Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anioły. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anioły. Pokaż wszystkie posty

piątek, 27 marca 2015

Dziewczyna i anioł. Recenzja książki

Powiedz mi, w co wierzysz, a powiem ci, kim jesteś, powiedział ktoś kiedyś. Nie zgadzam się z tym w zupełności, bo bywa, że wierzymy coś w tylko na pokaz, albo udajemy, żeby podobać się innym. Często wstydzimy się o tym mówić, zupełnie jakby nasze życie duchowe - a nawet zupełny ateista musi je mieć - bo przecież to jedna z podstawowych potrzeb psychologicznych człowieka, było czymś potępianym. No dobra, jest. Naszego słodkiego Nergala napastują za to, że podarł Biblię i jest takim mhrocznym metalowcem. Spotkałam się też ze zdaniem, że nasza wiara obrazuje nasze lęki. Boimy się śmierci – wierzymy, że coś poza ziemią istnieje, jakiś raj, kosmiczna energia, tęczowy most czy spaghetti. Boimy się cierpienia – wierzymy, że kosmos je uleczy, za pomocą jakiś odpowiednich wdechów i tak dalej. A mówienie o lękach komuś, komu niezbyt ufamy, nie jest interesującą perspektywą. Nawet ja, wywlekając swoje flaki w tych tekstach, nie zająknęłam się o moich najczarniejszych myślach w najczarniejszą noc, jakkolwiek tandetnie to brzmi. Jednak lęki nie muszą być takie poważne – boimy się ciemności, wysokości (podobno mam lęk wysokości, co nie przeszkadza mi kochać gór i włazić na rozmaite wieże), wody... Wtedy modlimy się do Boga, takiego czy innego, zaklinamy los czy prosimy gwiazdy, żebyśmy byli w stanie zrobić coś, do czego zwykle nie jesteśmy zdolni. Na przykład przezwyciężyć lęk przed wodą, szczególnie kiedy nie umiemy pływać.

Taki lęk miała Ivy, bohaterka tej książki. Wierzyła jednak w anioły, których figurkom przypisywała magiczną, a może jakąś inną, moc. Modliła się do nich przed skokiem w wodę na szkolnym basenie. I – wierzcie lub nie – anioły czy zwykły zbieg okoliczności (choć moja mama uważa, że przypadki istnieją tylko w języku polskim) została uratowana przez superprzystojnego pływaka Tristana (to imię...), do którego wzdychały wszystkie dziewczyny w szkole Ivy. Chłopak wcześniej lub później zakochuje się w niej, oczywiście z pełną omdlenia wzajemnością, a uczucie dojrzewa w czasie lekcji pływackich, których udziela dziewczynie. Wbrew pozorom Autorka nie wykorzystuje tych lekcji do przemycenia podtekstów erotycznych, co wydaje się dość dziwne, bo z doświadczenia wiem, co w takich sytuacjach robią inni pisarze (okazuje się, że sposobnością do podtekstów może być tworzenie maski, co mnie, swego czasu, bardzo zaskoczyło – vide niejakiej Sarah Grand powieść zatytułowana „Neva”), tylko do pokazania rozkwitu prawdziwej, czystej i pięknej miłości. Jednak nie wszystko jest dobrze. Matka Ivy i Philipa, który jest młodszym bratem dziewczyny, poślubia pewnego nadzianego mężczyznę, którego poprzednia żona niefortunnie targnęła na swoje życie, zostawiając mu dość rozpuszczonego syna, Gregory'ego. Ów młodzian ma nieczyste zamiary w stosunku do naszej ślicznotki, co również oznacza spławienie Tristana. Ba! Żeby tylko o to chodziło! Problem jest znacznie głębszy niż szkolny basen, ale w tym momencie nie mogę już nic więcej powiedzieć. Jeśli po przeczytaniu moich wynurzeń zdecydujecie się na tę książkę, być może już po części rozwiążecie wszystkie problemy bohaterów.

Plusy? Hm... Co w przeciętnej książce jest na plus? Przeciętnej, napisałam? O ile znam się na matematyce, po zsumowaniu plusów i minusów, wychodzi zdecydowany minus. Więc co bez wahania pochwaliłabym? Bohaterów? Fabułę? A może styl, jakim posługuje się Autorka? Eh, najbliżej mi do stwierdzenia, że po części pisarka miała niezły pomysł. Bo to, że dziewczyna i anioł kochają się w książkach o dziewczynach i aniołach (spotkałam się kiedyś z książką, w której to dziewczyna była aniołem – niejakie zaskoczenie, muszę przyznać, ale o tym innym razem) jest dla mnie tak oczywiste jak stwierdzenie, że śnieg jest biały. Ale to, że chłopak staje się aniołem dopiero po śmierci, jest, przynajmniej dla mnie, zupełnym novum i dlatego notowania pisarki podskoczyły nieco wyżej, niż innych książek tego rodzaju na moim blogu – który – musicie przyznać, jest miejscem dla nich niezwykle przyjaznym. Bo, szczerze mówiąc, trzeba mieć wyobraźnię dość rozwiniętą, a także dać z siebie więcej niż zwykle, by opisać życie po życiu i w to sposób mniej więcej logiczny i nawet ciekawy. Szkoda tylko, że Autorka zrobiła to, co większość – zmarnowała potencjał, zamieniając coś, co mogłoby osiągnąć sukces porównany z głośnym kiedyś dawno Szeptem (pamiętacie jeszcze perypetie Nory i tego anioła z dziwnym imieniem, które już zapominałam?) w dość zwykłe, nudne i, przede wszystkim, do bólu przewidywalne romansidełko?

