Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydawnictwo HARLEQUIN ENTERPRISES. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydawnictwo HARLEQUIN ENTERPRISES. Pokaż wszystkie posty

środa, 15 października 2014

Kolekcjoner – numer dwa. Recenzja książki

Każdy, kto jakoś tam interesuje się literaturą, wie, że J.K Rowling napisała opowiadanie, w którym występuje ojciec Harry'ego Pottera, ale nie jego duch, tylko żywy James Potter. Owo opowiadanie toczy się w czasach, kiedy Harry'ego w planach nie było i nazywa się prequel, czyli pokazanie, co działo się przed rozpoczęciem właściwej sagi. Czasami ludzie tak robią, bo wpadnie im do głowy jakiś niesamowity pomysł, albo chcą po prostu się wzbogacić. No cóż, różnie bywa, w każdym razie fani takich serii jak „Zmierzch” albo o przygodach Harry'ego czy choćby „Igrzysk Śmierci” (nawiasem mówiąc to ujma dla tak dobrej książki, że napisałam ją w jednej linijce ze „Zmierzchem”!) chcą się dowiedzieć, co było wcześniej. I ja też chciałam, żeby tak było z moją ulubioną serią thrillerów psychologicznych.

Trzeba przyznać, że bardzo zafascynował mnie wątek Alberta Stucky'ego i jego roli w życiorysie agentki specjalnej FBI Maggie O'Dell. Gdzieś było napisane, że kiedy jeszcze nie znano jego imienia i nazwiska, przezywano go Kolekcjonerem, bo kolekcjonował swoje ofiary, a później je powoli zabijał, odcinając im części ciała i podniecając się ich krzykiem. Maggie wciąż wspomina, jak przywiązał ją do słupa i kazał patrzyć na krwawe dzieło. Chciałam o tym przeczytać szczegółowo, jednak ... no, cóż. Książka, która, jak sądziłam, jest prequelem właśnie o Stuckym (zmylił mnie tytuł i fantastyczna, pełna krwi okładka), opowiadała o czymś całkiem innym i w dodatku o czymś, co nie dzieje się jakiś czas po „Zabójczym wirusie”, książce, którą na razie nie mogę przeczytać, bo chrzestna ją zgubiła czy gdzieś zostawiła.

Moje niezadowolenie powiększył jeszcze fakt, że będę musiała przeczytać to na ebooku, bo oczywiście chrzestna tą pożyczyła. Kiedy zasiadłam przed komputerem i zorientowałam się, że nie jest to powieść tylko obszerne opowiadanie, coś w rodzaju mikropowieści, zdziwienie powoli ustępowało złości. To, co zastałam w środku, sprawiło, że niemal dostałam szewskiej pasji.

Na plaży Pensacola niedługo ma się rozpętać huragan. Ratownik wodny, Elizabeth Baliey, odkrywa lodówkę z kawałkami ludzi: torsem mężczyzny, który zginął w czasie huraganu, nogę przestrzeloną kulą i kilka rąk. Tymczasem szef zakładu pogrzebowego, Scott, zawiera znajomość z pewnym człowiekiem, który rżnie ludzi na kawałki i sprzedaje chirurgom. Maggie, która przyjechała na miejsce zbrodni, ma odszukać mordercę. Jej przyjaciel jedzie do szpitala dla żołnierzy, którzy po misji w Afganistanie potrzebują protezy, ponieważ zapanował tam jakiś dziwny wirus, na który umierają żołnierze. W ogóle dzieje się coś niezrozumiałego, a wszystko wskazuje na to, że za tym stoi jakaś wielka korporacja. Gdy w dzień przewidywanego huraganu, Maggie, która wie wszystko o mordercy, co jej się przyda, rusza na odsiecz porwanemu ojcu Liz i Charlotte, pani w starszym wieku mieszkającej nad morzem. Wszystko staje się jasne – morderca porwie swe ofiary, by je poćwiartować i sprzedać. W czasie huraganu nikt przecież tego nie zauważy.

Dołączone do mikropowieści opowiadanie jest jakby kontynuacją, ponoć rozstrzygnięciem całej sprawy zostawionej w mikropowieści. Akcja to znalezienie trupa, jak się domyślam, Joego Blacka i poznanie jego żony.

Bez ogródek muszę stwierdzić, że to najsłabsza książka Autorki doskonałych thrillerów psychologicznych. Plusami są... chyba tylko mrok, jaki posiada ta historia. Bo jednak czuć na plecach powiew huraganu Issac, w nosie gryzący zapach maści VapoRub, a przed naszymi oczyma pojawiają się to młodzi, umierający żołnierze, a to poćwiartowane kawałki ludzi wymieszane z różowawym płynem i upchnięte do turystycznej lodówki. Ale reszta? Oprócz świetnej, jak zwykle, Maggie O'Dell, mnóstwo określeń na sztywniaków nie ma tu nic, co by ciekawiło. Trochę wszystko po wierzchu, mikropowieść pozbawiona normalnego zakończenia a opowiadanie przypominające nieco kadr z podrzędnego filmidła „kryminalnego”. A to tłumaczenie spaprało całą książkę jeszcze bardziej. Pokawałkowane? Eh, a poćwiartowane to synonim i ładnie brzmi, jakby ktoś nie wiedział. Całość nie fascynuje, nie pociąga, nie bawi, nie interesuje. Szkoda, bardzo wielka szkoda, bo ta historia ma wielki potencjał.

Styl opowiastki? Prosty i nieco męczący, jakby pisarka pisała, leżąc w łóżku na świnkę, albo inną chorobę. Albo jakby jej się nic nie chciało i opowieść nią samą nudziła. Bohaterowie? Oprócz Maggie O'Dell i Scotta nic ciekawego naprawdę. Liz to taka wonderwoman, że krzyczeć się chce, Joego Blacka tak naprawdę nie poznajemy, a ojciec Liz i Trish, żony Scotta, nie zachowuje się jak staruszek, jakim jest naprawdę. I gdzie się podział Tully? Gwen? O Nicku to już nic nie mówię.

