Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seria MYŚLNIKI. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seria MYŚLNIKI. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 stycznia 2016

Co nie jest winą pisarki. Recenzja książki



W społeczeństwie – przynajmniej w większości - pozostał pewien bardzo szkodliwy mit, sięgający jeszcze średniowiecznych stosów z czarownicami a także teorii Hitlera o czystości rasowej. Zresztą wiele w nim także zwykłego, ludzkiego strachu przed czymś niewytłumaczalnym i wyglądającym dość strasznie, na tyle, że wywołuje obawę przed zarażeniem (mimo że jest to niemożliwe). Chodzi mi o choroby psychiczne – niewątpliwie gorsze od najbardziej sprytnego nowotwora, a może i nawet eboli. Choroby, o których opowiada się przyciszonym głosem, jakby zaraz któraś z nich miała zaatakować nas, niczym zaraza cholery lub czegoś podobnie ohydnego. I te szpitale psychiatryczne! Nam, książkomaniakom, przypominają się sceny z rozmaitych horrorów, w których duchy zmarłych pensjonariuszy przychodzą się mścić za krzywdy doznane za życia, bo przecież osoby psychicznie chore też mają jakieś uczucia. Na szczęście nie każdy z nas zna osoby ze schizofrenią, jakąś koszmarną psychozą czy choćby dwubiegunową afektywną (mówiąc nawiasem, na coś były chore takie sławy jak Mark Twain, Kurt Cobain czy Ludwig van Beethoven); wielu z nas zna tylko te schorzenia z opowiadań innych ludzi i internetów, chociaż lepiej dla naszego zdrowia będzie, kiedy nie będziemy za wiele na ten temat wiedzieć. Jednak są i schorzenia powszechne, nazywane już chorobami cywilizacyjnymi, dotykające co roku wiele tysięcy ludzi, szczególnie na globie zachodnim. Nerwica, anoreksja, bulimia… a przede wszystkim zabójcza depresja. Nazywana przez wielu inną odmianą raka, bardzo niebezpieczna i powodująca wiele cierpień nie tylko u chorego, ale i całej jego rodziny. 

Może pojawić się u każdego – osoby starszej, dorosłego, nastolatka; ostatnio mówi się także o depresji u małych dzieci i niemowlaków (!). Charakteryzuje się przede wszystkim obniżeniem nastroju, zaniedbywaniem się i wszystkiego, co wcześniej było interesujące lub ważne, nadmierną sennością lub jej całkowitym brakiem i w ekstremalnych przypadkach myślami samobójczymi, próbami zabicia się, które nierzadko kończą się śmiercią. To najlepiej obrazuje, czym jest depresja; wielu z wam zapewne ciężko sobie wyobrazić, jak wielki musi być ból człowieka, u którego znika instynkt samozachowawczy i który pragnie przerwać życie, które tak wielu chciałoby zatrzymać i o które niektórzy walczą do końca. Wydaje się jednak, że nie jest to trudna do wyleczenia choroba – w ekstremalnych wypadkach wystarczą odpowiednie tabletki (przeciwdepresyjne, psychotopropy; również te oparte na słynnym już licie) czy terapia. Łatwo jednak mówić, bo to jedna z tych chorób, które ciężko zdiagnozować, a nawet zauważyć – osoby chore na depresję często są radosne, pełne energii i zapału, śmielsze nawet od tych zdrowych, bardzo impulsywne; przynajmniej na pokaz, dla znajomych. Zresztą wyżej wspomniane tabletki nie zawsze działają, a i nie wszyscy chorzy chcą je brać – łatwo bowiem ulec złudzeniu, że jest się wystarczająco zdrowym, by nie kontynuować terapii; że wszystko będzie dobrze, nawet bez pomocy chemii. Niestety, skutki takich działań mogą być opłakane. Jeśli w dodatku szuka się pomocy i oparcia w Internecie, ale zamiast na bloga Kylie czy strony z poradami wchodzi się na fora dla chorych tworzone przez innych chorych. W których, tak jak na analogicznych stronach dla anorektyczek, depresja nie jest traktowana jako choroba, ale stan umysłu, który nie wymaga leczenia. I tu zaczyna się największy dramat. 

Przyjaciółka Cody Reynolds, Meg, wyjechała na prestiżowe studnia i popełniła samobójstwo. Tak naprawdę nikt nie wiedział, dlaczego. Meg była energiczną dziewczyną, wesołą, pełną uroku osobistego i wygadaną, w przeciwieństwie do zamkniętej w sobie Cody. Dziewczyna postanawia więc sprawdzić, co kryje się za okrutną, ale wyglądającą na bardzo przemyślaną śmiercią przyjaciółki. To, co okryje, zmieni jej całe życie, opinię na temat Meg, a także sprawi, że Cody pozna ciemniejszą stronę samej siebie, stronę, o której posiadanie nigdy się nie podejrzewała. No i – bez tego żadna nowoczesna książka dla młodzieży nie byłaby kompletna – Cody pozna miłość swojego życia, a przynajmniej faceta, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Jaka tajemnica kryje się za śmiercią Meg? Czy bohaterka udźwignie ciężar prawdy? I czy przebaczy przyjaciółce, pogodzi się z tym, co się stało?  