Język Autorki jest przyjemny i prosty. Na tyle prosty, żeby czytać powieść, niezbyt wysilając swoje szare komórki i dać im odpocząć, na przykład po ciężkim dniu w szkole, ale także na tyle przyjemny, by nie kończyć czytania w połowie, jak często mi się to zdarza. Słowa nie są zbyt wyszukane, ale układają się współgrającą ze sobą całość, nie ma tu, o dziwo, żadnych dysonansów. Problemy zaczynają się dopiero wtedy, kiedy to zaczyna się wątek miłości Tristana i Ivy (dlaczego imię Ivy kojarzy mi się z Izoldą? Czy to świadome nawiązanie do tej wielkiej, nieśmiertelnej i bardzo nieszczęśliwej miłości przystojnego rycerza i pięknej damy, którzy mogli odnaleźć się dopiero po śmierci? Jeśli tak, to jestem niemal pewna, że przewracają się w grobach). No wiecie – to, co zwykle: muzyka, kwiaty, długie pocałunki, ratowanie ukochanej, gdy wydaje się, że ta tonie w szkolnym basenie i takie tam sentymentalne bzdurki-bajdurki. Ich miłość jest opisana bardzo sztucznie, podniośle, a dialogi, zapewne nieświadomie stylizowane na teatralne monologi, brzmią niemal jak ta cała gadanina Romea i Julii, że gdyby Romeo nazywał się kapustą, wciąż byłby piękny i pociągający, czy coś w tym stylu. To tak samo, jak w innych powieściach, w których ukochani w przerwie między uciekaniem a chowaniem się, obłapiają się, ale i tak nigdy nie dochodzi do wiadomej rzeczy. Tyle że tu się całują i wyznają sobie miłość, wiecie, misie, serduszka, kino – te sprawy. Jedno i drugie jest tak samo sztuczne, co w warstwie języka widać bardzo. Opisów jest mało – to też trzeba podkreślić - nikła ich ilość jednak zupełnie mnie nie zaskoczyła, a więc i nie byłam specjalnie rozczarowana. Natomiast tymi, co są, pisarce zupełnie nie udało się wyczarować klimatu nawet dusznego, pełnego wodnej pary, krzyków, obijających się od ścian i swędzącego nos zapachu chloru, basenu szkolnego. O tym jednym fragmencie, w którym miało być mroczno, nie mówię. Lepiej, niech na ten niezwykle wesoły fragment książki spadnie zasłona milczenia.

Okładka bardzo przeciętna, chociaż nie ma się czym wstydzić. Najbardziej podobają mi się te delikatne, niebieskie zawijasy w tle, a dopasowany do nich czerwony napis, chociaż wygląda tak, jakby grafik starał się, żeby całość nie wypadła zbyt blado, jest nawet ładny. Chociaż... chociaż ta czcionka niezbyt, jak to się mówi, przypadła mi do gustu. Ciemnobłękitne skrzydło to rozwiązanie bardzo oczywiste, jeszcze z kropelkami wody, już o jednym, dość nieproporcjonalnym skrzydle nie mówię. Najlepiej, podpowiada mi moje poczucie estetyki, żeby go tam nie było. Pasuje tu jak piąte koło do wozu, a i wygląda tak, jakby ktoś nieumiejętnie korzystając z Photoshopa, chciał stworzyć anielskie piórko, bo to chyba miało właśnie wyjść pióro, tyle że coś nie wyszło. Po prostu przydałby się tu jeszcze większy minimalizm, bo co za dużo to nie zdrowo, przynajmniej ja tak uważam.

Bohaterowie to jedna z tych bardzo słabych stron książki. Pisarka bardzo nadwyrężyła moją cierpliwość postacią Tristana – idealny, miły, boski, przystojny, męski, kochający swoją dziewczynę lepiej niż ten z legendy (który kocha Izoldę tak głęboko, że głębiej nie można), dosłownie wszystko, co najlepsze. Krzyżówka wampira-wegetarianina Edwarda z wiekopomnego Zmierzchu, z aniołem i świętym za życia, no i z pierwiastkiem tego kochasia z okładek harlequinów sprzedawanych na poczcie. I w dodatku, pomimo że jest doskonałym sportowcem, udziela korepetycji z matematyki, co muszą robić tylko geniusze, bo matematyka to przedmiot niepojęty. Zresztą, nie mam ochoty wymienić wszystkich jego zalet, po zajęłoby mi to z dziesięć stron, a takiej recenzji nie chciałoby się już przeczytać nikomu. Chociaż tych trzech jest więcej, bo Tristan może wyjść na słońce bez obaw, że świeci. W każdym razie jest to postać mdląco idealna, tak samo jak jego partnerka. Co prawda, Ivy boi się wody i nie umie pływać, ale szybko naprawia tę niedoskonałość, stając się Panią Doskonałą, egzaltowaną (szczególnie kiedy razem z Tristanem odkrywają, że łączące ich uczucie to coś więcej niż przyjaźń) w dodatku tak, że Ania Shirley i jej romantyczno-fantastyczne bajania są horrorami. No ale co ja... Porównuję Anię do tej Ivy? Nieważne, stanęliśmy na tym, że nasza bohaterka, nowa Izolda, jest idealna. Umie przecież grać na instrumentach, od razu po przyjściu do szkoły ma dwie przyjaciółki na śmierć i życie – Suzanne i Beth (co nie udało mi się do dzisiaj) – świetnie się uczy, jest śliczna i w dodatku troskliwa dla swojego młodszego braciszka. Jeśli coś się jej wyjątkowo nie udaje, wzdycha o pomoc do swoich aniołów. Ale nie tylko wtedy – mimo że nasza bohaterka jest idealna, niemal każdy problem musi rozwiązywać przy współpracy ze swoimi niebieskimi orędownikami. Chociaż cała ta jej wiara przypomina bardziej jakiś bliżej niesprecyzowany kult magii niż religię, z jakiej anioły się wywodzą.

