Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 9-5/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 9-5/10. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 lipca 2015

Serce ma najlepsze oczy. Recenzja książki



Może niektórych zdziwi to, co napiszę, ale naprawdę nie jest fajnie być dorosłym. Problemy, z którymi człowiek styka się na co dzień są trudniejsze niż wcześniej, bardziej skomplikowane i o wiele bardziej trudne. Odpowiedzialność większa. Za siebie, za innych. To jest bardzo ciężkie, bo być odpowiedzialnym – moim zdaniem – oznacza wziąć na siebie konsekwencje tego co się zrobi, co bywa trudne. Wiadomo, człowiek jest omylny, często popełniam błędy, których konsekwencje nie są już bardzo miłe. Inni nie przemilczają przed tobą złych rzeczy, które pewnie ukrywaliby za fałszywym uśmiechem, kiedy do czynienia mieliby z dzieckiem. Widzi się rzeczy złe, ale tak powszechne, że trzeba je zaakceptować i nauczyć się z nimi żyć. Spieszymy się, coraz bardziej: szkoła, potem praca, dzieci, coraz więcej znajomych. Życie nie przypomina serialu, wręcz przeciwnie. Pędzimy, mimo że niemal każde zakupy można zrobić już w Internecie, talerze umyje zmywarka, a z brudnymi ubraniami poradzi sobie pralka. Motamy się w rozmaite emocje, relacje, gubimy się, z każdym dniem niszcząc coraz bardziej wewnętrzne dziecko w nas. Tracimy tamtą niewinność. Już teraz wiemy na pewno, że wyobraźnia to nie wszystko, a szewc nigdy nie ożeni się z królewną. 

Nawet będąc bardzo zapracowanym, szukamy odpowiedzi na nurtujące nas pytania i powody naszego, czasami złego, samopoczucia. Propozycji jest wiele: religia, wschodnia filozofia, własne poglądy, czasami ignorowanie tych kwestii i poszukiwanie szczęścia tam, gdzie raczej go nie znajdziemy, podczas gdy najważniejsze kwestie przesuwają się przed naszymi oczami, tak blisko, że aż są niedostrzegalne. Pogrążamy się w absurdach naszych ról, wpadając w zamknięte koło i dusząc się tam, nawet nie wiedząc, dlaczego czujemy się źle. Ale dlaczego? Co robimy nie tak? 

Mały Książę mieszka na swojej małej planecie gdzieś pośród gwiazd. Codziennie rano niszczy baobaby, które rozrastają się jak chwasty i w przeciągu kilku dni zniszczyłyby całą planetę, a potem opiekuje się i rozmawia ze swoją Różą, pięknym, ale skomplikowanym kwiatem, bardzo kapryśnym zresztą. W końcu chłopiec nie wytrzymuje i postanawia odpocząć od wrednego kwiatka i zaczyna swoją wędrówkę przez wiele planet – poznaje tam wiele różnych typów, w tym Bankiera czy Pijaka, którzy go dziwią i zmuszają do zadania sobie wielu pytań, na które nie zna odpowiedzi; pogłębia to jego samotność. W końcu dociera do Ziemi i ze zdumieniem odkrywa, że rośnie tu wiele róż, tak bardzo podobnych i niepodobnych do jego Róży. Spotyka także Lisa, bardzo mądre zwierzę, które wyjaśnia mu sekrety przyjaźni i daje wskazówki. Na końcu swojej wędrówki spotyka Lotnika, którego prosi o namalowanie baranka, co dla mężczyzny jest czymś dziwnym. Jednak chłopiec tęskni już za swoją planetą. Tylko jak się można stąd wydostać? 

Banalna, dziwna opowiastka dla dzieci, która brzmi tak, jakby napisał ją pijak albo zwariowany żołnierz, który musiał awaryjnie lądować na pustyni i który może w ten sposób chciał odreagować wojenne doświadczenia (niestety, nie zdążył tego zrobić, bo zginął w czasie II Wojny Światowej), prawda? Chciałoby się powiedzieć, że to racja. Jednak absurdalna, mocno bajkowa fabuła kryje drugie dno, które, by je odkryć, musimy zrozumieć bez narzucania interpretacji przez nauczycieli w szkole, którzy najczęściej sami ściągają wszystko z specjalnych ściąg z lekturami. Wtedy odkryje się przed nami bogactwo znaczeń tej opowiastki i będziemy zaskoczeni. Bardzo zaskoczeni. Tak jak ja, kiedy przeczytałam kilka lat po tym, jak była to moja lektura szkolna i moja nauczycielka obrzydziła mi czytanie zadanych do szkoły książek na całe trzy lata. 

