Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dystopia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dystopia. Pokaż wszystkie posty

środa, 26 sierpnia 2015

Wiele innych gier. Recenzja książki

Zawsze powtarzam – i wydaje się to prawdą – że próbę czasu przetrwają książki wybitne, co jest chyba najskuteczniejszym kryterium, które pozwala nam stwierdzić, czy mamy do czynienia z arcydziełem czy też nie. Można lubić Zmierzch, ale rzadko się już teraz o nim wspomina, jeśli już, to niemal zawsze w kontekście negatywnym. Wydaje się – co też widać po tej słabszej stronie blogosfery książkowej – że fani Edwarda zdradziły go z takimi osobnikami jak Cztery, choć tak naprawdę trylogia Niezgodna powoli odchodzi w zapomnienie, a po premierze ostatniego filmu, które zresztą nie cieszy się zbytnią popularnością, będzie już tylko częścią tej niechlubnej historii literatury młodzieżowej. Zajmując się prorokowaniem -   choć nie jestem żadnym medium czy czymś w tym rodzaju – za kilka lat nikt nie będzie pamiętał – na przykład - o Kierze Cass, o ile nie napisze czegoś jeszcze, a wszystkie inne wygrzebywane przez mniej znane wydawnictwa Autorki, szybko umrą śmiercią naturalną. I to nawet nie jest przykre. Ot, życie. Rozrywka na raz rządzi się swoimi prawami – za kilka, może kilkadziesiąt lat nazwiska takie jak Victoria Aveyard, Sarah J. Mass czy John Green (poza Gwiazd naszych wina!) zostaną wyparte przez inne, może lepsze, może gorsze. Młodzieżowa dystopia, young adult, New Adult, romanse i przyjemne opowiastki o podróżach w czasie zostaną wyparte przez inne trendy, może przez pojawiające się coraz odważniej kryminały dla młodych czytelników czy steampunk, chociaż – znając pomysłowość człowieka – być może, że jakiś pisarz wyczaruje zupełnie coś nowego?  

Ze zdumieniem pomieszanym ze smutkiem odkrywam, że znam zaledwie kilka współczesnych mi opowieści dla młodych czytelników, które mogą stać się klasyką, a chociaż zdobyć zainteresowanie kolejnych pokoleń, może w pewien sposób nawet ich zachwycić. Opowieści, które poza porywaniem nastoletnich serc jakimś wytatuowanym chłopakiem z równie absurdalnym imieniem co pustą osobowością, niosą jakieś uniwersalne przesłanie, coś głębszego, ciekawszego, a przede wszystkim ponadczasowego. Jak powiedziałaby to moja Mama – coś wartościowego, co dostrzeże każdy, kto z wrażliwością szuka w czegoś więcej niż rozrywki. Pomijając Jeżycejadę Musierowicz, która – jak widać po najnowszych tomach – stała się już historią, nie jestem w stanie wskazać ani jednej polskiej powieści, która by spełniała to wymaganie w stu procentach. A zagranicą? Oprócz wspominanego wyżej Gwiazd naszych wina zaryzykuję stwierdzenie, że całkiem słusznie słynna i podziwiana trylogia o losach Katniss Everdeen, młodej buntowniczki z Panem i nie chodzi o to, że po prostu lubię tę opowieść.

Katniss, zniszczona psychicznie dwoma Igrzyskami pod rząd, staje się twarzą rebelii, Kosogłosem. W istocie jest tylko jednym z pionków na politycznej szachownicy, z którym coraz mniej liczą się nawet jej zwolennicy – okazuje się, że sprawiedliwa w założeniach rebelia ma pomóc przetasowaniom u szczytów władzy i skierowaniu terroru, łącznie z wyprawieniem kolejnych Igrzysk, w stronę mieszkańców Kapitolu przez nową prezydent, niejaką Coin. Dziewczyna traci przy tym niemal wszystkie bliskie sobie osoby i dom, a jej serce wciąż jest rozdarte między towarzyszem lat młodzieńczych i ukochanym z czasów Igrzysk. Czy bohaterka, której poczynania na kartach książki i ekranach śledzi cały świat, wyjdzie cało z ostatniej rozgrywki?

Już odpowiadam – niekoniecznie. Całość przecież kończy się stwierdzeniem, że istnieje wiele innych, dużo gorszych gier do rozegrania. Z pewnością niejednoznaczne to i prowokujące, tak jak pozbawiający złudzeń, mocny i kontrowersyjny koniec (jeśli myślisz, że chodzi mi o to, że Katniss nie była z tym chłopakiem, z którym powinna, to możesz właściwie skończyć czytanie tej recenzji, bo mimo że bardzo polubiłam Gale’a, uważam, że wątek o związku z Peetą w kontekście powieści jest odpowiedni i przemyślany). Historia Kosogłosa nie ma właściwie dobrego zakończenia, bo mimo że dowiadujemy się, że doczekała się dwójki dzieci  koszmary zostają, strach przed stratą oplata gardło jak żelazna obręcz, a piękna Łąka jest cmentarzem. To bardzo ciekawe rozwiązanie, o wiele mocniejsze od śmierci Tris (dziękuję za spoilery, mordy wy moje kochane) w Wiernej, z pewnością zaplanowane przez Autorkę już na początku. Zresztą, co jest największą zaletą powieści, nie jedyne – pisarka jest bezwzględna niczym ten parszywy morderca G.R.R Martin, nie oszczędza nawet Katniss, której ciało pokrywają coraz to nowe blizny, nie mówiąc o duszy (w ostatnich rozdziałach jesteśmy świadkami klinicznej depresji bohaterki). W tym właśnie kryje się siła powieści, właściwie całej trylogii – wszystko jest tak ponuro autentyczne i okrutne, że trudno uwierzyć, że to tylko czysta imaginacja Autorki. Literacka tu jest chyba tylko miłość Katniss i Peety, cały ten trójkącik miłosny; reszta to okrutna, bezwzględna wojna i równie bezwzględni gracze, z którymi dziewczyna nie ma szansy, ginący ludzie i brak miejsca na sentymenty. A wszystko do bólu prawdziwe i wiarygodne, że serce łamie się ze smutku, a umysł buntuje się przeciwko rozwiązaniom fabularnym – miała to być ucieczka w lepszy świat, a okazało się, że jest tu co najmniej tak samo jak w naszym. I jeszcze to The Hanging Tree… Czy inny twórca, piszący na tej grupy wiekowej, zdobyłby się na taki krok? I tak – to zdecydowanie najmroczniejszy, ale też najwspanialszy tom trylogii.

Finał jest jeszcze bardziej krwawy, chociaż nie brakuje tu wcale nieźle skonstruowanego  i wiarygodnego wątku politycznego, chociaż pisarka nie sili się na wnikanie w szczegóły – z jednej strony wielka szkoda, bo przez to świat przedstawiony jest nieco uboższy, jednak rozumiem, że machinacje Snowa i innych mogłyby się wydać komuś zbyt poplątane i nużące. Poza tym akcja do złudzenia przypomina gry komputerowe, szczególnie fragmenty o zdobywaniu stolicy – eleganckie domy Kapitolu, wymyślne urządzenia do zabijania, latające wokół flaki i krwawe plamy. Wszystko mknie do przodu z przerażającą szybkością, plenery zmieniają się jak w kalejdoskopie, bohaterka z małymi przerwami trafia z deszczu pod rynnę, a lista bliskich jej ludzi, którzy zostali zabici – na różny sposób – przedłuża się z każdą stroną. Chyba nie było nikogo, kto nie denerwowałby się nagłymi, zupełnie nieprzewidywalnymi zwrotami akcji, jak choćby powrót Peety z Kapitolu ze zmodyfikowaną pamięcią, zabójstwie prezydent Coin i we wielu innych fragmentach, nie potrafiąc oderwać się od absorbującej lektury. Wszystko jest jednak zbudowane bardzo logicznie i z wielkim pietyzmem, tak, że czytelnik nawet przez chwilę nie czuje się zdezorientowany czy ma jakiś problem dlaczego i po co. To bardzo delikatna, przemyślana konstrukcja, która mogłaby runąć przy pierwszej lepszej okazji sprawiając, że książka straciłaby wiele na swojej ponurej wymowie, a niektóre kwestie jeszcze z poprzednich tomów nie zostałyby do końca wyjaśnione – co ciekawe, w przeciwieństwie do innych zakończeń serii czy trylogii dla młodzieży, historia Katniss jest zamknięta i to w sposób ostateczny: każda kontynuacja zniszczyłby efektowne, niewątpliwe zmuszające do refleksji zakończenie.

Dopiero po przeczytaniu ostatniego tomu można dostrzec sens całej trylogii, tę drugą warstwę, może nawet ciekawszą od historii bohaterki. Choć można interpretować to różnie, moim zdaniem opowieść o Katniss ma wymowę prawdziwie pacyfistyczną – Autorka potępia zarówno terror, jakim były Igrzyska Śmierci (nie wspominam o popycie na skandale i coraz głupsze telewizyjne show) , jak i wojnę, a w rewolucji, jak każdy nieco zorientowany w historii, widzi tylko dążenie pewnej grupy ludzi do władzy w imię szlachetnych idei i przez trupy tych, którzy uwierzyli w lepszy świat. Zresztą ludzie – jak mówi na końcu książki Plutarch – są tylko wrednymi stworzeniami, które kiedyś, z pewnością, znów doprowadzą do rozlewu krwi. Niestety. Ale na razie jest pokój – Katniss obserwuje swoje dzieci bawiące się na łące, pod którą pochowani są mieszkańcy Dystryktu Dwunastego, którzy zginęli w ataku Kapitolu, świadoma, że one nie wiedzą co to jest wojna, nie znają demonów jakie ją dręczą, nie wiedzą, że musi przypominać sobie wszystkie akty dobroci, jakie ludzie jej wyświadczyli, żeby przeżyć kolejny dzień pełen demonicznych wspomnień. Choć to w rzeczywistości mocno spłycony na potrzeby powieści dla młodzieży pogląd, a i dla mnie nienowy, bo ludzie już dużo powiedzieli na ten temat, ale skryte pod ciekawą opowieścią zasługuje na moją uwagę, choćby dlatego, że – mam nadzieję – będą osoby, które z lektury wyciągną jakieś wnioski i nauczą się kilku rzeczy, tak ważnych w niespokojnym świecie.

Panna Everdeen to bohaterka z charakterkiem, która tu jeszcze bardziej ewoluowała. Uparta, niepokorna bardzo silna, mimo tego, że z rozdziału na rozdział stacza się w głąb załamania nerwowego i depresji, tonie w tych starszych wspomnieniach, z podwójnej dawki Igrzysk, a także tych nowszych. Mimo tego nie poddaje się do końca, nawet wtedy, kiedy wiadomo, że Kapitol został zwyciężony, a faktycznym wrogiem okazała się Coin - za każdym razem, gdy myślę o niej, zdumiewa mnie niezwykle sprawny kręgosłup moralny bohaterki i autentyczne, altruistyczne poświęcenie dla rodziny, dla młodszej siostry. Katniss to wojowniczka, taka, jaką sama chciałabym być, ale jednocześnie osoba słaba, jak każdy z nas – daje się ponieść emocjom, swojemu bólowi, rozpaczy i panicznemu strachowi o najbliższych. Znów musi odgrywać rolę, której nie chce, znów nie może robić tego, co uważa za słuszne – nie jest już trybutem, którego zmusza się do zabijania innych, tylko medialną ikoną buntu przeciwko Kapitolowi, bezdomną przykrywką kombinacji Coin i wreszcie osobą, która, w różny sposób, traci niemal wszystkich przyjaciół, siostrę i matkę. I która odkrywa, że wszystko, o co walczyła to kolejna dyktatura. Oczywiście, ma swoje wady, bo czasami jej upór był prawdziwie ośli i głupi, a jako kobieta nie rozumiała wielu aspektów wojny, a dużo decyzji podejmuje emocjonalnie, ale wszystko sprawia, że jest jeszcze bardziej plastyczną, wiarygodną postacią, żywym, czującym człowiekiem; człowiekiem dobrym, ale przecież nie pozbawionym wad i po ludzku słabym. Człowiekiem potrzebującym spokoju, nie tylko po to, by rozważyć swoje sprawy sercowe, ale także by odpocząć. Człowiekiem, od którego wymaga się więcej, niż jest w stanie z siebie dać. Człowiekiem, który musi samotnie stawić czoła śmierci przyjaciół, ludzi, których zabiła sama albo z różnych powodów była jej pośrednio winna. Słowem – najbardziej pełnym, wielowymiarowym portretem bohaterki z całej trylogii; portretem skończonym i bardzo wnikliwym, z wszystkimi psychologicznymi konsekwencjami i cechami, które sprawiają, że nie sposób Katniss nie lubić, a przynajmniej nie dopingować jej czy współczuć. A także – trudno powiedzieć, że nie jest żywym człowiekiem tylko postacią książkową.

