmanów bez koszulek, czy też myśli, że to ideał każdej dziewczyny? Mniejsza z tym, ale wątek miłosny skuteczne zniechęcał mnie do książki i spowalniał akcję, kiedy coś zaczynało się dziać, a w dodatku fabularnie odstawał od wszystkiego, o czym była książka, przez co wszystko wspaniale rozłaziło się na boki i rozklejało, co irytowało mnie na tyle, że nie chciało się wracać do powieści. Największą jednak wadą był fakt rozładowywania emocji – kiedy nieznacznie wrastało napięcie, a Cody pisała z tajemniczym mordercą na forach dla samobójców, jednocześnie zaglądając do wnętrza siebie i mierząc się ze swoim mrokiem, niczym w niezłych amerykańskich kryminałach, przychodził taki Ben i Autorka zaczynała wmawiać czytelnikowi, że między tym dwojgiem jest chemia, której i tak nie czułam. Zupełnie jak we wspomnianych wyżej kryminałach amerykańskich, kiedy w oczekiwaniu na mordercę policjant robi słodkie oczy do potencjalnej ofiary i rozmyśla nad strategią flirtu. Bardzo to fajne, prawda? No, może tylko dla fanów gatunku, ale przecież to nie polega na kupowaniu miłośników romansów dorobionymi na siłę wątkami. To samo można powiedzieć o zakończeniu, typowo happy-endingowym i sprawiającym, że książka staje się mokrym fajerwerkiem – niby wszystko miało być fajnie, ale tak właściwie nic z tego nie wynika. Zresztą całość niszczą także postacie z typowych książek dla młodzieży jak nieodpowiedzialna matka Cody czy znajomi Meg z akademika, co zapewne ma służyć rozrzedzeniu dusznej, pełnej napięcia atmosfery wątku głównego (w przypadku gdyby ktoś nie wytrzymał nerwowo). Ale pewnie i rozciągnięciu opowieści do standardów książkowych, co miało przecież miejsce w przypadku poprzedniej opowieści Autorki. Tylko po co? Żeby się lepiej sprzedawało? Ja tam wolałabym krócej, ale lepiej. I trochę bardziej ambitniej w warstwie fabularnej, bo poza wątkiem tajemniczej śmierci Meg (która zresztą taka wydaje się przez jakieś czterdzieści początkowych stron książki) wszystko jest zupełnie takie samo jak innych romansidłach dla nastolatek; co więcej, większość zdarzeń można z łatwością przewidzieć. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, jeden ciekawy pomysł – jeszcze z kulejącym wykonaniem – nie sprawia, że książka jest dobra. Niestety. 