Fakt, że z pozostałych bohaterów Gregory przyciąga uwagę najbardziej. To najlepsza postać, jaką udało się Autorce stworzyć. Od początku podejrzewamy go o różne paskudztwa, a do Ivy na pewno nie żywi braterskiego uczucia. W każdym razie powiem, żeby przypadkiem nie wypaplać połowy fabuły, że pisarce udało się uchwycić charakter psychopaty: czułego, pełnego zrozumienia dla cierpienia siostry braciszka, mężczyzny, który lubi mieć każdą kobietę, jaka mu się spodoba i bestyjki w jednym ciele. Jak na w ogóle standardy paranormal romance to postać ciekawa, inna, już nie mówiąc o tej książce. Dzięki jego postaci chciało mi się czytać cykl dalej. Taką postacią jest również anielica, którą Tristan spotyka na cmentarzu, młoda, szalona aktorka, sąsiadka chłopaka z grobu obok – Lacey, ale zachwyty nad tą postacią, jakiej zapewne nie powstydziliby się i lepsi pisarze, zajmujący się ambitniejszymi gatunkami, odłożę na później. W tej części występuje jedynie migawkowo, na chwilę.

Pozostałe postacie to kandydatury tego, jak bohaterowie powieści powinni wyglądać, albo chodzące szkice, czekające tylko na to, by je wypełnić, nadać im barw i charakteru. Do tej pierwszej grupy, nad którą, jak się słusznie domyślacie, będę się znęcać się dłużej, należą przyjaciółeczki Ivy. O ile Suzanne ewentualnie jestem w stanie ignorować, tłumacząc sobie, że jeszcze jeden nieudany eksperyment traumy książkowej nie czyni, to postać Beth sprawiła mi wielką przykrość. Pisarka zapewne chciała jej uczynić ją artystką i przedstawić humorystycznie, ale wyszło to, co wyszło: autorka harlequinów, wciąż myśląca o tym samym, to jest alabastrowej skórze kochanki i twarzy jej ukochanego, szukając coraz to nowych barokowych porównań, nierzadko przekraczających granicę kiczu. Przy tym wszystkim jest na swój sposób wrażliwa i sentymentalna do nadmiernej egzaltacji. Jeju. Gdybym przeczytała to w wieku ośmiu lat, bałabym się wszystkich pisarzy, nawet gdyby był to Stephen King i jego niesentymentalne historie o wampirach, kołkach i telekinezie. Postaciami z drugiej grupy są ta wyrodna matka Ivy, która przy odrobinie wysiłku stałaby się osobistością bardzo ciekawą, a także młodszy brat dziewczyny – Philip, który zachowuje się jak ożywiony aniołek z półki jego siostry, trzeba by go zabrać na jakąś wystawę czy coś w ten deseń. Bo naprawdę. Mam wielu młodszych kuzynów, więc wiem, jak bardzo chłopacy w tym wieku umieją rozrabiać. Nie mówiąc już o tym, że gdyby pisarka przysiadła fałdy i udoskonaliła tę postać, książka stałaby się żywsza, bardziej kolorowa, ciekawsza. Bo przydałoby się, żeby trochę spuścić z nieznośnego, patetyczno-cierpiętniczego, tonu, oj, przydałoby się.

Najgorzej jest z akcją. Fabuła usiadła sobie na ławeczce, a pisarka ją minęła, zamiast tego częstując nas stosem różnych innych rzeczy, będących pokarmem dla mojej wrednej krytyki. Zaczyna się, zgodnie ze wskazówkami poradników pisarskich, od BUM, czyli śmierci chłopaka, a później pogrążona w depresji i żałobie Ivy przypomina sobie wszystko, dlatego większość książki pożera opowieść najpierw o przyjaźni, a potem o miłości naszych kochanych bohaterów. Co prawda, gratulacje należą się Autorce za to, że mimo wszystko w fabule nie ma bałaganu, a chaos wkrada się dopiero w scenie wypadku samochodowego, ale całość wydaje się bardzo schematyczna. Nie mówiąc o znanym mi (małe pytanko: skąd?) schemacie nowej w szkole, pięknej dziewczynie i chodzącym ideale chłopaka, który właśnie do niej pała prawdziwym, głębokim uczuciem. Nie komentuję także przewidywalności wątku, można by powiedzieć, kryminalnego. I tak wszyscy wiemy, kto zabił Tristana. Od początku. Chciałabym także przemilczeć te romantyczne sceny, łącznie z tymi w basenie (bez obaw, tylko jej tłumaczył, żeby nie bała się leżeć na wodzie, a ona zobaczyła, jaki jest piękny), w których bohaterowie wymieniają pocałunki i które zajmują większość książki, ale nie potrafię. Musiałam temu poświęcić nieco miejsca, bo nie jestem pewna, czy pisarka wie, że Tristan i Izolda jedli, żyli i robili mnóstwo innych rzeczy oprócz całowania się. Zadziwiające, a jednak (Boże, Boże i kochani ludzie, z wiekiem robię się coraz bardziej wredna, przepraszam). Autorce zdarzały się także przykre, bezsensowne działania bohaterów, jakby na chwilę zimną logikę przyćmił poryw serca – na przykład niezwykle brawurowy skok głównej bohaterki z mostu. Gratuluję zamiłowania do sportów ekstremalnych, Ivy, mój skarbie, ale pomyśl, dlaczego to zrobiłaś. Bo ja ani pisarka nie wiemy. Może ktoś z widowni zdradzi tę tajemnicę? Hm?