Bohaterowie drugoplanowi i epizodyczni również nieco się zmielili – nie mówię tu o Peecie ze zmodyfikowaną przez Kapitol pamięcią, chociaż była to dla mnie nie lada niespodzianka, bo nie o to chodzi, ale choćby taki Gale. Bardzo przystojny i tak dalej, nie mówię, ale Autorka coraz bardziej eksponuje to, co zarysowała już mocno w poprzednich częściach, łącznie z rozdawaniem pocałunków i na prawo i lewo oraz nienawiścią, jakoś kłócącą się pragnieniem pokoju przez Katniss, przez co  – szczerze mówiąc – nie nadawałby się na osobę, jaka mogłaby towarzyszyć dziewczynie przez resztę życia. Ale przecież nie tylko on. Zaskoczyli mnie Prim i Finnick – ona szybko dorasta, pozostając wciąż dzieckiem, a on przestaje być przystojnym chłopakiem z trójzębem, zakochanym w nieszczęśliwej Annie, zamieniając się w prawdziwego żołnierza (a potem rozdziera moje i tak obolałe serce). Nawet Haymitch i Effie – ich sylwetki zostają pogłębione przez kilka następnych światłocieni, rysów, które zmieniają ich w postacie jeszcze ciekawsze, pełniejsze i w pewien sposób bardziej wiarygodne dla czytelnika. Ciekawią także nowe postacie, które pojawiają się dopiero tu – Pollux, Cressida, a także pokręcona, ale bardzo sympatyczna Tigris; jestem naprawdę zachwycona tą postacią i podziwiam Autorkę, bo sama na taki ekstrawagancki pomysł nie wpadłabym nigdy. O ile w poprzednich częściach mieliśmy dobre postacie literackie, nakreślone w dobry sposób na papierze, to w finale mamy prawdziwych ludzi – co prawda niektórzy z nich mają kocie wąsy i prążki – żyjących i namacalnych tak bardzo, że po odłożeniu książki ciężko rozumieć, że to tylko fikcja.

Autorka ma swój specyficzny, ale doskonały styl. Nie jest on zbyt prosty i lekki, ale niezaprzeczalnie ma swoją hipnotyzującą harmonię, melodię, która – jako że pisarka ma już dość duże doświadczenie – nie jest przerywana jakimkolwiek dysonansem. Zdania są krótkie, ale w pewien sposób malownicze, niezwykle plastyczne i bardzo trafnie odmalowujące kolejne sceny, szczególnie te pełne akcji, – z którą pisarka radzi sobie świetnie; nie ma tam nawet grama chaosu czy topornych opisów, które zamiast zaciekawiać, sprawiają, że czytelnik zaczyna się nudzić - które nabierają jeszcze więcej dynamiki przez narrację w czasie teraźniejszym (wyobrażam sobie, jak bardzo było to trudne dla tłumacza! – w języku polskim są czasowniki, które nie da się powiedzieć w czasie teraźniejszym) i prosty, czasami suchy, jakby surowy język tych scen wywiera jeszcze większe wrażenie na czytelniku, choć pod tym wszystkim pisarka w mistrzowski sposób ukrywa emocje, dające się wyczuć i z zimną krwią podnosi napięcie, zmuszając czytelnika do pożarcia powieści jak najszybciej, by przekonać się, jak to się wszystko skończy – może Katniss skończy jak Tris, a jeśli nie, to będzie z Peetą czy Gale’em? Czyta się przy tym szybko, bo – niestety – książka gruba nie jest, a styl Autorki, choć jak pisałam, dość skomplikowany i nie tak lekki jak innych twórców, sprawia, że powieść można przeczytać bardzo szybko i z zapartym tchem, zwracając uwagę tylko na szybką, sensacyjną akcję, by dopiero później, gdy ochłoniemy, zwrócić uwagę na głębsze przesłanie, tak zmyślnie przez Autorkę ukryte.

Okładki filmowe nigdy mi się nie do końca podobały, ale porównując je do tych poprzednich, mają w sobie coś pasującego do trylogii, a ognisty kosogłos na okładce bardzo przyciąga wzrok na sklepowych półkach. Tym razem nie jest to broszka ze strzałą, jak na okładce pierwszej części, albo broszka z samym kosogłosem, ale ptak z triumfalnie wyciągniętymi skrzydłami, jak na filmowych plakatach. Czarna okładka za bardzo się świeci (wolałabym, gdyby była matowa, bo nie cierpię świecących folii, jakimi się obkleja niektóre książki; to, że źle wygląda to na zdjęciach to chyba najmniejsze zło), ale za to ładnie kontrastuje się z pomarańczową grafiką z płomieniami i napisami w dopasowanej do reszty czcionce, a okładka ma dwa bardzo ładne skrzydełka, które jakoś ozdabiają książkę. W środku wszystko pozostało niezmienne z poprzednim wydaniem – pierwsze strony poszczególnych rozdziałów są ozdobione są taką samą grafiką, dość udaną, ale moim zdaniem niepotrzebną; czcionka jest przyjemna w czytaniu, tak samo jak papier, biały i gatunkowo bardzo dobry – takie estetyczne wydanie sprawia, że książkę trzyma się przyjemnie w ręku i nie ma żadnych przeszkód w delektowaniu się treścią.

Opowieść o Kosogłosie to po prostu bardzo dobra książka i uniwersalna historia, jakich teraz mało, która ma szansę przeżyć wszystkich jej naśladowców w stylu trylogii Veronicy Roth. Bo to pomimo wątku miłosnego nie jest romans – to raczej nowocześnie brutalna powieść dla wrażliwych, młodych ludzi, świadomych tego, że w tym świecie nie ma nic różowego, a jeśli już to więcej jest krwistej czerwieni. Rzecz z prawdziwymi wartościami i trudnymi pytaniami, na które – poza Katniss – każdy musi sobie odpowiedzieć sam, uświadamiając sobie, jak ważny i cenny jest pokój na świecie, jak wielkim darem jest rodzina i spokojne życie bez koszmarnych wspomnień. Jak bardzo Katniss była poraniona. Ale z drugiej strony Autorka pokazuje nam, że nie możemy mieć dużo nadziei – ludzie zawsze znajdą jakiś powód do wzajemnego rozlewu swojej krwi, do obejmowania władzy, do machinacji, do walki o sprawiedliwość, do wojny, do nienawiści, która zapala się nawet w sercach dobrych ludzi. I nawet bohaterka tej powieści, która zaczęła swoją wojnę o sprawiedliwość zgłaszając się na ochotniczkę na Igrzyska, grzebiąc Rue i zwyciężając niemal trzy razy ze swoim wrogiem i pokazując głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale dzieci bawią się na łące, nie wiedząc, że to cmentarz. A na świecie wciąż pozostało wiele innych, gorszych gier do rozegrania.