Czytając już opowiadanie, miałam niemal łzy zawiedzenia w oczach. Taka dobra pisarka, takie świetne powieści, a tu nagle plama! Gorzej – nie wynagrodziła mi tego, że ta książka jednak nie była prequelem o Stuckym. Może trochę przesadzam, ale ja mam takie skłonności do przesadzania i było mi naprawdę źle. Może to kryzys twórczy? Chyba tak, ale wiadomo – kryzys zmniejsza popularność, bo gdybym zaczęła czytać od tej pozycji, wątpię czy bym w ogóle czytała dalej, inne, lepsze powieści. Tak czy siak – nie wiem, czy polecam, chyba że ktoś jest takim napaleńcem jak ja i chce przeczytać wszystkie książki. Wtedy lepiej jest wypożyczyć z biblioteki lub też ściągnąć ebooka, żeby nie marnować kasy i przeczytać o Kolekcjonerze, ale nie numerze pierwszym – idealnie złym Albercie Stuckym, tylko o jakimś tam kolekcjonerku, oznaczonym podrzędnym numerem dwa.

Tytuł: „Kolekcjoner”
Autor: Alex Kava
Moja ocena: 3/10

(recenzja archiwalna)


sobota, 13 września 2014

Labirynt schematów. Recenzja książki

Ktoś wie, co to są mikropowieści? Tak, wiem, ktoś tutaj podniesie rękę jak w kochanej szkółce, że nic takiego na ojczystym języku nie było. Więc tłumaczę. Mikropowieści to coś pośredniego między powieścią a rozbudowanym, długim opowiadaniem. Ot, powieść, która nie kończy się szybko, nie ma w niej dużej ilości bohaterów i wątków. Sama z mikropowieściami spotkałam się dopiero niedawno, a była nią pewien thriller, o którym będzie jeszcze mowa i, trzeba przyznać, zainteresował mnie ten gatunek. To coś nowego dla mnie. A ja piekielnie lubię nowe rzeczy, trzeba przyznać.

Po ostatniej wizycie u chrzestnej znalazłam kolejną ciekawą, jak myślałam, pozycję z gatunku thriller. Książka miała ciekawą okładkę, od razu skojarzyła mi się z płytą „Fallen” Evanescence, co, oczywiście, wywołało same dobre skojarzenia. Przekartkowałam ją, zadowolona, że są to dwie mikropowieści, aż czterysta stron, więc czytanka będzie więcej. Mmm... Od razu, oczywiście za pozwoleniem, wyniosłam książkę z domu i już w drodze powrotnej zaczęłam czytać. Zapowiadało się, trzeba przyznać całkiem nieźle.

Sarah Fontaine, mikrobiolog, niedawno wyszła za mąż za Geoffreya – przystojnego, eleganckiego mężczyznę, w którym była straszliwie zakochana. Jednak kiedy wyjechał do Londynu, w nocy zadzwonił do niej telefon – pracownik dyplomacji, Nick O'Hara, zawiadamia ją, że mąż jej zginął... w Berlinie. W hotelu, w którym się zatrzymał, wybuchł pożar. Kobieta nie wierzy w śmierć męża, tak samo jak Nick i rozpoczynają śledztwo. Wplątują się także w romans i tajną misję CIA i FBI, którą ciapowaty O'Hara komplikuje. Mocno komplikuje. Sarah powoli dowiaduje się prawdy o własnym mężu i powoli dowiaduje się, kim był, a co za tym idzie – odkochuje się i zakochuje się w Nicku. Przedtem muszą jednak uciekać, kryć się, chować, żeby w końcu doszło do finału w Amsterdamie – strzelaniny i wchodzenia na dach całkiem w stylu Autorki. No i, niestety, happy endu.

Druga opowieść to historia innej pary. Victor (skąd ja znam to imię..?, czy ktoś taki nie chodzi ze mną do klasy, hm?), mikrobiolog, jest ścigany przez kogoś, kto chce go zabić. W uciecze przez tajemniczym zabójcą zatrzymuje samochód, który prowadzi Cathy. Od razu zakochuje się w niej, a ona w nim, a po wyjściu ze szpitala ich losy się łączą, gdy przyjaciółkę Cath zabija tajemniczy gość, który szuka filmu, który w czasie ucieczki zgubił Victor. Teraz razem, gdy człowiek ten poluje na nią, uciekają, jednak nigdzie nie są bezpieczni – facet idzie tam, gdzie oni. Po jakimś dłuższym czasie dowiadują się, że Victor zna dość szczegółów o nielegalnej produkcji broni biologicznej – morderczej mutacji czarnej ospy. Podwójna misja Victora i jego załogi złożonej z przyjaciół i Cathy,kończy się powodzeniem – w czasie pożaru w teatrze Saracen giną wszyscy źli ludzie produkujący broń, która mogła zabić tysiące ludzi. Para natomiast bierze ślub.

Język się polepszył,to pewne. Jest nieco więcej opisów, wszystko łatwiej sobie wyobrazić, akcji jest wystarczająco dużo, żeby nazwać książką świetną przygodą. Bo ciągle się coś dzieje i w to w zatrważającym tempie. Strach, ucieczki, w końcu stawianie czoła przeszkodzie do szczęścia. Tak, to już jest bliższe nazwania sensacją niż poprzednia książka Autorki, którą miałam wielką, niebywałą przyjemność przeczytać. W dodatku połknęłam tę książkę w dwa dni w bardzo ograniczonym czasie, mniej więcej jedna mikropowieść na dzień. I nie wiem komu to zawdzięczać: mojej wprawie w czytaniu, czy też temu, że Autorka jednak ma talent do pisania lekko i konkretnie. Na plusa zasługuje także polski akcent – agent FBI Polowski, został przedstawiony jako sympatyczny i, co więcej, sprawiedliwy i dobry facet, przyjaciel i dzielny człowiek. Jestem zaskoczona, bo to już trzeci pozytywny obraz w Polaka w amerykańskiej literaturze, z jaką miałam do czynienia.