Temat chwytliwy, trzeba to przyznać. To również powód, dla którego w ogóle sięgnęłam po książkę, mimo że należy do powieści młodzieżowych, których zazwyczaj nie trawię. Będzie o samobójstwie, pomyślałam (kierowana dziwnym dla mojej wrażliwej natury upodobaniem do makabresek i medycznych wątków rodem z Dr.House’a, który zresztą jest jednym z moich ulubionych seriali), może nie będzie tyle przygryzania wargi, romantycznych dialogów między zakochanymi i innych mdłych, sentymentalnych elementów. Zresztą w tym okresie potrzeba mi było coś niezbyt ambitnego, lekkiego, dość krótkiego i w ogóle, choćby od autorki Zostań, jeśli kochasz, pozycji, którą wpisałam na swoją prywatną czarną listę. Poza tym nie wypada odmawiać pani bibliotekarce, jeśli ma się uprzywilejowaną pozycję w bibliotece. Ostatecznie powieści młodzieżowe są tym rodzajem (zazwyczaj) złych książek, które wyrządzają mojej psychice najmniejsze szkody. Jeśli mi się nie spodoba – pomyślałam, otwierając książkę na pierwszej stronie i wygodnie rozsiadając się z kubkiem kakao na tapczanie – przynajmniej będę miała materiał na negatywną recenzję na bloga. Zawsze jakaś korzyść, prawda? 

Niewątpliwym plusem pozycji jest sam pomysł, który – co ciekawe – zainspirowała rzeczywistość. Autorka w posłowiu, zatytułowanym tradycyjnie jako Podziękowania i zawierającym listę ludzi, którzy są współwinni powstania powieści, wspomina o dziewczynie, która stała się inspiracją do powstania postaci Meg, użyczając jej swojej historii. Pisarka jednak rozszerza pomysł o wątek internetowy, bardzo ciekawy i, jak na płaskie powieści dla nastolatek, dość błyskotliwy. Bo chociaż o nastoletnich samobójstwach dla  napisano wiele (pozostaje zastanowić się, ile w tych książkach grania na ludzkiej fascynacji makabrą, czyimś nieszczęściem, chęci wzbudzenia sensacji czy zarobienia, a ile prawdziwej chęci pokazania prawdy, a przynajmniej sportretowania tego – i owszem – ciekawego zjawiska jak samobójstwa nastolatków, którego przyczyny wciąż nie są do końca poznane, a przynajmniej mało spopularyzowane) to jeszcze o takim ujęciu nie słyszałam. Oczywiście należą się za to brawa, choćby dlatego, że dzisiaj, w dobie gloryfikacji Internetu – szczególnie wśród młodzieży – trzeba mówić o zagrożeniach, jakie za sobą niesie (i przy okazji dementować mity o depresji) ale mówić bez moralizowania, którego młode pokolenie nie lubi. Najlepiej właśnie w stosunkowo lekkiej konwencji powieści. Na czym zyskuje również sama powieść, bo dzięki temu fabuła tej książki mocno pozytywnie wyróżnia się na tle innych opowiastek dla nastolatek, pełnych nierealnie naiwnych scenariuszy i złamanych serc, które urastają do rangi jakiejś apokalipsy. Dzięki temu książkę czytało się – przynajmniej powierzchownie – bez tego bólu i nawet z przyjemnością; o dziwo, książkę także streściłam mamie, podczas gdy inne, o tematyce bardziej romantycznej, chowałam po zakamarkach pokoju, żeby uniknąć zarzutów, że psuję sobie gust i napycham łepetynę miłostkami, które niczego nowego mnie nie nauczą. Tak, sama również byłam w pewnym momencie bardzo zaintrygowana fabułą i naprawdę niepokoiłam się, co będzie dalej. Aż sama byłam zdziwiona, szczególnie że dalej już tak kolorowo nie jest. 

Mogłabym przecież przyczepić się do fabuły, na którą pomysł przed chwilą tak wychwalałam. Świetny pomysł został częściowo zniszczony przez nieumiejętne – a może i specjalne – złe rozłożenie akcentów i wplecienie nieudolnego, przewidywalnego od pierwszej rozmowy bohaterów wątku miłosnego, który właściwie nie pełni żadnej funkcji w książce, plącząc się tylko i ciągnąc się gorzej od makaronu spaghetti czy starego sera do pizzy. W dodatku jest bardzo powtarzalny, bo w poprzedniej, czytanej przeze mnie książce pisarki główna bohaterka również zakochała się w zniewalająco przystojnym gitarzyście lokalnego rockowego bandu. Czy mam przez to rozumieć, że to pisarka ma słabość do przystojnych rockmanów bez koszulek, czy też myśli, że to ideał każdej dziewczyny? Mniejsza z tym, ale wątek miłosny skuteczne zniechęcał mnie do książki i spowalniał akcję, kiedy coś zaczynało się dziać, a w dodatku fabularnie odstawał od wszystkiego, o czym była książka, przez co wszystko wspaniale rozłaziło się na boki i rozklejało, co irytowało mnie na tyle, że nie chciało się wracać do powieści. Największą jednak wadą był fakt rozładowywania emocji – kiedy nieznacznie wrastało napięcie, a Cody pisała z tajemniczym mordercą na forach dla samobójców, jednocześnie zaglądając do wnętrza siebie i mierząc się ze swoim mrokiem, niczym w niezłych amerykańskich kryminałach, przychodził taki Ben i Autorka zaczynała wmawiać czytelnikowi, że między tym dwojgiem jest chemia, której i tak nie czułam. Zupełnie jak we wspomnianych wyżej kryminałach amerykańskich, kiedy w oczekiwaniu na mordercę policjant robi słodkie oczy do potencjalnej ofiary i rozmyśla nad strategią flirtu. Bardzo to fajne, prawda? No, może tylko dla fanów gatunku, ale przecież to nie polega na kupowaniu miłośników romansów dorobionymi na siłę wątkami. To samo można powiedzieć o zakończeniu, typowo happy-endingowym i sprawiającym, że książka staje się mokrym fajerwerkiem – niby wszystko miało być fajnie, ale tak właściwie nic z tego nie wynika. Zresztą całość niszczą także postacie z typowych książek dla młodzieży jak nieodpowiedzialna matka Cody czy znajomi Meg z akademika, co zapewne ma służyć rozrzedzeniu dusznej, pełnej napięcia atmosfery wątku głównego (w przypadku gdyby ktoś nie wytrzymał nerwowo). Ale pewnie i rozciągnięciu opowieści do standardów książkowych, co miało przecież miejsce w przypadku poprzedniej opowieści Autorki. Tylko po co? Żeby się lepiej sprzedawało? Ja tam wolałabym krócej, ale lepiej. I trochę bardziej ambitniej w warstwie fabularnej, bo poza wątkiem tajemniczej śmierci Meg (która zresztą taka wydaje się przez jakieś czterdzieści początkowych stron książki) wszystko jest zupełnie takie samo jak innych romansidłach dla nastolatek; co więcej, większość zdarzeń można z łatwością przewidzieć. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, jeden ciekawy pomysł – jeszcze z kulejącym wykonaniem – nie sprawia, że książka jest dobra. Niestety. 