W tym tomie, jak to bywa z pierwszymi tomami różnych cykli, fabuła dopiero się rozwija, pisarka buduje fundamenty domu, który będzie rozrastał się każdym następnym tomem, o ile nie przyjdzie złośliwy wiatr mojej, albo czyjeś, krytyki i wszystko zniszczy. Chociaż jestem zmuszona przyznać, że jest lepiej niż w wielu innych powieściach tego gatunku, to nawet z jakimś tam powiewem nowości, czegoś nowego dobrze i przyjemnie nie jest, chociaż bliżej do przeciętności niż zwykle. Może dlatego ta książka nie cieszy się taką popularnością jak inne tego gatunku, znacznie gorsze? W każdym razie opowieść o Tristanie i Izoldzie, tfu, o dziewczynie i aniele, nadaje się mniej więcej do przeczytania i przetrawienia bez większych sensacji żołądkowych, dla każdego, kto po mojej recenzji będzie miał na nią jeszcze apetyt i czas, kto będzie chciał sobie sentymentalnie pomarzyć o spotkaniu na swojej drodze anioła, albo będzie po prostu nudził i potrzebował relaksu przy czymś cienkim, dość przyjemnym. Oczywiście, zawsze można sobie wybrać inną, łudząco podobną książkę, bo dziewcząt i aniołów jest dużo.

Tytuł: „Pocałunek Anioła”
Autor: Elizabeth Chandler
Moja ocena: 2/10


niedziela, 24 sierpnia 2014

Demoniczna pomyłka. Recenzja książki

Wierzycie w demony? Upadłe anioły? To chyba raczej wynika z wiary w Boga i to, czy jesteś się chrześcijaninem. Ale fakt, że te motywy często pojawia się w literaturze. Dawno, dawno temu, kiedy powszechne zdziwienie budził teatr i sztuczki alchemików, diabły były uważane za odrażające istoty, coś w rodzaju krzyżówki koguta, kozła i jeszcze czegoś równie ohydnego. Później pojawiły się wampiry i moda na historie o nich. Demoniczny hrabia Dracula, włóczący się po swoim zamku jak potępieniec i zasypiający w dzień w trumnie, wilkołaki, wiedźmy (wystarczy popatrzeć na obrazy Goyi, z epoki nieco wcześniejszej niż Dracula, a ubaw będzie przedni).. A teraz? Wampir całuje lepiej niż wszyscy filmowi przystojniacy razem wzięci, wilkołak ma czarujący uśmiech, wiedźma to młoda, napalona dziewczyna.. No i demony. Przystojni faceci, którzy sprawiają, że dziewczęta mdleją na ich rękach i na siłę włażą im do łóżek (a łóżka, trzeba przyznać, mają bardzo, bardzo trzeszczące). Bo teraz taka moda, jaka w średniowieczu była na rycerzy. Wtedy dziewczęta, w wieku dzisiejszych fanek Edwarda, drżały na sam dźwięk imienia Rolanda albo Tristana.

Tylko że w tamtych czasach wszystko było inne: literatura raczej była poezją niż prozą i było dostępne tylko dla klas wykształconych. Pan z panią, obaj w pięknych, kolorowych strojach, siadali do uczty (głównie mięsnej) i słuchali trubadurów, którzy wędrowali po dworach, opowiadając różne historie, pełne magii, krwi i miłości. Owe historie przeszły dziś do kanonu i każdy człowiek chyba je zna lub tylko słyszał, choć, na przykład, mieszka na kontynencie amerykańskim. Król Artur. Merlin. Roland. Tristan. Izolda. Król Marek. I wiele innych postaci, którymi kiedyś dawno zachwycali się ludzie, włączając w to opowieści i legendy o świętych, gdzie diabła było pełno. Szkaradnego diabła.