Nie potrzeba specjalnego wykształcenia, żeby zauważyć braki i minusy tej powieści. Z tego, co napisałam powyżej, widać, o co mi głównie chodzi, prawda? Tak. Zaczytując się w przygodach Victora i Cathy miałam wrażenie, że czytam to samo co w opowieści o Nicku i Sarah. Jeden z bohaterów jest mikrobiologiem, tu i tu bohaterowie uciekają przed mordercą, tu i tu włażą na dach, tu i tu nie wierzą FBI i CIA, tu i tu coś niedobrego dzieje się u szczytu władzy, tu i tu bohater miesza szyki perfekcyjnej tajnej misji, tu i tu główny bohater zakochuje się w głównej bohaterce, która jest trzydziestoletnią, poranioną, bezbronną, delikatną, kruchą i sprytną kobietą. I co jeszcze? Tu i tu bohaterowie dopiero na końcu wyznają przed sobą miłość i co jeszcze? Tak, wiem. Tu i tu dialogi są słabiutkie. Tak słabiutkie, że myślałam, że tłumaczce coś padło na mózg. Sprawdziłam w Internecie oryginał i jeszcze gorzej. Coś w rodzaju Baby, I enjoy make love with you Dosłownie. Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać.

Zresztą w poprzedniej książce Autorki schemat był podobny. Znów intryga gdzieś w rządzie, dwóch zakochanych ludzi, pościgi, strach przed śmiercią i tak dalej. No i faceci są tacy mydełkowaci (Victor był na dobrej drodze do bycia normalnym bohaterem, ale niestety...), a panie inteligentne, skromne i delikatne. Ile, pytam, można pisać o tym samym?

Jak już powiedziałam, dialogi siadają, tak samo, jak niektóre sceny. W ogóle większość rzeczy dzieje się tak szybko, że trudno się połapać i zdecydowanie za szybko jak na kryminał, przez co wiele rzeczy staje się naciąganych i zupełnie nielogicznych, dziwnych i głupich. I to właśnie denerwowało mnie bardzo w obu historiach. Ja rozumiem, że akcja musi być szybka, ale to nie oznacza, że wszystko się dobrze kończy, że wszystko się tak bardzo udaje bohaterom.. Przez to książkę tę czytało się dziwnie - język i pomysł straszliwie kontrastował z fabułą. No może język nie za bardzo, przez te wyznania miłosne i tkliwe sceny rodem z osiemnastowiecznych szmatławców (mówię tu oczywiście o romansidłach, które również, niestety, wtedy istniały na tym świecie). Ale fabuła... Milion zmarnowanych szans.

Trochę się pogubiłam w tym labiryncie schematów. Miałam wrażenie, że drugi raz czytam to samo, raz pomyliły mi się imiona. Jednocześnie, choć wstrzymywałam oddech przy niektórych scenach, inne (czyli miłosne) niemiłosiernie mi się dłużyły. Ile, do licha, można o tym pisać? No ile? Żeby jeszcze to było ładnie opisane, ale gdzie tam. Więcej romansu niż kryminału, to drugie wciśnięte na siłę. I co? Druga książka Autorki, kolejne rozczarowanie. Kiedy natrafię na idealną mikropowieść, w której nie będzie żadnych labiryntów? Aaa, nie, labirynty mogą być. Byle tylko nie schematów, proszę!

Tytuł: „Labirynt kłamstw”
Autor: Tess Gerristen
Moja ocena: 3/10

(recenzja bardzo archiwalna) 

Serdecznie zapraszam do komentowania także poprzedniej recenzji. 

czwartek, 28 sierpnia 2014

Pech chodzi po pisarzach. Recenzja książki

Czasem po wielkich emocjach trzeba ochłonąć. Po jakimś widowiskowym filmie albo jakiejś książce, która fascynuje tak bardzo, że nie można się po prostu oderwać, trzeba ostudzić emocje. Słuchając na przykład muzyki albo czytając inną, o wiele skromniejszą książkę. Czasami też jest tak, że chce się jeszcze więcej euforii i zainteresowania, więc sięga się po książkę innego, ale równie dobrego Autora i zagłębia w lekturze.

Po "Czasie honoru", książce, a właściwie dwóch książkach, które po prostu opętały mnie, postanowiłam wrócić do kryminałów, do dwóch, jak sądzę, najlepszych Autorek tych książek, szczególnie że w moje łapki wpadła jedna z najnowszych powieści z cyklu o Maggie O'Dell, sympatycznej agentki specjalnej FBI. Ot, jak się na człowieku odbijają tematy wojenne. No ale to szczegół. Ponieważ tytuł przypominał mi film "Czarny Czwartek" (Janek Wiśniewski padł!), zabrałam się z przekonaniem, że to będzie niesamowicie dobra rzecz. Ta pisarka jest przecież bardzo dobra marka, jak sądziłam po wcześniejszych powieściach. Miałam nadzieję, że chociaż powieść nie jest gruba, to znów wybiorę się na polowanie na psychopatycznego mordercę. Miałam nadzieję.

W gigantycznym centrum handlowym Mall of America, w czasie Świąt, dochodzi do zamachu terrorystycznego. Trzy plecaki, które miały służyć czemuś innemu przynajmniej w oczach zamachowców, którzy o niczym nie wiedzieli, wybuchają, doprowadzając do maskary. Na miejsce zbrodni przyjeżdża Maggie i jej ... hm... przyjaciel Nick, który teraz jest ochroniarzem. W całą sprawę wplątana też jest pewna dziewczyna, Rebecca i Patrick, przybrany brat O'Dell. Szybko okazuje się, że sprawa ma wiele związanego z terroryzmem, polityką i dawniejszej zbrodni jeszcze sprzed WTC. Okazało się, że pewien mężczyzna towarzyszył wtedy zamachowcom, jednak nikt nie mógł ustalić jego tożsamości. W tej powieści to właśnie on stoi za atakiem na centrum handlowe, pisarka nadała mu nawet imię i nazwisko. Akcja książki, która rozgrywa się zaledwie w przeciągu kilku dni, polega na ustaleniu, kto stoi jeszcze wyżej niż ów zamachowiec i zleca to wszystko, a także unieszkodliwieniu ataku na lotnisko w Phoenix.

Największym plusem tej części jest tajemniczość i ciekawy temat. Bo przecież pisarka oparła to na faktach, jak pisała. A fakty są zdumiewające. Otóż to, że w '95 ludzie faktycznie widzieli jakiegoś trzeciego zamachowca, tylko że nikomu nie udało się dowieść, kto to był. Dlatego wszystko jest otoczone tajemniczą mgiełką, fascynującą i zmuszającą do czytania dalej. Fajnym przerywnikiem był także sam temat terroryzmu. Bo u tej Autorki miałam do czynienia tylko z psychopatycznymi mordercami.