Czy nie przypominacie sobie coś, patrząc na okładkę? Jeśli tak, to brawo. Jesteście bardzo spostrzegawczy. Dla mnie, już od pierwszego spojrzenia ta okładka była podejrzana, a ponieważ słynę z opóźnionego zapłonu, dopiero później zauważyłam to, co jest przecież oczywiste: okładka została wystylizowana na bliźniaczkę tej do Zostań, jeśli kochasz. Przypadek? Nie sądzę. Naprawdę. Chociaż tamta była okładką filmową, Wydawca wpadł na genialny pomysł stylizacji okładek innych pozycji Autorki, zupełnie niezwiązanych z tamtą. Żeby czytelnik, spragniony posiadania wszystkich książki pisarki, miał wszystkie pozycje w podobnych okładkach, co – przyznaję – ładnie wygląda na półkach? He. A może chodziło o to, że myśląc, że nowa pozycja przypomina tamtą, czytelnik skusi na kupno tej? E, lepiej w to nie wnikać, bo na zarabianiu pieniędzy nie znam się tak dobrze jak marnowaniu ich w księgarni, trzeba jednak powiedzieć, że ta zdecydowanie nie jest taka ładna i pomysłowa jak tamta (jak to bywa zwykle z podróbkami naśladowania czegoś innego). Znów mamy białe tło i układankę na nim, z czego większość zajmuje – jak się domyślam – twarz Meg, a reszta ukazuje różne sceny i fragmenty książki. Mamy więc tam fragment jakiegoś maila (to list wysłany przed samobójstwem dziewczyny, jak możemy się domyślić po przybliżeniu), samotna, smutna dziewczyna w kącie, która ma zapewne obrazować depresję Meg, a w rzeczywistości kojarzy mi się z tymi wszystkimi głupimi informatorami na poczekalni u psychologa, pełnymi bzdur na temat tej choroby (nie wierzcie temu, depresja tak nie wygląda). Jest też także zdjęcie dwóch nastolatek, coś na kształt selfie z nieśmiertelnym dzióbkiem, kojarzące się z kolei z wszystkimi reklamami Butiku, modelkami z Instagrama czy innymi miejscami, w których ludzie myślą, że tak właśnie wygląda nastoletnia przyjaźń. Oprócz tego jest jeszcze tam taka ładna róża, ale nie wiem, co ona tam robi i jakaś kałuża czy coś, w czym pływają zeschłe liście. Może to jakieś symbole nieskończoności, życia, śmierci i tak dalej, których nie potrafię rozszyfrować? Bardzo możliwe. Oprócz tego wszystkiego jest jeszcze kawałek jakiegoś przystojnego chłopaka w lusterku, a konkretnie jego magnetyczne spojrzenie, na widok którego majki każdej dziewczyny powinny spaść same. Przesadzam? I to bardzo, bo to nie pierwsze i zapewne nie ostatnie takie spojrzenie na okładce książki młodzieżowej, nie ma w nic ciekawego. W każdym razie pod układanką i napisem informującym, że Autorka napisała jeszcze dwie inne książki, które warto byłoby przeczytać, widnieje tytuł. Faceci się może na tym nie znają, ale ja nie mam wątpliwości – faktura napisu przypomina szminkę. Różową. Wow, tylko dlaczego kojarzy mi się z tym teledyskiem disco polo, w którym dziewczyny piszą szminką na lustrze swoje imiona (daj spokój Kylie, po co się przyznajesz, że oglądasz teledyski disco polo?) albo w innych podobnych rzeczach, kiedy kobieta chce znaczyć swoją obecność. W kontekście samobójstwa pomysł dość makabryczny, ale frapujący, nie powiem. Poza tym u góry – tym razem dużymi literami – wydrukowano nazwisko pisarki. Mimo tego okładka jednak jest dość niepozorna wśród tych wszystkich dzikich kolorów w dziale z powieściami młodzieżowymi; oryginalnością specjalnie się też nie wyróżnia, a patrząc na nią nie odczuwamy żadnych silnych emocji, ani dobrych ani złych. Może tylko ci, którym podobały się poprzednie książki pisarki, ubrane w podobne okładki, sięgną z chęcią po pozycję i wyłowią ją wzrokiem w nawale innych. Ale na mnie to by nie podziałałoby. 