Tytuł: „Kosogłos”
Autor: Suzanne Collins
Moja ocena: 8/10


wtorek, 26 maja 2015

Słowa bez mocy. Recenzja książki

Nie będę tu pisać o tym, że wystarczy odnieść jakiś sukces, nie tylko w literaturze, żeby doczekać się naśladowców. Pisałam to przecież wiele razy przy okazji innych recenzji. Raczej nie zrobię wstępu o szkodliwości książek dla młodzieży chwalących rewolucje, szczególnie tych, którym brakuje głębszego, bardziej refleksyjnego spojrzenia na problem – w historii jest wystarczająco dużo dowodów na to, że obalenie jednej tyranii często prowadzi do drugiej, nie mówiąc o różnych wypaczonych formach demokracji, przeradzającej się w terror (tak, panie Robespierre i towarzyszu Stalinie, do was piję). Jestem przecież daleka od tez, że istnieje ustrój, dzięki któremu wszyscy będą szczęśliwi, a danie ludziom wolności osobistej to za mało. Zresztą o tym można jeszcze porozmawiać kiedyś indziej, przy innej książce. Opowieści nastawione na dobrą, wakacyjną zabawę wolą przecież wszystko uogólnić, tak, że nawet nie ma o czym rozmawiać, co nie jest przecież minusem – każdy lubi historie o ludziach, którzy byli na tyle odważni, by zmieniać świat (ale nie siedząc na stołku w nowej marynarce i uśmiechać się do kamer, tylko, na przykład, walczyć z bronią w ręku, jak to pięknie czyniła Katniss, która jest zresztą sprawczynią tego całego zamieszania z dystopiami dla nastolatków). Co jednak nie znaczy, żeby temat był boleśnie spłycony, a fabuła bardziej skręcała w stronę romansu niż porządnej SF, której pierwotną funkcją było zastanawianie się nad przyszłością ludzkości i przestrzeganiem współczesnych przed decyzjami, które mogą doprowadzić do tragicznych, nieodwracalnych zmian. Może powiecie, że od pewnych powieści i książek nie należy oczekiwać arcydzieł, ale nawet literatura popularna do poduszki musi, moim zdaniem, trzymać jakiś tam poziom. Prawda?
Kolejna powieść od kuzynki, pożarta przeze mnie w stanie zmęczenia poszkolnego i niemal zerowej zawartości żelaza w organizmie (nie mówiąc już o innych wynikach morfologii…), kolejna do przeczytania i zapomnienia, aczkolwiek zdarzyło mi się przysnąć tylko raz. Jako że kuzyneczka nigdy nie czyta moich recenzji, przerażona moim postępowaniem z najlepszymi książkami pod słońcem, mogę napisać tu to, co chcę i co pozwala mi moje niebywale wysokie wykształcenie (robię się sarkastyczna, kiedy wypiję kawę). Wobec tego wspólnie zastanowimy się, czy książka ta jest marnotrawnemu drzew, czy zupełnie inteligentną dystopią, osadzoną w jakimś kraju o niezwykle surowym prawie karnym.
W Ludanii jest kilka języków, z czego każda klasa posługuje się innym, odpowiednim dla siebie. Nie można się uczyć języków wyższych, a kiedy ktoś mówi niezrozumiałe słowa, należy opuścić głowę, okazując szacunek wyższym od siebie. Dzieci w szkole, niczym w Hitlerjugend, wygłaszają Przysięgę wierności królowej, jak się później okazuje, opętanej przez coś, co nazwane jest Esencją i przechodzi z jednego ciała do drugiego (rany, jakie to mroczne, zaraz księdza Natanka na egzorcyzmy zaproszę!). W kraju dzieje się źle, bo rebelianci panoszą się i toczą wojnę z królową, do której, jak to w polityce bywa, przyłączają się władczynie innych państw – jako że w uniwersum Autorki, uwaga feministki, władzę królewską mogą sprawować tylko kobiety – co przysparza królowej mnóstwo problemów. Ba! W jej rodzinie nie ma kobiety, tylko same wnuki, więc dynastia się kończy, co oznacza także koniec Ludanii. Jest jednak nadzieja, bo legendy głoszą, że gdzieś przetrwała stara dynastia, zgładzona niczym Mikołaj II Romanow z rodziną, w której jest kobieta. Wnuk królowej, Max, postanawia ją odnaleźć, jednak w oko wpada mu nie arystokratka, tylko zwykła dziewczyna z klasy kupieckiej, Charlaine Hart, ukrywająca niebezpieczny dar. Czy ona ma coś wspólnego z całą historią?
Zastanawiam się, co mogłoby w tej historii się spodobać – zwykle jest to okładka, tyle że tym razem nie mamy do czynienia z introligatorskim cudem, czemu się dziwię, bo przecież wydawnictwo samo nie projektowało okładki, tylko przedrukowało oryginalną, co, mówiąc nawiasem, zwykle mnie złości, bo najczęściej podnosi niepotrzebnie cenę i czasami jest o wiele gorsza niż ta zaprojektowana w naszym kraju. Więc co? Bohaterowie? Niezwykle pomysłowa fabuła? Głębokie spojrzenie Autorki na omawiane problemy? Może niezwykła sprawność językowa, która sprawia, że powieść czyta się lekko i jednym tchem? Hm? No cóż, przechodzimy dalej, bo w głowie mam pustkę, co jest bardzo niepokojące. I chcę się tej pustki pozbyć.
Skoro zaczęłam od okładki, pozwolę sobie dodać na ten temat kilka słów. Tylko na pierwszy rzut oka jest niepozorna i zupełnie nie przyciąga wzrok ewentualnego czytelnika, kiedy dokładniej się jej przypatrzymy – przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie – staje się coraz mniej warta uwagi, jaką jej poświęciliśmy. Tło jest niezłe, bo czarne, a blada skóra dziewczyny fajnie się kontrastuje, kolorystycznie współgrając z napisem, obiecującym mi lekturę pełną wrażeń, jakie towarzyszyły mi podczas czytania Igrzysk Śmierci Suzanne Collins (druga część napisu wspomina coś o Niezgodnej i ten chwyt reklamowy jest w moim przypadku zupełnie trafny, bo książka pani Veronicy Roth w mojej opinii jest tylko ciut lepsza od tej). Dziewczyna, blondynka, z pomalowanymi ustami – na co książkową bohaterkę nie byłoby stać – ubrana jest tylko (?) w coś w rodzaju czarnego kapturka z koronki dla jedenastoletnich fanek wampirów-wegetarianów; zastanawiam się jednak, jaki ma to związek z treścią powieści. Poza tym mamy jeszcze tytuł z piękną pierwszą literą, przypominającą inicjały średniowiecznych ksiąg, w tle tego wszystkiego, jakby czytelnik nie widział wyraźnego, białego napisu, wszystko powtórzono w formie pewnego rodzaju znaku wodnego. Razem wygląda to tak, jak wygląda, idealnie obrazując to, z czym spotkamy się w środku. A to trzeba docenić, bo niewiele powieści tak szybko przestrzega czytelnika przed kolejnym niefortunnym spotkaniem z wiadomo jaką literaturą.
Fabuła jest bardzo przewidywalna, że tylko ktoś, kto w ogóle nic nie czyta, bądź też powieść jest jego pierwszą z gatunku dystopii, będzie się zastanawiał, co dalej spotka postacie i kim jest główna bohaterka. Dlatego znów, z niejakim zdziwieniem, stwierdzam, że reklama na okładce nie kłamała – schematy fabularne przypominały bardziej Niezgodną z niezwykłą postacią Tris, niż zwyczajną Katniss, która, jakkolwiek na to nie spojrzeć, była zwyczajną dziewczyną z ludu, nieposiadającą żadnych tajemniczych darów, po których można z dziecinną łatwością odgarnąć pochodzenie bohaterki. Czuć tu również paranormal romance, który, jak zapewne uznała Autorka, atrakcyjnie zabarwi nudny świat dystopii – magiczne zdolności królowych, przystojny książę, równie magiczna dziewczyna, wykreowana na babską wersję herosa, ewentualnie Batmana, chociaż pisarka próbuje udowodnić, że tak nie jest. Między wierszami, opisującymi jak mieszkańcy Ludanii wspaniale odreagowywali nijaką rzeczywistość na imprezach w zakazanych klubach, pisarka próbuje przemycić jakieś treści wyjaśniające pochodzenie Esencji, sposób, w jaki wymarła poprzednia dynastia i wiele innych kwestii, jednak, nie czarujmy się, podręcznika na ten temat nie można by napisać, nie mówiąc o wgłębieniu się w stworzony świat, płaski jak teatralna dekoracja, urozmaicająca tylko miłosne westchnienia głównej bohaterki i nadający powieści – ale nie moim zdaniem – ponury, fatalistyczny ton. Oczywiście akcja toczy się wartko, czasami nieskładnie, najczęściej za szybko, bo zanim czytelnik zrozumie ideę jakiejś otwartej imprezy przy rzece, bohaterowie uciekają przed bombami rebeliantów, by za chwilę całować się namiętnie w tunelach metra. Nie wspominam, naturalnie, o rozwoju pobocznych wątków, które tu istnieją tylko z nazwy, mimo tego, że Autorka pisze dużo o królowej i nawet stara się wpleść do monotonnej narracji Charlie fragmenty z punktu widzenia innych bohaterów – Maxa i Xawera. Dziwne, bo przez powieść przewinęło się wiele historii wartych pokazania z bliższej perspektywy, na przykład stosunki przyjaciółki Charlie z ojcem, niestety tylko zasygnalizowane. Jak można być tak ślepym? Naprawdę, G.R.R Martin powinien zapoznać się z tą książką, może wtedy uwierzyłby, że całą Pieśń Lodu i Ognia dałoby się streścić do nieco dwustu stron, zamiast pisać opasłe księgi, już teraz przerastające objętościowo Biblię.
Denerwowała bardzo naiwność, wyjęta żywcem z prozy typu Harlequin (przepraszam wszystkie czytelniczki tej serii, aczkolwiek na żadnym jeszcze blogu, jakie czytam, nie znalazłam recenzji takowej książki). Naiwność (ta scena, kiedy bohaterów uwięziono w pałacu, proszę was, to naprawdę pisała osoba dorosła?) łącząca się z patosem, szczególnie w finałowej scenie, która raczej powinna być pełna dynamiki, tak, by zaparło czytelnikowi dech, a nie wywołało – przynajmniej u mnie – zgryźliwego uśmieszku. Zresztą wcześniej bywało tak wiele razy, co sprawiało, że kilka w miarę niezłych scen zostało zepsutych, zamienionych w śmieszne, sztywne i do bólu słodkie podróbki tego, jak powinna wyglądać akcja ciekawej, wciągającej książki.
Pomysł był, nie można powiedzieć. Zaciekawiła mnie ta cała historia z Esencją, jednak wszystko zostało zmarnowane, chociaż na tym elemencie pisarka mogłaby budować oryginalność swojej prozy – oczami wyobraźni widzę jakiegoś fantastę piszącego znakomity horror lub wspaniałe, gotyckie dark fantasy z Esencją w roli głównej, co sprawia, że jest mi po prostu bardzo przykro. Autorka dolepiła do tego same tanie motywy, sprawiając, że ciekawy pomysł ginie w kiczowatej stylistyce, będącej znakomitą kopią kopii najpopularniejszych dystopii i paranormal romance, dostosowując powieść do wiadomego poziomu swoich Czytelniczek.
Wypadałoby wspomnieć coś o bohaterach – szczególnie o naszej Charlaine. Zastraszona dziewczyna z klasy kupieckiej, zakochana w tajemniczym żołnierzu, ukrywająca dar, jednak wciąż taka zwykła, taka przeciętna, obiecująca sobie, że nie będzie zwracać uwagi na chłopaka, którego potem namiętnie całuje, taka nijaka. Bezbarwna. Właściwie może być każdą nastolatką, a jednocześnie wydaje się pacynką, cieniem na ścianie, własnym imieniem i nazwiskiem, książkowym robotem, w którego usta pisarka włożyła jakieś słowa, które ta ma wypowiedzieć, a raczej wyrecytować. Bo w Charlie nie ma iskierki życia, czegoś, co pozwalałoby nam sądzić, że jest prawdziwą, żywą osobą, którą jesteśmy w stanie zrozumieć, polubić, której z chęcią dopingujemy, przewracając strony książki, razem przeżywając wiele rzeczy tak znanych nam z naszego życia. Jednak tak nie jest – postać jest nienaturalna nawet w swoim cierpieniu, pozbawiona głębi, nudna i nijaka. Do bólu szablonowa, bez najmniejszego śladu pomysłu Autorki na coś więcej niż imię i nazwisko; postać ociężała i topornie skonstruowana. Cóż, chciałabym napisać jeszcze więcej, niż to, że bohaterka to postać bez żadnego polotu, źle nakreślona, ale tu naprawdę nie ma sensu rozważać sens jej decyzji, jakieś psychologiczne motywy i tak dalej, bo takich rzeczy tam po prostu nie ma.
Pozostałe postacie rażą schematycznością i złym wykonaniem. Brooklyn (hołd dla jednej z dzielnic Nowego Jorku w dalekiej przyszłości, jakie to amerykańskie), najlepsza przyjaciółka naszej bohaterki to osoba, jak przypuszczam, chora na rozdwojenie jaźni, bo w jednej chwili jest typową pick up girl w wersji dystopicznej, imprezowiczką i tak dalej, a później twardym, niemal zrobotyzowanym żołnierzem podziemia, by na końcu zmienić się w zupełnie kogoś innego – zrównoważoną, niewinną piękność, opowiadającą o swoich trudnych relacjach z ojcem. Hm. Każda z odsłon tej postaci zupełnie się nie udała, bo, tak jak w przypadku głównej bohaterki, zabrakło głębi, wiarygodności, odrobiny życia, a nie naśladowania. Identycznie z jest Maxem (tak, od początku wiemy, kim jesteś!), który, jak to w tego typu książkach bywa, jest dobrym ciachem, z seksownym uśmiechem i ze wszystkim, co kobiety lubią w mężczyznach najbardziej, a o czym myśli przed zaśnięciem każda nastolatka, która takiego nie spotkała jeszcze w swoim życiu. Szkoda tylko, że tej woskowej figurze zabrakło rozumu, odwagi, rozsądku i wielu innych uczuć, jakie zwykle ma człowiek, posiadający, oprócz kaloryfera, mózg. Jego rola w powieści jest nikła, chociaż w pewnym to do jego przysięgi odnosi się tytuł powieści – prawdziwą gwiazdą jest zakochana w nim od początku Charlie, toteż nie mamy szans poznać go bliżej. Chociaż wątpię, czy byłby ciekawą postacią, nawet gdyby pisarka podsiadła fałdy i napisała wszystko od nowa. Za to Xawer, przywódca ruchu oporu, mógłby być ciekawą, intrygującą postacią, jedną z najlepszych w powieści. Jestem pewna, że w innym życiu i świecie, w którym powieść ta byłaby głębsza i ciekawsza, z przyjemnością zagłębiałabym mroczne kąty jego psychiki. Jednak tutaj i ten bohater jest prosty, sztuczny, zupełnie niewiarygodny, mało intrygujący, już o jakiś bardziej skomplikowanych uczuciach w jego przypadku nie może być mowy. Cóż, zdaję sobie sprawę, że to również wymogi gatunku, ale nie można po prostu być bez uczuć i recytować bezmyślnie podane kwestie. To jest nudne i tak bardzo męczące, że powieść przestaje być lekkim czytadłem. Są jeszcze inni bohaterowie, znani mi tylko z imienia, momentami mający tyle wspólnego z rzeczywistością co ja z rachunkiem różniczkowym (czyli nic) i tu należy wymienić Syndey (nie, to nie jest miasto w Australii) oraz cudowną, kochaną siostrzyczką Charlie, Angeliną, prawdziwym aniołkiem, o jeszcze większych zdolnościach niż siostra, postać niemożliwie i niewyobrażalnie przesłodzona.
Chciałam pochwalić pisarkę za postać królowej Sabary, ale tego nie zrobię. Autorka próbowała być tu bardziej ambitna, ukazać w pewnym stopniu mrok w duszy tej kobiety, ale ostatecznie wszystko jej się poplątało i zamiast ciekawego efektu wciąż młodej Esencji w starym ciele, otrzymaliśmy... sama nie wiem co. Psychopatyczną staruszkę, lubującą się zadawaniu bólu? Nie! Dziękuję! Naprawdę, wolę wężowatego Voldemorta i ducha Saurona, a nawet Hannibala Lectera, bo to geniusze zła, skonstruowani tak, by ich zło fascynowało, a nie sprawiało, że czytelniczka ma ochotę uderzyć czołem o biurko i zastanawiać się, czy lepiej płakać, czy się śmiać.
Już dawno zauważyłam, że na wszystkie powyższe błędy wypływają z problemu z językiem – co wydaje się bardzo logiczne. W końcu cały świat w książce tworzą słowa, które, zależnie od Autora, są lepsze lub gorsze. Nimi pisarz przedstawia nam bohaterów, fabułę, sprawia, że lektura jest wciągająca lub nie. W tym przypadku ze stylem jest fatalnie. Delikatnie mówiąc, oczywiście. Językowo powieść jest uboga, nawet jak na znaczące uproszczenia języka, powszechne w literaturze popularnej, przez co zdania są tylko zbitkami słów, bez melodii i rytmu, tak naprawdę niczego nie opisującymi, niczego nie wyjaśniającymi, zupełnie nieplastycznymi opisami, żalami głównej bohaterki (to wszystko w narracji pierwszoosobowej, wyobraźcie sobie jak to musi mnie boleć) i sztywnymi dialogami, wydobywającymi się z gardeł bohaterów jak pogadanki robotów. Styl jest niezwykle nieporadny, pozbawiony emocji, toporny i, przynajmniej dla mnie, cięższy do strawienia niż barokowa zawiłość czy neologizmy innych pisarzy. Pisarka ma trudności z nazwaniem większości uczuć, rzeczy, bardziej wyrafinowanym opisem sytuacji, miejsca, akcji, ale wydaje się tym nie przejmować, bo z każdą stroną jest gorzej. Przypuszczalnie, gdyby powieść była blogową historią jakiejś nastolatki, dopiero wkraczającej nieśmiało w świat pisarstwa, napisałabym, że jest na dobrej drodze, jednak myślę, że od dorosłej osoby, której powieść została przetłumaczona na inne języki, należy wymagać czegoś więcej. Nie mówię już o tym, że pisarka nie podejmuje nawet nieśmiałych prób poprawienia sytuacji, pogłębienia językowo swojej historii, poprawienia swojego stylu pisania, wydłużenia większości scen i nadania światłocieni niektórym momentom. Niestety, nic takiego się nie dzieje, pisarka podnosząc z każdym słowem poziom patosu, ze sceny na scenę coraz mniej dba o język, nie starając się pisać lepiej i ciekawiej, tym samym zwiększając dawkę kiczu, bylejakości (i także mojej irytacji) i zniżając moją ocenę jej wypocin niemal do zera.
Ludanią rządziły słowa – języki zakazane i te, które dana grupa społeczna musiała używać. Tak powinno być też z książką – wirtuozeria pisarki, niezwykłe postacie, błyskotliwa akcja powinny nas wciągnąć do danego świata, zafascynować, nie pozwolić odejść, nie pozwolić zapomnieć, a nawet opętać. Czasami jednak jest tak, że słowa tworzące opowieść są kulawe – jak tu – i wtedy, wiem to z doświadczenia, możemy się bardzo starać, ale i tak nam się nie uda zapamiętać danej opowieści; zagubi się w tysiącach innych, podobnych, zapląta się i pomiesza z innymi słowami, a przede wszystkim odepchnie nas od danej historii, rozczaruje; może nawet przestaniemy czytać książkę w połowie, wcale tego nie żałując. Słowa wtedy są bez mocy, są puste, nie są niczym innym tylko zbitką liter czy głosek – nie mają w sobie obrazów, dźwięków, emocji, więc historie nimi opisywane są nieszczere, sztuczne, kiczowate. Zabierające tylko czas, niedające należytego odpoczynku po ciężkim dniu, ani niewgłębiające się w temat, tak, by chociaż ta recenzja nie była tylko suchym i nudnym tekstem, odradzającą kolejną książkę, niewartą nawet zmarnowania iluś tam drzew w lasach równikowych.