O czym opowiada ta historyjka? O życiu; podróż Małego Księcia jest metaforą życia człowieka, zakończoną śmiercią i ponowną podróżą między gwiazdy, do Niewiadomego. O przyjaźni; szczególnie wątek Lisa, który pięknie opowiada o istocie przyjaźni i tym, że stajemy się za nich odpowiedzialni. O tym, że najważniejsze jest niewidzialne i niewyczuwalne dla zmysłów, trzeba więc patrzeć i czuć sercem, które, choć ślepe, ma czulsze oczy niż te zwykłe, że musimy nim patrzyć na świat – co to znaczy, każdy sam musi sobie odpowiedzieć. O miłości; o tym, że ukochana osoba jest dla nas wyjątkowa, mimo że wokół niej jest tyle do niej podobnych, o istocie miłości między dwoma osobami. Ale przede wszystkim o absurdach dorosłych. Dorosłych w cudzysłowu, oczywiście. Pisarz świetnie i prosto pokazał istotę pułapek, w których popadli kolejny bohaterowie (czy planety w książce nie oznaczają przypadkiem alienacji?): Król (potrzeba rządzenia innymi), Człowiek Próżny (szukanie poklasku kogokolwiek), Pijak (najbardziej zabawne i absurdalne, ale najbardziej trafna charakterystyka tego typu ludzi w kilku słowach), Bankier (potrzeba liczenia, przeliczania, posiadania i pomnażania rzeczy, które i tak nie zostaną wykorzystywane), Latarnik (nadgorliwość i nadobowiązkowość, wykonywanie z oddaniem rzeczy zupełnie zbędnych), Geograf (miłość do wiedzy czysto teoretycznej, przywiązywanie są do teorii). Podczas podróży bohater, po poznaniu którejś z tych osób snuje swoje refleksje na ich temat, dziwiąc się ich chorym, absurdalnie śmiesznym poglądom i ich działaniom. Zastanawia także to, że Ziemia była siódmą planetą podczas wyprawy Małego Księcia, ale pewnie numerologia jest tu czystą nadinterpretacją, więc nie zagłębiam się jeszcze dalej, bo jeszcze odczytam jakiś kod i będę was straszyć, że w następnym roku będzie koniec świata. 

Można więc naprawdę wiele się nauczyć, chociaż wiedza nie została podana bardzo nachalnie – Autor nie wygłasza mądrym maksym, a całe przesłanie książki kryje się w dialogach, subtelne i wymagające nieco pomyślunku. Mądrość kryje się samej fabule, w sposobie przedstawiania Małego Księcia w kontraście do Róży, postaci spotykanych na planetach, tym, co mówią i co jest bardzo absurdalne z perspektywy głównego bohatera. W symbolach, jakich w książce jest pełno, w grze słów, krótkim dialogu, w jednym zdaniu, w kontrastach, w bohaterach, miejscach zdarzeń, w szczegółach, elementach, którym należy poświęcić więcej czasu, by odkryć ich istotę, właściwą, zaszyfrowaną wymowę. To naprawdę mistrzowski popis formy krótkiej formy powiastki filozoficznej – tyle odcieni, zaszyfrowanych znaczeń, kontrastów zawartych w niezwykle prostych słowach, wyjętych niemal z bajki dla dzieci, budzi naprawdę mój respekt dla Autora i prawdziwy podziw. Tylko mistrzowie tego gatunku są wstanie tak bardzo skondensować tyle treści i zrobić to w sposób, który nie budzi żadnych estetycznych i technicznych wątpliwości; jestem naprawdę pod wrażeniem, nie tylko z powodu tych kilku słynnych cytatów, ale ogólnie – każde słowo, choć boleśnie proste i zwyczajne, staje się nagle tak pięknie, że czasami żałuję, że książka jest taka krótka, choć wiem, że jeszcze kilka stron rozciągania opowieści zniszczyłoby jej delikatną konstrukcję. Pisarz bowiem – jakby tego było mało – pięknie i pracowicie konstruuje swoją historię, tak, że tylko pozornie jest ona jak prosty obrazek na starannej, skomplikowanej koronce. Czy to nie jest fascynujące? 