Nie podziałałoby nie tylko ze względów, o których pisałam wyżej, ale także przez bohaterów książki. Postacie, które ciężko byłoby zaakceptować nawet wtedy, kiedy formalnie byłyby dobrze skonstruowane, a przecież tak nie jest. Może to też z mojej strony zmęczenie materiału i znudzenie niemal takimi samymi bohaterkami we wszystkich tych książkach, ale naprawdę. Cody, będąca przecież narratorką, prezentuje jeden z tych klasycznych już archetypów dziewcząt z takich książek dla młodzieży: twarda, nauczona przez życie, szorstka w rozmowach, ale w momencie, kiedy spotyka fajnego, przystojnego gitarzystę i tak miękną jej nogi, aż w końcu poddaje się czarowi Prawdziwej Miłości i cała jej wcześniejsza szorstkość znika. To nawet jest kopia tego archetypu, bo mam dziwne wrażenie, że głównej bohaterce Autorka poświęciła najmniej czasu. Cody wydaje się postacią po prostu niedopracowaną, nudną, znikającą w tłumie nieco lepiej zarysowanych postaci w powieści (jeśli w tym przypadku możemy w ogóle mówić o jakimkolwiek dopracowaniu), nawet Bena i – oczywiście – Meg. Nawet lepsza, bo bardziej irytująca, wydaje się matka dziewczyny. Tricia okazała się moją faworytką, jeśli chodzi o poziom techniczny postaci tej książki, bo – może niechcący – pisarka sprawiła, że spotykająca się wciąż z różnymi mężczyznami młoda kobieta, nie potrafiąca posługiwać się jakimś bardziej zaawansowanym od najprostszego telefonu komórkowego sprzętem jest niezwykle żywa i prawdziwa. Choć oczywiście nie chciałabym mieć takiej matki; te całe young adult uwielbia babrać się w patologii, czemu dowodzi także scena, w której Cody postanawia odwiedzić swojego ojca (zadziwiająco podobna do tej w nieszczęsnym Hopeless, chociaż mniej brzemienna w skutki). Nie wiem, czy poświęcić trochę miejsca Meg, w końcu od początku jest martwa, ale jej duch (może nie dosłownie) wciąż unosi się nad próbującą rozwikłać jej śmierć Cody, a bohaterka miejscami mówi czytelnikowi więcej o Meg niż o sobie. Oczywiście w samych superlatywach, opisując ją jako osobę wygadaną i szczęśliwą. I pisarce wychodzi to naprawdę nieźle, bo naprawdę każe przez chwilę czytelnikowi wierzyć, że Meg była właśnie taka, jaką ją opisała przyjaciółka, że nie mogła popełnić samobójstwa. To naprawdę zasługiwałoby na pochwałę, tylko gdyby Autorka w tej kwestii nie inspirowała się tak bardzo rzeczywistością, a konkretnie owym przypadkiem dziewczyny, której pamięci poświęciła książkę. Rozumiem potrzebę inspiracji, ale takie dosłowne potraktowanie rzeczywistości w książce obniża mój szacunek dla pisarza, który albo nie umiał, albo się bał, albo mu się nie chciało. To w końcu czym jest powieść – reportażem o śmierci dziewczyny czy autorskim dziełem? No niech mi pani nie wmawia, że dziełem autorskim. Wtedy takiego czegoś by tu nie było, droga pani pisarko. Pozostałe postacie już dawno wyleciały mi z głowy równie szybko, jak tam wleciały – były papierowe, archetypiczne, nudne, podobne do siebie i bez jakiegokolwiek życia, czyli dokładnie takie same jak wielu innych powieściach dla nastolatek. Po jakimś tam wysiłku umysłowym kojarzę narajanego kolesia nieco w klimatach rasta i jakąś Alice (?). Zresztą nieważne. Za dużo przeczytałam tych książek i teraz wszystko mi się zlewa. Moja wina, moja bardzo wielka wina. 