Tytuł: „Przysięga”
Autor: Kimberly Derting
Moja ocena: 0,5/10 





czwartek, 9 kwietnia 2015

Czerwona Katniss, srebrna America. Recenzja książki

Nie darzę miłością rewolucjonistów ani nie popieram rewolucji. To chyba przez mój charakter – lubię spokojnie rozważyć plusy i minusy, próbować zrozumieć, co kryje się za pięknymi hasłami, zresztą uważam, że ostatecznie do zmiany sytuacji gospodarczej albo politycznej jakiegoś kraju można dojść metodą małych kroków. Zresztą, nie trzeba czytać Folwarku Zwierzęcego, żeby wiedzieć, że za masami pijanymi pięknymi ideami stoją ludzie, którzy na rewolucji się wzbogacą, albo lepiej – dojdą do władzy, która wcześniej nie była dla nich dostępna. Przykłady można mnożyć: taka choćby Wielka Rewolucja Francuska 1789. Po kilku miesiącach radości republiką ścinają króla, który nie był taki potulny i przerażony, przychodzi terror Robespierre'a i jego przyjaciół jakobinów, ze wciąż spragnioną krwi gilotyną. Zamach niszczy Nieprzekupnego (tylko dlatego, że skorumpowana część Konwentu bała się o swoje główki, a nie dlatego, że bali się o ludzi, których ten może skazać na śmierć), a władzę przejmuje Dyrektoriat, składający się z dorobkiewiczów, z którymi CBA miałoby wielki problem. Tych z kolei z dziecinną łatwością pokonuje Napoleon Bonaparte, który wprowadza co? Znienawidzoną monarchię absolutną, w dodatku nazywającą się cesarstwo. I tak przed długi czas: później mamy Restaurację równie mocno znienawidzonych Burbonów, potem cesarstwo numer dwa... I okazuje się, że biedny, wyzyskiwany lud francuski, walczący w 1789, nic nie zyskał. Chyba że komuś zyski przyniosły przegrupowania szczytów władzy, w co wątpię. Takich przykładów jest więcej, a rzadkie wyjątki często potwierdzają tylko regułę. Ludzie jednak wciąż wierzą, że na ziemi da się stworzyć idealne społeczeństwo i wciąż za to, niestety, giną.

Dlatego coraz słabiej trafiają do mnie książki o młodych dziewczątkach, walczących w imię ideałów w złym świecie przyszłości, albo też chcących wywalczyć wolność i równość dla wszystkich. O młodych twarzach rewolucji walczących o niezmienne ideały: wolność, równość i tak dalej. Takie powieści z reguły napisane są tak, że wydaje się, że owe dziewuszki mają bezwzględną rację, chcąc wolności, a to, co wywalczą, składając nawet ofiarę z własnego życia, jest zapowiedzią lepszego, szczęśliwego świata. I wydaje mi się, że większość autorek, bo takie rzeczy zwykle piszą kobiety, nie dostrzegają, albo nie chcą dostrzegać, zagrożeń, jakie niesie za sobą demokracja i rewolucja, jak zgubne mogą okazać się wzniosłe hasła, brak zdrowego rozsądku i cierpliwości, czekania na właściwy moment, gruntownego przygotowania. Bohaterzy rewolucji są piękni, ale czy prawdziwi?

Świat z przyszłości, długie lata po, jak można się domyślać, zniszczeniu starego systemu bronią jądrową, nie wygląda zbyt optymistycznie. Ci, którzy w wyniku promieniowania atomowego przeszli mutacje, mają teraz srebrną krew i nadludzkie moce. I rządzą światem, traktując tych, którzy nie przeszli mutacji i wciąż mają czerwoną krew, za gorszych (jestem doprawdy bardzo zaskoczona), robotników i mięso armatnie w toczącej się już sto lat wojnie, która mocno kojarzy mi się z Wielką Wojną – I Wojną Światową. Srebrni zastraszają także swoich czerwonych poddanych, organizując w amfiteatrach pojedynki zapaśników o nadludzkich mocach, chcąc pokazać im, że nie da się ich zwyciężyć. Brzmi znajomo? Nieważne, opowiadam dalej. W pewnej wiosce żyje sobie zwyczajna dziewczyna, która ma braci na wojnie i siostrę, Gisę, która potrafi świetnie wyszywać jedwabie dla panów świata. Pewnego razu, w wyniku kliku zbiegów okoliczności, Marre dostaje się jako służka do pałacu, w którym król organizuje właśnie wybory na żonę dla swoich synów (też brzmi znajomo? Cóż). Marre wtedy pokazuje, że nie jest zwykłą czerwoną – popis z fioletowymi błyskawicami elektryczności świadczy o tym, że jest silniejsza i od czerwonych i od srebrnych, nowym rodzajem mutanta (ekhem). By zatuszować umiejętności dziewczyny, para królewska wymyśla zgrabną historyjkę o pochodzeniu Marre i zaręcza ją z Mavenem, młodszym księciem, by kiedyś stała się księżną królestwa Norty. Tyle że dziewczyna ma inne cele – nienawidzi Srebrnych, wplątuje się więc w siatkę rewolucjonistów i terrorystów, zwanych dumnie Szkarłatną Gwardią. Wystarczy się teraz zastanawiać, co z tego wszystkiego wyniknie, szczególnie z królowa ma sadystyczne skłonności i umie czytać w myślach. Czy ta nieszczęsna dziewczyna w ogóle przeżyje?

Okładkę mogę pochwalić bez zastanowienia. Biała, minimalistyczna, jednak mająca w sobie to coś, co przyciąga wzrok. Streszczenie całej książki w jednym, estetycznym obrazku na białej okładce lekko wpadającej w błękit – odwrócona korona ze spływającą w dół czerwoną krwią, pod nią tytuł, a powyżej imię i nazwisko Autorki. No i jeszcze na dole jedna z rzeczy, która w większości przypadków sprawi, że potencjalny czytelnik przeczyta opis, a następnie podejdzie do kasy i z uśmiechem zapłaci za powieść, jak moja kuzynka, która mi książkę pożyczyła – hasło Szkarłatnej Gwardii z tym porywającym porównaniem czerwonego świtu do czerwonokrwistych. Jest coś w tym eleganckiego, a jednocześnie intrygującego i obiecującego wielkie emocje przy lekturze powieści, udowadniające, że jeszcze istnieją wydawnictwa, które potrafią z okładką zrobić coś ciekawego przy niewielkiej ilości środków. Tak, przyznaję się, że nawet kiedy czytałam, czasem spoglądałam na okładkę, nie mogąc się nacieszyć tym, że tak pięknie wydana książka trafiła w moje łapki. Tyle że sęk w tym, czy zawartość dorównuje okładce chociaż w jakimś tam stopniu? Hm, właśnie.

Autorka w podziękowaniach napisała, że skończyła szkołę filmową i jest dobra w zakresie pisania scenariuszy i to po książce widać, chociaż pisarka miała tyle przyzwoitości, żeby zatuszować lekko wykorzystywane tam sztuczki i udawać, że nie manipuluje czytelnikiem tak, by zmusić go do płaczu czy jakichś innych emocji (tak, Cameronie, to aluzja do twojego Titanica, w którym perfidnie wykorzystujesz to wszystko, ale ja cię, bratku, przejrzałam i wiem, że Jack Dawson zmieściłby się na tych nieszczęsnych drzwiach). Dzięki temu powieść jest pełna zwrotów akcji, dość dalekich od tego, co zwykle dzieje się w powieściach o tematyce antyutopijnej (przez co, zaczynając nowy rozdział, obiecywałam sobie, że będzie to ostatni na dzisiaj, a w końcu po prostu postanowiłam, że muszę jak najszybciej przeczytać do końca, by dowiedzieć się, co tam będzie), a przede wszystkim doskonale czuć, że bohaterkę oplata sieć kłamstw i intryg, bardziej poplątana niż nam może się wydawać. Pisarka dobrze wykorzystała możliwości pisania w pierwszej osobie, dzięki temu chwytowi wiemy tyle, ile wie Marre, razem z nią mieć nadzieję, że bohaterka panuje nad swoim losem i dzięki czemu trudno jest domyślić się, co naprawdę dzieje się na dworze królewskim.