Warto napisać także kilka słów na temat ilustracji Autora. Dość infantylne akwarelki, charakteryzujące się kolorystycznym ascetyzmem (kolory są blade, przygaszone lub obrazki są po prostu czarno-białe), pewnym schematyzmem i bezpretensjonalną prostotą. Kreski są nieco staroświeckie, klasyczne, sympatyczne i urozmaicające książkę – wpada w oko szczególnie charakterystyczny portret Małego Księcia  z blond czupryną i szalikiem, odzianego w zielone wdzianko, a ulubioną ilustracją jest główny bohater uczepiony ptaków (najbardziej nie lubię tego smutnego obrazka na końcu książki, wiadomo chyba, dlaczego). Owe obrazki doskonale korespondują z melancholią całości, z delikatnością tekstu, prostym językiem i głęboką wymową. Mają coś w sobie ze starych książek z bajkami, coś ze starymi dobranockami, ale jednocześnie nie są infantylne – mają w sobie coś smutnego, coś, co sprawia, że są to niemal obrazki z mojego ukochanego, starego zbioru Baśni Andersena: pełne magii i tajemnicy – czegoś, czego nie potrafię nazwać. 

Dla mnie opowiastka ta była prawdziwą przygodą intelektualną, która na każdym kroku stawiała przede mną mnóstwo wyzwań, a ja, jak już zapewne wiecie, uwielbiam takie wyzwania. Im więcej warstw, im więcej dowolnych interpretacji, tym dla mnie lepiej, ciekawiej, szczególnie, że Autor to osoba niezwykła, o rozwiniętej empatii i ze spojrzeniem prawdziwego dziecka, ale nie naiwnym tylko bardzo mądrym, bo popartym jeszcze dużym doświadczeniem życiowym (z żoną ponoć mu  się nie układało, stąd taka kreacja Róży). Takich osób jest już coraz mniej, a są coraz bardziej potrzebni, na szczęście zostają po nich opowieści, takie jak ta. To jedna z tych opowieści-kalejdoskopów: wszystko zależy od sposobu patrzenia, tego, czego oczekujemy od danej książki. Jeśli czekamy na ciekawą baśń – musimy się zawieźć. Ale szukamy słów i znaczeń między liniami tekstu, z pewnością będziemy zachwyceni, albo – chociaż – zaskoczeni, bo dowiemy się czegoś tak oczywistego, że aż niezauważalnego. Niezauważalnego, bo to najtrudniej dostrzec, co mamy przed samym nosem, niezauważalnego, bo być może serce mamy zamknięte i nie możemy nim widzieć, czuć. Jeśli tak jest, to myślę, że to odpowiednia okazja, by to zmienić.

Tytuł: „Mały Książę”
Autor: Antonie de Saint-Exupéry
Moja ocena: 9,5/10

środa, 15 kwietnia 2015

Miłość w czasach nienawiści. Recenzja książki

Zastanawiam się właśnie, dlaczego miłość, jedno z wielu uczuć, zrobiło tak wielką karierę. Jest przecież jeszcze wiele innych, a niektóre z nich są bardziej intensywne i powierzchowne. Nienawiść. Chęć zemsty. Smutek. Czasami potrafią one tak zdominować człowieka, że na nic innego nie ma miejsca, a na miłość już w ogóle. Ale też okazuje się, że miłość miłości nierówna - wiele czytałam o miłości do ojczyzny, domu, ideałów, Boga, ale i tak to wszystko mało w porównaniu z wierszami, powieściami i muzyką o miłości mężczyzny do kobiety, lub kobiety do mężczyzny. Na ten temat powstało takie coś jak Pięćdziesiąt Twarzy Greya i nieśmiertelne Sonety do Laury czy wiersze do Beatrycze. Wielkie arcydzieła muzyczne i kolejne piosenki popowe, które sprawiają, że mam chęć najpierw zasłonić sobie oczy (teledyski!) a później ogłuchnąć. Co jest takiego w tym uczuciu? I czy na pewno... ta miłość, w teologii określona łacińskim słowem amor, ma więcej ze szczęścia czy ze smutku, złości, nienawiści?

