Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seria CZARNA SERIA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seria CZARNA SERIA. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 lipca 2015

Wszyscy zapomną. Recenzja książki



Traktuję kryminały jak miłą rozrywkę i logiczną łamigłówkę w jednym. Lubię szukać mordercy, razem z detektywem lub policjantem szukać związków pomiędzy zbrodniami, domyślać się motywów. Lubię być miło zaskoczona, a to najczęściej zdarza się w kryminałach, bo czasami trudno jest zgadnąć, kto zabił i kiedy okazuje się, że to ciotka głównego bohatera w pudrowanej peruczce i z jamnikiem na smyczy ogarnia mnie niewysłowiony podziw dla zdolności danego pisarza. Nie ukrywam również, że gotyckie, mroczne tematy to moja miłość, a ponieważ horrory coraz bardziej przypominają wyludnionego McDonalda uwalanego w ketchupie (zresztą nie chcę drżeć ze strachu na widok samochodowej opony, przekonana, że lada chwila zmieni się w Morderczą Oponę), z radością sięgam po kryminały i thrillery. No i trzeci powód – jestem po prostu dziewczyną i zapiera mi dech na każdym filmie z Bondem, nie mówiąc o powieściach z przystojnymi agentami FBI, choć od czasu do czasu nie pogardzę starym detektywem-marudą z fajeczką i peleryną pana Holmesa (nie mylić z Cumberbatchem!). No to w czym problem? Dlaczego sięgając po jakikolwiek kryminał, w głowie piszczy mi alarm? Ano dlatego, że są kryminały i kryminały, jak to w literaturze bywa; jedne są dobre, drugie złe, są jeszcze najbardziej szkodliwe średniaki, które nie wywołują żadnych uczuć poza męczącym pytaniem: Boże miłosierny, ile jeszcze stron do końca? i skracają życie i czas, przeznaczony na lepsze książki, co chyba jest najgorsze. Ale skąd mamy wiedzieć, że sięgamy po coś beznadziejnego czy arcydzieło? Jedno i drugie jest tak samo ładnie opakowane, że człowiek już nie wie, co dobre, a co złe. I wpada w pułapkę. Znowu. 

Dwie ciężarne przyjaciółki – Johanna i Agnes – i ich mężowie spędzają wakacje w małej, rybackiej wiosce. Pewnego razu Agnes znika. Dlaczego? Co się stało? Gdzie jest? Nikt nie potrafi tego powiedzieć, na domiar złego jej mąż, Tobbe, zaczyna mieć wyrzuty sumienia, że nie dopilnował żony, pochłonięty rozrywkami jakie dostarcza pub: karaoke, alkohol i pewna młoda dziewczyna. Wokół tego wszystkiego krąży stary dziennikarz, który wciąż ma nadzieję, że jego artykuły dostaną się, tak jak kiedyś, na pierwsze strony gazet i zaczyna prowadzić swoje śledztwo. Kto z małej wioski uwięził kobietę, która być może niedługo zacznie rodzić? Czy ją zabito, czy została uwięziona? I czy chodzi o samą Agnes, czy o to, że jest w ciąży? 

Nie jestem specjalną fanką Camilli Läckberg – jej kryminały mają naprawdę wiele wad, ale i tak dałam się skusić na książkę. To coś nowego, pomyślałam, widząc, że powieść będzie miała związek z ciążą. Po trochu domyślałam się, i słusznie, o co może chodzić, ale miałam ochotę sprawdzić, szczególnie, że Autorka na fotografii wydawała się sympatyczna no i przecież to jest Czarna Seria. Powieść nie wydawała się też gruba, ot, czytadło do pociągu i na odpoczynek po wyczerpującej podróży; a debiuty kryminalne, w pewnym sensie, zawsze są ciekawe, szczególnie, że początek tej powieści jest bardzo tajemniczy i intrygujący – szczerze mówiąc, można się po nim naprawdę wiele spodziewać. Ale czy sam początek, swojego rodzaju prolog, mówi prawdę o całej powieści? Ano, przekonajmy się. 