Fabuła jest w większości wypadków spójna, toczy się z niezbyt szybkim, na szczęście, tempem, nie miałam także (i dobrze) wrażenia, że sceny są pościnane, niepełne, tak, by w możliwie najkrótszym tekście zmieściło się, jak najwięcej wydarzeń. Autorka mota się nieco przy obydwu finałach, z których ten drugi był bardzo, ale to bardzo przewidywalny (przyznaję) a także przy scenie z zamachem w sali pałacu, i mimo że nieco popsuła mi tym rozrywkę, nie mówię, to wciąż było to na tyle dobrze przedstawione, bym wiedziała, o co chodzi i nie denerwowała się. Momentami, w szczególności na początku, miałam wrażenie, że pisarce nudzi się opisywanie wioskowego życia bohaterki i jak najszybciej chce dotrzeć do fragmentów, w których dziewczyna jest już w zamku. Wtedy wszystko zwalnia, pisarka skupia się bardziej na emocjach bohaterki, gruntownie przygotowując ją do tego, co ma przyjść później. Pod koniec wszystko toczy się błyskawicznie, w miarę jasno, ale z małymi przerwami, kiedy Autorka roztropnie daje odetchnąć czytelnikowi i jakoś usystematyzować sobie nową wiedzę, zazwyczaj budzącą zdziwienie. Dlatego czyta się lekko i szybko, bez nadmiernego wysilania szarych komórek i częstych dysonansów, przy czym książka naprawdę wciąga. Ma więc, można by powiedzieć, wszystko, by stać się doskonałym czytadłem na wiosenno-zimowy wieczór, kiedy grad niszczy pierwsze kwiaty, a śnieg pokrywa zielone liście.

Niespójności jest wiele, chociaż największa z nich kłuje mnie w oczy bardzo mocno. Pisarka coś nadmienia o zgnieceniu ręki Gisy, siostry głównej bohaterki, mimo tego obie dziewczyny przychodzą do domu jak gdyby nigdy nic, a ta biedaczka nie traci tyle krwi, by umrzeć na miejscu, albo zemdleć z bólu. Dziwne. Czy ja w takim razie źle przeczytałam? Ręka była zgnieciona. W sensie, chyba kości. O ile się więc znam, musiało dojść do złamania jakichś kości, nawet może otwartego, ewentualnie jakichś krwotoków czy krwiaków. Przynajmniej. W skrajnych wypadkach gangrena, amputacja lub śmierć. Zgnieciona? To jak ona w ogóle weszła do domu? Pisarka powinna głębiej to przemyśleć, moim skromnym zdaniem.

Z bohaterami nie jest aż tak źle, mimo tego, że znalazłam tylko jedną pełnokrwistą i sympatyczną postać - Juliana, historyka i nauczyciela głównej bohaterki. Pomijając moją historyczną i książkową pasję, bardzo subiektywnie mówiąc, lubię i współczuję dziwakom przebywającym wśród ksiąg – jedynej rzeczy, która daje im ulgę i zapomnienie ran. Bo Julian ma swoją smutną historię, przeszłość, o której woli zapomnieć, ale i z którą nie może się uporać, a ponieważ jest bezradny wobec tego, do czego doprowadziły tamte tragiczne wydarzenia, oddziela się od świata coraz grubszą ścianą. Podoba mi się też, że nie jest idealny – ma swoje wady, na przykład potrafi zaglądać do butelki z alkoholem, a także, jak chyba każdy, jest po części egoistą. Jednak nie jest nadmiernie skomplikowany i przeładowany cechami charakteru jak inne postacie, a także kryje w sobie wiele ciepła, którego reszcie brakuje, i łagodnego bólu. Bezinteresownie pomaga Marre, jest jedyną osobą, której dziewczyna może powiedzieć wszystko, nawet rzeczy, które nie powinna mówić nikomu, a on ją wysłucha i doradzi, a także nikomu nie powie. Podczas czytania, nie mogłam się doczekać tych krótkich chwil, kiedy Marre szła do jego klasy na naukę. Zanosi się jednak na to, że w drugim tomie powieści nie będzie, niestety, tej postaci, co oznacza, że Autorka odbierze swojej książce dużo dobrego.

Marre, główna bohaterka, jest gburowatą złodziejką, świetnie kłamie i ma skłonności do mordowania, nienawiści i wielu innych negatywnych emocji (że tak delikatnie powiem), jednocześnie jest dość fajtłapowata i bardzo naiwna. Z początku, nawet gdy nie zdobyła mojej sympatii, jaką hojnie obdarzyłam pulchną bohaterkę kiedyś tak bardzo popularnej Niezgodnej (mimo że była znacznie bardziej płaska) próbowałam siebie przekonać, że Autorka próbowała stworzyć pełnokrwistych bohaterów. Ale jak złodziejka może być nieodporna na ciepły wzrok narzeczonego, który należy do istot, którymi pogardza? Jak może być zupełnie niepodejrzliwa w stosunku do wszystkich wokół, więcej, tuż pod wzrokiem królowej o umiejętności czytania w myślach, uważa, że może spotykać się z szychami Szkarłatnej Gwardii? Naprawdę, bardzo dobra złodziejka! Przy tym wszystkim trudny charakter dziewczyny, z którą raczej nie zaprzyjaźniłabym się, wydaje się tylko śmieszną przykrywką dla kolejnej, nieprzystosowanej do życia dziewuszki. Nawet takiej, która miota piorunami.

Postacie książąt, tak bardzo ważne dla książki, nie są jej najmocniejszą stroną, wręcz przeciwnie. Jeden z nich, ukochany Cal, to postać do bólu wyblakła, rozmyta i zbyt skomplikowana nawet dla psychiatry, a dopiero dla czytelnika, który w końcu nie wie, czy jest to kochliwy żołnierz, dobry syn własnego ojca, porządny Srebrny nienawidzący Czerwonych poddanych, czy jeden z tych amerykańskich przystojniaków kochających motory, pistolety i dziewczyny z długimi nogami. Chyba że biedny chłopaczek cierpi na jakąś skomplikowaną chorobę, która powoduje gwałtowne zmiany nastroju, o niczym takim jednak na kartach powieści nie piszą. Po prostu pisarka chciała stworzyć jednoznaczne, wielowarstwowe postacie, co jej nie wyszło – powpychała wiele rzeczy naraz, powodując niezły bałagan i tak, wydaje mi się, jest z Calem. Natomiast Maven, chociaż nie mogę dużo powiedzieć, bo wydawałabym wiele z fabuły, co uznalibyście za spojler, to zupełnie niewykorzystana szansa. Zamiast ciekawej postaci, mającej szansę stać się kimś niemal tak fascynującym i porywającym tłumy jak Jeoffrey z kart Pieśni Lodu i Ognia – jego matka już jest drugą Cresei Lannister (chociaż, co do spraw jej alkowy, książka ta milczy). Niestety, tak się nie stało. Maven to płaska, blada postać, a żadne z jego wcieleń nie przekonało mnie na tyle, by w nie uwierzyć. Jeśli z kimś chciałabym go porównać, to jedynie z małym, sadystycznym chłopcem, który podpala, głodzi i ogólnie robi krzywdę w The Sims, a później przenosi przemoc na świat rzeczywisty. Albo ze świetnym aktorem, któremu przyjemność sprawia kłamanie innym. Nie, jako młody, żądny krwi potwór Maven się nie sprawdza. Nie musicie się go bać.

Postacie, które egzystują na drugim i trzecim planie, nie są zbyt ciekawe. Sadystka i psychopatka Evangeline, niezbyt dokładnie ukazana, jej głupi braciszek, z którym, mam nadzieję, jeszcze się spotkamy. Król, raczej coś w rodzaju Roberta z Gry o Tron po retuszu i jego żona, kopia Cersei, chociaż i tak nie dorównuje jej jadowitością. Rodzice Mare – niepełnosprawny żołnierz i jego żona, którzy w całej książce wygłaszają tylko kilka linijek. Idealna siostra Mare, Gisa. I Kilorn... Dobrze mówię? Miałam wrażenie, że nazywa się Peeta. Bo chyba nie Cztery, ten był cały wydziarany, przynajmniej coś takiego przychodzi mi do głowy. Ah, no i Farley, ale ta kobieta zasłanianiem twarzy jak arabską chustą i flagami mnie po prostu przeraziła. Gdyby dołożyć do tego jeszcze te wszystkie ataki na rządowe budynki, to brr. Wiadomo chyba, z czym się to kojarzy. Wszystkie z tych postaci zostały tylko zamaszyście nakreślone, pisarka nie wnikała głębiej w to, co robią.

Język w powieści jest prosty, klarowny. Widać, że pisarka ma jakieś doświadczenie – słowa układają się harmonijną całość, nie ma żadnych potknięć, Autorka nie gubi słów, ani też nie wstawia ich za dużo. Porównań jest tu niewiele, momentami pisarka próbuje sprawić, by jej styl był bardziej poetycki, jednak przeważnie jej to nie wychodzi. Większość metafor jest znana mi na pamięć z innych książek, a natomiast inne są nietrafne lub przegadane, zresztą i tak psują całość, kiedy akcja przyspiesza. Bo właśnie z dynamicznymi obrazami pisarka ma największy problem – jej opisy nie są żywe, są wciąż statyczne, mimo że opisuje walkę czy tę noc, kiedy wszystko się wyjaśniło. Przez to nie można sobie tego dokładnie wyobrazić, co, przynajmniej mnie, bardzo irytuje. Szczególnie w scenie, w której umiejętności Marre pojawiają się pierwszy raz – przez opis Autorki wkrada się coś, co nie lubię – chaos. Tak samo jest z przedostatnią sceną, mimo że pisarka stara się, jak może, żeby tego uniknąć. Poza tym powieść czyta się szybko, łatwo i przyjemnie, ale także bez uczucia podobnego temu, kiedy ktoś drapie tablicę długimi paznokciami, to znaczy, kiedy język, pozbawiony nutki finezji, zbacza ostro w stronę zupełnej amatorszczyzny.

Najbardziej denerwował mnie pomysł, choć za to pisarki nie można do końca winić – ciężko jest wymyślić coś nowego w kwestii miłości do wampira, tak samo, jak w kwestii młodej buntowniczki. Bo wszystko już było: dziewczyna z wioski (Katniss) albo z pogardzanej przez wszystkich frakcji (Tris) przedostająca się do świata dziwnie ubierających się ludzi, w którym musi dzielnie brylować (Katniss), książę, który zakochuje się w naszej bohaterce (America z Rywalek), wybór przyszłej królowej (America), jakaś katastrofa, która zniszczyła świat (wszystko razem) i segregacja klasowa (również wszystko razem). Arenę amfiteatru taktownie przemilczę, a także zdolności bohaterki do bójki, bo każdy, kto czytał Igrzyska Śmierci, będzie miał raczej podobne do mnie skojarzenia, tak samo, jak, z tym że muszą iść do amfiteatru i oglądać walki, służące zastraszeniu ich (w moim mózgu odzywa się głosik: dożynki, panno Everdeen!). Ale tak czy siak, zgodzę się, że w tej materii trudno coś wymyślić, a niektóre osoby lubią czytać wiele podobnych historii, bo lubią i już. Również elementy świata przedstawionego nie są dopracowane – a przecież powinny być. W świecie tej książki armia dzieli się na legiony, jak w Cesarstwie Rzymskim, a żołnierze chodzą w wypolerowanych zbrojach, jednak na wojnie wykorzystuje się na wskroś nowoczesne techniki walki, jak, na przykład, bomby, natomiast bohaterowie, szczególnie król, często mają przy sobie miecze. Takie zestawienie nieco zastanawia mnie i razi, jestem bardzo ciekawa, jak pisarka to wyjaśni, uzasadni. Jestem także bardzo ciekawa historii świata po kataklizmie według tej pisarki – niemal nic tutaj nie było na ten temat, tylko jakieś wspomnienie o Pierwszym Rozłamie, chociaż Autorka powinna choć trochę wykorzystać do tego lekcje historii, nie bojąc się, że nie wyjdzie to z pożytkiem dla akcji – wręcz przeciwnie. Nawet w filmach akcji, moim zdaniem, powinno pojawić się nieco wytchnienia.