Czy nie przypominacie sobie coś, patrząc na okładkę? Jeśli tak, to brawo. Jesteście bardzo spostrzegawczy. Dla mnie, już od pierwszego spojrzenia ta okładka była podejrzana, a ponieważ słynę z opóźnionego zapłonu, dopiero później zauważyłam to, co jest przecież oczywiste: okładka została wystylizowana na bliźniaczkę tej do Zostań, jeśli kochasz. Przypadek? Nie sądzę. Naprawdę. Chociaż tamta była okładką filmową, Wydawca wpadł na genialny pomysł stylizacji okładek innych pozycji Autorki, zupełnie niezwiązanych z tamtą. Żeby czytelnik, spragniony posiadania wszystkich książki pisarki, miał wszystkie pozycje w podobnych okładkach, co – przyznaję – ładnie wygląda na półkach? He. A może chodziło o to, że myśląc, że nowa pozycja przypomina tamtą, czytelnik skusi na kupno tej? E, lepiej w to nie wnikać, bo na zarabianiu pieniędzy nie znam się tak dobrze jak marnowaniu ich w księgarni, trzeba jednak powiedzieć, że ta zdecydowanie nie jest taka ładna i pomysłowa jak tamta (jak to bywa zwykle z podróbkami naśladowania czegoś innego). Znów mamy białe tło i układankę na nim, z czego większość zajmuje – jak się domyślam – twarz Meg, a reszta ukazuje różne sceny i fragmenty książki. Mamy więc tam fragment jakiegoś maila (to list wysłany przed samobójstwem dziewczyny, jak możemy się domyślić po przybliżeniu), samotna, smutna dziewczyna w kącie, która ma zapewne obrazować depresję Meg, a w rzeczywistości kojarzy mi się z tymi wszystkimi głupimi informatorami na poczekalni u psychologa, pełnymi bzdur na temat tej choroby (nie wierzcie temu, depresja tak nie wygląda). Jest też także zdjęcie dwóch nastolatek, coś na kształt selfie z nieśmiertelnym dzióbkiem, kojarzące się z kolei z wszystkimi reklamami Butiku, modelkami z Instagrama czy innymi miejscami, w których ludzie myślą, że tak właśnie wygląda nastoletnia przyjaźń. Oprócz tego jest jeszcze tam taka ładna róża, ale nie wiem, co ona tam robi i jakaś kałuża czy coś, w czym pływają zeschłe liście. Może to jakieś symbole nieskończoności, życia, śmierci i tak dalej, których nie potrafię rozszyfrować? Bardzo możliwe. Oprócz tego wszystkiego jest jeszcze kawałek jakiegoś przystojnego chłopaka w lusterku, a konkretnie jego magnetyczne spojrzenie, na widok którego majki każdej dziewczyny powinny spaść same. Przesadzam? I to bardzo, bo to nie pierwsze i zapewne nie ostatnie takie spojrzenie na okładce książki młodzieżowej, nie ma w nic ciekawego. W każdym razie pod układanką i napisem informującym, że Autorka napisała jeszcze dwie inne książki, które warto byłoby przeczytać, widnieje tytuł. Faceci się może na tym nie znają, ale ja nie mam wątpliwości – faktura napisu przypomina szminkę. Różową. Wow, tylko dlaczego kojarzy mi się z tym teledyskiem disco polo, w którym dziewczyny piszą szminką na lustrze swoje imiona (daj spokój Kylie, po co się przyznajesz, że oglądasz teledyski disco polo?) albo w innych podobnych rzeczach, kiedy kobieta chce znaczyć swoją obecność. W kontekście samobójstwa pomysł dość makabryczny, ale frapujący, nie powiem. Poza tym u góry – tym razem dużymi literami – wydrukowano nazwisko pisarki. Mimo tego okładka jednak jest dość niepozorna wśród tych wszystkich dzikich kolorów w dziale z powieściami młodzieżowymi; oryginalnością specjalnie się też nie wyróżnia, a patrząc na nią nie odczuwamy żadnych silnych emocji, ani dobrych ani złych. Może tylko ci, którym podobały się poprzednie książki pisarki, ubrane w podobne okładki, sięgną z chęcią po pozycję i wyłowią ją wzrokiem w nawale innych. Ale na mnie to by nie podziałałoby. 