Jednak zawiodłam się na tej książce i to ciężko. Bo weźmy bohaterów. Maggie stała się bezpłciowym stworzeniem, pozbawionym cech (wszystko, co miała najlepsze, odleciało w siną dal), Nick to tylko przystojniak, Patrick jest tylko młodym chłopakiem.. Jeszcze Rebecca zachowała nieco własnych, oryginalnych cech charakteru i nawet ją polubiłam - ot taka sympatyczna studentka z ładną fryzurą, jak widać, żywiąca do Patricka pewien rodzaj sympatii. Bogu niech będą dzięki.

Akcja zbyt porywająca nie była, jeśli oczywiście mamy porównać do innych książek tej samej pisarki. Dwieście i trzydzieści strony klepaniny o niczym. Śledztwu też zabrakło tej ciekawej, sensacyjnej strony. Po prostu pisarka pokpiła sobie temat. Pisanie bez entuzjazmu, nawet się zmuszając, nie świadczy o tym. Powieść może być niedorobiona w warstwie, na przykład, psychologicznej bohaterów, ale uważam, że książka napisana z pasją zakryje wszystkie takie defekty. Kiedy nie piszemy z pasją, tylko dlatego, że „zaczęłam, kurde, muszę skończyć”, to wyjdzie twór zupełnie nijaki tak jak tutaj. Bezbarwne, niewciągające, mało klimatyczne, szybkie, jakby pisarka chciała szybciej skończyć, a przez co mało logiczne i interesujące. Lubię wgłębiać się w fabułę, ale kiedy jest szybka, jednowątkowa i czasami śmiesznie nielogiczna, dostaję nerwicy. Rozwiązanie śledztwa nie jest jasne ani ciekawe, raczej oklepane, ale także mało mnie obchodziło. Bo przecież tak naprawdę nic się nie stało. A może coś się stało, tylko mnie to nie obchodziło? Całkiem możliwe. Pierwsze sześć powieści o Maggie było ciekawych, emocjonujących i bardzo dobrych. Dlaczego? Bo pisarka lubiła o tym opowiadać, to było dla niej ciekawe. Miała ciekawe pomysły na fabuły, pisanie sprawiało jej przyjemność. A teraz? Zorientowała się, że Maggie jest dobrą maszyną do robienia pieniędzy, więc kolejne powieści są już tylko marketingiem. Dlatego są takie kiepskie.

Język jest nudnie prosty, już o opisach wolę się nie wypowiadać, żeby jeszcze bardziej się nie rozczarować, lepiej będzie, jak o tym zapomnę. Pisarka nie ma ciekawego, porywającego stylu, barwnego słownictwa, czegoś, co by wyróżniało tę książkę. Przeciętny zasób słownictwa, przeciętne budowanie zdań, przeciętna intryga. Nie ma już tych porywających kawałków, opisów, nic. Nuda, co przyjęłam z wielkim zaskoczeniem.

Połowy ulubionych bohaterów z cyklu nie było. J.R Tully, Emma, Gwen, Julia Racine i gdzieś sobie poszli, zostawiając Maggie z tym Nickiem, który, jak już pisałam wyżej, robi się coraz bardziej masłowaty i ciotowaty. I oczywiście nigdy razem nie są, co wkurza. Boże, ile to Autorka będzie to ciągnąć? To wkurza, irytuje i coś jeszcze. Wnerwia mnie to. Nie byłoby lepiej, gdyby skończyła już ten wątek? Ot, wzięliby ślub, albo zostałby Nick zabity.

Sama sobie się dziwię, że ta recenzja jest taka krótka – w OpenOffice zajęła mi nie całe dwie strony, z czego większą część i tak poświęciłam na własne rozważania. Przecież kiedyś tak lubiłam tę pisarkę. Mistrzyni thrillera psychologicznego, pierwszy thriller w mojej rozwijającej się prężnie karierze mola książkowego. Osoby, której książki są sensem życia. I co? Najlepsze thrillery? Rozczarowało mnie bardzo i w dodatku nie było o czym pisać. Ot, pusta rzecz, coś nieciekawego. Autorce wyczerpały się pomysły? Tak naprawdę nie che jej się pisać serii? A może miała zwyczajnego pecha? Takiego pecha, który zwykle chodzi po pisarzach, że człowiek czuje się wypompowany jak balon i nie wie, co by tu napisać, bo w głowie nie ma żadnych pomysłów? Tak, często zdarza się to pisarzom. Każdemu pisarzowi.

Tytuł: „Czarny Piątek”
Autor: Alex Kava
Moja ocena: 3,5/10

(recenzja archiwalna) 

To taka tam recenzja archiwalna, ale powiedzcie mi lepiej, co myślicie o takich wcięciach? Jest lepiej? Gorzej? Mam całkowicie rozdzielić akapity? Ponieważ ciągle się waham (chociaż tak, w sumie, nie byłoby źle), powiedzcie, co o tym myślicie. 

środa, 13 sierpnia 2014

Łowca ludzkiego czasu. Recenzja książki

Po trzecią, chyba najgrubszą powieść z cyklu o agentce specjalnej Maggie O'Dell, sięgnęłam ze świadomością, że to będzie dobra, wciągająca powieść, szczególnie, że opis na okładce wskazywał na prawdziwą literacką przygodę. Kiedy słońce schowało się za drzewami w naszym ogrodzie i kiedy wszystkie ptaki, które z mamą hodujemy, wlazły do kurnika, wzięłam w rękę tę książkę i otworzyłam na pierwszej stronie, nie mogąc się doczekać lektury. Tak, tak. Te powieści mnie opętały, szczerze mówiąc i to tak, że nie patrzę już na czas tykający w zegarze ani na plecak wypchany książkami ze szkoły (niedługo wakacje!).