Teraz wszystko jest nieco inaczej. Proza zwyciężyła nad poezją, ponieważ większość ludzi niezbyt chce czytać poezji, zbyt dla nich zaplątanej. No i każdy ma swoją literaturę: dzieci, nastolatki, kobiety, mężczyźni, kucharki, panie domu, ogrodnicy.. Książki są na każdy temat. Mamy powieści o dwójce dzieci umawiających się na randki i o profesorze Harvardu zabijającym jednookie potwory. I jest tyle kierunków, które pojawiły się dopiero niedawno, odgałęzień podgatunków. Jak są romanse, to dlaczego nie połączyć je z kryminałami? I mamy następny gatunek. Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że większość z nich zniknie w mroku dziejów. Kultowe serie dla nastolatków i dla osób dorosłych nie wytrzymają próby czasu. Kto za pięćdziesiąt lat będzie pamiętał o wampirach w książkach Meyer, które już teraz tracą na popularności? Bo przecież nastolatki kochające Edwarda rzuciły się za Pamiętnikami Wampirów, Klątwą Tygrysa, Szeptem, Darami Anioła i, chociaż trochę mniej, na wspaniałą trylogię Suzanne Collins Igrzyska Śmierci. No może trochę przesadzam. Za dwadzieścia lat mamusie będą opowiadały dzieciom, jak wspaniały był Jacob. A te pomniejsze książki, które nie mają nawet szans na sfilmowanie? Zatoną, zostaną zapomniane. I kto wie, może moja recenzja będzie już tylko epitafium jednej z nich.

Frannie jest dziewczyną z porządnej, katolickiej rodziny, ale sama jednak porządna nie jest. Pewnego razu zaznajamia się z dwoma nowymi uczniami, w których się szybko zakochuje. Jeden z nich, Luc, jest przystojny, wysoki i gorący. Dosłownie gorący. A Gabe jest zimny, ale również seksowny. Wie ktoś, kim są? A rozwinięte imiona – Lucyfer i Gabriel coś wam mówią? Tak, brawo, proszę państwa! W życiu Frannie pojawia się diabeł i anioł, jakie to oryginalne. W każdym razie dziewczyna ma niesamowite zdolności i to dużo niesamowitych zdolności. Nie tylko widzi śmierć swoich znajomych i rodziny, ale także wywiera na ludzi wielki wpływ. Ma ten sam dar co Mojżesz i Hitler, przynajmniej tak twierdzi pisarka. Ponieważ król piekieł, również Lucyfer, uważa, że to może się przydać, zsyła naszego bohatera na ziemię, żeby naznaczył dziewczynę dla piekła. To samo chce zrobić Gabriel, tyle że chce mieć Frannie dla nieba. Jednak jak się kończy? Obaj faceci zaczynają ze sobą współpracować, Luc zakochuje się w Frannie tak, że nie może za siebie i coraz bardziej przemienia się w człowieka. Ponieważ będzie i druga część tego eposu, kończy się nie wiadomo jak. Dziewczyna nie wie, jak się zdecydować. Kocha Luca, ale do Gabe'a również coś czuje. I rzecz w tym, kto pierwszy przeciągnie dziewczynę w swoją stronę, to zdecyduje czy będzie Mojżeszem czy Hitlerem, a może będzie po prostu występować w reklamie, zachęcając ludzi do chodzenia do McDonald's.

Zaczynajmy naszą dogłębną krytykę od ukazania jasnych stron naszego dzieła sztuki. Na plus zasługuje lekkość powieści i dowcip. Każdy rozdział ma ciekawy tytuł, którzy nawiązuje (dosłownie) do wymowy całej powieści, na przykład „Diabeł tkwi w szczegółach”. Często też bohaterowie żartują, odpowiadają sobie też sarkastycznie i ironicznie. Czasem się uśmiechnęłam, nie powiem.

Autorka ma dość bogaty język, pisanie przychodzi jej z niebywałą lekkością. Powieść jest podzielona na dwie części – opowiadane z perspektywy Luca i Frannie. Teraz często tak robią, to daje uporządkowane spojrzenie na problem powieści. W obu częściach tutaj mamy ładnie zindywidualizowany język: inaczej mówi ona, inaczej on.

Wydanie jest w porządku. Papier kremowy, okładka miękka w dodatku ładna czcionka. Nie zauważyłam żadnych literówek. Dobrze wydana książka – w końcu wydawnictwo byle jakie też nie jest.

Z bohaterami nie jest źle, choć tak dobrze też nie. No bo jak może być dobrze, kiedy główna bohaterka tak naprawdę jest małą dziwką i ciągle chwali się, że na myśl o Lucu czuje ból w dole brzucha? Znawcy anatomii i osoby uświadomione wiedzą, o co chodzi, ale nie znaczy to, że bohaterka ma nam się chwalić ze swojej fizjologii. Zresztą, ona ciągle gada rzeczy w stylu: fajny towar, ciacho, obmacywanko.. Za to Luc ma poczucie humoru i jeszcze ma jakieś męskie cechy – lubi wykorzystywać dziewczyny, ale i tak na końcu okazuje się ciotą, a nie demonem. Niestety. Gabe, choć jest go mało, jest już ciotą do kwadratu (z aniołów ostatnio się robi cioty), a no i jeszcze mała subiektywna uwaga: nie lubię facetów z blond włoskami, w dodatku sięgającymi dalej niż do uszu. No cóż. Ale ja nie o tym. Poza tym mamy jeszcze super świętą rodzinkę Frannie, którzy najwidoczniej wiedzą, z kim się zadaje (sama jest na tyle głupia, że przez większą część książki nie wie, o co chodzi), albo coś w tym rodzaju. Są jeszcze Taylor i Riley (hm, po przeczytaniu powieści Stephenie Meyer myślałam, że to tylko męskie imię), ale to dwie puste laski, jakich jest wiele w tym padole pełnym książek. W ogóle, postacie są rozmyte, trudno cokolwiek o nich powiedzieć, bo widać, że Autorka starała się stworzyć złożone osobowości, ale wepchnęła za dużo cech i wyszło coś, co nie powinno wyjść.