To jak z tą rewolucją? Mam smutne wrażenie, że pisarka ją popiera, jak wiele autorek przed nią (Suzanne Collins wątpliwości miała, niech żyją Igrzyska Śmierci, od których to wszystko się zaczęło!). Oczywiście, patrząc powierzchownie Farley i inni rewolucjoniści mają pełne prawo do tego, aby ową rewolucję rozpocząć, jednak będzie musiało zginąć mnóstwo ludzi, skoro na tronie zasiada ktoś taki jak Maven. Jednak i tak wszystkiego Autorka nie napisze – wręcz przeciwnie, nawet jeśli sama zna cenę, jaką będzie miał zapłacić stworzony przez nią świat, jestem niemal pewna, że końcem końców rewolucja Szkarłatnej Gwardii zmieni świat tak, by Srebrni się nie panoszyli, a na świecie istniała idealna równowaga, niczym sprzed kataklizmu. Bohaterowie rewolucji będą jednogłośnie dobrze opisywani w podręcznikach do historii, a Marre dołączy do panteonu bohaterek antyutopii. Trochę szkoda, bo konwencja, jaką obrała Autorka, pozwala na zastanowienie się, spokojne rozważenie plusów i minusów. Z drugiej strony, większość ludzi jest przekonana, że najłatwiejsze rozwiązania są najlepsze, chociaż tak, moim zdaniem, jest nie zawsze. Ale, zresztą, o czym ja piszę w ogóle. Historia kolejnej młodej rewolucjonistki – czerwonej w stylu Katniss i srebrnej jak America – ma raczej służyć dość upiornej rozrywce, dostarczając kolejnej podnoszącej na duchu i romantycznej historii o dziewczynie, która ośmiela się zmienić swój kraj, a nie rozważaniom nad sensem tego czy tamtego. I spełnia, trzeba przyznać, ten cel dość dobrze.

Tytuł: „Czerwona królowa”
Autor: Victoria Aveyard

wtorek, 26 sierpnia 2014

Zbuntowana przeciw takim powieściom. Recenzja książki

Wiecie co? Mam dość nudnych, beznadziejnych książek. Książek, na których ludzie marnują tony gigabajtów Internetu i tony papieru, na których zbijają potworne pieniądze, żeby kupować sobie potem jachty. Mam dość książek, które bazują na schematach. Na stereotypach. Które nie wnoszą nic do literatury i najprawdopodobniej zostaną zapominane za kilka lat, a strony pisarzy wyludnione i skazane na samotne dryfowanie po Sieci. Albo, jeśli się za bardzo postarają, skończą jak Królowie Popu Nastolatek – One Direction i Justin Bieber. Nagrali zbyt dobre albumy, żeby dalej być kochani przez psychofanki, które umierają teraz na widok chłopaków z The Vamps (na szczęście dla moich uszu nie słyszałam żadnej ich piosenki). Gdy przeglądam Internet, widzę wiele opuszczonych blogów o "Zmierzchu", które były naprawdę starannie przygotowywane przez fanki i faktycznie codziennie aktualizowane. Filmy zostały nagrane i na tym wszystko się skończyło. Byłe Króliczki Edwarda dają się krajać za wampirów z „Pamiętników Wampirów” albo za bohatera tej książki.

Tym razem Tris i Tobias przygotowują się na otwartą walkę z wrogiem. Są poszukiwanymi złoczyńcami, bo ona jest Niezgodną Niebezpieczną, a także Niezgodną Niesamowitą, a on (zaledwie) jej chłopakiem. Nie ma już rodziców Tris, a przyjaciele często i gęsto giną. Demonicznej Babce udaje się złapać naszą główną bohaterkę, ale domniemany wróg pomaga jej i ocala przed śmiercią. Wszyscy wokół polują na naszą słodką parę, a i oni gubią się we własnych tajemnicach i powoli oddalają od siebie. Serum o najróżniejszych zainteresowaniach leje się niczym wino z beczek, Demoniczna Babka programuje coraz więcej żołnierzy, ludzie giną, Serdeczność przyłącza się do walki, ale tak naprawdę zupełnie nie wiadomo, o co chodzi. Ponoć, z tego, co udostępnia nam Autorka, chodzi o tajemnicę, co jest za murem, zaporą, którego żaden mieszkaniec Chicago nie może pokonać. No i na końcu. Chyba żeby zrozumieć tą tajemnicę, muszę przeczytać trzecią część książki, ale myślę, że wiem, co jest za tym murem. Wiecie co? Powiedzieć wam? No to wam powiem. Normalny Świat, tak myślę. Bo to chyba jedyne logiczne rozwiązanie tej nielogicznej zagadki.

Jakieś plusy? Ojej. Gdybym na ocenę miała powiedzieć o tej książce coś dobrego, pewnie dostałabym jedynkę. Jeśli cokolwiek było dobrego w pierwszej części, to tu już tego zabrakło, jakby wbrew zasadzie, że każda następna książka danego Autora jest lepsza. No dobra, żeby fani tego czegoś mnie nie zabili, napiszę, że całkiem podobała mi się postać Demonicznej Babki, przywódczyni Erudycji. I się nie dziwię, bo często czarne charaktery wychodzą lepiej niż postacie pozytywne.

Okładka jest niezła, porównując do pierwszej części, a także do trzeciej, która dopiero wpadła w moje łapki. Widzimy na niej godło Serdeczności, zielone drzewo przyozdobione okręgiem splecionym z liści, na dole mamy zaś zamglone, błękitne miasto. Cała okładka jest utrzymana w przyjemnym dla oka jasnozielonym kolorku, u góry przechodzącym w bury, przypominający zachmurzone niebo. Napisów prawie nie ma – oprócz zwięzłej reklamy, tytułu napisanego fajną nawet czcionką i imienia i nazwiska Autorki. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, nie mogłam uwierzyć własnym oczom: graficy z Amber przeszli samych siebie. Ta okładka naprawdę jest niezła. Bardzo niezła, że tak powiem niegramatycznie.

Bohaterowie? Jacy bohaterowie? Tris jest bardziej bezbarwna niż książkę wcześniej, ponieważ jakiekolwiek myśli i rozważania bohaterki natury filozoficznej (jeśli można tu takie znaleźć) zostały zastąpione przez galopującą akcję. Wciąż jakieś uciekania, zabijania, tajne misje i przytulanki z Tobiasem, że aż się rzygać chce. Nawet, w spokojnej, zdawać by się mogło, frakcji Serdeczności, Autorka nie daje nam wytchnienia. Tak naprawdę nie wiemy, kim jest główna bohaterka, poza tym, że wciąż ucieka przed swoimi prześladowcami. Albo walczy. To samo dotyczy innych bohaterów, bo jakoś nie mam chęci poświęcania każdemu z nich oddzielnego akapitu. Jeśli w poprzedniej części widać było przyjaźń między Tris a Christiną, to tutaj głębi temu wątkowi nie dał nawet problem zabicia Willa, chłopaka dziewczyny. Pewnego razu po prostu spotykają się i razem wyruszają na wyprawę, a raczej na ucieczkę. A Tobias../ Zaczyna się, jak w wielu seriach dla nastolatek, wątek „tak, tak, zróbmy to... nie, nie...”, żeby męczyć irytować Czytelnika (czyli mnie), do końca książki. Może dla kogoś czekanie na seks głównych bohaterów jest fascynujący, ale dla mnie wręcz przeciwnie. Co jest w tym, do licha, ciekawego? Poza tym nie ma o Tobiasie nic więcej. Kolejna biała plama, proszę pani.

W kwestii języka nie zmieniło się dużo. Dalej jest prosto, lekko i ubogo. Pisarka przez całą pierwszą część nie wzbogaciła swojego słownictwa, wręcz przeciwnie. Jest licho, wszystkie postacie gadają tak samo, tymi samymi, pustymi frazesami i sformułowaniami, nie ma ani grama opisu świata przedstawionego, oprócz zdawkowych informacji o Serdeczności i opisów fajnie zrobotyzowanych członków frakcji (gdyby pisarka lepiej to opisywała, byłaby jedna z najlepszych scen w trylogii, ale niestety). Jest jeszcze opis śmierci jakiegoś tam chłopaka, ale ponieważ nie ma tam tego czegoś, fragment ten nie zapada w pamięć. Opisy, opisy kobieto. Jakiś nie wiem, plener. Pociąg. Pokój, w którym Tobias i Tris ... pieścili się. Oni chyba mają oczy i wiedzą, że, na przykład, niebo jest niebieskie? Prawda? Zjedz więc słownik, nawet cienki. Byle żebyś się nauczyła w końcu pisać.

Fabuła szwankuje, i to mocno. Kompletnie nie wiedziałam, co dzieje się na końcu książki. No jasne, jakieś dowody, że poza Murami miasta istnieje inny świat, Demoniczna Babka tworzy własną armię, podając ludziom specjalne serum, ale nie wiem, dlaczego każe zabijać Niezgodnych (kiedy czytałam,było to dość oczywiste, ale teraz już nie jest) i bada Tris, a później chce ją uśmiercić, ale Tris oczywiście jest odratowana i ucieka. Akcja galopuje do przodu, nawet nie zdążymy się obejrzeć, a bohaterowie już są przesłuchiwani przez Prawych, już się zabijają, już pędzą, by wykraść dowody, uciekają do Serdeczności... Zupełnie jak gra komputerowa, chociaż, przepraszam, tam też jest więcej odpoczynku niż w tej książce. Ciągle coś się dzieje, niekoniecznie ze składem i ładem. Nie ma chwili na refleksję. Na jakieś wyciszenie. Przecież to jest nie tylko denerwujące dla czytelnika, ale nielogiczne. Tyle ucieczek, zabijanek i innych takich człowiek normalny nie wytrzyma, nie tylko psychicznie, ale także fizycznie. Chyba że Tris jest filmową killerką z karabinem maszynowym zamiast ręki, w co wątpię. Chyba że fabuła została skondensowana do takiej formy, by szybko i sprawnie się czytało, nastolatki piszczały z radości, kiedy Tris obejmuje Tobiasa, a wokół schodzą się wrogowie. I znów uciekają, znów pościg.. Znów strzelanina. Scenariusz jakiejś bezmyślnej gry komputerowej. Do momentu, gdy czytelnik, z obolałym od walenia w klawiaturę lub okładkę książki czołem, opuści głowę i zamknie oczy w geście całkowitej rezygnacji. Przynajmniej mnie się niemal tak stało.

Igrzysk Śmierci jest jakby mniej. Szczególnie że akcja książki jest jednak nieco inna od dziełka Collins, a i fabuła sztandarowej trylogii młodzieńczych dystopii jest bardziej wyważona. Barwniejsza. Ciekawsza. Mroczniejsza i zwyczajnie lepsza. Już o bohaterach nie wspominając. Mimo że książki Collins nie są idealne, jej postacie zapadają w pamięć, a ja już nie potrafię powiedzieć czegokolwiek o tych z tej. I szczerze mówiąc, wolałabym, żeby pisarka kopiowała Igrzyska, niż pisała swoje puste i niepomysłowe wywody.

Dla kogoś, kto już zaczął tak jak ja i ma w krwi czytanie wszystkich rozpoczętych serii i trylogii do końca, nie ma już odwrotu. Ale jeśli ktoś krąży wokół pierwszej części jak mucha wokół ciasta i nie jest nastolatką, której podobał się stary, poczciwy Zmierzch i filmy o Igrzyskach w Panem, lepiej nie dotykać. Ja tam, chociaż muszę niestety doczytać do końca, buntuję się niczym Tris przeciw dyktaturze i wstawiam naprawdę niską ocenę tej powieści. I niech mnie ścigają Nieustraszeni czy jakakolwiek inna frakcja. Co im do tego, że ich nie lubię. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nie istnieją. Przepraszam.

Tytuł: „Zbuntowana”
Autor: Veronica Roth
Moja ocena: 1/10





poniedziałek, 21 lipca 2014

Pośród burz eteru. Recenzja książki

Boimy się przyszłości. Boimy się świata. Ludzie zawsze będą odczuwali lęk przed naturą, skrywającą przed nami wiele tajemnic, wciąż jeszcze pełna tajemnic, nawet dla profesora, który ma w głowie całą bibliotekę. Człowiek jest bezradny w obliczu potęgi biologicznej katastrofy. Zarazy. Skażenia środowiska. Albo całkiem nowego, równie strasznego zagrożenia, od którego można się obronić tylko uciekając pod sztuczną osłonę, która ofiaruje bezpieczeństwo, jak bomba atomowa. Ale czy na pewno wszyscy będą mogli się tam zmieścić? A co, jeśli wybuchną choroby, których wcześniej nikt nie znał, bo wytworzyły się dopiero wtedy, kiedy ludzie zamknęli się przed realnym światem?

