niedziela, 28 lutego 2016

10 najlepszych książek przeczytanych w 2015 roku



Tak, wiem. Jest połowa lutego, a większość książkofilów penetruje już nowości marcowe i nie ogląda się na to, co było rok temu. Podsumowania tego rodzaju, z tego co się orientuję, również były. Ale nie ważne. Dopiero teraz budzę się z zimowego snu i powoli podsumowuję kolejny rok mojego żywota, również pod względem książek, które przeczytałam; zamykając pewien okres w moim życiu przeglądam sobie zeszłoroczne lektury chcąc odnaleźć emocje, które towarzyszyły mi przy ich lekturze, jeszcze raz czytając swoje recenzje, przynajmniej pobieżnie, bo moje teksty po pewnym czasie budzą we mnie tylko irytację. I robiąc to, od razu wiem – bardzo trudno będzie wybrać te dziesięć najlepszych, a ułożenie je w rankingu od najlepszych do najgorszych jest zadaniem, którego wolę się nie podejmować. Ale trudno, obiecałam sobie, teraz mogę tylko płakać, że wiele dobrych rzeczy pozostanie poza rankingiem, bo nie są aż tak dobre by znaleźć się w pierwszej dziesiątce. Ale jak dziesięć to dziesięć. Od razu zaznaczam, żeby potem nie było wątpliwości, że większość z tych książek nie została wydana w 2015, tylko w tym roku przeze mnie przeczytana. Nie orientuję się kompletnie w tysiącach książkowych premier i właściwie o to nie dbam. Chodzi mi tu o książki, które w 2015 roku jakoś zmieniły moje życie, nauczyły, zafascynowały, ale też zachwyciły wykonaniem i dlatego zasłużyły sobie na wzmiankę. 




1. Zofia Kossak-Szczucka Król Trędowaty
Już dawno żadna książka nie wstrząsnęła podstawami mojego świata jak ta. Tematem, wykonaniem, językiem, wszystkim. Już dawno żadna książka nie wciągnęła mnie do swojego świata tak głęboko i zaczarowała swoim klimatem i przesłaniem, o wiele głębszym niż wydaje się to na pierwszy rzut oka. Tak, jestem w stanie przebaczyć pani Zofii nawet kilka historycznych potknięć i karkołomnych tez, a mój szacunek zyskuje nawet poszukaniem i analizą źródeł (biorąc pod uwagę stan badań nad krucjatami z przełomu XIX i XX wieku…), niezbędnych do tak ciekawego i głębokiego odmalowania realiów średniowiecznego Bliskiego Wschodu w początkowej fazie upadku Królestwa Jerozolimskiego. Ba! Całość została odmalowana w niezwykle sugestywny, a więc i rozdzierający sposób, który niewątpliwie poruszy każdego książkowego wrażliwca, nie mówiąc o tych ofiarach losu, które tak jak ja niezdrowo fascynują się wszystkim, co dotyczy tego okresu historycznego. Słowem więc, po lekturze tej książki w wakacje, wciąż zbieram z podłogi swoją szczękę.

2. Sofokles Król Edyp
Kolejna książka, która, poza zachwycaniem się nad artystyczno-techniczną kwestią, dostarczyła mi rozmyślań na bezsenne noce i kilka ciekawych, aczkolwiek smutnych, spostrzeżeń. Okrucieństwo losu Edypa jest wcale do podobne do tego, co w życiu spotkało Baldwina IV, bohatera opisanej wyżej powieści. I to jest tylko początek refleksji, bo ilość interpretacji dramatu jest niemalże nieograniczona, tyle że coraz bardziej fatalistyczna. Czy naprawdę jest tak, jak mówi Sofokles? Życie ludzie jest tylko gierką bezdusznej pułapki losu? Brr, całość nabiera jeszcze groźniejszego wydźwięku połączone z klasyczną, nienaganną formą dramatu greckiego i eleganckim, wzniosłym słownictwem, pod powierzchnią którego kotłują się emocje, które Autor potrafi świetnie oddać. Ale ostatecznie, w końcowej scenie, mimo wszystko, wywołuje swoiste katharsis, nawet jeśli obcujemy tylko z tekstem. Bo problem Edypa to coś, z czym każdy z nas zmierzy się pewnego dnia. I ostatnio o tym boleśnie przekonałam się w praktyce.

3. Emily Brontë Wichrowe Wzgórza
Mroczna, dziwna opowieść rozgrywająca się pośród dzikich wrzosowisk? Tysiące płaszczyzn interpretacyjnych, duchy, nawiedzeni bohaterowie i ten gotycki romantyzm? Tak, to jak najbardziej moja bajka. No i to wszystko w wspaniałej, artystycznej formie, napisane językiem, który sprawia, że przedstawiona historia wciąga do tego stopnia, że niemal namacalnie przenosimy się na Wuthering Heights. Ba, ta opowieść wciąga, hipnotyzuje, zapiera dech w piersiach i przeraża, a to wszystko naraz. Na początku byłam zdziwiona i przerażona, a potem zaczęło mi się to niezwykle podobać, bo przecież trudno znaleźć książkę w podobnej stylistce, która wywołuje takie uczucia. I poza tym chciałam więcej, co oznaczało kilkakrotne przeczytanie tego arcydzieła niewątpliwie najbardziej zdolnej ze sióstr Brontë połączone z coraz większym zakochiwaniem się w tej historii, choć trudno uwierzyć, że można bardziej. Myślę też, że nawet jeśli przeczytam powieść jeszcze z kilka razy i tak mi się nie znudzi – bo jak mogą się znudzić klimaty jak z wyrafinowanego, schizofrenicznego horroru połączone z niezwykłą zmysłowością? Dobra, chyba trochę przesadzam. Ale mój egzemplarz pieczołowicie chowam w szafce zza szkłem, bojąc się zniszczenia takiej cennej rzeczy. A tak robię tylko dla niewielu książek.