Szczerze mówiąc, nie wiem od czego zacząć. Okładki Czarnej Serii prawie nigdy mi się nie podobały. Są specyficzne, to prawda, ale w większości w sposób raczej negatywny. Gdybym jednak z jakiś powodów uparła się znaleźć  w tej książce coś jednoznacznie dobrego, musiałabym chyba pochwalić dobre chęci Autorki (wiadomo, co jest nimi wybrukowane) i jej ambicje, ale zazwyczaj debiutanci tak mają – albo pomysł, albo ambicje, tylko niezbyt wiedzą, co z tym zrobić. A jeśli w tych kobiecych czytadłach o dolinach, wyżynach i powrotach na rozlewiska można jeszcze nadrabiać formą, to te powieści chyba nie mają na celu zaskakiwanie czymkolwiek, to dobry kryminał musi być ciekawy, wyróżniający się czymś od innych i sprawa jest na tyle trudna, że musi – moim zdaniem – być to zarówno wykonanie, jak i pomysł. 

W warstwie językowej widać, że Autorka bardzo się starała. Aż za bardzo, bo opisy uczuć bohaterów, których w powieści jest najwięcej, tracą dużo na naturalności – aż za bardzo dopieszczone stają się sztuczne i jakieś sztywne. Próbowała także z dialogami, ożywiając je na wszystkie znane jej sposoby, co tylko pogłębiało mękę czytania. Pisarka ma bardzo prosty, dość płynny i mało plastyczny – jak na powieść debiutancką -  styl odpowiedni do lekkich czytadeł dobrych do szpitala i pociągu, z zasady przesłodzonych, a nie mrocznych, ambitnych kryminałów pragnących dorównać Zygmuntowi Miłoszowskiemu, a także niezbyt bogate słownictwo, którym próbując zdziałać nim cuda literackie na poziomie Victora Hugo pogrąża się, według mnie, jeszcze bardziej. W wyniku tego zamiast wyrafinowanych gierek na uczuciach odbiorcy mamy szyte grubymi nićmi emocje niezbyt ciekawie nakreślonych bohaterów, bez światłocieni i językowych smaczków; zamiast napięcia i splątania, tego drażniącego uczucia, kiedy szukamy czegoś, kogoś ważnego, ale nie możemy tego znaleźć, dręczeni tęsknotą i wyrzutami sumienia mamy po prostu zwykłą nudę, a zamiast pięknych opisów skandynawskiej przyrody mamy … Nic. To jest najbardziej przykre, bo taplając się w emocjonalnym błotku swoich postaci, Autorka zapomniała o elementach chyba najważniejszych w skandynawskiej literaturze, sprawiając, że gdyby nie obecność morza i szwedzkich nazw, myślałabym, że to Nowy Jork albo coś w ten deseń. A to już jest niedopuszczalne. 

Muszę przyznać, że byłam nieco zaskoczona rozwiązaniem zagadki, bo o ile słusznie się domyślałam, dlaczego Agnes zginęła, to wybór oprawców kobiety był dość zaskakujący. Jednak na tym cała pomysłowość Autorki się kończy, bo powieść jest bardzo przewidywalna, a większość wątków i zdarzeń wepchniętych na siłę, żeby z historii, idealnej na krótkie, kryminalne opowiadanie, stworzyć powieść. Lwia część fabuły nie prowadzi do niczego konkretnego, wszystko urywa się samoczynnie pod koniec, jakby sama pisarka była zmęczona ciągnięciem tych bezcelowych historii. Większość miejsca w środku wypełniają dylematy i marudzenie męża Agnes, Tobbego i innych bohaterów (Autorka stara się możliwie najlepiej nakreślić konflikty między przyjaciółmi z prawdziwie psychologicznym wyrafinowaniem, co zupełnie jej się nie udaje) pozbawione – jak pisałam już wyżej – jakiejkolwiek finezji i czegokolwiek, co mogłoby mnie na tyle zainteresować, bym czytała dalej nie tylko dlatego, że nie miałam przy sobie żadnej innej książki. Fabuła wlecze się jak flaki z olejem czy coś innego (nie jestem dobrą kucharką, nie przychodzi mi więc na myśl żadne bardziej oryginalne porównanie kucharskie), nawet nowe, coraz mniej ciekawe i dobrze poprowadzone wątki nudzą już po kilku stronach, a powieść sprawia wrażenie chaosu zlepionych ze sobą fragmentów; czasami nawet dziwiłam się, że kolejny, jeszcze bardziej oddalony od historii głównej wątek, znalazł tu swoje miejsce z niewiadomych podwodów. Nie mam zamiaru rozpisywać się na temat schematów z miliona innych kryminałów, jak to o prasie i pewnym znanym  Nie macie nawet pojęcia, jak to denerwowało! Rzadko patrzę na strony i obsesyjnie sprawdzam, ile jeszcze zostało do końca, ale tym razem nie mogłam się powstrzymać, szczególnie wtedy, kiedy Tobbe leżał i biadał, a Autorka starała się wyłapać jego myśli i ciekawie je opisać, każde słowo rodząc w prawdziwych bólach. 