Członkowie tajemniczej sekty bronią się w domku letniskowym wypchanym bronią, a kiedy dowiadują się, że są otoczeni przez FBI, popełniają samobójstwo połykając tabletki wypełnione cyjankiem, wraz z agentem Deanleyem. Jeden z chłopaków jednak wypluł tabletkę i dostał się do więzienia. Tymczasem podczas spotkania Kościoła Duchowej Wolności ginie córka senatora USA, Virginia. FBI, razem z agentką specjalną Maggie O'Dell, odkrywają jej ciało po anonimowym telefonie w dość osobliwej pozie z prawem jazdy wepchniętym głęboko do gardła i tabletką z cyjankiem. Tully, Maggie i detektyw Julia Racine zostają wciągnięci w dziwne osobliwe znikanie kobiet : nawet jakaś tam bezdomna, topielica, później makrelka i kilka innych, a przy każdej z nich okrywane są trójkątne ślady po statywie. Tak, po statywie do aparatu fotograficznego. A w dodatku do Kościoła wielebnego Evetta (który, mówiąc nawiasem, jest erotomanem jak ich mało) należy matka O'Dell, Kathleen, alkoholiczka i maniakalna niedoszła samobójczyni.
Mordercą jest chory psychicznie fotograf, łowca dusz. Człowiek, który chce zobaczyć i sfotografować i zobaczyć uciekającą z ciała duszę. W końcu ów człowiek, na oczach Maggie, popełnia samobójstwo, wkładając sobie rewolwer do ust i w tym samym momencie robiąc zdjęcie. Każe dać to na okładkę pamiętnika matki – dawnej zgwałconej kochance wielebnego Ojca, założyciela sekty. Chęć sławy i maniakalne pragnienie zobaczenia duszy musiał zapłacić własnym, nędznym życiem.

Temat był bardzo ciekawy, fakt. Sekta. Autorka pokazuje tam spustoszenia, jakie dokonują manipulacje przywódców ( w tym przypadku przywódcy sekty) sekt, które poprowadziły członków Kościoła Duchowej Wolności do zbiorowego samobójstwa kapsułkami cyjanku. I do szalonego rozumowania, że wszyscy są dziećmi Szatana, a może Szatanami. Spustoszenia moralne u kobiet, które wykorzystuje wielebny do zaspokojenia własnych żądz: tak naprawdę nie testuje ani Alice ani Kathleen tylko zaspakaja swoje chore popędy. I to jeszcze nic ze sceną straszliwego ojcobójstwa Aarona, który położył węża boa na ramionach własnego ojca, kiedy Evett stwierdza, że ten dopuścił się zdrady. To chyba jest najbardziej jaskrawe tło dotychczasowych powieści Autorki, przy których krwawe jatki Stucky'ego to konik na biegunach przy ogierze wojskowym, przynajmniej do mnie przemawia bardziej. Ponieważ sekty są teraz wszędzie, a wystarczy wejść na jakąkolwiek stronę internetową, by przekonać się, że manipulacja ludźmi w różnych „nowych” religiach jest bardzo powszechna. Żeby nie wspominać scjentologów.. I tak naprawdę nie wiadomo, kto był gorszym łowcą dusz – ojciec czy synek. Synek tylko zabijał, by stworzyć zdjęcie idealne, dotrzeć sprawiedliwe do sławy, popatrzeć na uciekającą duszę. A ojciec kradł dusze nie zabijając i tworząc z żyjących ludzi zastraszone, opętane paranoją roboty.

Język pisarki jest już bardziej finezyjny, coraz lżejszy, zgrabniejszy i delikatny. Słownictwo wciąż się rozszerza, opisów jest już coraz więcej, są coraz bardziej plastyczne, już coraz lepiej można wczuć się w klimat. Historie stają się coraz lepsze, bardziej przemyślane i ciekawe, coraz bardziej splatają się w misterne intrygi. Portrety psychologiczne coraz bardziej się pogłębiają, odbywamy wycieczki do wnętrz coraz gorszych przestępców, coraz bardziej dopingujemy Maggie w poszukiwaniach zbrodniarza, wkręcamy się, nie możemy się oderwać. Przynajmniej tak było ze mną. W końcu już nie wiedziałam, czy łowca łowi tylko dusze, czy tylko czas. Bo czasu dużo mi złowił, oj dużo. No i, to też trzeba przyznać, dałam się wprowadzić w pułapkę. Podejrzewałam wszystkich, ale Bena, mordercę, na końcu. Ah i dość śmieszne słownictwo Justina, który przed większością rzeczy dodawał „popieprzone”. Wyobrażałam sobie, że tam jest napisane 'fuck' i śmiałam się jak głupia do sera.

Minusami są przede wszystkim niektóre rzeczy, których pisarka nie napisała, nie wyjaśniła. Owe niedomówienia, jak na przykład, brak wytłumaczenia manii Bena. No bo chyba nie tylko mania sławy? Bo jeśli tak, to dlaczego zabił się? Szkoda, że się nie dowiedziałam.. Brakowało także zbliżenia psychologii wielebnego Ojca z sekty, nawet jednego rozdzialiku z jego perspektywy. To też wielki żal, bo każda nowa wyprawa w psychikę kogoś... hm.. specyficznego jak twórca sekty to dla mnie nie lada przygoda.

Te thrillery stają się z każdym następnym tomem coraz lepsze. Każda następny morderca, z jakim spotyka się Maggie jest gorszy, straszniejszy a ona sama coraz lepiej ukazana. Z każdym następnym tomem akcja jest coraz bardziej logiczna i frapująca, z każdym następnym tomem przekonuję się do amerykańskich thrillerów i w ogóle do tej części literatury. Ten tom bardziej wciągnął niż dwa poprzednie, zajął moje myśli, zafascynował i omamił. Pisarka naprawdę ma dość nieprzeciętny talent do akurat do tego rodzaju książek. Boję się, że następna powieść będzie jeszcze bardziej fascynująca, o rajuśku.

Jak już wcześniej napisałam, książka ta kradnie czas. Co prawda, przeczytałam ją w jeden dzień, nie słuchając ludzi, którzy próbowali mnie nakłonić na wizytę u kuzynki, czym naraziłam się mamie. No ale uznałam, że tym razem pozwolę jakiemuś łowcy, ukrytemu w kartkach powieści, wyrwać ze mnie nieco mojego bezcennego czasu i przenieść się do rzeczywistości wykreowanej przez pisarkę. Ale nikt nie mógł mnie związać, udusić, nic z tych rzeczy. Sama, dobrowolnie, oddałam minuty, sekundy i godziny. Żeby usiąść i przeczytać.