Okładka jest koszmarna. Widziałam tę książkę kiedyś w Kauflandzie i tylko przekartkowałam, ale i tak patrzyłam na to z niejakim obrzydzeniem. Okładka ma kolor sraczkowatej żółci, bo jeśli miało to być stare złoto, to ja jestem królową Elżbietą. Pośrodku okładki stoi dziewczyna. Patrzy wzrokiem raczej jak ta miła pani z autostrady niż jak zastraszona dziewczyna. O wzroku Mojżesza albo Hitlera nie mówię. Na sobie ma coś, co raczej przypomina worek na śmieci albo habit. Gdy się lepiej człek przyjrzy, dziewoja ma na sobie pomarszczoną bluzkę, ale zdjęcie źle poprawiono i dlatego tak to wygląda. Gdzieś w okolicach tyłka ma dwa świetliste skrzydła. Po obu stronach jej głowy możemy zobaczyć twarze dwóch chłopaków. Ten po lewej ma błękitne oczy wzniesione prosto na czytelnika i wygląda na cherlawą ciotę, a ten po prawej zerka z ukosu, ale za to czerwone oko zdaje się krzywo uśmiechać. Oprócz tego poniżej latają sobie wrony, z których jedna przysiadła na czymś niezidentyfikowanym. Całość wygląda na montaż kilku fotografii (ręce dziewczyny są prawdopodobnie podarunkiem od jakiejś starszej kobiety, mężczyzny, ewentualnie Frankensteina, ponieważ nie możliwe jest, żeby młoda osoba miała takie ręce. Ogólnie nie lubię takich okładek, które starają się być plakatem filmu, a nie wizytówką książki. Wolałabym coś bardziej oryginalnego, coś, co przyciąga uwagę błyskotliwym pomysłem, a nie przedstawia fabułę. Bo właśnie to robi ta okładka.

Akcja jest fatalna. Nużyło mnie tak, że przebrnęłam przez większą część, a później sięgnęłam po „Czas Honoru” i kilka innych książek. Dopiero kiedy skończyłam fascynującą epopeję historyczną, zmusiłam się, żeby to dokończyć, ale i tak wiedziałam, jak się skończy. Zresztą wszystko było takie chaotyczne: czasami naprawdę nie wiedziałam, co się dzieje, o czym tak naprawdę bohaterowie rozmawiają, co teraz się dzieje, bo w jednym akapicie mieściło się mnóstwo chaotycznych informacji, które nie dawały książce nic, oprócz większej ilości stron do przebrnięcia.

Pomysł też nie był zbyt dobry – w połowie schematyczny, w połowie nużący. Wiadomo – niczego nieświadoma dziewczyna, dwóch przystojniaków, zagrożenie ze świata, którego na co dzień nie widać, tajemnicze supermoce tej dziewczyny. Mogę wymienić trzysta tytułów książek, które są takie same lub podobne. No nie, przesadziłam, może nie trzysta. Z kilkadziesiąt, dałabym radę. To chyba był motyw, na którym kolejne pismaki budowały świat swoich arcydzieł. Autorskie pomysły pisarki okazały się potwornie nużące. Co było w tej książce ciekawego? Nic. To, że Luc zakochał się we Frannie? Że rodzina dziewczyny była święta,że chodzili do kościoła, że trwał wyścig o duszę dziewczyny? Ziewać się chce.

Zresztą, ta religia. I po co to było, co? Na temat demonów i innych rzeczy można pisać omijając ten drażliwy dla wielu ludzi temat. Ja uważam, że każdy ma prawo mieć swoje poglądy, ale to byłaby gruba przesada, gdyby temat ten zagłębiał ktoś, kto nigdy nie był w kościele (po tym, jak Autorka pisze o katolicyzmie, wynika, że nawet z sektą nie miała do czynienia). To tak samo, jak ja z moją marną tróją z fizyki podważała teorię Eisensteina. Jak ktoś jest filozofem, to niech negatywnie pisze o katolicyzmie. W innych przypadkach nie toleruję.

Wiedziałam, wiedziałam, że to chałturzenie w deseń Zmierzchu. Choć tam było to coś, a tutaj... Parę fajerwerków, dobrych pomysłów i nic więcej. Nuda. Strata czasu, ale jak mam okazję, to przecież jej nie przegapię i przeczytam to arcydzieło natchnione przez demona – pomyłkową podróbkę muzy.

Tytuł: Demony. Pokusa
Autor: Lisa Desrochers
Moja ocena: 3/10

sobota, 19 lipca 2014

O tych rzeczach można mówić tylko szeptem. Recenzja książki

Co ja mam z tym paranormal romance? Oprócz tego, że dobry znawca literatury musi być na czasie i wiedzieć, co aktualnie jest bestsellerem, mój mózg domaga się relaksującej lektury w czasie, kiedy w szkole panuje napięcie i ogólny stres. Po drugie, jest to rzecz, jaką czyta dużo ludzi, więc zawsze można z kim podzielić wrażeniami.