Przyznam, że widok par macających się na korytarzach szkoły, wymalowanych pannic w dekoltach do ziemi budzi, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Tak samo, jak podrywanie chłopaków. Nie wiem, może jestem staroświecka, nadmiernie zakopana w książkach czy coś, ale wolę poczekać, jakoś mi się nigdzie nie spieszy, ale to nawet wygląda jakoś ... nieestetycznie? Szczególnie że moja szkoła jest zespołem szkół i można popatrzyć sobie na takie sceny już pierwszej gimnazjalnej i w podstawówce. Już. Nieco za wcześnie, nie uważacie? Zastanawiam się jednak, do dla nich znaczy to słowo, miłość. Bo, może nie jestem życiowa, ale same kotki, różowe serduszka i francuskie pocałunki, nie wystarczą, żeby uczucie to nazwać miłością. Więc czym jest miłość? Ponieważ sama jeszcze nie sprawdziłam w praktyce, spróbuję poszukać odpowiedzi na to pytanie w książkach. Ale takich, które nawet przed przeczytaniem wzbudzają mój szacunek. W najszlachetniejszej klasyce.

Dziwiłabym się bardzo, gdyby ktokolwiek nie znał tej książki, chociaż z grubsza. Jest przecież ten film Luhrmanna z Leonardo DiCaprio, zrobiony w tym dziwnym, fascynującym mnie stylu, charakterystycznym dla tego reżysera. W stosach książkach, nawet tych dla nastolatek, można znaleźć odwołania do tego dramatu, nie mówię tuż o muzyce, bo to zupełnie inny temat, na podzielny tekst. Zresztą, to wciąż grają w teatrach – byłam chociażby w warszawskim Buffo (Natasza Urbańska grała Rozalinę), ale jestem pewna, że przy odrobinie szczęścia można to znaleźć jeszcze gdzieś indziej. Nie widzieliście? Nie znacie? Nawet jeśli, to jest to historia bardzo znana w naszym kręgu kulturowym, słyszał każdy. Tak czy inaczej, nie mam zamiaru streszczać tu fabuły i od razu przechodzę dalej: jestem nieco stremowana, bo pierwszy raz recenzuję dramat. I to jeszcze taki dramat, nie byle co.

Muszę przyznać, że miałam wątpliwości i to poważne, czy mi się spodoba, przecież romantyczką nie do końca jestem, chwalę się tym, że zwykle nie brakuje mi rozsądku. Czy przypadkiem nie będzie egzaltowane jak historyjki o wróżkach żyjących wśród kwiatków? I, co gorsze, czy nie będą to monologi zakochanej pary dzieciaków (Julia w momencie całej akcji ma lat czternaście, a Romeo nie jest specjalnie starszy) Teraz w ich wieku jest niedojrzała gimbaza z iPhone'ami i dziwnymi wyznaniami na Facebooku; jeśli czyta to jakiś gimnazjalista, to przepraszam, bo skoro czytasz bloga książkowego, oznacza to, że jesteś wyjątkiem w tej szkole) na trzy-cztery strony, pełne sentymentalnych porównań do pączków róży, białych gołąbków, księżyca i tym podobnych. W sumie oglądałam ten musical w Buffo, ale tam historia była przedstawiona w realiach nowoczesnych, nie mógł zostać więc użyty oryginalny tekst. Film Luhrmanna, jak to film Luhrmanna, ale bardziej przypominał raczej spektakl niż oryginał. A często jest tak, że wariacje na różne tematy podobają się bardziej niż tekst podstawowy. Na początku podchodziłam z rezerwą, ale im dłużej czytałam, tym bardziej hipnotyzujące słowa pisarza oplatały się wokół mnie, zmuszając do wejścia w historię głębiej. I co z tego wyszło? Ano, zobaczcie.

W przypadku dzieł tego pisarza wielkie znaczenie ma tłumaczenie – przez lata nagromadziło się ich tyle, że trudno wybierać, szczególnie że i tak, w gruncie rzeczy, dramaty te są nieprzetłumaczalne, a ich czar najbardziej zachwyca w oryginale. Czytałam dwa – pana Paszkowskiego i pana Barańczaka i oba bardzo mi spodobały, jednak - z całym szacunkiem do najwierniejszego tłumacza wszystkich dzieł Autora – pan Paszkowski zrobił to w sposób starodawny już, archaiczny, co, wydaje mi się, nadaje tekstowi pewnej oryginalności i nie psuje ciężkiego, średniowiecznego klimatu. Chociaż, niestety, przekład sam w sobie zniszczył kilka ciekawych gier językowych z oryginału. Dlatego postanowiłam napisać o moich wrażeniach po przeczytaniu sztuki po angielsku (najlepiej jest zrobić to przed przeczytaniem polskiej wersji).