Te pytania dręczą każdego z nas, prawda? Ja wiem, istnieją jednostki na tyle bezmyślne, które jedynie zastanawiają się, czy wampir i dziewczyna z ulubionego serialu pocałują się, czy też nie, ale ja nie mówię o takich jednostkach, z którymi, wybaczcie, nie mam ochoty mieć nic wspólnego. Wciąż pytamy się siebie samych, co przyniesie nasza przyszłość? Ludzie wciąż zastanawiają się, czy przeznaczenie istnieje, czy też nie, powstają w ten sposób liczne teorie: jedni mówią, że przeznaczenie jest ukształtowane już przed naszym urodzeniem, inni, że wszystko się zmienia, a jeszcze inni, że każdy człowiek, że się posłużę przysłowiem, jest kowalem swojego losu. Czy jakoś tak. Przy pamięci do niezliczonych fabuł książek nie mam zupełnie głowy do przysłów. Ale nie tylko. Ludzie szukają przez literaturę odpowiedzi na to, co stanie się z nimi po śmierci. Czy istoty, które wbrew sobie zostały przeklęte, na przykład wampiry, albo diabły mają szansę na zbawienie? Sięgając po coraz to nowe środki wyrazu literaci starają się opisać nasz dziwny świat i starać się przewidzieć, co stanie się z nim za kilkadziesiąt albo kilkaset lat.

Młodzież także, w pewnym stopniu, zdaje sobie z tego sprawę, na czym, wielu głodujących ludzi ma ochotę sobie zarobić. No bo kiedy doprawi się taką opowieść gorącym romansem, nastolatki marzące o całowaniu się z chłopakiem we Francji, od razu rzucą się do czytania książki czy oglądania filmu na jej postawie. Dlaczego piszę „nastolatki”? Chłopacy, jeśli w ogóle czytają takie książki, interesują się, jak już, inną formą dystopii, bardziej okrutną ( a przez to bardziej realistyczną). Nastolatki zatem dowiadują się, że poza jakimś okrutnym ustrojem w państwie nie zmieni się nic, ale przecież i tak znajdzie się ktoś, kto ten ustrój obali w imię miłości i będzie milusio i dobrze. No, ewentualnie znajdzie jakieś lepsze wyjście z sytuacji, jak znaleźć bezpieczne miejsce w świecie skażonym przez bombę atomową albo przed przyrodą, która wreszcie się buntuje i odwraca przeciwko niszczycielskiemu człowiekowi. Takie dystopie są już bardziej ambitne, po pisarka musi coś poczytać, by nie popełnić jakiegoś żenującego błędu. Jednak zaraza już była, bomba atomowa była i to nie raz i nikt za bardzo nie wie, co jeszcze może być. A co powiecie na eter, powstały po wojnie, prawdopodobnie z użyciem atomu?Czy wiecie, że te piękne, falujące na niebie wstęgi, podobne do zorzy polarnej, są śmiertelnie niebezpieczne?

Aria żyje w kapsule Podu, miejscu zawsze osłoniętym i bezpiecznym od burz eterowych, które niszczą Ziemię. Cały swój czas spędza w Sferach – wirtualnych miejscach, które do złudzenia przypominają świat przed wojną, lub miejsca, które nie istnieją od wieków, na przykład grecką agorę. Jak samo jej imię wskazuje, Aria jest osobą, która pięknie śpiewa, często więc odwiedza wirtualną operę. Jednak jej matka, która jest genetykiem, pewnego dnia wyrusza do innej kapsuły – Bliss i wszelkie wieści o niej giną. Zdesperowana dziewczyna, chcąc dowiedzieć się więcej o matce, razem z podejrzanym synem konsula, jego znajomymi i swoją najlepszą przyjaciółką wybierają się do zepsutej kopuły. Jednak to, co tam się wydarzy, zdecyduje o dalszym losie dziewczyny, tak zaskakującym, że ona sama nie może w to uwierzyć. Wyrzucona poza obszar kapsuł, gdzie wszyscy mają nadzieję, że zabiją ją burze eterowe, Aria poznaje pierwszego Dzikiego w swoim życiu i wyrusza z nim w podróż. Gdzie, dokąd i po co? Ha, smoczki, tego się ode mnie już nie dowiecie.

Już na wstępie powiem, że książka ucieszyła mnie próbą bycia ambitną powieścią, czymś innym niż było dotychczas. Mało spotyka się takich ambitnych rybek w literackim oceanie, już mniejsza o to, jak wychodzi. To chyba dlatego zaczęłam i skończyłam czytać, co jest już wielkim wyróżnieniem dla powieści, jeśli chodzi o moje oceny.

Świat powieści zafascynował mnie swoją surowością i tajemniczością. Szalejące po ziemi leje kolorowego eteru, podobnego do zorzy polarnej czy jego wstążki płynące i falujące na niebie, a także przepastne ciemności intensywnie pachnących lasów czy błyskanie ostrego alkoholu, nazwanego bardzo ciekawie błyskaczem podziałały na moją wyobraźnię, tak samo jak plemiona walczących o przetrwanie ludzi i Krety, czyli Osadnicy, paradujący z Wizjerami w oczach w swoich sterylnie białych kapsułach. W powieściach dla nastolatek zwykle wszystko jest sympatyczne i wygładzone, żeby czytelniczki nie miały potem koszmarów, ale to, co dostałam tutaj miło mnie zaskoczyło. Jest naprawdę niesamowicie, mrocznie i, przede wszystkim, realistycznie. I to mnie najbardziej cieszy.

Autorka całkiem nieźle poradziła sobie także z opisaniem technologii, jaką stosują Osadnicy. Opis wchodzenia do Stref, związane z tym trudności i teorie zostały przedstawione bardzo wiarygodnie, nie ma jakiś logicznych błędów i innych przechadzek po dnie jeziora, jak to bywa innych tego typu opowieściach. W dodatku owe nakładki, które tak uwielbiała Aria, są już niemal – przy stanie wiedzy informatyków z USA – wykonalne, choćby przypomnieć wam o Google Glass, które za jakiś czas wyprą tablety i iPhone (Nie? Nie słyszeliście? Poszukajcie sobie więc w Internecie). Przyczepię się tylko do kapsuł, które nie wydają się oryginalnym pomysłem po tych wszystkich kopułach przeciw promieniowaniu po atakiem bronią atomową, na które mam już alergię z wsypką. Mogła coś pani oryginalniejszego wymyślić, na przykład życie pod ziemią czy coś w ten deseń. Byłoby jeszcze ciekawiej. W dodatku brakuje tu informacji, skąd się eter wziął i czy na pewno mam rację, że w czasach, których Aria nie pamięta wybuchła wojna, w której użyto broni, która obudziła piękny i groźny eter. No ale nie czepiam się za bardzo (nie mogę pozwolić, żeby kolejna recenzja zmieniła się w listę pretensji), bo być może to wyjaśni się w następnych tomach.

Język jest prosty i komunikatywny, czyta się szybko i płynnie. Opisów jest na tyle dużo, by poznać świat, w którym toczy się akcja powieści i na tyle mało, by nie zanudzić potencjalnego, przeciętnego czytacza, złaknionego akcji i tej z bronią i tej, powiedzmy, w której ludzie robią coś wręcz przeciwnego do zabierania komuś życia. Z powodów nie wiem jakich (prawdopodobnie Autorka nie potrafi tego opisać) to drugie jest taktycznie opuszczone, ale i bez tego nie można narzekać na brak akcji opisanej z gracją i zaangażowaniem. Cóż, niechętnie muszę przyznać, że to jest jedna z tych książek, od której można by wymagać ciekawego języka. Czytało się jednak bardzo miło, a to w takich książkach jest najważniejsze.

Fabuła jak to fabuła. Bohaterka zaraz na początku jest wyrzucona, a właściwie wysadzona z poduszkowca na środku pustyni, gdzie następnie spotyka Dzikusa, który dzikusem jest tylko z nazwy, bo tak naprawdę to, jak się później Aria przekonuje całkiem miłe z niego stworzenie. Razem sobie idą i idą, spotykając gdzieś w połowie kanibali z dzwoneczkami odstraszającymi duchy, którzy chcą jeszcze zieloną dziewczynę zjeść, a później zatrzymują się w domu przyjaciela Perry'ego (bo tak się ów przyjaciel Arii nazywa), stojącego na pustkowiu niczym oaza na pustyni, by później znów ruszyć – tym razem do finału i zakończenia, które płynnie przechodzi w początek następnego tomu. Na plus jest na pewno to, że dzieje się dużo od początku, niemal od pierwszej strony, w dodatku starcza jeszcze czasu na przedstawienie głównej na bohaterki i tego, co robi, by czytelnik nie czuł się jak ktoś, kto zasnął w Gdańsku, a obudził się w zakopiańskim szpitalu. Jednak fabuła, jak w wielu innych powieściach tego typu jest niesamowicie przewidywalna. Już od pierwszego spotkania głównych bohaterów wiadomo, że, mimo że na początku nie są zachwyceni tym, że muszą razem współpracować, kiedyś zakochają się w sobie. Przewidziałam również, jak skończy się wątek matki Arii, nie bałam się o życie bohaterów kiedy walczyli z kanibalskimi Krukonami, a Vale'owi już wcześniej złożyłam kondolencje związku jego śmiercią. Szkoda, że Autorka nie wysiliła mózgu i nie zdobyła się na oryginalność. A w świecie eteru miała na to szansę. I to wielką.

Bohaterowie? To właśnie ten moment, w którym Autorka starała się być ambitna, ale nie wyszło. W głównych bohaterach – Arii i Perrym (jego pełne imię to Perigrine, co zawsze mnie śmieszy, bo mi, jako niepoprawnej fance Tolkiena, za każdym razem to imię kojarzy się z Pippinem Tukiem z Władcy Pierścieni, który był małym, wrednym hobbitem) można wyczuć śladowe ilości prób stworzenia wielowymiarowych postaci, będących czymś więcej niż chłopakiem i zakochanym w nim dziewczęciem. Dlatego Aria wyszła nieco mdła i rozmazana, a o Perrym nie wiemy prawie nic, bo albo nie znam się na facetach, albo cierpi na rozdwojenie jaźni czy coś równie groźnego. Znacznie lepiej prezentują się postacie poboczne. Intrygujący i tajemniczy Roar, równie, w gruncie rzeczy, Marron w swoim niecodziennym, jak na tamten świat, domu. No i jest jeszcze całkowita gratka i mój ulubieniec – Cinder, chłopak, który w żyłach ma najprawdziwszy eter, którym, mówiąc delikatnie, może zrobić kuku. Jest to postać mroczna ale także i tragiczna. Przecież każdy mający choć trochę mózgu w głowie odgadnie, co stało się z jego rodzicami, prawda? Tłem są brataniec Perry'ego, jego wredny, kłamliwy brat Vale, Wódz Krwi plemienia Fal, równie wredny konsul, doktor Ward, matka Arii, jej przyjaciółka, ów synek konsula, przez którego główna bohaterka wpadła w tarapaty i kilka innych postaci, tylko zarysowanych, ale za to bardzo ciekawych.

Okładka, jak zwykle, też nie zachwyca. Kolorów nie ma dużo, zaledwie błękit, biel i intensywna czerwień, w dodatku dość chaotyczne rozłożone. Co oznacza ta czerwień, poza tym, że dodaje okładce mroku? A te dziwne nitki miały być eterem czy drzewami? Cóż, panie czy pani grafiku, parę gryzmołów w różne strony dobrej okładki nie czyni. Ubrana na czarno dziewczyna wygląda na jedną z tych sweetaśnych dziewczątek z liceum, które kilka godzin dziennie spędzają na fitness, basenie i makijażu. Przynajmniej mi tak się kojarzy. Wyobrażałam sobie Arię jako twardzielkę w męskich ubraniach, a nie piękność w czarnych rzeczach. Cóż, nikt tak w głębokim lesie nie ma takiej idealnej buźki, to wykluczone. Moim skromnym fotoszopowym oczkiem fale eteru zupełnie by wystarczyły i wyglądałoby to jeszcze bardziej ciekawie.