4. Richard Flanagan Ścieżki Północy
Pierwszy z przedstawicieli Australii na tej liście. Dzieło, które ten pan napisał, nie dawało mi spokoju przez kilka dni po jego przeczytaniu i zmieniłO moje poglądy na wojnę na Pacyfiku. Ale to nie tylko powieść o rozliczeniu się wojenną traumą – podobną do naszej, polskiej – bo całość ma uniwersalny, ale i pesymistyczny wydźwięk. Przede wszystkim w kwestii zrozumienia zbrodni, niesprawiedliwości, przedziwnych mechanizmów losu rządzących światem i tych wszystkich pytań, które ludzkość zadaje sobie od początku swojego świadomego istnienia. Ta warstwa powieści zapada głęboko w pamięć i nie daje o sobie zapomnieć, niepokojąc każdego, kto bierze się za rozważanie takich kwestii. A co, jeśli świat po prostu istnieje, bez większego sensu i celu, istnieje z całą ludzką głupotą, okrucieństwem i małostkowością? I musimy to zaakceptować, by dalej żyć? Nagle Kolej Śmierci między Birmą a Kalkutą staje się symbolem całego zła, jakiego doświadczamy w życiu, całego balastu, z którym trzeba żyć. I na tym chyba polega cała wielkość powieści, która urosła w moim umyśle do rangi opus magnum Autora i czegoś, co trzeba znać, jak wszystko, co kiedyś z pewnością stanie się klasyką.

5. Elżbieta Cherezińska Niewidzialna Korona
Nazywanie pani Elżbiety XXI-wiecznym Henrykiem Sienkiewiczem jest z pewnością na wyrost, ale i tak w jej cudownie grubych książkach można zatonąć, szczególnie że to powieści z gatunku tych, co czyta się bardzo szybko. No i jeszcze historia. Żywa, mroczna historia z odmętów polskiego średniowiecza, z postaciami, które przestają już być tylko namalowanymi na starych freskach sylwetkami albo kolejnymi z listy imion w podręczniku, ale żywymi postaciami, które jesteśmy w stanie zrozumieć czy utożsamić się z nimi. Zresztą książka – jak i poprzednia część – jest dziełem plastycznym, pięknym pod względem stylistycznym i językowym i, co najważniejsze, niezwykle filmowym. Oczywiście film czy serial nie emanowałby tą niezwykłą, niemal namacalną średniowieczną atmosferą i nie pozwalałby tak głęboko zajrzeć w psychikę bohaterów, ale  tak pozostałby czymś nowym w polskiej kinematografii. Ba, jeśli książki zostały okrzyknięte polską Grą o Tron, co w sumie nie jest najgłupszym porównaniem, to i adaptacja ma duże szanse. I nawet jeśli to tylko oderwane od rzeczywistości marzenia blogowego zgreda, to i tak powieść jest perełką w moich zbiorach. 

6. William Shakespeare Romeo i Julia
Krótko mogłabym powiedzieć, że to jedna z najbardziej udanych historii miłosnych, jeśli porównywać do innych sentymentalnych tworów. Nawet jeśli kochankowie mieli po szesnaście lat, a ich dialogi są poetyckie (utrzymane nawet w formie sonetu!). Dramat ten ma w sobie coś z naturalności, z piękna, które nie jest udawane. Dlatego mimo całej romantycznej otoczki opowieść jest smutna i dziwnie prawdziwa. To także zasługa Autora, który – wiadomo – wielkim artystą pióra był. Momentami sztuka skrzy się przekornym, złośliwym nawet humorem, a zakończenie dramatu, przynajmniej w mojej ocenie, jest bardziej ironicznie niż tragicznie. No i przecież każda dziewczyna, szczególnie ukryta romantyczka taka jak ja, chciałby przeżyć coś podobnego, nawet jeśli miałoby to skończyć się jak tutaj. Może to nie jest takie ważne, bo rzecz można czytać tylko dla estetycznej przyjemności obcowania z harmonią struktury dramatu, pięknym językiem (nawet wtedy, kiedy Autora ponosi wyobraźnia w zakresie wymyślania miłosnych metafor) i misterną konstrukcją, to całość nabiera większego znaczenia dla mnie, osoby, która najprawdopodobniej Julią nigdy nie będzie. Bo widzicie, to zawsze lżej, kiedy przeczyta się autentycznie piękną historię miłosną, rzecz, która tak samo fascynuje i wzrusza od tylu już wieków.