No i teraz przechodzimy do najlepszego. Francuzi mówią na to cremé de la cremé, Polacy wisienka na torcie. Chodzi mi tu o styl Autorki, sposób, w jaki książka została napisana. Krótkie, jakby urwane zdania i niezwykle bogate słownictwo w nich wykorzystane… Nic, tylko czytać. Naprawdę. A każde takie zdanie, kiedy czuje się, że po przecinku dobrze by było dopisać coś jeszcze, to jakby wyrywany ząb. Boli. Człowiek szuka wzrokiem dalszej jego części, przyzwyczajony do wspaniałych, długich zdań, jakie sam pisze na co dzień (he, he) i innych gąsienic, a tu kropka. Koniec. Na początku paradoksalnie ciężko się czytało, chociaż chodzi tu tylko o to, żeby połknąć książkę w czasie kilku godzin, później z bólem musiałam to zaakceptować. I ciężko jednak potraktować to jako styl pisarki, bo to raczej takie pisanie, żeby każdy zrozumiał, a nie żeby ładnie wyglądało i było artystycznie. Tak samo ciężko ocenić zasób słownictwa naszej pisarki, bo trudno w ogóle o czymś takim mówić. Ile trudnych, barwnych słów mogła upchnąć w takie krótkie zdania żeby to jakoś zrozumiale brzmiało? Zresztą na tę kwestię należy spuścić zasłonę milczenia, bo słownictwo pisarki jest bardzo ubogie i ledwo wyrabia z nadawaniem opisywanym wydarzeniom takiej plastyki, żeby można było sobie cokolwiek wyobrazić, nie mówiąc o osiąganiu jakiegoś większego efektu artystycznego czy coś w tym rodzaju. Tak w ogóle o czym jak mówię? Czy w przypadku takiej literatury można mówić o artyzmie? Ha, ha. Znów wyjdzie na to, że oceniam te książki niewłaściwą miarą, godną największych arcydzieł albo nie rozumiem celu takiego gatunku. Ale ja przecież wiem o co chodzi w takiej literaturze – ma być na tyle przyjemnie, żeby się zrelaksować, przeczytać i zapomnieć. Tyle że w tym wypadku temat trochę nie tego, a i przecież jak można się zrelaksować, kiedy bolą zęby? Czytanie po to, żeby zapomnieć nie ma największego sensu, przynajmniej dla mnie. Cóż. I tak wychodzi na to, że nawet na kolejny produkt popkulturowy książka jest za słaba. Takie życie. 

Chciałoby się napisać, że kolejna książka dla młodzieży to kolejne wielkie rozczarowanie. Ale tak nie jest, bo ja wiedziałam, że się rozczaruję. Ot, kobieca intuicja. Nie liczyłam przecież na wiele, może poza tematem samobójstwa, które jest – niestety – tematem, który trzeba poruszać często i w kontekście delikatnego przekonywania nastolatków, że jednak nie warto (chociaż i tak po te książki sięgną przeważnie ludzie, którzy spragnieni są makabry bądź romansu, jak zwykle będącego gdzieś na marginesie opowieści). Rozczarowanie więc nie było bolesne, może tylko trochę oburzenia wywołało we mnie użycie historii tej nieszczęsnej dziewczyny. Dość długo po przeczytaniu, jeszcze przed tym, jak zasiadłam przed komputerem by oddać się dość zapomnianej już czynności pisania recenzji (he) przyszła mi do głowy oczywista refleksja – po co mi to było? Ten czas poświęcony na czytanie i pisanie recenzji, kiedy i tak zapomnę fabułę książki, robiąc miejsce w mózgu na coś fajniejszego, na przykład inną książkę na ten sam temat. No po co? W sumie po nic, bo nawet samobójstw i smutku wszędzie jest za dużo. A książka nie zachwyca optymizmem ani czymś odkrywczym. O skłanianiu do refleksji czy jakimś morale lepiej już nie mówiąc. Bo ostatecznie uwagi, żeby brać regularnie prochy na depresję nie zmienią nic a nic w postrzeganiu chorych przez innych ludzi, ani nie uratują nastoletnich samobójców (a może podziałają na niektórych odwrotnie). Bo czytelników mniej wrażliwych na błędy Autorki – do których nie należę – bardziej zapewne zainteresują losy głównej bohaterki i jej chłopaka, którzy mają przed sobą całe życie, niż Meg, której w grobie już nic nie może pomóc. I to, wyjątkowo, nie jest – niestety – winą pisarki. 