Postacie są męczące. Tak najlepiej, jednym słowem, mogę opisać bohaterów tej książki. Męczące, bo ciągle marudzą, szczególnie ten przeklęty Tobbe, którego porwałabym zamiast jego żony Agnes, która tak naprawdę jest postacią-duchem, nieobecnym przez całą powieść powodem tego całego zamieszania i którą tak naprawdę nie poznajemy. Tobbe sympatycznym, dobrym mężem nie jest, a jego bardzo rozbudowane wyrzuty sumienia zmuszają go do narzekania i snucia się z kąta w kąt, co naprawdę nie jest ani ciekawe, ani tym bardziej w jakikolwiek sposób wpływające na fabułę książki. Poza tym mamy jeszcze dość bezpłciową Johannę (to imię!) i jej męża Eryka, postać ledwo nakreśloną i być może ciekawą, ale potraktowaną mocno po macoszemu, irytujący i drażniący Rosenlund, ów słynny dziennikarz kryminalny, któremu życzyłam jak najgorzej, byle męka przebywania w jego towarzystwie skończyła się jak najszybciej. W tle przewija się jeszcze Nicole, mała córeczka Agnes, Rosita, nieprawdopodobnie irytująca kelnerka z pewnego baru i jeszcze kilka innych person (w tym Kenny, któremu z całego serca życzyłam, by wycelowany na końcu powieści w niego pistolet wystrzelił, uwalniając ludzkość od jego irytującej osoby) zupełnie źle skonstruowanych, wkurzających i z źle zarysowaną psychiką: zamiast psychologicznej głębi, bohaterowie są sztucznie nadmuchani jak balony, co tylko kusi, by je przebić (wiem, że to niechrześcijańskie, ale z pewnością zdarza się każdemu molowi książkowemu, który ceni dobrą literaturę czyli ciekawą przygodę z dobrymi, równie ciekawymi bohaterami), albo po prostu szukać wytchnienia w innej, lepszej książce, jak wody po długim marszu przez pustynię. 

Okładka jest – jak pisałam już wcześniej – specyficzna, bo to przecież Czarna Seria, ale i tak brzydka. Przede wszystkim kolory, te wszystkie dziwne kontrasty. Żółte zboże (?), ponury budynek na tle różowego zachodzącego słońca poprzedzielanego ciemniejszymi chmurami w kolorach ciemnobłękitnym i turkusowym, który wprost cudownie gryzie się ze wszelkimi różami i żółciami. Jakby tego było mało, dół przyozdabia biały napis z nazwiskiem Autorki, a z turkusowego nieba zwiesza się malowniczy tytuł w najrozmaitsze ciapki, paski i szlaczki, jeszcze bardziej niż tytuł dające do zrozumienia, że w książce będzie dużo na temat ciąży. Zresztą cała okładka to sugeruje – mimo że to obrazek jakiegoś porzuconego domu (co ma to do treści powieści, to nie wiem) – podejrzewam, że gryzące się cukierkowe, niemal pastelowe, róże, żółcie i turkusy mają nasuwać jakieś ponure morderstwo czy coś w tym stylu z dzieckiem w roli głównej. Może i tak, ale nie wygląda to ładnie, o zatrzymaniu wzroku na półkach księgarni już nie mówiąc. Czasami jednak wydawnictwo powinno się postarać. 