7. Victor Hugo Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu
Pamiętam jeszcze ten dzień sprzed ponad czterech lat, kiedy leżąc w łóżku i kaszląc – miałam wtedy zapalenie oskrzeli – wzięłam do ręki jeden z dwóch tomów zatytułowanych Nędznicy i przepadłam bez reszty. To nie było jednak jedyne dzieło Autora, chociaż chyba najbardziej znane, ze względu na rozmach, wciągającą fabułę i poruszane problemy (no i przez ten słynny musical, na podstawie którego nagrano potem jeszcze bardziej znany film). Podobnie dużą sławę zyskała opowieść o mieszkającym w katedrze Norte Dame  ludzkim potworku i pięknej Cygance, Esmeraldzie, w którym ów się zakochał, a przynajmniej tak można byłoby streścić fabułę nie zdradzając wszelkich smaczków. Powieść jednak jest czymś więcej, bo dużo miejsca Autor poświęca architekturze późnośredniowiecznego Paryża, ze znawstwem i plastyką opisując jego szczegóły. Boleje nad tym, że tej już nie ma, bo ślady dawnych budowli zakryli Burbonowie, Rewolucja, Restauracja (a w naszych czasach ślady zamachów terrorystycznych) i inne procesy historyczne, wyczarowując coś dla zmysłu estetycznego i coś dla naszego głodu pięknych historii. A przynajmniej dla mnie, bo oba te głody męczą mnie bez ustanku. Bo to francuska klasyka sama w sobie, niezwykle smaczna i bardzo elegancka, pociągająca i fascynująca. Do przeczytania i zachowania w swojej głowie już na zawsze, w szufladce historii prawdziwie smutnych i pięknych.

8. Steven Runcimann Dzieje wypraw krzyżowych t.2: Królestwo Jerozolimskie i frankijski Wschód 1100-1187
Żałuję, że w tamtym roku udało przeczytać tylko jeden tom tej pracy, całkiem słusznie nazywanej biblią wszystkich, którzy interesują się wojnami krzyżowymi. Z drugiej strony to i dobrze – zostało mi dużo przyjemności. Bo, może to zabrzmi to dziwnie szczególnie dla osób, które są z historią na bakier, książka typowo historyczna może dawać dużo przyjemności, radości i w ogóle. Może być lepsza od niejednej powieści, nie tylko w warstwie informacyjnej, ale i językowej. Bo każdy, kto zetknął się z dziełami pisarza, musi przyznać, że pisze lepiej od niejednego zajmującego się fikcją autora. Zapierająca dech w piersiach opowieść gdzieś na granicy dwóch zupełnie wykluczających się kultur brzmi tu jak niezwykła powieść, której autor postanowił połączyć świat z Baśni tysiąca i jednej nocy z legendami arturiańskimi. Jak okrutna baśń dla dorosłych, która wydarzyła się naprawdę, choć czasami naprawdę trudno w to uwierzyć. Innym plusem publikacji jest ogromna ilość szczegółów i ciekawostek, postaci i dat, które przez innych Autorów piszących o tym samym są marginalizowane. Szczególnie że pisarza fascynuje genealogia rodów krucjatowych baronów i muzułmańskiej arystokracji, liczne powiązania rodzinne i zagadnienia społeczne w Królestwie Jerozolimskim, co miało niebagatelny wpływ na politykę, która z kolei decydowała o szansach przeżycia kruchych frankijskich organizmów państwowych na Bliskim Wschodzie, dzięki czemu wyjaśnia powody spraw, które inni pisarze kazali nam przyjmować na wiarę. W ten sposób historia krucjat staje się historią ludzi w to zaangażowanych, czasami historią mniej lub bardziej wybitnych jednostek, które jakiś w sposób wpłynęły na wydarzenia. I dlatego jest to książka porywająca, wciągająca i bardzo ciekawa, przynajmniej dla mnie. 
 
9. Markus Zusak Złodziejka książek
Pierwszą książką w życiu Liesel był Poradnik grabarza, który znalazła podczas pogrzebu swojego młodszego brata. Drugą wygrzebała z płonącego na rynku stosu zakazanych książek. Jednak temat jest znacznie trudniejszy – Niemcy, Żydzi i II Wojna Światowa. A także książki i Śmierć, która w czasie wojny jest wszędzie. I mała dziewczynka, która odkrywa niszczącą i budującą moc słów. Pięknie napisana, oryginalnie zilustrowana, chwytająca za serce. I rozdzierająco prawdziwa, bo przecież Śmierć jest … osobą, która raczej nie szczędzi makabrycznych i bolesnych szczegółów na temat bohaterów i świata przedstawionego. Gra milczeniem i nasyconym kolorem, niezwykle plastycznym słowem, powiedzeniem czegoś wprost i zabawą skojarzeniami, domyślaniem się. Zostaje w ludzkim sercu, zajmuje jakąś jego część, za każdym kolejnym zdaniem ściska coraz bardziej, mimo że jest to historia osieroconej dziewczynki i jej przygód, które nabierają jednak tragicznego wymiaru w kontekście globalnej tragedii jaką jest II Wojna Światowa. Tragedii o tyle większej, że widzianej oczami Śmierci. W ogóle  los Liesel jest z pewnością odzwierciedleniem losów wielu innych niewinnych niemieckich dzieci, żyjących w cieniu dyktatury Hitlera i ponoszących niezasłużoną karę za owego zbrodniarza. I dlatego, mimo że opowieść wyciśnie wrażliwcom łzy z oczu, warto poznać tę historię. 
 