Nie podziałałoby nie tylko ze względów, o których pisałam wyżej, ale także przez bohaterów książki. Postacie, które ciężko byłoby zaakceptować nawet wtedy, kiedy formalnie byłyby dobrze skonstruowane, a przecież tak nie jest. Może to też z mojej strony zmęczenie materiału i znudzenie niemal takimi samymi bohaterkami we wszystkich tych książkach, ale naprawdę. Cody, będąca przecież narratorką, prezentuje jeden z tych klasycznych już archetypów dziewcząt z takich książek dla młodzieży: twarda, nauczona przez życie, szorstka w rozmowach, ale w momencie, kiedy spotyka fajnego, przystojnego gitarzystę i tak miękną jej nogi, aż w końcu poddaje się czarowi Prawdziwej Miłości i cała jej wcześniejsza szorstkość znika. To nawet jest kopia tego archetypu, bo mam dziwne wrażenie, że głównej bohaterce Autorka poświęciła najmniej czasu. Cody wydaje się postacią po prostu niedopracowaną, nudną, znikającą w tłumie nieco lepiej zarysowanych postaci w powieści (jeśli w tym przypadku możemy w ogóle mówić o jakimkolwiek dopracowaniu), nawet Bena i – oczywiście – Meg. Nawet lepsza, bo bardziej irytująca, wydaje się matka dziewczyny. Tricia okazała się moją faworytką, jeśli chodzi o poziom techniczny postaci tej książki, bo – może niechcący – pisarka sprawiła, że spotykająca się wciąż z różnymi mężczyznami młoda kobieta, nie potrafiąca posługiwać się jakimś bardziej zaawansowanym od najprostszego telefonu komórkowego sprzętem jest niezwykle żywa i prawdziwa. Choć oczywiście nie chciałabym mieć takiej matki; te całe young adult uwielbia babrać się w patologii, czemu dowodzi także scena, w której Cody postanawia odwiedzić swojego ojca (zadziwiająco podobna do tej w nieszczęsnym Hopeless, chociaż mniej brzemienna w skutki). Nie wiem, czy poświęcić trochę miejsca Meg, w końcu od początku jest martwa, ale jej duch (może nie dosłownie) wciąż unosi się nad próbującą rozwikłać jej śmierć Cody, a bohaterka miejscami mówi czytelnikowi więcej o Meg niż o sobie. Oczywiście w samych superlatywach, opisując ją jako osobę wygadaną i szczęśliwą. I pisarce wychodzi to naprawdę nieźle, bo naprawdę każe przez chwilę czytelnikowi wierzyć, że Meg była właśnie taka, jaką ją opisała przyjaciółka, że nie mogła popełnić samobójstwa. To naprawdę zasługiwałoby na pochwałę, tylko gdyby Autorka w tej kwestii nie inspirowała się tak bardzo rzeczywistością, a konkretnie owym przypadkiem dziewczyny, której pamięci poświęciła książkę. Rozumiem potrzebę inspiracji, ale takie dosłowne potraktowanie rzeczywistości w książce obniża mój szacunek dla pisarza, który albo nie umiał, albo się bał, albo mu się nie chciało. To w końcu czym jest powieść – reportażem o śmierci dziewczyny czy autorskim dziełem? No niech mi pani nie wmawia, że dziełem autorskim. Wtedy takiego czegoś by tu nie było, droga pani pisarko. Pozostałe postacie już dawno wyleciały mi z głowy równie szybko, jak tam wleciały – były papierowe, archetypiczne, nudne, podobne do siebie i bez jakiegokolwiek życia, czyli dokładnie takie same jak wielu innych powieściach dla nastolatek. Po jakimś tam wysiłku umysłowym kojarzę narajanego kolesia nieco w klimatach rasta i jakąś Alice (?). Zresztą nieważne. Za dużo przeczytałam tych książek i teraz wszystko mi się zlewa. Moja wina, moja bardzo wielka wina. 

No i teraz przechodzimy do najlepszego. Francuzi mówią na to cremé de la cremé, Polacy wisienka na torcie. Chodzi mi tu o styl Autorki, sposób, w jaki książka została napisana. Krótkie, jakby urwane zdania i niezwykle bogate słownictwo w nich wykorzystane… Nic, tylko czytać. Naprawdę. A każde takie zdanie, kiedy czuje się, że po przecinku dobrze by było dopisać coś jeszcze, to jakby wyrywany ząb. Boli. Człowiek szuka wzrokiem dalszej jego części, przyzwyczajony do wspaniałych, długich zdań, jakie sam pisze na co dzień (he, he) i innych gąsienic, a tu kropka. Koniec. Na początku paradoksalnie ciężko się czytało, chociaż chodzi tu tylko o to, żeby połknąć książkę w czasie kilku godzin, później z bólem musiałam to zaakceptować. I ciężko jednak potraktować to jako styl pisarki, bo to raczej takie pisanie, żeby każdy zrozumiał, a nie żeby ładnie wyglądało i było artystycznie. Tak samo ciężko ocenić zasób słownictwa naszej pisarki, bo trudno w ogóle o czymś takim mówić. Ile trudnych, barwnych słów mogła upchnąć w takie krótkie zdania żeby to jakoś zrozumiale brzmiało? Zresztą na tę kwestię należy spuścić zasłonę milczenia, bo słownictwo pisarki jest bardzo ubogie i ledwo wyrabia z nadawaniem opisywanym wydarzeniom takiej plastyki, żeby można było sobie cokolwiek wyobrazić, nie mówiąc o osiąganiu jakiegoś większego efektu artystycznego czy coś w tym rodzaju. Tak w ogóle o czym jak mówię? Czy w przypadku takiej literatury można mówić o artyzmie? Ha, ha. Znów wyjdzie na to, że oceniam te książki niewłaściwą miarą, godną największych arcydzieł albo nie rozumiem celu takiego gatunku. Ale ja przecież wiem o co chodzi w takiej literaturze – ma być na tyle przyjemnie, żeby się zrelaksować, przeczytać i zapomnieć. Tyle że w tym wypadku temat trochę nie tego, a i przecież jak można się zrelaksować, kiedy bolą zęby? Czytanie po to, żeby zapomnieć nie ma największego sensu, przynajmniej dla mnie. Cóż. I tak wychodzi na to, że nawet na kolejny produkt popkulturowy książka jest za słaba. Takie życie. 