Tytuł: „Łowca dusz”
Autor: Alex Kava
Moja ocena: 6,5/10


(recenzja archiwalna) 

środa, 2 lipca 2014

Osaczona romansami. Recenzja książki

Po zakończeniu dostępnych mi powieści z cyklu o przygodach dzielnej agentki FBI Maggie O'Dell rozejrzałam się za jakimś następnym kryminałem, thrillerem czy czymś, gdzie będzie śledztwo, krew i inne takie fajne rzeczy, w których ostatnio zasmakowałam. Niestety, oprócz Alex Kavy nie miałam niczego innego w zasięgu wzroku. I wtedy w oko wpadła mi książka – była cienka, a na okładce przedstawiono nóż ubabrany krwią. Ponieważ podobną okładkę miała mikropowieść Kavy, uznałam, kierując się jedynie nosem, że będzie to coś ciekawego i dobrego. Książka gruba nie była – pomyślałam, że to dobrze dla mnie, bo szybciej skończę. Pożyczyłam więc powieść od cioci, która z radością mi ją dała, bo ona teraz nie ma czasu na czytanie,rozsiadłam się więc w fotelu i, panie i panowie, zaczęłam czytać.

Miranda Wood wpakowała się w niezłe kłopoty, kiedy postanowiła zerwać ze swoim kochankiem Richardem Tomainem. Facet był bardzo, bardzo nachalny, a ona miała wyrzuty sumienia, ponieważ ukochany miał żonę i dwójkę dorosłych już dzieci. Nawet chciała się zwolnić z pracy w redakcji pisma, w którego Tomain był właścicielem. Kiedy mężczyzna oznajmia jej przez telefon, że właśnie do niej idzie, Miranda po prostu ucieka z domu. Po powrocie zastaje Richarda, i owszem w łóżku i nagiego, ale .. nieżywego. A obok leży jej nóż, w który w normalnych warunkach służy do cięcia mięsa i tortów. Panna Wood zostaje oskarżona o zabójstwo. Na wyspę przyjeżdża Chase, brat zabitego w charakterze pocieszacza wdowy i dwójki dzieci. Jednak od razu czuje, że coś jest nie tak, szczególnie gdy domniemana morderczyni wychodzi z więzienia za kaucją, którą ktoś anonimowo wypłacił z banku. Razem z Mirandą wplątują się w amatorskie śledztwo, ale zegar tyka i ktoś chce zabić Wood. Kto? Odpowiedzi próbują znaleźć w posiadłości i prywatnym królestwie Richarda, a między nimi zaczyna się coś iskrzyć.. W końcu rozwiązanie zagadki staje się zaskakujące. Okazuje się, że winnymi były osoby, które były najmniej podejrzane – zagadkowa kochanka podrzucająca do Richarda bolesne liściki, podpisująca się jako M i osoba związana z Tomainami. No i na końcu – a jak żeby inaczej – mamy happy end. „Dobry” Chase Tomain i skrzywdzona, niewinna Miranda odnajdują się i kończy się z resztkami niewiary.

Na plus będzie zdecydowanie panna St. John, moja ulubiona postać w powieści. Miła, wesoła siedemdziesięciolatka, której narzeczony zginął gdzieś na jakiejś wojnie, wraz ze swoim psem – osoba inteligentna, dowcipna i sympatyczna. Bardzo sympatyczna. Ma coś w sobie z dam z powieści Montgomery – jakąś taką ekstrawagancką archaiczność, babciowatą mądrość i rozbrajającą naturalność. Tak, panna St. John to świetnie wykreowana postać. Polubiłam także inną figurkę, co prawda stojącą na uboczu, ale również świetną. To Cassie, skrót od Cassandry. Cassie nie jest ładna, ale za to inteligentna. Żyje w cieniu swojej rodziny, uważnie śledzi rozpustę ojca, jego stosunki z dziadkiem i naprawdę stara się pokazać, że nie tylko jej brat bliźniak jest czegoś wart. Tak, naprawdę polubiłam te postacie, a to dowód, że Autorce udało się stworzyć autentyczne sylwetki i dobrze opisać ich psychikę.

Nieco zdziwiłam się, patrząc na tylną okładkę. Wydawnictwo Harlequin, znane z pięknych, jakże oryginalnych i porywających powieści romantycznych w miękkich okładkach ze zdjęciami przytulonej pary w jakiejś ładnej scenerii, sprzedawanych za grosze. Aż z wrażenia weszłam na stronę internetową tego wspaniałego wydawcy. Tak, zgadza się. Oprócz tych cudownych powieści wydawca zdecydował się także na powieści psychologiczne i kryminały, oczywiście z wątkiem romantycznym. Ja nie mogę.

Ponieważ bardzo cenię sobie to wydawnictwo, byłam już nieco uprzedzona, kiedy otwierałam książkę. No i proszę: list do czytelników, w którym pisarka opowiada nam, w jaki sposób polubiła romanse (nazywane inaczej wiadomą nazwą) i w jej pierwszych ośmiu powieściach kryminalno – sensacyjnych umieściła wątki miłosne. Dziękuje także wydawnictwu za to, że chciało, z łaski swojej, wydać to. Jakie to wzruszające i romantyczne! Później jest jeszcze lepiej – spis głównych bohaterów. Już chciałam powiedzieć na głos 'What a fuck?' ale powstrzymałam się, bo czytałam na przyjęciu rodzinnym, gdzie chrzestna zrozumiałaby, co gadam. Przeszłam więc od razu do treści, tłumacząc sobie, że spis może się przydać dla mniej rozgarniętych czytelników.