10. Dzieje Tristana i Izoldy (oprac. Joseph Bèdier)
Tak, wiem. Jestem beznadziejną romantyczką. I tak, doskonale wiem, że opowieść o Tristanie i Izoldzie jest moralnie niepokojąca, delikatnie mówiąc, a także momentami dość odbiegająca od dzisiejszych wzorów miłości i poglądów na nią. Mimo tego drama feels better i tragiczne zakończenie lepsze jest od happy endu. I nie potrafiłabym oprzeć się tym ślicznym rysunkom wewnątrz tego wściekle różowego wydania (pomimo że na jednym Izolda ma twarz podobną do mojej mordy, ale to już szczegół), a pan Bèdier wykonał benedyktyńską pracę, co doskonale widać w – jak zwykle – genialnym tłumaczeniu Tadeusza „Boya” Żeleńskiego. I chociaż to trzeba uszanować, bo czyta się doskonale – melodyjna, pełna archaizmów proza doskonale oddaje klimat wczesnośredniowiecznego kraju Celtów i pasuje do owej historii miłosnej – i z wielką przyjemnością. Zresztą, nawet jeśli nie zostaniemy oczarowani przez piękną, cokolwiek dziwną historię kochanków i będziemy uważali, że Tristan złamał kodeks rycerski punkt po punkcie, warto jest znać takie klasyczne dzieło. Szczególnie, że opowieść ma w sobie pewną hipnotyczną moc, która każde śledzić losy bohaterów z zapartym tchem i jednak im współczuć, a przynajmniej tak było w moim przypadku. Magia średniowiecznych opowieści? Może. Ale ja o to nie dbam, bo mi się bardzo podoba. 


poniedziałek, 15 lutego 2016

Królowe, morderczynie, wojowniczki i kobiety. Recenzja książki



Każdy chyba wie, co oznacza słowo stereotyp i bardziej lub mniej kieruje się jakimś z nich w życiu, czasami nie zauważając, że jakaś opinia, którą uważał za pewnik jest nieprawdziwa i niesprawiedliwa, stworzona tylko dla szufladkowania świata, a co za tym idzie wygodniejszego życia, w którym nie trzeba zmuszać się do zaakceptowania trudnej prawdy.  Ba! W wielu sprawach ufamy stereotypom, bo nie mieliśmy możliwości skonfrontowania tego z rzeczywistością, a wiele z nich sprytnie podszywa się po nasze spostrzeżenia dokonane po zetknięciu się z kilkoma przypadkami jakiegoś zjawiska. Rosjanie dużo piją wódki, a nad sobą muszą mieć władzę absolutną. Niemcy nienawidzą Polaków i zabiliby każdego Żyda, jakiego spotkają, a sami wciąż uważają się za najlepszych. Rudzielcy to osoby fałszywe, złe i lepiej unikać ich jak ognia; same zresztą czują się ze swoimi włosami naprawdę źle. Ludzie niewierzący nie mają sumienia, a tzw. moherowe berety plotkują w kościelnych ławkach. Powieści historyczne są nudne, a romanse naiwne i zbyt słodkie. Zresztą od wszystkich starych książek wieje nudą, a lektury szkolne to czyste zło. Każdy metal to wyznawca szatana i czciciel Hitlera, a ludzie, którzy siedzą w domu po prostu nie mają przyjaciół. Dziewczyny są wrażliwsze od chłopaków i pewnych rzeczy nigdy by nie zrobiły. I wiele, wiele innych, z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, bo tworzą rzeczywistość wokół nas, a wśród nich ten, jakże często powielany również w literaturze, że wojna to sprawa męska. 

To oczywiście nigdy nie było prawdą i – mam taką nadzieję – nigdy nią nie będzie. Chociaż dopiero teraz kobiety mogą wstępować do armii (co, mimo złego stanu zdrowia, jest jednym z moich największych marzeń) to już wcześniej miały istotny wpływ na sprawy wojenne. Kto pracował w fabrykach zbrojeniowych, gdy wszyscy mężczyźni poszli na front? Kto gotował dla żołnierzy (niedawno czytałam przecież Okupację od kuchni)? Kto przenosił meldunki, opatrywał rannych? Kto wreszcie był szpiegiem doskonałym jak nie kobieta, szczególnie ta znająca tajniki męskiej psychiki, nieodpornej przecież na damskie wdzięki? Ale wciąż skupiamy się na najnowszych konfliktach. W pięknych czasach królów i królowych to kobiety obejmowały rządy w państwie lub hrabstwie pod nieobecność męża czy też pełniły rolę regentek nieletnich następców tronu w tym okresie, co w rzeczywistości często oznaczało przejęcie faktycznej władzy. To wreszcie one broniły twierdz i miast przed nieprzyjacielskim atakiem. A w czasach pokoju te sprytniejsze z nich realizowały swoją politykę, snuły intrygi i mordowały z zimną w krwią lub inspirowały polityczne zabójstwa, niekiedy dorównując krwawej lady Makbet czy znanej z cyklu G.R.R Martina Ceresei Lannister. Cóż, czasami przejmowały władzę jawnie i na mocy prawa, dorabiając się statusu legendy i do dziś szokując swoją polityczną siłą oraz efektami, jakie osiągnęły. Kto nie zna takich postaci jak caryca Katarzyna Wielka, królowa Elżbieta I, królowa Maria Tudor, królowa Wiktoria (będąca także cesarzową Indii) czy cesarzowa Austrii Maria Teresa? Wielokrotnie okazały się lepsze od mężczyzn, biednych, słabych, niezdecydowanych, a czasami – jak w przypadku męża carycy Katarzyny – po prostu chorych na umyśle, co w oczywisty sposób przekreślało szanse na jakiekolwiek samodzielne rządy i spokojną śmierć. Ale to nie wszystko. Cofnijmy się do historii znacznie starszej – do średniowiecza. 