Chciałoby się napisać, że kolejna książka dla młodzieży to kolejne wielkie rozczarowanie. Ale tak nie jest, bo ja wiedziałam, że się rozczaruję. Ot, kobieca intuicja. Nie liczyłam przecież na wiele, może poza tematem samobójstwa, które jest – niestety – tematem, który trzeba poruszać często i w kontekście delikatnego przekonywania nastolatków, że jednak nie warto (chociaż i tak po te książki sięgną przeważnie ludzie, którzy spragnieni są makabry bądź romansu, jak zwykle będącego gdzieś na marginesie opowieści). Rozczarowanie więc nie było bolesne, może tylko trochę oburzenia wywołało we mnie użycie historii tej nieszczęsnej dziewczyny. Dość długo po przeczytaniu, jeszcze przed tym, jak zasiadłam przed komputerem by oddać się dość zapomnianej już czynności pisania recenzji (he) przyszła mi do głowy oczywista refleksja – po co mi to było? Ten czas poświęcony na czytanie i pisanie recenzji, kiedy i tak zapomnę fabułę książki, robiąc miejsce w mózgu na coś fajniejszego, na przykład inną książkę na ten sam temat. No po co? W sumie po nic, bo nawet samobójstw i smutku wszędzie jest za dużo. A książka nie zachwyca optymizmem ani czymś odkrywczym. O skłanianiu do refleksji czy jakimś morale lepiej już nie mówiąc. Bo ostatecznie uwagi, żeby brać regularnie prochy na depresję nie zmienią nic a nic w postrzeganiu chorych przez innych ludzi, ani nie uratują nastoletnich samobójców (a może podziałają na niektórych odwrotnie). Bo czytelników mniej wrażliwych na błędy Autorki – do których nie należę – bardziej zapewne zainteresują losy głównej bohaterki i jej chłopaka, którzy mają przed sobą całe życie, niż Meg, której w grobie już nic nie może pomóc. I to, wyjątkowo, nie jest – niestety – winą pisarki. 

Tytuł: „Byłam tu”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 1/10

niedziela, 16 sierpnia 2015

Szukając tożsamości. Recenzja książki

Życie nastolatka przypomina stanie na rozchwianym moście pomiędzy dzieciństwem a dorosłością i każdy to wie. Już nie dziecko, ale i nie dorosły; nastolatkowie przeżywają dorosłe problemy na swój – raczej dziecinny – sposób, wyobrażając sobie dorosłe życie, które i tak później jest zupełnie inne. Dlatego to taki ważny okres w życiu człowieka, to całe przygotowanie do dorosłości, ciągnącej się nawet po sześćdziesiąt, pięćdziesiąt lat  (wbrew temu, co mówią niektórzy, to jest naprawdę mnóstwo czasu). Młody człowiek, buntując się przeciw rodzicom, poszukuje swojej własnej drogi, rewiduje swoje poglądy, zaczyna zauważać na dawnej bagatelizowane sprawy, naśladuje dorosłych (czasem będąc w tym bardzo zabawnym) ale jednocześnie w pewien sposób drwi z nich. Otwiera się przed nim świat – tajemniczy, przerażający, dziwny, jak w piosence Niemena. Zaczynają się pojawiać te pytania (hm, może ja za bardzo wierzę w inteligencję społeczeństwa?) - kim jestem?, jaki cel mam w życiu?; próba samookreślenia się, kształtowanie swojej samodzielnej tożsamości, tego, kim się jest, dokąd się zmierza, jaki ma się cel. No i jeszcze nie mogę zapomnieć o hormonach! Głupie hormony. Pomijając wszelkie trądziki, szybko przetłuszczające się włosy, przygody z makijażem u dziewcząt i golarką u chłopaków, płcie przeciwne – oczywiście nie interesują mnie przypadki homoseksualizmu, bo to kontrowersyjny temat-rzeka, którego się boję – zaczynają się przyciągać. Cóż, mało kto jest Romeem, a większość gimnazjalnych związków to po prostu zmiana statusu na Facebooku (generalizuję, ale co tam), co więcej - pewien znany mi chłopak swoją przygodę z pornografią rozpoczął w drugiej klasie podstawówki, natomiast pewna dziewczyna została mamą w szóstej, ale marzenie o tej drugiej połówce omija w tym wieku mało kogo. I cóż – problemy tylko czekają na okazję, szczerząc swoje wampirze ząbki i wymachując skórzanymi paskami (ponoć nie można bić dzieci, ale czasami wyjścia nie ma). To jednak nie wszystko. Bezcelowy pośpiech, kryzys wartości i dominująca samotność na Facebooku – by nie rzec w sieci – wiele wrażliwych, nastolatkowych doprowadza do depresji, samookaleczeń, samobójstw i przemocy, szczególnie że wielu ludzi ma straszliwe traumy z dzieciństwa, które, jak słusznie twierdził Freud, mają swoje konsekwencje w dalszym życiu. I często doprowadzają do tragedii. Do upadku z tego rozchwianego mostka, zanim człowiek zdąży dowlec się do dorosłości.