Nora Grey to zwykła, siedemnastoletnia dziewczyna z amerykańskiego miasteczka Coldwater. Ma matkę, która najczęściej wyjeżdża w interesach, najlepszą przyjaciółkę Vee i najgorszego wroga – Marcie Millar, a jej ojciec, Harrinson Grey został kilka lat wcześniej zabity. Pewnego dnia na lekcji biologii nauczyciel sadza ją z tajemniczym Patchem. I tak zaczyna się początek przygody połączonej z koszmarem, właściwie uwertura do wszystkiego. Patch jest upadłym aniołem – potępionym przez archaniołów samowolnym wygnańcem z Nieba. A Nora.. W końcu dowiaduje się prawdy. Jest bowiem Nefilem – potomkinią upadłego anioła, który miał dzieci z śmiertelniczką. Co prawda jej krew nie jest czysta, ale na ręku ma znamię Chaunceya, Nefila, w którego ciało wchodzi Patch w każdy Cheszwan. Zaczyna się niebezpieczna gra - Chauncey chce zabić Norę, nie wiedząc, że jest jego potomkinią, aby złożyć ją w ofierze i na zawsze uwolnić się od Patcha, dziewczynę zaczyna napastować Drabia (upadła anielica śmierci), zazdrosna o chłopaka, do którego Nora czuje coś więcej.

Książka, od kiedy pojawiła się rynku, dziwnie mnie odpychała. Może to wina okładki, która do najładniejszych nie należy (anioł spadający z nieba nie wygląda przystojnie, szczerze mówiąc), a może tematyka, z założenia naiwna? Denerwowało mnie to, bo był taki moment, że w sieć była wprost osaczona recenzjami tego bestselleru, wydanego u nas przez niezbyt znane Wydawnictwo Otwarte. Przyszedł jednak czas, kiedy postanowiłam zmierzyć się z książką – w formie e-booka.

Zaskoczenie jest całkiem duże, bo plusów trochę jest. Przede wszystkim każdy szczegół jest dopracowany, a wątki, choć nie mamy ich dużo, starannie splatają się ze sobą i są doprowadzone do końca. Nora też nie jest tak irytująca jak na przykład Bella ze „Zmierzchu”, albo Wendy z „Trylogii Trylle” - to po prostu zwykła dziewczyna po przejściach: ma różne zranienia, ale potrafi na wszystko spojrzeć z humorem, potrafi być wredna, potrafi się bać, potrafi być miła i kochająca. Patch też nie jest wyidealizowany jak Edward. Nieco zły, tajemniczy, łobuzerski, potrafi zadać wiele bólu, ciężko mu zachować dystans do Nory i zerwać z nią. Dość płaska charakterologicznie postać, bez większych sensacji, jednak ciekawa i pełnokrwista. Tak samo Vee. Wredna, na pozór plastikowa panienka, ale tak naprawdę niesamowicie lojalna przyjaciółka, obdarzona poczuciem humoru.

Język też nie jest zły. Pisarka ma, jak na większość autorek takich powieści, bogate słownictwo, pióro jej jest natomiast lekkie. Świetnie wychodzą jej opisy stanów świadomości bohaterki; jak na debiutantkę, to można pozazdrościć. Historia wciąga bo ciągle coś się dzieje, a w tle snuje się (szkoda, że nie bardziej wyrafinowane) lekkie poczucie humoru, tak, że czasem uśmiechamy się lekko, chociaż całość jest mroczna. No i prolog, dotyczący Chaunceya, z nieco zarchaizowanym językiem, była dla mnie całkowitym zaskoczeniem, mimo że archaizacja zalatywała sztucznością i wypychaniem XV-wiecznych fraz na siłę.

Minusy też są. Szczególnie schematyczność niektórych wątków, zaczerpniętych z innych powieści tego gatunku, przez co książka była dość przewidywalna. Wątek upadłych aniołów i Nefilów jest skopiowany z cyklu Cassandry Clare „Miasto Aniołów” , a wątek Drabii niemal jest taki sam jak sprawa z Driną (nawet imiona się nieco nakładają, o dziwo) z „Ever” Alyson Noel. Czasami opowieść nieco męczy, ponieważ pisana dla niewymagającego odbiorcy, nie może stać się ucztą literacką, brak tu też jakichkolwiek parabolicznych znaczeń, ukrytych znaczeń a każdy człowiek znajdujący się na moim poziomie (nie chwalę się) bez problemu złoży całą składankę w kilka minut i z jakimś tam prawdopodobieństwem odgadnie dalsze losy bohaterów. Szkoda, że ta powieść jest tylko lekkim czytadłem.

Ogólnie powieść spodobała mi się, wciągnęła mnie na tyle, że automatycznie po skończeniu tej części, sięgnęłam po następną. Nie jest to rzecz infantylna, nudna i żeby nie powiedzieć głupia – w pewnych aspektach tchnie czymś nowszym, i jest nawet inteligentna. Akcja, trzeba powiedzieć, wciąga i mimo niedosytu, książka utrzymana jest na wysokim, jak na ten gatunek, poziomie. Lekka, delikatna, tajemnicza i mroczna – wyszeptana do ucha i o sprawach, w których mówi się szeptem.