Ówczesna armia nie składała się, jak przywykło się myśleć, z samych mężczyzn. Razem z rycerzem na wyprawę wojenną wyjeżdżała Dama, jego żona, której powóz, najczęściej lektyka, znajdowała się w bezpiecznym miejscu wśród taborów. Tak, wiele kobiet było na tyle odważnych, by podjąć się wyprawy wojennej: stawić czoło niebezpieczeństwu, czasami zupełnie bliskiemu (szczególnie kiedy nieprzyjaciel dostał się do taborów…) i wszystkim wyzwaniom takich jak częste problemy z aprowizacją, długie marsze przez nieprzyjacielskie terytoria albo szerzące się choroby. Oczywiście nie wszystkie, bo wiele z nich z różnych powodów zostawało, a uwierzcie mi, to w tamtych czasach wymagało również wielkiej odwagi, szczególnie wtedy, kiedy trzeba było rządzić w następstwie męża. Szybkie podejmowanie decyzji, zajmowanie się wieloma sprawami, a nawet zbrojna obrona. Najgorzej, kiedy mąż z wojny nie wrócił, co zdarzało się w średniowieczu nagminnie. Wokół wdowy zbierali się wówczas kandydaci na następnego małżonka, pełni własnych interesów i ambicji, a przecież i nieszczęśliwa kobieta miała jakieś swoje uczucia, którymi raczej nikt się nie zajmował i z którymi nikt się nie liczył. Te o słabym charakterze szybko stawały się narzędziem politycznej gry. Ba, żeby tylko wtedy, kiedy zostawały wdowami! Każdy ożenek, co szczególnie dotyczyło królewien, księżniczek i szlachcianek, miał czemuś służyć, a przy tym nie liczono się z latami oblubieńców. Więc jeśli poślubiono cię czternastoletniemu chłopcu, nie narzekaj - zawsze mógłby być to siedemdziesięcioletni starzec. Zresztą, ogólnie mówiąc, kobiety nie miały dużego pola manewru, bo jedyną alternatywą był zakon, a funkcję królowej postrzegano raczej jako rodzicielki królewskiego syna, kontynuatora dynastii (mutacją tej zasady było to, co wyrabiał Henryk VIII) niż polityka. Polityka? Dobre sobie! Chociaż rycerze i nie tylko bardzo szanowali kobiety i czcili ich wdzięki, to do uważali, że o świecie kobieta wiele niewiele. Mimo że owe kobiety na każdym kroku udowadniały im – i nam, którzy tak naprawdę o średniowiecznym świecie wiemy niewiele - że to nieprawda. 

Najzabawniejszy jest fakt, że tam, gdzie zwykle widzieliśmy mężczyzn, jest więcej kobiet, niż moglibyśmy sobie wyobrażać. Założę się, że ze słowem krucjaty kojarzy wam się obrazek w stylu tych wszystkich powieści fantasy i mainstreamowych filmów historycznych: rycerze w zbrojach, w tunikach z herbami, powiewające sztandary, miecze, konie i tak dalej. A co z krucjatowym Królestwem Jerozolimskim? Oczywiście: wojowniczy, majestatyczny król w zbroi i w złotej koronie. Nie ma tam miejsca dla kobiet, a jeśli jest i królowa, to skrywa się w cieniu swojego męża i tak naprawdę nie odgrywa większej roli. Bo, dla przykładu, każdy zapewne kojarzy króla Anglii Ryszarda Lwie Serce, który pospieszył na krucjatę po bitwie pod Hittin, prawda? A znacie jego siostrę Joannę Sycylijską? A jego żonę, Berenegarię z Nawarry? No właśnie. Nie mówiąc o innych kobiecych sylwetkach, które, jak zaraz się okaże, nie były tylko biernymi obserwatorkami podboju Jerozolimy i powolnego rozkładu państewek Franków, ale i czasami przewyższały zaangażowaniem wielu mężczyzn, albo po prostu zapisały niejedną kartę w historii krucjat, odgrywając większą rolę niż mogliby przypuszczać tamtejsi ludzie, ale i my, żyjący po tych wydarzeniach już blisko tysiąc lat (!) i karmieni właśnie stereotypami, które zupełnie nie oddają stanu rzeczy. 

Piękne, mądre, bohaterskie i złe. Takie, o których historia wspomina ze wstydem z powodu szkód, jakie wyrządziły i te, które dorównują bohaterstwem Eowyn z Władcy Pierścieni, walcząc na równi z mężczyznami i ginąc na polu bitwy. Władczynie, które dbały o interes swojego państwa, a nawet poświęcały dla jego dobra swoje własne szczęście i te dbające bardziej o prywatę. Niektóre z nich faktycznie stały tylko w cieniu swoich wpływowych mężów, a inne były potężnymi władczyniami. Znajdziemy wśród nich szpiega, wyrodną siostrę, matkę, która sprzymierza się z arcywrogiem swojej rodziny, by zapobiec oddania władzy w ręce córki i żonę, która zdradza męża z patriarchą Świętego Miasta. Ale także scenariusze jak z bliskowschodnich baśni i dramatów Szekspira: nieszczęśliwą femme fatale Izabelę i jej jeszcze bardziej nieszczęśliwą wnuczkę; pazerną Sybillę, która raczej nie chciała znać swojego trędowatego brata i poślubiła człowieka, który przyczynił się do upadku łacińskiej Jerozolimy; królową Cypru Eleonorę, alter ego lady Makbet; bohaterską żonę Ludwika IX Świętego, Małgorzatę, która broniła Damietty. Jest też Melisanda, najpotężniejsza królowa jerozolimska, i jej awanturnicze wybryki, które dwukrotnie niemalże doprowadziły do wojny domowej. Losy wszystkich opisanych w książce kobiet zamyka historia ostatniej królowej Cypru i tytularnej władczyni Jerozolimy, Wenecjanki Katarzyny Cornaro. Smutna to i niebajkowa to opowieść, a po lekturze wciąż jeszcze czuć niedosyt. 