Miles to wycofany, nieco dziwny outsider (pasjonuje się znajdywaniem ostatnich słów różnych sławnych ludzi; to naprawdę, naprawdę dziwne, ale niezwykle interesujące, chyba mogłabym dorzucić do jego kolekcji parę rzeczy).  Rodzice posyłają go do szkoły z internatem, stawiając synka przed nowymi, nieznanymi wyznaniami. Przed brutalną, bezkompromisową rzeczywistością szkolnych struktur, bez limitowym alkoholom, bonusowymi kąpielami w jeziorku i miłością. A przynajmniej fascynacją, bo tak najtrafniej określić to, co Miles poczuł do tajemniczej Alaski (byli już ludzie nazywający się Europa, America, Azja; teraz czekam na dziewczynę o imieniu Sahara albo Australia). Dziewczyny, która pali, bo chce umrzeć. Dziewczyny, która kocha książki i seks. Dziewczyny fascynującej, innej niż wszystko innej. Dziewczyny z raną, która domaga się zaleczenia. Podążając za nią, Miles zacznie naprawdę dorastać, zadawać sobie trudne pytania, pozna smak pierwszej miłości – bynajmniej nie niewinnej – i prawdziwej przyjaźni. A także pozna zdecydowanie gorzki smak ludzkiej tragedii.

O Autorze słyszał każdy. Każdy. Nawet jeśli ktoś nie czytał Gwiazd naszych wina to z pewnością w ucho wpadła mu piosenka Eda Sheerana All Stars do filmu o tym samym tytule, która dryfowała sobie po toplistach na fali popularności genialnego I See Fire. Zresztą tamta książka to była książka! Z czystym sumieniem uznałam ją jaką najlepszą do tej pory przeczytaną młodzieżówkę, chociaż teraz, gdy na niemal każdym nastolatkowym chomiczku, blogasku i półeczce uśmiecha się twarzyczka Tris z Niezgdonej jako Hazel Grace, cała fascynacja mi przeszła. Przy historii miłosnej wszyscy zapominają, że to jest historia o raku, jak uważa mój mózg (chociaż nie wiem, czy słusznie). W każdym razie stwierdziłam, że z przyjemnością sięgnę po inne książki Autora, a może w końcu przekonam się do tych wszystkich powieści dla młodych ludzi, bo jakoś tak wstyd, kiedy mówię znajomym, że dużo czytam, a potem nie kojarzę kim, u licha, jest jakaś tam Alaska (stan w USA!). Zresztą po śmierci Augustusa (nie ma sensu tego ukrywać i tak wszyscy są źli, bo każdy myślał, że to Hazel umrze) byłam gotowa sięgnąć po jakąś książkę pisarza na ślepo i wybór padł na tę. Ktoś porównał powieść do Buszującego w zbożu i wiedziałam, że ją przeczytam. Tak więc wypożyczyłam książkę z biblioteki i zaczęłam, pewnego leniwego popołudnia, czytać. Zaskoczenie, rozczarowanie? Hm. Hm, hm.

Z wiekiem robię się coraz bardziej subiektywna, widzę to. A może jestem jedną z tych zadufanych blogerek, które myślą, że wiedzą wszystko? Boże, jeśli widzisz, dlaczego nie grzmisz? Ale co zrobię - ta książka po prostu mi nie leży, bo chociaż powinnam rozumieć bohatera, ostatecznie nie ma między nami jakiejś makabrycznej różnicy wieku i jestem osobą otwartą i tolerancyjną. Primo, nigdy nie uczyłam się w szkole z internatem, nie wiem, jak tam jest. I do alkoholu, papierosów i nieposłuszeństwa jakoś mnie nie ciągnie. Bo nie. Secundo, nigdy nie byłam na koloniach i chociaż pruderyjna za bardzo nie jestem, wybryki Alaski z chłopakami i tak w ogóle jakoś mnie zdziwiły, jak zresztą te wszystkie szesnastolatki z paranormal romance, które obmyślają szczegóły swojego pierwszego razu. Po prostu jakoś to mnie nie kręci i moich znajomych też nie, co udowadnia, że nie wszyscy młodzi ludzie tacy są. Dlatego dużo scen z książki po prostu mnie zdziwiło. Nie dałoby się inaczej opowiedzieć tej historii? Naprawdę? Cóż, może wtedy chociaż polubiłabym bohaterów (ale o tym później), bo gdybym ich spotkała teraz, ciężko byłoby mi się z nimi zaprzyjaźnić. Ale to tylko takie moje tam wynurzenia. Lolita Nabokova (czy choćby wspominany wyżej klasyczny już Buszujący w zbożu, który powinien zastąpić w szkolnych lekturach Syzyfowe Prace) to o wiele bardziej kontrowersyjna opowieść, ale trzeba być ślepym czy coś, żeby nie wiedzieć, że to arcydzieło literatury jest.

Lubię sposób, w jaki Wydawnictwo oprawia książki pisarza. Sama nie mam żadnej, ale z pewnością taka dość jedolita seria musi naprawdę ładnie prezentować się na półce. Chociaż tak naprawdę zachwyciła mnie tylko okładka Gwiazd naszych wina i kilka z tych nowych, które niedawno wydano – tu ilustracja jest... jakaś taka. Pomarańcz i biel razem pięknie wyglądają to prawda, ale z samym obrazkiem mam jakiś problem. Czarny szkic twarzy Alaski na pomarańczowym tle wygląda ładnie i w ogóle, ale to ciemnopomarańczowe coś (co to jest w ogóle? W przypływie sarkastycznego humoru i wyobraźni pomyślałam, że to strach na wróble)? Sylwetka Milesa, tak? A może jego cień? Niefajnie to wygląda. Tak naciapane. Zniszczony minimalizm i tak dalej. Chociaż w pozostałej części okładki jest już lepiej, Wydawca oszczędził czytelnikom stu dziesięciu recenzji i rekomendacji, ograniczywszy się do jednego, jakże mocnego zdania pod tytułem, który z kolei znajduje się pod owym nieszczęsnym obrazkiem – wyżej jest już tylko nazwisko Autora. Słowem, wszystko gra oprócz tego szczegółu, ale ponieważ grzbiet ładnie prezentuje się na półce, a książka przyciąga samym kolorem obwoluty i nazwiskiem, więc w sumie nie trzeba było się az tak bardzo wysilać.  Chociaż gdyby nie ten mały dysonans, chociaż patrzyłoby się miło na tę książkę.