Po pierwsze. Bohaterowie. Miranda kojarzyła się z mi się z Mirandą Kiss, bohaterką jakże udanego opowiadania z antologii „Bale z piekła rodem” czy jakoś tak. Taka niewinna, naiwna dziewczynka, która nie miewa romansów, mieszka w domku imitującym domek wiejski i ogólnie ciężko przeżywa to, że Richard tylko ją wykorzystywał. Ot, taka sobie młoda dziewczynka, żyjąca wśród pastelowych kolorków. Nic specjalnego, mdłe, chodzące dobro. Chase. Superprzystojny, czarna owca w rodzinie, silny, sprawny, mądry, odważny, wytrzymały tak, że nawet by nie jęknął, gdyby wszyscy diabli polali mu skórę smołą, o ile Miranda była obok. Och. Kocha pannę Wood miłością idealną, nie tylko jej pożąda, ale i kocha jej duszę. Romeo, Wener, Kmicic, Winicjusz i tysiąc innych idealnych kochanków z Edwardem ze „Zmierzchu” na czele, skrzyżowanych z Rolandem, Zawiszą Czarnym, Supermanem i dobrą dupą. Mhm, miam..a może ble, ble, ble. Tak. Ble, ble, ble. Szczególnie że Autorka traktuje wszystko piekielnie poważnie i tylko raz ironizuje. Można się poryczeć z rozpaczy, gdy ta dwójka w końcu łączy się, tym razem bez żadnych braków zaufania.

Opisy, kochana pisarko, to gdzie. A takie małe cuś, taki, wydawałoby się drobiazg w kryminałach coś się nastrój grozy i akcja nazywa? Hę? Nie żadne intrygi i knowania mafii, tylko afekt. I ta piękna scenka, gdzie morderczyni Richarda wkłada sobie rewolwer do buzi? To nie mogła się inaczej zabić? Nie wiem, w łeb sobie strzelić. A Mirandzie to schodki przeciwpożarowe strzeliły w rękę, jeśli później była w szpitalu? Gdzie to jest napisane? Chyba coś przeoczyłam, rozumiem, nie ma sprawy.

Język jest taki prosty i pretensjonalny, że boli piekielnie. Ze sceny erotycznej Autorka rezygnuje, w porządku. Plastycznie to napisane nie jest, bynajmniej, ale topornie też nie. Czyta się całkiem lekko i bardzo szybko, bo dużo się dzieje, to fakt, choć i to przedstawiono dość chaotycznie i ogólnikowo. Bez żadnych dygresji, powierzchowne opisy uczuć, czasem nieścisłości. Dzięki temu jest tu dość.. hm, powiedziałabym szarawo i tylko dwoje bohaterów wprowadza tu dużo światła, bo główni bohaterowie to, jak już wyżej powiedziałam, nieco nieudani, a reszta to tłumek postaci wyciętych z białej kartki papieru. Osobiście nie przekonała mnie także nienawiść mieszkańców miasteczka, a także zachowanie panny Wood po zapłaceniu kaucji. Ogólnie wygląda to tak, jakby pisarka wepchnęła kryminał do romansu, a nie odwrotnie.

To taki lekki szok. Po świetnej serii o Maggie O'Dell, z wyżyn thrillerów, spadłam w dół sympatycznych romansidełek z jednym trupem, w dodatku humanitarnie zabitym. Po tym nożu i tytule spodziewałam się czegoś lepszego. Fascynującej opowieści o kobiecie uwikłanej w ponurą, straszliwą sprawę i swoje uczucia, których wcześniej nie znała. I rozczarowanie było wielkie. No ale co? Czego można było się spodziewać po moim ukochanym wydawnictwie. No raczej nic dobrego. No, ale w końcu spojrzałam na książkę z lepszej, jaśniejszej strony. Bo prawda, nie można przez cały czas tłuc tematu psychopatycznych morderców i ich dzieł, ponieważ, jakby nie patrzeć, można od tego sfiksować. Dlatego jako przerywnik można przeczytać coś lekkiego, słodkiego i bajkowego z nutką kryminału w tle. Poczuć się na chwilę tak, jakbym była osaczona romansem.

Tytuł: „Osaczona”
Autor: Tess Gerristen
Moja ocena: 5,5/10

(recenzja archiwalna) 

czwartek, 5 czerwca 2014

Dotyk dobrego thrillera. Recenzja książki


No nie, miała być niespodzianka. A tu wszystko popsuł tytuł, bo po nim można zorientować się, co akurat przeczytałam. Tak, właśnie zaczęłam czytać psychologiczne thrillery, by odpocząć od tych wciąż takich samych paranormal romansów, które mnie, jako estetkę, ranią dogłębnie. W ogóle, jak wiadomo, w tych książkach jest najwięcej sztywniaków (w sensie umarlaków), co sprawia, że zaczynam się cieszyć. Tak! Psychopatyczni mordercy, trupy, FBI i inne tego typu rzeczy.. Tak, tak. Przebrnąwszy przez kolejną powieść o wesołej szkółce potworków i dziewczynie – demonie i stwierdziwszy, że się porzygam tymi książkami, entuzjastycznie sięgnęłam po mój pierwszy thriller, powieść pożyczoną od chrzestnej – prawnika.

W prowincjonalnym Platte City w stanie Nebraska, nad rzeką, zostają znalezione zwłoki chłopca. Wygląda on na ofiarę straconego niedawno Jefferysa, jednak, z oczywistych powodów, to on nie był sprawcą. Szeryf, Nick Morrelli, lepszy w uwodzeniu kobiet niż w dochodzeniu, nie potrafi rozwikłać tej sprawy. Do miasteczka więc przyjeżdża piękna agentka FBI, Maggie O'Dell, specjalistka od portretów kryminalistów. Jednak trop wciąż im się myli, bo niemal wszystkie ślady prowadzą do Jefferysa, a także do katolickiego księdza Kellera. Ale katolicki ksiądz? Czy to możliwe? Niestety tak – Keller był winnym śmierci także dwóch chłopców, które ponoć zabił zmarły kryminalista i z nim konsultował się także Albert Stucky – źródło koszmarów Maggie (choć o tym dowiadujemy się później). Na domiar złego ( a może dobrego..?) pomiędzy szeryfem a agentką wybucha uczucie. Nie jest to jednak sama biologia, tylko prawdziwe głębokie uczucie.

Mimo że winnym śmierci chłopców jest ksiądz, Autorka wybiela tę postać w przedziwny sposób. Chłopczyk miał straszliwe dzieciństwo – był gwałcony przez ojczyma, którego pasją było nieustanne znęcanie się, oczywiście seksualne, nad matką. Keller wymyślił nawet sposób, jak zabić tyrana, ale w jego pułapkę przygotowaną w piwnicy wpada ukochana matka. W końcu ucieka i zostaje księdzem, jednak jego chory mózg i traumatyczne przeżycia sprawiają, że dokonuje mordów na dzieciach, chłopcach z rozbitych rodzin. Wycina na piersiach „X”, jak na obrazach, obmywa i udziela ostatniego namaszczenia, myśląc, że ratuje tych chłopców przed podobnym do jego losem. W ten sposób, przynajmniej ja, naprawdę współczuję temu księdzu, bo to przecież nie jego wina, tylko wina choroby.