Prawda jest taka, że musiałam tę książkę przeczytać, ale zrobiłam to i tak bardziej z przyjemności (chociaż losy niektórych bohaterek książki, jak Melisanda czy Sybilla nie są mi obce, a niektóre wydarzenia i cytaty przytacza niemal każda książka o krucjatach). W każdym razie w innych okolicznościach wstrzymałabym się z kupnem, bo prawdopodobnie jedyny dostępny w Internecie egzemplarz osiągnął zawrotną sumę jak na książkę tych gabarytów (pomijając fakt, że to prawdziwy biały kruk). I to nie tylko dlatego, że to krucjaty, ale fascynuje mnie kobieca strona historii, mniej znana, ale za bardzo ciekawa i pozwalająca spojrzeć na konkretny wycinek historii z nowej, zaskakującej perspektywy, pozwalający dostrzec szczegóły, które wcześniej były niewidoczne. A czasem taki szczegół, niczym niepozorny element puzzli, który okazuje się być ważną częścią układanki, okazuje się niezwykle ważny do zrozumienia całości, a także bardziej obiektywnego oceniania pewnych osób i głębszego zrozumienia niektórych kwestii, które – jak w to historii bywa – na pierwszy rzut oka są inne niż wtedy, kiedy zagłębimy się we nie. A zagłębiać się można bez końca, bo to nie jedyna taka ciekawa perspektywa, w jakiej można oglądać chociażby historię krzyżowych państewek. 

Główną zaletą książki jest spora ilość szczegółów i ciekawostek, których zapewne nie znajdziemy w innych opracowaniach na podobny temat. Poza opowieściami o królowych i księżniczkach Jerozolimy, Cypru i Francji pisarka ukazuje temat w znacznie szerszej perspektywie i, wychodząc z założenia, że krucjaty były zbrojnymi pielgrzymkami (co jest zresztą jak najbardziej poprawne) – opowiadana przez Autorkę historia rozpoczyna się w początkach średniowiecza, rekonstrukcją losów kobiet podążających śladami rzymskiej cesarzowej Heleny, która – jak mówi tradycja i historyczne przesłanki – podczas swojej pielgrzymki odnalazła m.in. relikwie Prawdziwego Krzyża. Do takich ciekawostek należy także historia dzielnej Adeli de Blois, która zmusiła swojego tchórzliwego męża, hrabiego Stefana, do powrotu do Jerozolimy, gdzie ów zginął, a także opowieści o siostrach królowej Melisandy. Zresztą nawet na marginesie losów tej chyba największej królowej jerozolimskiej, gdzieś pomiędzy szaleństwami jej młodości a głupią śmiercią króla Fulka, pisarka wstawia rozdział, w którym na podstawie aktów kupna, sprzedaży i nadania nieruchomości rozważa rolę kobiet w strukturze społecznej królestwa. Rolę, jak się okazuje, bardzo istotną, bo a ponadto kobiety zachowały większą niezależność niż w Europie. Autorka również pochyla się tu nad losami zwykłych obywateli Królestwa – w tym pewnej kobiety o imieniu Mabilla, której historię udaje się jej częściowo zrekonstruować na podstawie tychże dokumentów. Poza tym jest to doskonała lekcja prawodawstwa jerozolimskiego w praktyce, bo zasady są dość skomplikowane – podejmujący decyzję o darowiźnie lub sprzedaży musi uzyskać zgodę żony i dzieci, które potem mogą odzyskać daną nieruchomość. Cóż, na Starym Kontynencie takie rzeczy nie miały miejsca, a przynajmniej nie były usankcjonowane prawnie. I choć dla osób nie interesujących się historią coś takiego może być wyłącznie sztuką dla sztuki, to dla geeków prawdziwa gratka – jednostkowe losy prostych ludzi są często pomijane, a oni sami traktowani jak zbiorowość. Dlatego wiele stron tej książki stanowi pewne novum, a przynajmniej świadectwo prawdziwej pasji opowiadania i intrygowania szczegółami, a także ambicji, żeby pozycja była oryginalna, poruszająca nie tylko temat z ciekawej perspektywy, ale i zawierająca aspekty sprawy, które nie były dotąd poruszane. Przez to książka jest wolna od wielokrotnie powtarzanych, często zbytnio nietrafionych opinii i obecnych w każdej książce ogólników na dany temat (powodem tego jest też to, że w szczegółach pisarka opiera się na francuskich i jerozolimskich kronikach z pomięciem większości dzisiejszych opracowań, co pozwala spojrzeć na całość oczami średniowiecznych), choć – jakby nie było – Autorka w pewnym stopniu podąża w rejony eksploatowane przez innych pisarzy, gdzie, jak wydawałoby się, nie można powiedzieć już nic nowego. I to sprawia, że jest to pozycja świeża i bardzo wciąga zainteresowanego czytelnika, szczególnie takiego jak ja. 