Zastanawiam się w ogóle nad ideą wydania tej książki w serii, w której dotychczas pojawiały się – może niezbyt dobre – ale za to rasowe kryminały, bo nie wiem, czy to naprawdę jest kryminał, już o thrillerze nie mówiąc. To raczej taka sobie opowieść obyczajowo-psychologiczna z mroczniejszym wątkiem, który zatamuje powietrze w płucach niejednej fance powieści o mrocznych, rodzinnych tajemnicach. Zastanawiam się zresztą nad samą ideą tej powieści, nie tylko jako powieści – bo opowiadanko z tego byłoby już niezłe – ale nad samym pomysłem. Jako opowieść do szuflady kobiety w ciąży, lękającej się o swoje dziecko historia w sam raz, ale chyba nie znaczy to, że trzeba od razu publikować to na całym świecie, nachalnie reklamując jako doskonały kryminał. Naprawdę. Bo i tak powieść ta sama się nie wyborni i, parafrazując tytuł, za trzydzieści sześć tygodni wszyscy o tym zapomną.

Tytuł: „36 tygodni”
Autor: Sofie Sarenbrant
Moja ocena: 1/10



czwartek, 5 czerwca 2014

Plac dla widm. Recenzja książki

Kto z molów książkowych nie lubi chodzić do księgarni? A nawet wystawanie przed zamkniętą księgarnią i oglądaniem okładek książek, do których chce się zajrzeć, przeczytać je, pogłaskać.. U mnie, w moim małym miasteczku, jest tylko jedna księgarnia, która nadaje się do stania przed nią, ale za to w jej witrynie jest dużo książek. Połowa jest wypchana kryminałami z Czarnej Serii – jak słyszałam, najlepszej serii kryminałów. No tak – pomyśli ktoś – szwedzkie kryminały to najlepsza marka na świecie. Czy na pewno?

Natknęłam się na tę książkę przypadkiem gdzieś w odmętach Internetu. Ponieważ akurat wtedy byłam na etapie czytania i afirmacji powieści Alex Kavy i, w mniejszym stopniu, Tess Gerristen, pomyślałam, że kryminał napisany przez Szwedkę to jest coś. Od razu pobiegłam z radością do chrzestnej, a kiedy okazało się, że ta nie ma Czarnej Serii skompletowanej w całości, ściągnęłam ebooka z Internetu i, zachęcona również tematyką, odwołującą się niejako do moich ulubionych lektur dzieciństwa, zaczęłam z ochotą czytać.

W małym miasteczku nad cichym jeziorem, blisko parku rozrywki Astrid Lindgren i miejsca urodzenia pisarki, zostaje dokonana straszliwa zbrodnia, która pociąga za sobą następną. Co mają one znaczyć? Czy światowej sławy fotograf przybyły do swoich rodzinnych stron ma coś z tym wspólnego? Śledztwa podejmuje się młoda imigrantka z Polski, Zuza Wolny, która zajmuje się matką zamordowanej Karin, sparaliżowaną po udarze słonecznym. Powoli Zuza odkrywa, że pod powłoczką melancholii i spokoju, w miasteczku wciąż obok siebie żyją ludzie, których trawią problemy, z którymi nie potrafią sobie poradzić. I czy zabójcą jest faktycznie ten, kto jest najbardziej podejrzany? Czy ten, kto jest najmniej podejrzany?

Plusem była zagadka, pozornie prosta. Ktoś zabił dwie kobiety, mszcząc się na nich. Jednak nikt nie wie za co i po co, ale wiadomo, że ten ktoś musiał być z społeczności miejskiej. Zakopane w przeszłości i w ziemi wspomnienia, które pewnego dnia znów wypełzają na światło dzienne, krzywdy i ukrywane przez lata tajemnice, nierozerwalnie złączone z szpitalem położniczym, który się spalił i ginekologiem, który kilka lat wcześniej wyskoczył przez okno. No i morderca ukrywający się bez problemów między ludźmi. Osoba, która budziła najmniej podejrzeń – bo tutaj, co też zasługuje na plus, wszyscy tak naprawdę wydają się być podejrzani – jest tak naprawdę tym, kto stoi za tym wszystkim.

Język, jakim została napisana powieść jest plastyczny, wydaje się, że Autorka ma dobre wyczucie języka, którym się posługuje. Słownictwo jest dość bogate, nieco płytkie, ale jednak coś w nim tkwi, co sprawia, że czyta się z niejaką przyjemnością.