Największą zaletą jest język – przejrzysty, niezwykle zrytmizowany, pełen emocji i jednocześnie barokowy – pełen metafor, które jeszcze za czasów pisarza były oryginalne, świeże. Na podstawie samych wypowiedzi bohaterów dramatu został wytworzony klimat, pełen magii, zmysłowości, ale i iście romantycznego mroku. Jednoczenie Autor nie popada w nadmierną poetyzację, czasami wręcz uderza w rubaszny humor (czasem żarty stają się bardziej wyrafinowane, z większą ilością odniesień do literatury średniowiecznej), z wirtuozerską pewnością siebie między wniosłe dramaty kochanków wprowadzając dialog służących pełen prostych, zwyczajnych słów. Nie zapomina także o indywidualizacji – inaczej mówi pan Kapulet, inaczej zakochany Romeo, inaczej sympatyczny ojciec Laurenty. Słowa malują przed naszymi oczami bohaterów; mistrzowsko opisują ich, nawet na chwilę nie charakteryzując ich bezpośrednio. Nie ma też, czego się, przyznam, bardzo mocno obawiałam, egzaltacji graniczącej z bezwstydnym kiczem, ani narzekania rodem ze Zmierzchu pani Meyer, wręcz przeciwnie – słownictwo jest eleganckie, poetyckie i jednocześnie pokazuje głębię uczuć bohaterów, zgrabnie balansując po granicy z nieprawdopodobną. Bo z tym problem ma wielu podobnych formatem Autorowi – XXI -wieczny czytelnik ma problem ze zrozumieniem, dlaczego ten gość stoi i gada, wygłaszając ukwiecone skomplikowanymi figurami, co raczej dyskwalifikuje prawdziwość historii w naszych uszach. Tutaj tego nie ma, na scenie zawsze się coś dzieje, a nie stoją tylko i gadają, doskonale widać to szczególnie w zakończeniu. To też było dla mnie zaskoczeniem.

Trzeba wspomnieć także o tym, czego dowiedziałam się z przypisów (nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam przypisy), a co świadczy o kunszcie i pomysłowości pisarza. Mianowicie pierwsza rozmowa Romea i Julii ma postać kanonicznego sonetu, które przecież Autor opanował do perfekcji. Taki szczegół, ale bardzo mnie ucieszył i zaskoczył, bo nie spodziewałam się, że w dramacie znajdę jeszcze inne formy. Ma też to jakiś głębszy sens, niż oddanie piękna pierwszego spotkania, moim skromnym zdaniem nawiązuje bowiem do dokonań Dantego i Petrarki – piewców miłości podobnej do tej, jaka złączyła głównych bohaterów.

Jak wieść gminna niesie, pisarz wynalazł tę historię, jak zresztą większość przez siebie napisanych, w dawnych kronikach i legendach. Wydaje się to bardziej fascynujące niż gdyby miał wymyślić wszystko od nowa, szczególnie że w Weronie pokazują ich ponoć prawdziwy grób (nie mówię, że wierzę, chociaż chciałabym! ). Jednak Autor wszystkiego nie ściągnął, bo znany był z tego, że pomysły przetwarzał, zmieniał, nieco przeinaczał, a do tego wszystkiego dodawał swoje własne, tak, że później dzieło z historią wyjściową miało mało co wspólnego. Zresztą, w tamtych czasach nie było takiego terroru za plagiat (czego jednak nie pochwalam, wiadomo).