Bardzo istotną rzeczą jest fakt, że książka została napisana w ciekawy i prosty sposób, który sprawia, że pozycję czyta się lekko oraz stosunkowo szybko. Może i Autorka nie ma szczególnych zdolności literackich czy barwnego języka przypominającego dokonania niektórych powieściopisarzy, ale jej trącający myszką styl jest przyjemny i dopracowany, chociaż po niektórych fragmentach książki, dotyczących spraw bardziej wojskowych, widać niemal od razu, że pozycja została napisana przez kobietę. Nie jest to może wada, bo jednak płeć piękna w większości raczej nie gustuje w przedmiotach do zabijania (piszę, że większość, bo zdarzają się takie beznadziejne wyjątki jak ja) i taktykach tegoż, jednak bycie historykiem i zajmowanie się krucjatami – tematem bardzo powiązanym z zabijaniem – zobowiązuje chociaż do mniejszej naiwności i nazywania różnych makabrycznych rzeczy po imieniu. Rekompensatą za te małe zgrzyty są jednak opowiedziane ze swadą anegdotki i żywa, niemal powieściowa narracja w wyjątkowo sensacyjnych czy dramatycznych momentach, przecinana jedynie obfitymi fragmentami kronik z epoki (co jest bardzo cenne bo dla zwykłego człowieka - teksty te są bardzo trudne do zdobycia), co świadczy o emocjonalnym podejściu Autorki do opisywanych zdarzeń i ludzi, co zresztą nie jest dziwne. Bo jak nie cierpieć Sybilli, bać się Eleonory czy współczuć obu Izabelom? Dzięki takiemu zabiegowi, może nawet nieświadomemu, książka nabiera rumieńców, wykraczając poza ramy zwykłego opracowania historycznego i sprawia, że naprawdę zaprzyjaźniamy się z bohaterami (lub nie), a przynajmniej zaczyna z nimi łączyć więź emocjonalna, przez co bardzo mocno przeżywamy ich, w większości, tragiczne losy. Tak bardzo, że w pewnym momencie mogą stać się, (nie)stety, częścią naszego własnego życia. A przynajmniej mojego.

Okładka mojego wydania nie ma w sobie nic specjalnie interesującego, stanowiąc jedynie zapowiedź tego, co znajdziemy w środku. Ot, czarna, z skromną grafiką przedstawiającą charakterystyczny krzyż, z delikatną kobiecą ręką z wieloma pierścionkami. Stanowi to ciekawe nawiązanie do wnętrza i intrygujący kontrast. Całość wygląda dość niepozornie, ale elegancko – tak, jak powinna wyglądać porządna okładka książki historycznej. Wtajemniczeni w wysokie arkana wiedzy o krucjatach dostrzegą tu jednak pewien błąd, wynikający – czy to przypadek – z pewnego stereotypu. Czarne krzyże na białym tle były charakterystyczną cechą ubioru Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego, znanego szerzej jako Krzyżacy, których z krzyżowcami mylić nie wolno. Zbrojni pielgrzymi wyruszający do Jerozolimy naszywali na swoje płaszcze krzyż w kolorze czerwonym (skąd wzięło się wyrażenie wziąć krzyż) dzięki czemu można było ich rozpoznać. Zestawianie kobiecej ręki z znakiem Krzyżaków kojarzy się więc zupełnie inaczej i sugeruje pewne sprawy, o których tutaj nie ma – na szczęście – mowy. Przynajmniej dla mnie, bo osoby, które kojarzą krucjaty z Królestwem Niebieskim Scotta nie będą zdziwione. No cóż, może Wydawnictwo całkiem świadomie zdecydowało się na taki krok – ostatecznie mało kto widząc czerwony krzyż na czarnym polu albo białym zorientowałby się, co chodzi. W każdym razie i tak to wydanie jest lepsze od tego z 2002 roku. Ja rozumiem ideę przyświecającą tamtej okładce, ale znacznie wolę tę z bardziej stonowaną wersją. No i nic nie zastąpi pięknego zapachu starych, pożółkłych stronic pierwszego, starszego wydania. To chyba jasne. 

Kilka elementów szwankuje także, niestety, w warstwie merytorycznej pozycji – w czasie czytania książki odnosi się wrażenie, że Autorka czuła się pewnie w poruszonym przez siebie temacie (o czym świadczą również liczne cytaty z niekiedy stronniczych kronikarzy średniowiecznych i bazowanie na ich tekstach). Szczególnie w kwestii wspomnianych wcześniej militariów – w pewnym miejscu pozycji spotykamy się ze słowem działo. Działo? Pierwsze armaty, których jeszcze nie można było tak nazwać, pojawiły się dopiero w 1454 roku pod Konstantynopolem, prototypy zostały użyte przez Krzyżaków w 1410 pod Grunwaldem. Mówienie o działach w XI wieku jest dość dziwne, nawet jeśli przyjmiemy, że owym niefortunnym słowem Autorka chciała określić coś innego. Ale co? W opisywanych czasach do zdobywania twierdz służyły wieże oblężnicze, katapulty i tarany; obrońcy mogli używać łuków, ognia greckiego, broni białej i również katapult. Jak widzimy, nic wybuchowego. Pomyłka jest jednak jednostkowa i piszę o tym na zasadzie czepiania czciciela broni wszelakiej i zapalonej kolekcjonerki książek o działach i czołgach. No ale zawsze całą winę możemy zrzucić na tłumacza i jego fatalny dobór słowa. Oczywiście, milczeniem pomijamy w takim razie wiedzą ogólną tłumacza. 