Jeśli chodzi o treść, formę i inne rzeczy składające się na tę opowieść, jestem niezwykle zadowolona. Ale zacznijmy od początku.

Jak na thriller psychologiczny przystało, mózg mordercy jest pokazany wyjątkowo dobrze i dogłębnie. Niektóre spośród rozdziałów w tej książce są pisane właśnie z perspektywy księdza Kellera, co pozwala nam na wniknięcie do świata myśli i przeżyć psychopaty. Oto żałuje za swoje grzechy, ale kiedy zaczyna czuć charakterystyczne pulsowanie w głowie i kiedy przychodzą do niego wspomnienia, bardzo zresztą jaskrawe, nie może się oprzeć uratowaniu kolejnego chłopca. Przykuwa nieszczęśnika do łóżka w podziemiach cmentarza i, choć zapewnia mu przez jakiś czas wszystkie ulubione rzeczy, w końcu zabija.

Wątek dotyczący Maggie, głównej bohaterki, jest ciekawy i dobrze rozwinięty. Autorka pokazuje nam najgorsze koszmary kobiety związane z Stuckym, który kazał agentce patrzyć na to, jak powoli, powolutku, zabija kolejne kobiety, a także niektóre fragmenty przeszłości Maggie. Pokazuje nam skomplikowany i oparty na mirażach związek z Gregiem, mężem O'Dell, a także psychologiczne aspekty zakochania się w Morrellim. Postać agentki FBI jest wielowymiarowa – posiada ona swoje wady, zalety, słabości i mocne strony. Nie jest superherosem, boi się jak każdy inny człowiek.

Na duży plus zasługuje także wiedza pisarki na tematy związane z autopsją, medycyną i kryminalistyką. Jest to wiedza szeroka, bo sięga od medycyny poprzez biologię do psychologii. Nie każdemu chce się podsiąść fałdy i przeczytać choćby niezbędne minimum z Internetu, a także z bibliotek. Autorka tutaj popisała się dużą, ale lapidarnie ujętą wiedzą, wplatając akcję, tak, że ja, która do tego czasu nie miała wielu okazji do zapoznania się tajnikami agencji specjalnych, wchłonęłam bezboleśnie całą tę wiedzę i zostałam zachęcona do własnych, dalszych poszukiwań.

Minusy też się pojawiają i, niestety, jest ich trochę. Pierwszym z nich, najbardziej rzucającym się w oczy jest język. Oczywiście, Autorka ma swój styl, dość dobry na debiutancką powieść, jednak po trzydziestu stronach powtarzanie przy prawie każdej wypowiedzi postaci „Chryste” albo „Jezu”, zaczynało wkurzać. Nikt nie jest przecież tak dziwny, że wciąż powtarza to samo w każdej swojej wypowiedzi. Co prawda, był kiedyś tam taki król angielski, który wciąż powtarzał słowo „paw”, ale facet miał kuku na muniu i nie ma co brać go pod uwagę.

Najbardziej irytującym bohaterem był Nick, bo jego ojciec był dość nieumiejętnie zbudowaną postacią (wyszedł dziwaczny tyran z całym arsenałem wykluczających się cech). Otóż pan szeryf na początku nie widzi, jak zła jest sytuacja w jego biurze, nie ma pojęcia o niczym oprócz uwodzenia kobiet i dość dziwnie zachowuje się wobec swojej siostry, Christine, nawet kiedy ginie jej synek, Timmy, rzecz jasna porwany. No a kiedy widzi Maggie.. To było do przewidzenia, prawda? Ta postać jest niedopracowana, pozbawiona wielu cech charakteru i pusta jak wielu tzw. przystojnych samców w literaturze. Szczerze? Nie za bardzo zasługiwał na uwagę dzielniej agentki FBI.

Do stylu nie mam dużych zarzutów, aczkolwiek delikatnie widać, że powieść jest debiutem, bo na przykład, nie ma opisów. Wiem, wiem. Ciągle się do tego przyczepiam, a w thrillerach kilometrowe opisy łąki czy brzegu rzeki nie są wskazane, ale ja naprawdę lubię poczytać o tym, jak wyglądało miejsce akcji. Zresztą niespodziewanych zdarzeń i zwrotów akcji nie ma. Maggie sobie tam chodzi, biegnie za przestępcą, gada sobie to z tym, to z tamtym, dokonuje autopsji. Może nieco więcej strzelaniny? Ah, i jeszcze jedno, bym zapomniała. Już od początku wiemy, kto jest tym psychopatycznym mordercą, przynajmniej ja i to mnie trochę zniechęciło do powieści. Co prawda, na końcu Autorka zrobiła to całe zamieszanie z Eddiem, ale rozdziały napisane z perspektywy księdza nie mogły mnie zmylić. Czekałam na jakąś super zawiłą zagadkę dotyczącą psychopatycznego zabójcy, a tu figa z makiem. Jednak myślę, że to w thrillerze psychologicznym, w dodatku w debiucie pisarki, nie akcja jest najważniejsza, tylko psychologia postaci.

To jest mój pierwszy thriller jaki w ogóle przeczytałam, ciężko mi jest porównać z innymi tego typu powieściami. Na książkę był całkiem niezły, choć fabuła lepsza od języka, w jakim pisze Autorka. Trochę makabry, nieco dreszczyku, nieco także nowoczesnego romansu (bynajmniej nie tego, w którym para ludzi ledwie dotyka się ustami i szepcze sobie o bogini Afrodycie). Czytało się szybko, przyjemnie, mimo że temat nie był lekki i niekontrowersyjny. W każdym jednak razie, po zamknięciu książki i odkupieniu jej od chrzestnej, uznałam, że to był nie dotyk zła, bo ja takich rzeczy się nie boję, ale dotyk dobrej książki. Dotyk dobrego thrillera.

Tytuł: „Dotyk zła”
Autor: Alex Kava
Moja ocena: 7/10