Minusów jest o wiele, wiele więcej, nie wiem nawet, czy wszystko spamiętałam.

Najpierw bohaterowie, których nie mogę polubić. Każdy z postaci w tej książce ma mniej lub bardziej spaprane życie, mało tego, każda jest przedstawicielem ludzi XXI wieku w całej swej okazałości: lekomanka, erotoman, pedofil, rozerotyzowana czternastoletnia dziewczyna (fanka Lady Gagi, eh..), Polka, gotowa spać z każdym, kto tego chce i bezwzględnie wykorzystująca swoich współrodaków, niespełniona prostytutka, która marzy tylko o jednym... No dobra, Fridę, ową rozerotyzowaną nastolatkę nieco polubiłam, ale to nie powód, żeby pochwalać wszystko. Jakie mają problemy? Chyba zmagają się z tylko z tym, co robią, albo nie wiem. Po drugie, bohaterowie zostali przedstawieni płytko, nieumiejętnie, nieprzenikliwie. Wydają się więc te osoby być jakimiś kukłami, bez serca, bez duszy, bez niczego, za co można by ich lubić. To jedna z tych książek, w których życzę postaciom jak najszybszej śmierci, nie wiem. Wszystkiego najgorszego, byleby nie męczyli mnie już więcej swoją płytkością.

A czytelnik jest zmuszony spędzać z nimi dużo czasu, ponieważ powieść ciągnie się przez trzysta stron jak przestarzały żelek. I w dodatku nic się nie dzieje – bohaterowie wchodzą sobie, wychodzą, myślą i robią wiele innych rzeczy, problem tylko w tym, że mało zajmują się tematem głównym dzieła, czyli morderstwem. Niby nieco powyżej trzysta stron to bardzo mało, ale tutaj ciągnęło się toto jak flaki z olejem albo inna potrawa, której nie cierpię. A ile tutaj wątków! Jak w zgęstniałej czerninie, pfuj, fuj. Gdybym ja miała zrobić resreach tej powieści, powalałabym większość wątków, dzięki czemu kryminał stał się naprawdę kryminałem. No bo po co tu Larissa? Matko święta, a te wszystkie sceny z domu starców. Pytam się, po co to i, tego jestem pewna, nigdy nie otrzymam odpowiedzi.
Akcja jest niczego sobie, nawet nie poznajemy tego, co chcemy poznać, bo, jak widać, Autorka czerpie największą przyjemność z opisywania zboczeń seksualnych i fantazji swoich głównych bohaterów, a morderstwa, które, w gruncie rzeczy, też są z tym związane, są jakby upchnięte na siłę. Wszystko do przodu pchane jest z wielkim trudem, niesprawnie, kolejne strony schodzą na opisywaniu nieistotnych szczegółów, charakterystyk, powolnego dochodzenia, a same motywy zabójstw nie przekonują mnie ani trochę. Czyta się tę mieszankę wolno, z oporem, z grymasem nudy na twarzy. Boże! Żeby jeszcze ta Polka (zresztą, w tym szwedzkim kryminale postać Polki i jej zbyt rozbudowany wątek bardzo przeszkadzają), ale nie. Oczywiście, musi być prostytutką, która postanawia rozwiązać zagadkę metodą stratą jak świat – dając staremu, alfonsowatemu policjantowi, coś, na co on długo czekał. W ogóle w tej powieści nie ma miłości, tylko zwierzęce porządnie. A to miłością nie jest.

Okładka do arcydzieł sztuki nie należy. Ot, jakieś roślinki porastające, jak możemy się domyśleć, ruiny szpitala, jakieś zasnute mgłą drzewa, nie wyglądające specjalnie tajemniczo. Na pierwszym planie, mamy całkiem widoczne zdjęcie aparatu fotograficznego, bardzo rozbudowanego i profesjonalnego, z kawałkiem spodni, sugerującymi, że jest to facet. Na drugim planie, bardziej wtopioną w zieleń, mamy Fridę Andersson, ową fankę Lady Gagi, oglądającą w Internecie zwłoki i pornografię, dość sympatyczną, tylko zdemoralizowaną dziewuszkę. Nie wygląda na Azjatkę, jak to ją pisarka przedstawiła w powieści, tylko na facebookową piękność na rowerze, przynajmniej takie jest pierwsze moje skojarzenie. I myślę, że ani fotograf, ani dziewczyna nie są dobrym wyborem. Bo przecież Lars mordercą nie był, a Frida główną bohaterką też nie jest.