Historia jest przede wszystkim opowieścią o ludziach. Ludziach, którzy w jakiś sposób wpłynęli na to, jak dzisiaj wygląda świat, kształtowali go i zmieniali. Podejmowali decyzje, rządzili, decydowali o życiu innych. Ale przede wszystkim byli tacy jak my chociaż niejednokrotnie nosili inne ubrania i kierowali się innymi zasadami. Historia to opowieść o ich wzlotach i upadkach, ich słabościach i mocnych stronach, zwycięstwach i porażkach. Niektórym w życiu się poszczęściło, inni urodzili się by rządzić. Jednak ich historie niewiele różnią się od naszych – kochali, nienawidzili, cierpieli, cieszyli się. Mordowali i padali ofiarą morderstwa. Popadali w obłęd i musieli patrzeć na chorobę swoich bliskich. Czasami ich życie było tragiczne, a czasami wręcz przeciwnie. Ogarnięci żądzą władzy plątali się w mroczne intrygi, a ich życiorysy plątały się dramatycznie z wielką historią. Ale jednak byli tylko ludźmi. Mężczyznami, a także kobietami. Często takimi kobietami, które w czasach, kiedy za porządek społeczny uważano podporządkowanie się mężczyznom, udowadniały, że mają wiele do powiedzenia albo na równi z nimi tworzyły historię i wpływały na politykę. A było ich wiele, bo nawet ta książka stanowi tylko niewielki wycinek ich losów na Bliskim Wschodzie ogólnie w średniowieczu. I były różne – wyniosłe królowe, przebiegłe morderczynie, dzielne wojowniczki i nieszczęśliwe młode wdowy. Takie, z którymi możemy się w pewien sposób utożsamić i takie, których nigdy nie chcielibyśmy poznać. Ale chyba najważniejsze jest, że tyle set lat później możemy poznać je chociaż w zarysie, spędzić z nimi trochę czasu i znaleźć tą linię porozumienia, zrozumienia a może nawet współczucia. I może – w końcu – pozbędziemy się chociaż jednego stereotypu, co niewątpliwie wyjdzie nam na zdrowie.

Tytuł: „Kobieta w czasie wypraw krzyżowych”
Autor: Règine Pernoud
Moja ocena: 7/10



środa, 3 lutego 2016

PODSUMOWANIE STYCZNIA 2016



Mam dla Was dwie wiadomości: jedną dobrą, a drugą złą. Dobra jest taka, że reaktywuję blogowe konto na Instagramie, a zła taka, że nie wiem jeszcze kiedy. Ale kiedyś na pewno.

Co miesiąc obiecuję sobie, że to będzie już ostatni miesiąc zaniedbywania bloga i co miesiąc przekonuję się, że to jednak nie to. I choć już nawet nie próbuję się oszukiwać i usprawiedliwiać, muszę przyznać, że jakąś winę za taki stan rzeczy ponosi kalendarz. Bo zanim zdążę się zorientować, już mija miesiąc. Dni uciekają tak szybko jak godziny i zanim zdążę pomyśleć co robię ze swoim życiem, mija następny miesiąc. I tak w kółko. I nie to, że nie nadążam z tempem, które sobie narzucam. Ja nie nadążam za żadnym tempem. Taka prawda.

Najważniejszy jest jednak fakt, że odzyskałam motywację i poczucie, że to robię, ma jeszcze jakiś sens. Satysfakcja wynikająca z tego hobby  jest w moim życiu czymś ważnym i bardzo mi potrzebnym. Ostatnio zarejestrowałam też u siebie wzrost czarnego poczucia humoru, co oznacza, że wiosna już blisko i niebawem niedobór witaminy D przestanie mi tak bardzo dokuczać. Już nie mogę się doczekać lata i siedzenia z książką i laptopem przed domem. O ile nie będzie saharyjskich upałów, oczywiście. Skończył się już pierwszy miesiąc nowego roku, karnawał również dobiega końca, a ja odliczam dni do drugich (!) urodzin Zakurzonych Stronic i walczę z recenzjami, które jakoś nie chcą się pisać. Cóż, zobaczymy jak to będzie w tym miesiącu. Miejcie nadzieję, że lepiej.

Szczerze mówiąc, wstyd mi jest publikować zestawienie zrecenzowanych książek, ale postanowiłam sobie, że od nowego roku będę to robić regularnie; ciekawi mnie, jaka średnia wyjdzie na koniec tego roku, jeśli oczywiście dotrwam z blogowaniem do tego okresu, co przecież takie oczywiste nie jest. W każdym razie średnia wychodzi nawet z jednej ocenionej książki, więc źle nie jest. Aż tak źle nie jest. Prawda? Prawda?!


0/10 -
0,5/10 –   
1/10 – 1 książka
1,5/10 -
2/10 -
2,5/10 –
3/10 –
3,5/10 –
4/10 –
4,5/10 –
5/10 –
5,5/10 –
6/10 –
6,5/10 –  
7/10 –
7,5/10 –
8/10 –
8,5/10 –   1 książka
9/10 –
9,5/10 –
10/10 –


Ilość recenzji: 2
Średnia: 4,75
                                                                  
Najlepsza książka stycznia: Marcel Proust W poszukiwaniu straconego czasu: W stronę Swanna [recenzja]
Najgorsza książka stycznia: Gayle Forman Byłam tu [recenzja]

Jedna korzyść to fakt, że mogłam to łatwo policzyć w pamięci. Dodać dwie proste liczby i podzielić przez dwa… Ale to jedyna korzyść. Muszę się nad tym porządnie zastanowić, naprawdę.

Pozdrowienia, Kylie