Rzadko w moich poszukiwaniach natrafiam na książkę, która starała się być ambitna, inna od reszty, ale nie wyszło. Wtedy z groźnej morderczyni, przed którą drżą bestsellery zmieniam się w siostrę miłosierdzia. I tak jest tym razem. Chociaż jest o wiele lepiej niż w większej części przeczytanych przeze mnie dystopii, nie jest to wciąż to, o co mi chodzi. Chociaż Autorka starała się, by powieść była lepsza od innych, a co za tym idzie, zauważona przez poważniejszych czytelników, nie wyszło zbyt dobrze, jakby momentami za bardzo się starała, momentami zapominała, że się stara, a momentami nie miała przemyślanego dalszego przebiegu akcji. A szkoda. Świat, który stworzyła bardzo fascynuje i wciąga. Gdyby nie słabe momenty, jeszcze kilkakrotnie przeszłabym się pośród burz eteru, przewracając kartki tej książki. Naprawdę.

Tytuł: „Przez burze ognia”
Autor: Veronica Rossi
Moja ocena: 5,5/10



czwartek, 10 lipca 2014

Nie zgadzam się na takie powieści. Recenzja książki

Pewnego dnia moja kuzynka kupiła sobie oryginalne conversy, które, jak wiecie, nie są tanie. Dumna poszła do tej swojej budy i .. co? Po tygodniu większość dziewczyn miała takie same. Różniły się tylko kolorem. Te dziewczyny zadały sobie trud kupienia takich drogich butów w Internecie, tylko dlatego, że moja kuzynka miała takie. Kiedy mi o tym napisała, walnęłam głową w klawiaturę komputera. No ale co, ludzie tacy są i to nie tylko w szkole czy w pracy, ale w literaturze także. Na pewno? Zobaczmy.

Suzanne Collins, Autorka znakomitej trylogii Igrzyska Śmierci, wpadła na genialny pomysł: napisała książkę, której akcja dzieje się w przyszłości, przyszłości okrutnej i złej. Przedstawiła to z polotem i lekkością, a jej świat ma ręce i nogi. Opowieść jest mądra i nie jest – że się tak dosadnie wyrażę – dla byle kogo. Daje dużo do myślenia. No i niestety, ma potencjał komercyjny, szczególnie, kiedy spłyci się ją do relacji Katniss-Peeta-Gale. Po ekranizacji, ale nawet już przed nią, utworzył się fandom, a pisemka dla młodzieży produkowały kolejne newsy na temat grającej główną rolę w filmie Jennifer Lawrence. No i pojawiły się naśladowczynie, a właściwie cały nowy gatunek science-fiction nazywany dystopią (od utopii). A o ile Igrzyska to jedyna książka dla młodzieży, która przetrwa lata, bo to świetna rzecz, to wszystkie naśladowczynie (no, ostatnio znalazłam dwa wyjątki, ale nie są one dokładnie tym, co mamy tutaj) ledwo potrafią złożyć zdania podrzędne w swoim ojczystym języku i szybko wyginą. Przykład? Proszę bardzo.

Beatrice mieszka z rodzicami w mieście założonym na ruinach Chicago. Społeczeństwo to jest podzielone na tzw. frakcje. Każda frakcja pełni w społeczeństwie jakąś rolę, na przykład Prawi są prawi, Altruiści muszą bezwzględnie poświęcać się drugiemu człowiekowi, Nieustraszeni są nieustraszeni i bronią prawa, Serdeczni są serdeczni, a Erudyci wciąż rozwijają nowe technologie. W wieku szesnastu lat należy wybrać, to jakiej frakcji będzie się należeć, przed czym są wykonywane Testy Przynależności, aby pomóc w wyborze. Jednak okazuje się, że Beatrice może przynależeć do wszystkich, w każdym razie do większości frakcji jest więc Niezgodna. A Niezgodni nie mają łatwego życia, wręcz przeciwnie. Niezgodni są tępieni.

Mimo tego Tris, bo takie jest nowe imię bohaterki, przystępuje do Nieustraszonych. Tam poznaje pewnego młodego człowieka (tysiąc dolców dla każdego, kto odgadnie, czy ów przystojniak będzie chłopakiem głównej bohaterki czy nie), o intrygującym pseudonimie Cztery. Tak naprawdę nazywa się Tobias i jest niedobrym synem swojego ojca, również z tej frakcji co Tris. Jednak sielanka nie trwa długo. Zaczyna się wojna – konflikt między Altruistami a Erudycją, konkretnie konflikt między rządem Altruistów, a demoniczną babką z Erudycji, której przypadkiem nie wyjawiono pewnych tajemnic. Tak się składa, że giną rodzice Tris, a ona sama ucieka, zdążywszy przedtem zabić swojego przyjaciela. I na tym kończy się książka pierwsza i zaczyna się książka druga. Hm.

Jeśli ciężko mi znaleźć plusy, to nie spodziewajcie się, że pozytywnie ocenię książkę. A tutaj bardzo ciężko znaleźć plusy. Bardzo. W takich okolicznościach z pomocą zwykle przychodzi okładka, ale tym razem i to zawodzi – niestety. Szukamy więc dalej.. dalej.. Całkiem niezły był pomysł z tymi strzykawkami z różnymi rodzajami serum. No i styl Autorki (choć to będzie dość naciągane, ale co tam, i tak już jestem bardzo wredna dla popularnych książek) trzyma się do kupy i całkiem nieźle się to czyta. Szybko. Płynnie. I dzięki temu, jeśli ktoś czyta kilka książek na rok, pomijając oczywiście moich drogich Czytelników, nie zauważy wielu błędów, a wręcz pokocha tę książkę miłością głęboką i prawdziwą. Ot, cała tajemnica powodzenia tego dzieła.

Jak wspominałam wyżej, z okładką nie jest dobrze. Jakieś coś w kręgu ognia, co dziwnie kojarzy się z kosogłosem Katniss, podrobiona recenzja New York Timesa, lub napisana po znajomości i jakieś miasto. Całość szarobura, mało porywająca. Zresztą, czy ja już zapomniałam, że wydawnictwo Amber ma ogólnie słabe okładki?

Bohaterowie nie są pełnokrwiści, jak to jest w Igrzyskach. Tris to walcząca Bella ze Zmierzchu, tak samo mdło nudna i nijaka. Tobias to kolejny przystojniak, ile już może ich być. Przyjaciółka Tris równie nijaka, a reszta bohaterów udaje tylko ludzi, którzy mają jeszcze psychikę. Są puści, nudni, rozlaźli i bez najmniejszych problemów zapomina się o nich po kilku godzinach od przeczytania książki. Co ja mówię. Na świecie jest mnóstwo innych, bardziej absorbujących rzeczy niż przebywanie w towarzystwie takich kukiełek. Co ja mówię. Ukochane z dzieciństwa Gumisie i Smerfy przy tych, poniekąd dorosłych osobach, są postaciami o głębokim charakterze. Każdy psychoanalityk strzeliłby sobie w łeb, gdyby przyszła do niego Tris z przyjaciółmi. Chociaż szczerze mówiąc Tris naprawdę potrzebowała pomocy – ilość zachowań z pogranicza głupoty i kretyństwa klasyfikuje ją jako dobrą pacjentkę szpitala psychiatrycznego. Uuu, mocne słowa, prawda? Ale, uwierzcie, ta książka mnie naprawdę zdenerwowała.

Świat przedstawiony w książce nie grzeszy intelektem. Jak ktoś mądry powiedział czy napisał w Internetach, nie jest to możliwe, by społeczeństwo dało się podzielić na frakcje – wszyscy jesteśmy Niezgodnymi i to jest, niestety, droga Autorko, prawda. Wszyscy jesteśmy nieco mądrzy, nieco nieustraszeni, nieco serdeczni, nieco altruiści.. Każdy z nas jest niepowtarzalną mieszanką. Nie dalibyśmy się zakwalifikować do frakcji, chyba, że ktoś zrobiłby nam pranie mózgu, ale to już inna sprawa. No bo kto, do licha, przez całe życie chciałby być serdeczny? Albo nieustraszony? W gruncie rzeczy, nawet bohaterowie książki mieszkający w Altruizmie albo w Nieustraszoności, mimo że ich dominującą cechą był altruizm czy nieustraszoność, byli i serdeczni, i inteligentni i tak dalej, czyli każdy z nich był Niezgodny. Broń Autorki odwróciła się przeciwko niej, a ja śmiałam się pod nosem, czytając owe wypociny.

W dodatku Autorka nie napisała, co tak naprawdę zniszczyło Chicago. Po prostu zostało zniszczone, bo ludzie zaczęli się nawzajem zabijać. O co? Porównując znów do Igrzysk Śmierci (niestety, podróbka nigdy nie uniknie porównań z oryginałem), tam mamy napisane, jak doszło do straszliwej wojny, po której pamiątką były Igrzyska Głodowe. Każdy kto czytał ten wie, w każdym razie miało to jakiś sens. A tutaj? Cóż, nie wszyscy przejmują się takimi szczegółami. Zresztą i tak miasto nie wydaje się jakoś specjalnie zniszczone, bo i stara karuzela jest, i szkoła, i wieżowce. Raczej nie sądzę, by po wojnie takie rzeczy zostały.

Jeśli chodzi o wątki, jest jeden, doskonale rozbudowany Wątek oraz mnóstwo innych, które są niteczkami, które się rwą i dyndają sobie gdzieś w powietrzu, mniej lub bardziej logiczne. Tym Wątkiem jest oczywiście wątek miłosny – niezwykle ciekawa (czytaj: przewidywalna) opowieść o Tris i Tobiasie (nawet litery ich imion się zgadzają, jakie to słodkie). Pozostałymi, bardziej nielogicznymi i dopchniętymi „na siłę” jest przede wszystkim bezsensowny wątek wojny, z którego nic nie rozumiem, wątek Tris jako Niezgodnej, oraz mniejsze, często się urywające w beznadziejny sposób, dotyczące jej znajomych i przyjaciół, o rodzicach już nie mówiąc. Jej matka jest również Niezgodną, a o ojcu prawie nic nie wiemy, no, chyba żeby pod uwagę wziąć to, że go zabili.

Styl, jak wyżej powiedziałam, jest całkiem lekki i to wpływa pozytywnie na odbiór powieści. Jednak jeśli chodzi o bogactwo słownictwa, nie jest tak dobrze. Kolejna pisarka, która powinna zjeść słownik. Wpisuję ją na górę listy, bo zależy mi na tym, żeby kupić jej jakiś specjalnie lekkostrawny, bo wydaje się być zwykłą białogłową. Pomijając to, punkciki odchodzą do Mrocznej Puszczy, by już nigdy nie wrócić, za opisy, a raczej za ich brak. Pisarka powiedziała nam, że wokół ulic stały baraki i opuszczone domy, w których kryli się Bezfrakcyjni. No dobra, ale jak wyglądały? Poza tym w futurystycznym świecie Tris nie ma nieba. Jakie to smutne, prawda? Biała plama. Autorka też chyba raczej nie patrzy w niebo. Przynajmniej nie często.

Każdy pomysł ma jakiś tam polot. Nawet historia o kurczaku, który uciekł z McDonalda. Sęk w tym, że często sam pisarz nie wie, co ma pisać, albo jak ma napisać. Albo chce, żeby się sprzedało, chociaż intelektem dorównuje twórcom książkowej alternatywy. Jednak Autorka tego bestselleru pewnego dnia, po przeczytaniu kolejnej książki zwanej dystopią czy antyutopią, stwierdziła, że potrafi. Nie ma tu wielkiego potencjału, bo kopie go raczej nie mają, a gdyby jeszcze jakiś jeszcze był, to zginął przytłoczony wątkiem miłosnym. Wystarczy napisać coś podobnego, a kiedy sypnie się groszem agencjom literackim, wypociny sprzedadzą się w bardzo szybkim tempie. Niestety taka jest prawda i nie da się tego zmienić.

Szczerze mówiąc, wszystkie rzeczy, które, mam nadzieję, wypisałam w miarę ludzki i zrozumiały sposób, wcale mnie nie zaskoczyły. Od jakiegoś czasu, mniej więcej od wtedy, kiedy w mediach tych z rodzaju płytkich, pojawiły się zapowiedzi filmu Igrzyska Śmierci, zaczęłam z rezerwą podchodzić do dystopii, tego nowego odłamu SF. Od początku nie wymagałam od tej książki dużo i na szczęście, bo się nie rozczarowałam. Kolejna historia, która zostanie zapomniana za kilka lat. Tak mi przykro Tris, ale musisz się z tym zgodzić.

Tytuł: „Niezgodna”
Autor: Veronica Roth
Moja ocena: 1,5/10

(recenzja archiwalna)