Już gdzieś przy dwudziestej stronie przeżyłam rozczarowanie. Powieść ma tyle z Buszującym w zbożu co ja z fizyką kwantową. No dobrze, przesadzam. Były przekleństwa, a sam opis nieco przypominał ową książkę. Ale wydaje mi się, że to nie ta liga – nie ma pewnego artyzmu, intensywności, owych ciekawych, interpretacyjnych smaczków, niezwykłej głębi i oczywiście tego, co wiąże się z tytułem. Chyba że pisarz postanowił stworzyć wersję light, to jednak jest taką zbrodnią, że umówmy się, że o tej inspiracji nie było mowy, dobrze? W każdym razie powieść pełna jest odliczania jak w moim ulubionym GONE (kiedyś dokończę tę serię!) również do czegoś, o czym nie mamy pojęcia i dowiadujemy się dopiero na końcu, co chyba miało podnieść ciśnienie czytelnika. Poza tym nic się nie dzieje. Miles idzie do nowej szkoły, poznaje kolegów, ląduje w jeziorku, pije, pali, uczy się, zadurza się Alasce, wyrządza różne psoty nauczycielom i tak dalej. Akcja nabiera tempa dopiero na końcu, jednak rozwiązanie zagadki jest cokolwiek bolesne i mało szokujące, bo pisarz tak zaciekawił, że czytelnik spodziewał się wszystkiego... a przynajmniej czegoś w rodzaju tajemnicy z Jane Eyre. Można by powiedzieć, że życie, nic więcej, ale momentami cała trauma Alaski wydaje się szyta grubymi nićmi i naciągana, zakończenie jej wątku jakieś niedopracowane, chociaż Autor udaje, że nie chce ujawniać całej prawdy. A już myślałam, że będzie lepiej! Bo jak długo można czytać dialogi pijanych bohaterów? Miałkie rozważania pretendujące do filozofii? Kolejne rozdziały zapełnione byle czym, byle dalej i byle się coś działo, nic niewnoszące do powieści i do ostatecznego zakończenia. Owszem, są i lepsze sceny, z Alaską stylizowaną na jakąś wielką femme fatale, może nawet boginię, pewien dialog, który wyjaśnia niektóre jej motywy, ale zaraz znów jest nudo, kontrowersyjnie i ponoć prawdziwie. A czasem nawet romantycznie, co Autor usiłuje zakryć młodzieżowym stylem i kolejnym żartem. Ale tak naprawdę to kolejna książka o niczym, ciężko mi cokolwiek jeszcze napisać, wyłuskać z pamięci jakiś element, który może tam tkwi. Ale nic. No to przechodzimy dalej.

W Gwiazd naszych wina – bo, jak widać, nie mogę przestać porównywać tych dwóch książek – bardzo podobał mi się styl pisarza. Nie był pretensjonalny, bo nie użalał się nad bohaterami, za to żartował tyle, w jakim stopniu pozwalał mu humor. No ale to, jak mi się wydaje, najlepsza książka Autora, a nie debiut, cóż. Bo tu nie jest kolorowo, chociaż Autor – i owszem – się stara. Chociaż samo imię bohaterki, z czego wynika ta bardzo sentymentalna dwuznaczność w tytule. Albo zabawne przezwiska, jak Kula i cały język dialogów, gdzie pisarz powrzucał sucharów do oporu, mieszając z młodzieżową gwarą, o dziwo niezniszczoną przez tłumacza (zresztą chwała Panu za tłumaczenie tytułu!) bądź całkowicie przystosowaną do warunków polskich, bo kilka wyrażeń brzmiało nadzwyczaj znajomo. Fakt, dzięki niesamowicie lekkiemu stylowi i zupełnie nieskomplikowanemu słownictwu czyta się bardzo szybko – ot, pozycja na jeden dzień, jak wiele, wiele innych; może to i dobrze, bo nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby język w jakiś sposób był skomplikowany bądź ciężki – czytać w takim stylu o tym, o czym jest ta książka (czyli o niczym) byłoby torturą równą wyrywaniu zęba, nie przeczytałabym więc książki do końca. Nie ma tu plastycznych opisów, sensualnych wrażeń i refleksów, jakie powinny – przynajmniej według mnie – owijać Alaskę i zawsze jej towarzyszyć (nie mówiąc o aurze tajemniczości i pewnego rodzaju bólu) ani niczego, co w jakiś sposób mogłoby rozproszyć uwagę czytelnika czy zanudzić opisem czegoś. Pisarz postawił na akcję, której nie ma, opisując lekkim, prostym językiem bezsensowne dysputy Milesa i w końcu wyszedł mu męczący, niemożliwie lekki zapis jakiegoś czasu jakiegoś nastolatka w jakiejś szkole, niezbyt mądry i ciekawy, ale wystarczający dla nastoletnich odbiorców. Dla mnie brzmiało to jak rozwodzenie się nad niczym, szczególnie, że kiedy coś stało się Alasce, czyli w najciekawszych partiach książki, pisarz i jego język gonili własnego twora. Hm! To naprawdę nie gra. I tak – na korzyść Autora – przemilczam, że był sentymentalny. I to jeszcze jak! Ja jestem czujnikiem na sentymentalizm, niezwykle wrażliwym. A tu taki pretensjonalności, szczególnie na końcu, no bo tak, bo biedna Alaska. Bardzo biedna. Ale żeby od razu tak? Musiałam jeszcze raz upewnić się, czy czytam książkę Autora Gwiazd naszych wina, w której to powieści pisarz nie tracił nawet rezonu przy scenie pogrzebu. Hm, nazwisko to same. Dziwne!