Prawdą jednak niestety jest, że Romeo jakoś mnie nie przekonał. Co prawda, bił się dobrze, zabił Tybalta, ale jego przemowy do Julii, szczególnie w tej słynnej scenie, w której stoi pod jej balkonem, raczej wskazują na egzaltowanego młodzieńca, że tak powiem, kochliwego ladaco. Żeby już mu nie wypominać miłości do Rozaliny z początku utworu, od której wysychał na wiór, dopóki nie znał Julii. Niepoprawny romantyk, młody, naiwny, szczery w swych uczuciach chłopiec, a do tego porywczy. Z całą pewnością to świetnie zbudowana postać, ale nie podoba mi się on. Bo jeszcze tak sentymentalna nie jestem, o nie! Julia natomiast jest osobą bardzo rozgarniętą, praktyczną, myślącą o czymś, co nie jest światłem księżyca, słowikiem etc., a wielka miłość nie zasłania trzeźwego spoglądania na życie. Do czasu, oczywiście, ale wolę nie oceniać czyiś wyborów, szczególnie jeśli te wybory były dokonywane pod wpływem tak wielkiego uczucia. Najsympatyczniejszymi postaciami byli jednak niania Julii i ojciec Laurenty. O ile tę pierwszą przestałam lubić po tym, jak niejako namawiała Julię do ślubu z Parysem, od początku do końca czułam sympatię do franciszkanina, postaci barwnej, niejednoznacznej i jednocześnie wywołującej, szczególnie na początku, uśmiech na mojej twarzy. Reszta bohaterów to role poboczne – dość schematyczna pani Kapulet, stary Kapulet, narzekający, jak to stara głowa rodu, młody Parys, który, jak to Parys, znalazł sobie dziewczynę będącą już mężatką, złośnik Tybalt i nie gorszy Merkucjo i gdzieś na pozostałym, ostatnim planie Benwolio i książę, reprezentujący interesy mieszczan pośród awanturniczej arystokracji. Rodzice Romea pojawiają się w kilku scenach, ale są to już bohaterowie egzystujący.

Oczywiście, mam świadomość, że to tylko doskonalsza forma scenariusza, a aktor, grając daną postać, stara się dostosować do niej, jednak większa część to jego interpretacja, jego pomysł i umiejętności. Dlatego nie jestem pewna, czy powinno się oceniać postaci dramatu. No ale analizując sam suchy tekst, ma to jakiś sens, prawda?

Nie mówię, że fabuła była przewidywalna, bo każdy ją przecież zna, przynajmniej tak ustaliliśmy, a akcja biegnie zaskakująco szybko – wyznań miłosnych było bardzo mało, mimo moich obaw (mam wątpliwości czy momentami nie za szybko – Autor chyba też je miał, bo między wygnaniem Romea a śmiercią obojga upływa trzy czy cztery dni). Wszystkie elementy, z które obserwowaliśmy przez całą akcję, wszystkie wątki spotykają podczas tragicznego zakończenia, żadna, najmniejsza scena nie kończy się na niczym, żadne słowo nie jest bezcelowe, ale to dopiero zobaczymy, kiedy poszczególne wątki będą się kończyć. Może czasami zdarzały się sceny, które można by usunąć bez szkody dla fabuły, jednak musiałabym być bez serca, bo to były prawdziwe perełki same w sobie, pełne ciekawych językowych zabiegów, celnych uwag i humoru, aż gotującego się pod maską sztywnego elżbietańskiego teatru i przyjętej konwencji mroczno-smutnej tragedii. Jednak ograniczenie żartów i słownych potyczek bohaterów było niezbędne, by zachować harmonię przy jednoczesnym przepychu, bogactwie form.

Lektura pozostawiła mnie jeszcze z większą ilością pytań – czy miłość, która doprowadziła do takiej tragedii, jest, wobec tego, uczuciem pozytywnym, takim jak radość, szczęście? Czy może jest piękną, ale i boleśniejszą wersją nienawiści, złości, zazdrości, smutku? Przeżera człowieka tak samo, jak tamte, przytłacza, nie pozostawia miejsca na nic innego. Splata się przecież z tamtymi – bardzo blisko do nienawiści i zazdrości, a co za tym idzie i złości; nie mówiąc już o smutku towarzyszącego tym chwilom, kiedy nie ma ukochanej osoby. Jest to też uczucie na pewno totalne, niezwykle też, zapewne, przyjemne i powszechne (gdyby takie nie było, zapewne nie byłoby też dzieci. Eh, ja, zawsze muszę z takim tekstem wyskoczyć i popsuć powagę wszystkiego!) i w założeniu mające należeć do tych szczęśliwych. Jednak... jednak jesteśmy tylko ludźmi, ranimy siebie nawzajem, a miłość, wydaje mi się, można porównać do małej rośliny, która w czasach zajadłej nienawiści nie wyrośnie, ale zostanie zdeptana buciorami tych, co się nienawidzą. Choćby nawet była tak czysta, jak ta Romea i Julii.

Tytuł: „Romeo i Julia”
Autor: Wiliam Shakespeare
Moja ocena: 9,5/10