Tytuł: „Byłam tu”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 1/10

poniedziałek, 18 stycznia 2016

PODSUMOWANIE GRUDNIA I 2015 ROKU






 Jest już połowa pierwszego miesiąca nowego roku, a ja dopiero umieszczam podsumowanie tego, co było rok temu… Jak na razie nie dotrzymuję swoich noworocznych postanowień, ale moja mama również tego nie robi, więc sumienie praktycznie mam czyste. Chociaż po takiej długiej przerwie z dziwnym uczuciem wchodziłam na bloga, a na widok zastoju przewróciło mi się w żołądku. Nie mówiąc o tym, co zastałam w notesie – w średnim tempie pisania recenzji i innych zaległych rzeczy zaległości narobiłam sobie do następnego roku. Brawo, Kylie! Nawet nie pocieszyło mnie to, że rok wcześniej było jeszcze gorzej. I nie wiem, czy winę mogę zrzucić na wspaniałą pogodę za oknem, późne godziny chodzenia spać i ogólne zniechęcenie do robienia czegokolwiek. W przeciwieństwie jednak do końcówki 2014, kiedy otworzyłam nowy dokument Worda, coś zaiskrzyło pomiędzy mną a klawiaturą, wróciły wspomnienia. Przynajmniej na tyle, żeby od razu nie zamknąć i w ogóle coś zacząć pisać. Może po jakimś czasie odkryję znów, jaka to frajda. 




Ten post tylko z nazwy podsumuje grudzień. Bo podsumowaniem grudnia jest brak podsumowania, nie oszukujmy się. Tylko trzy posty?! Słowo honoru, myślałam, że jednak pojawiły się tutaj chociaż życzenia. Najmocniej przepraszam, że nic takiego się tu nie pojawiło. Święta były czasem intensywnego odpoczynku. I lepiej nic nie obiecuję na ten i następne miesiące Nowego Roku, chociaż czuję, że ten odpływ w moim życiu się powoli kończy. Przynajmniej mam taką nadzieję. 


 Pewnie jesteście ciekawi, jaki był stary rok. Cóż, rok jak to rok. Chociaż można było o nim powiedzieć, że był zakończeniem pewnego etapu w życiu – jak na końcu rozdziału czy części książki. Zakończyły się pewne zadawnione, bolące sprawy w moim życiu; kilka innych rzeczy dobrze się poukładało; z innymi w końcu zaczęłam się godzić. W ogóle było nieźle. Na tyle nieźle, że kiedy niebo rozbłysło fajerwerkami życzyłam sobie, żeby ten 2016 był taki sam jak poprzedni – to są, uważam, zupełnie realne pragnienia i raczej nie rozczaruję się tak mocno jakbym pragnęła szczęścia w konkursach i pieniędzy. 

 
 Książkowo też było fajnie. Poznałam wiele nowych gatunków, twórców, rozwinęłam się. Nawiązałam współprace, a to bardzo ważne. Podjęłam przełomowe decyzje dotyczące bloga, rozwinęłam go. I co najważniejsze – powoli zaczęłam definiować swoją książkową osobowość. Coraz bardziej wiem, co mi się podoba, a co nie. Co chcę czytać, zgłębiać, a o sobie odpuszczam. Na blogu będzie więc jeszcze więcej niszowych pozycji (chciałabym także nawiązać współpracę z wydawnictwami małymi, zajmującymi się ambitną prozą), a także tych ambitnych, ciekawych, innych. No i historią. W poważnym znaczeniu tego słowa – chodzi mi tu o biografie, monografie i inne rzeczy, bo to mnie interesuje. Ale nie zapominam także o moich ukochanych powieściach historycznych, które – mam nadzieję – będę popularyzować. Zasługują na to jako książki, ale myślę, że historia jest warta tego, by ją poznawać. Mainstreamu trochę jeszcze zostanie, bo nie sposób się od niego kompletnie odizolować. Choć tyle razy się na nim sparzyłam, że zwykle podchodzę do niego jak pies do jeża. 