Jak już zostało to powiedziane kilometr wyżej, Miles jest outsiderem. Trochę dziwakiem. I już myślałam, że się zaprzyjaźnimy, a nawet wymienimy ostatnimi słowami różnych sławnych ludzi. On wolał jednak Alaskę. Jak można być tak naiwnym? Wpływowym? Denerwował mnie ten chłopak. Ba! Chłopak! Żeby nie obrazić żadnego homoseksualisty, nie nazwę go ciotą. Ale biednym, zagubionym dzieckiem już tak. I źle skonstruowaną postacią również. Oczywiście, poza tym, że zabrakło jakiejś iskry życia, czegoś  autentycznego, Miles posiada niedopracowane dziury w charakterze, owe irytujące białe plamy, o których pisarze myślą, że pogłębią w ten sposób opisywane przez siebie postacie i jest mdły. Taki jakiś niewydarzony, bez jakiś wyraźniejszych emocji, bez większych pragnień (oprócz Alaski) i dążeń co jest przykładem tego, że nie można upychać do swojego bohatera dwóch tysięcy piętnastu cech, bo wtedy będzie skrajnie nieautentyczny i sztuczny, taki wyphotoshopowany do oporu – jestem ciekawa także, czy trzeba być bohaterem tej książki, żeby mimo niemal ciągłego kaca mieć dobrą średnią. Hm. A z takim Milesem to nie sposób się zaprzyjaźnić, nawet gdyby nie postępował jak anioł, bo – słowo honoru – nawet po przeczytaniu tej książki nic a nic o nim nie wiem.

A Alaska? Kiedy przeczytałam opis, spodziewałam się czegoś więcej. Zresztą ja zawsze zbyt dużo się spodziewam i to chyba jest błąd. Chciałam tajemniczej, owiniętej czymś intrygującym postaci. Prawdziwie fascynującej. Dostałam młodą samobójczynię, która pali, bo chce umrzeć (wyjątkowo okrutna śmierć ten rak płuc), ma chłopaka, ale nie przeszkadza jej to flirtować z Milesem. Jedynie jej historia ratuje całą książkę. Gdyby ... gdby Autor pokusił się o bardziej wielowymiarowe przedstawienie postaci, dodał do obrazu nieco światłocieni, mogłabym nazwać Alaskę nawet postacią tragiczną. A miał szansę tak zrobić, naprawdę – choćby nieco odważniej i głębiej pociągnąć niektóre wątki, być może wydobyć zabłąkane cechy bohaterki, wykorzystać zmarnowany przecież potencjał tej postaci, stworzyć kogoś ciekawszego od bardzo wiarygodnej i sympatycznej, ale przecież przeciętnej Hazel Grace; dziewczynę-tajemnicę, dziewczynę-zagadkę. Oczywiście nie śmiem marzyć o tym, co by się stało, gdyby Autor jeszcze bardziej wyeksponował jej niewątpliwie cierpienie, nie zanurzając ją przy tym w otchłań typowej, narzekającej na każdym kroku Mary Sue. Nawet przebaczyłabym jej to, że nie miała zbytnio skomplikowanych zasad moralnych, naprawdę. Ale moje marzenia są tak samo nierealne, jak reszta bohaterów powieści – galeria person bladych, nudnych, po przeczytaniu szybko znikających z mojej pamięci i serca, tak pełnego innych, znacznie lepszych postaci, które – co tu ukrywać – stanowią sporą część mojego świata. Nauczycieli (biedni, biedni ci nauczyciele!) i innych, poza Alaską, kolegów i znajomych Milesa znam tylko wyrywkowo. I choć czytałam zaledwie pięć miesięcy temu, nie pamiętam już kto, jak, z kim i dlaczego. Wryło mi się w pamięć, że z pewnością nie byli ciekawymi postaciami, wręcz przeciwnie, nie mówiąc o technicznej stronie ich osobowości, istnieli tam chyba dlatego, żeby powieść była dłuższa. W każdym razie nie wiem. Kiedy wysilam mój zmęczony całym dniem mózg, przypominam sobie tylko białe kartki papieru książki. Żadnych twarzy. Żadnego życia.

Trzeba jednak przyznać, że powieść czegoś mnie nauczyła. Wiedzieliście, że John F. Kennedy widząc w Dallas wiwatujące na jego cześć tłumy, powiedział, że to miasto go kocha i zaraz został zabity? Ha, nie wiedziałam tego, ale dzięki Milesowi – właściwie Autorowi – teraz to wiem. Pamiętam to bardziej niż fabułę, której sens zgubił mi się jakoś w połowie. Czego chce ta Alaska? Czego chce Miles? Jakoś podświadomie, chociaż są kiepscy, bohaterowie szukają czegoś, ale sam Autor nie wie czego. Może tożsamości? Może jakichś jasnych, określonych zasad, według których mają żyć? O sposób poradzenia sobie z życiem? A może ja po prostu znów nadinterpretuję, bo już tak mam i jestem głupia? Może nie chodzi o nic głębokiego, tylko o dobrą rozrywkę, o to, że Alaskę dogoniły demony dzieciństwa? Jeśli tak, to ja już nie wiem. Bo nawet rozrywka przednia nie jest, poza tym, że znika z głowy niemal tak szybko, jak została przeczytana. A może to nieświadomie namalowany obraz dzisiejszych nastolatków, rozpaczliwie zagubionych w życiu, szukających własnej tożsamości? Hm! No to ja życzę im, żeby ją znaleźli i nie wodzili mnie na pokuszenie czytania takich książek.

Tytuł: „Szukając Alaski” 
Autor: John Green

Moja ocena: 1/10