Chyba jeszcze nigdy nie miałam przyjemności czytać tak wulgarnej książki. Napisana jest bardzo naturalistycznie, ale we wszystkim, moim skromnym zdaniem, należy zachować umiar. A ta książka, etapująca bezwstydnymi (wiem, wiem, że to śmieszne i staroświeckie wyrażenie, ale nic lepszego nie przychodzi mi do głowy) i ohydnymi wręcz opisami. Mamy tu raj dla tych, którzy kochają biologię: wulgarne wyrażenia dotyczące narządów płciowych, chorób, starości … I po co to? A szczegółowy opis fantazji erotycznych bohaterów, którymi książka jest naszpikowana? Autorka chciała skandalu czy po prostu lubi o tym pisać? A może lubi naturalizm, Zolę i tak dalej? Sądzi, że to jest konieczne w kryminałach? Może naturalizm tak, szczególnie przy opisywaniu zwłok, morderców i tak dalej, ale tutaj coś innego mamy wulgarnego, a o mordach jest prawie nic. Przez to właśnie każdą stronę czytałam z wrażeniem, że kaleczę sobie gardło.

Ostatni z minusów, jakie zauważyłam jest bardzo subiektywny. Nie lubię Lady Gagi, ba! „Born This Way” jako utwór do potańczenia zniosę, „Bad Romance”, z wielką biedą, przy „Alejandro” i „Poker Face” jeszcze wytrzymam, ale reszta … Te wszystkie „Judas”, „Hair” , „ The Edge Of Glory” .. I jeszcze ta okładka nowej płyty, szaleńcze wideoklipy (nie chcę nikogo urazić, broń mnie panie Boże, ale czasami mam wrażenie, że jej teledyski są kompletnie bezsensu). Kiedy włączyłam ebooka o tak, by zobaczyć, z czym będę miała do czynienia i zobaczyłam, że pierwszymi linijkami tekstu powieści jest fragment tekstu „Bad Romance” i już miałam wątpliwości. Okazało się, że się nie pomyliłam.

W Internetach chodzą pogłoski, że jest to mistyfikacja, podróbka kryminału szwedzkiego, napisana przez jakiegoś Polaka, czy Polkę. Na początku nie dawałam wiary temu, ale po przeczytaniu tej książki dostrzegłam, że najprawdopodobniej tak jest. Dowodów jest wiele, nie tylko te, że przy wpisywaniu w wyszukiwarkę GOOGLE pojawia się tylko polskie tłumaczenie. Rozbudowany wątek polski, na przykład. Wyraźne oddzielanie Szwedów od innych bohaterów powieści, inny typ patrzenia na świat. Zaprzątanie sobie głowy tym, co już Szwedów nie interesuje, jak Astrid Lindgren. Tak. Jestem już pewna, że nie napisał tego Szwed. Może jakiś Polak, który ma znajomości w wydawnictwie? Możliwe. Bo na pewno nie Polka, jestem tego pewna. Kobiety, choć mogą być jakiekolwiek, na pewno nie odważyłyby się napisać czegoś tak wulgarnego. To mężczyzna pod artystycznym kobiecym pseudonimem! Jakiś polski debiutant, zakochany w szwedzkich kryminałach, którego największym marzeniem jest stać się jednym z nich. Ot co.
To była chyba rzecz, która najbardziej denerwowała mnie w tej powieści. Autor – widmo. Zupełnie wnerwiające, prawda? I tak naprawdę – dlatego – ta powieść nie powinna nazywać się tak, jak się nazywa. Powinna być o placu dla widm. O ludziach, którzy chcą zrobić coś fajnego, rozpętać jakiś skandal, a wychodzi im tylko zwyczajny gniot. Tacy ludzie są godni pożałowania moim zdaniem. Tak samo, jak książki, które piszą.

Tytuł: „Plac dla dziewczynek”
Autor: Lena Oksarsson (?)
Moja ocena: 1,5/10