 
 Tylko nie nazywajcie mnie hipsterem, bo being hipster is too mainstream. Bliżej mi niestety do klasycznego geeka. 

 
 Na blogu – jak na razie – nie podejrzewam jakiś większych rewolucji, chociaż w nowym rokiem będzie nieco novum. Przede wszystkim ankieta, co prawda podejrzana na stronie pana Jarosława Czechowicza, którego recenzje czytam regularnie i w większości bardzo lubię, ale nieco udoskonalona przeze mnie, żeby nie było. Comiesięczne pytanie dotyczące zrecenzowanej przeze mnie książki, którą chcielibyście przeczytać (nawet jak będą trzy). Wasze ulubione książki posłużą do realizacji moich dalszych planów, które zostaną zrealizowane na koniec tego roku, jeśli oczywiście będę wciąż żyć, w Ziemię nie uderzy meteoryt albo nie zaatakują nas Rosjanie czy też nie wydarzy się jakaś inna Apokalipsa jak awaria laptopa na przykład. Ale o tym na razie nic mówię. Na razie głosujcie, bo do tego nie trzeba będzie mieć konta Google, ani czegoś podobnego. 

 
 Oczywiście w miarę życia coś jeszcze z pewnością przyjdzie mi do łepetyny. Zobaczymy. Mamy cały rok i nie można się spieszyć. Będę się martwić dopiero w ostatnich dniach przed 2017. Pożyjemy, zobaczymy. 

 
 Poza tym stare cykle będą kontynuowane – w wielkim stylu powrócą wiersze, których mam spory zapasik i 10 książek. Przynajmniej tak myślę teraz, kiedy z dawno zapomnianym zapałem uderzam w klawiaturę, wsuwam gofry i piję pyszne kakao. Nie jestem wróżbitą Maciejem ani innym Heńkiem Garncarzem i nie wiem co będzie jutro. Macie jednak tę gwarancję, że będę się starała napisać te dziesięć recenzji, bo okrągła dwusetka tekstów to wielka satysfakcja dla mnie (tak, to już niedługo). 

 

Mam nadzieję, że jeszcze trochę mnie jeszcze pamiętacie. I będziecie czytać nowe teksty – dla siebie recenzji nie piszę, a do szuflady chowam inne rzeczy, które tylko do tego się nadają. Czytelnicy i komentatorzy zawsze dawali mi siły i chęci do starania się jeszcze bardziej, do czytania i przede wszystkim pisania. To Wam zawdzięczam to, że blog jeszcze istnieje i wciąż tu powracam z nowymi pomysłami. Bardzo chciałabym wymienić wszystkich Was z imienia (czy z nicków), ale pewnie zabrakłoby tu miejsca, ale wszyscy wiecie o kim mówię, bo mówię o każdym z Was. Zarówno tych fantastycznym ludziom, którzy są ze mną od początku, jak i zupełnie nowe osóbki. Cieszę się, że wciąż tu zaglądacie i przesyłam wam przez mroźną noc i internetowe łącza elektronicznego całusa. Mam nadzieję, że wraz z nowym rokiem i zbliża się nie koniec, ale kolejny rozdział wspólnej przygody, zwanej Zakurzonymi Stronicami. I że będziecie mnie wspierać, tak jak robiliście to do teraz. 



I co jeszcze mam powiedzieć? O siedemnaście dni za późno składam Wam najlepsze życzenia na Nowy Rok – żeby był pełen sukcesów, spełnionych marzeń, miłości, szczęścia i Pokoju. Pokoju w sercach, na ulicach i w domach. No i żebyście czytali same dobre książki. Takie, które będą wzbogacały Was duchowo i fascynowały, rozpoczynały nową przygodę. No i żeby nie było tak patetycznie – szampańskiego Karnawału, najlepiej w Wenecji albo Rio de Janeiro.

Z pozdrowieniami,
wasza marnotrawna Kylie