Tytuł: „Szeptem”
Autor: Becca Fitzpatrick
Moja ocena: 6/10  

(recenzja bardzo, bardzo archiwalna) 

czwartek, 3 lipca 2014

Gwiazda z powieści. Recenzja książki

Ktoś jeszcze w tych laickich czasach wierzy w anioły? W takie tam latające stworzenia, z skrzydłami lub z czymś innym, które ma każdy żyjący człowiek. Kto wierzy w szatana? To upadły anioł, który się wyparł Boga, jak mówi Biblia. Mogłoby się wydawać, że teraz wszystko, co wymyślili katolicy i ich Bóg jest w popkulturze niemodne. Bo przecież popkultura jest piekielnie laicka, mam rację? No tak, ale jednak anioły są często wykorzystywane w literaturze fantastycznej. I tej dobrej, odbiegającej od wszystkich schematów i w tej złej, nafaszerowanej schematami literaturze dla nastolatek, chcących oderwać się na chwilę od rzeczywistości, pełnej szkoły, z którą sobie nie radzą, różowości i romantycznych uniesień. Nie, żebym się z kogokolwiek śmiała, nie. Ale taka jest prawda, straszliwa prawda : większość powieści o aniołach jest dla mało rozgarniętych nastolatek. Po co? Ano, po to, żeby kupowali. Ale nie tylko. Każdy człowiek, który myśli, ma jakąś potrzebę opowiadania historii, a teraz, kiedy wydawnictwa otworzyły swe podwoje dla każdego, historie snują także osoby, które się na tym kompletnie nie znają, jak na przykład sprzątaczki albo gospodynie.

Powieść tę wymyszkowałam w Internecie i całkowicie spontanicznie ściągnęłam na komputer. Zapowiadała się przyzwoicie mimo fatalnej okładki, a do Autorki poczułam pewien rodzaj sympatii, kiedy w ostatniej części książki, przeznaczonej na podziękowania napisała, że czytelnicy trzymają w ręku jej marzenie. Tak, pomyślałam, facetka wie, co mówi. I od tego czasu nabierałam coraz większej ochoty na przeczytanie, nie mając jakiejkolwiek o niej opinii. Szczególnie, co wynikało z fragmentu, który przeczytałam na początku, główna bohaterka słucha Evanescence. Niespodzianka... A jeśli słucha Evanescence, powieść musi być mroczna, wpadło mi do głowy. Tak! Może pod tą brzydką i nieciekawą okładką czai się kolejna dobra opowieść jak perła w mule?

Teagan jest zupełnie zwykłą dziewczyną. Ma przyjaciółkę, Clarie i najgorszego wroga, Brynn, mieszka z mamą, bo tatuś gdzieś tam pojechał, wyjechał, został zabity czy uciekł, w każdym razie Teagan nie zna go. Życie dziewczyny jest normalne – chodzi do szkoły, spotyka się z przyjaciółką, rysuje anioły i słucha Evanescence. Nocami czyta książki, jakieś inne paranormal romanse, ogólnie nic ciekawego. Do czasu kiedy poznaje w szkole chłopaka. Przychodzi na lekcje, jako nowy uczeń i od razu wpada Teagan w oko. Nękana nocnymi koszmarami zaczyna powoli szukać w nowym znajomym odskoczni od problemów, jednak te się nasilają i przeistaczają w koszmary na jawie. Tym bardziej, że dziewczyna dowiaduje się, kim naprawdę jest, kim jest jej ukochany i dlaczego akurat ją nawiedzają takie wizje. Powoli zostaje wplątana w intrygę, w jakąś paranormalną wojnę między dwoma światami, płacąc za to śmiercią Clarie i śmiercią własnego ojca.

Ponieważ bardzo polubiłam Autorkę, szczególnie to jedno zdanie z jej podziękowań, mam zamiar, z litości, najpierw skupić się na plusach, których tutaj nieco jest. Bo, na przykład, jedna scena, kiedy główna bohaterka jedzie sobie z opętaną przyjaciółką i kiedy przybywają do podejrzanego klubu. To mi się podobało. Albo napisana pomysłowo scena omdlenia Teagan. Tam było to coś: prawdziwe emocje, klimat, pomysł. I choć to był krótki błysk weny, jak spadająca gwiazda, jednak nieco zważyło na ocenie całości. No i jeszcze co...? Pomyślmy. Tak, już wiem. Trup, którego możemy spotkać w małej liczbie książek podobnych do tej.

Bohaterowie, jak można się już domyślić, są tematem na oddzielny akapit, poświęcony minusom. Dlaczegóż tak? Dlaczegóż karzę wspaniałą pannę Teagan? Albo jej superseksownego Anioła Stróża? Aaa, mam swoje powody. Chociażby to, że główna bohaterka w ogóle nie ma psychiki, jest następną bezbarwną postacią włóczącą się po kartach tej książki. Nic tak naprawdę o niej nie wiemy, poza tym, że jest kolejną życiową kaleką, która sama nie potrafi zrobić zbyt dużo i nawet jest tak ślepa, że nie widzi oczywistych rzeczy. Garreth, jej Anioł Stróż i ukochany zarazem, jest perfekcyjny: perfekcyjnie dobry, miły, delikatny, przystojny jak diabli, potrafiący zrozumieć ukochaną w każdej najgorszej sytuacji, chętnie nawet oddający za nią swe życie, kiedy przyjdzie taka potrzeba, normalnie cud. Uważa swą dziewczynę za co najmniej Helenę Trojańską, jest zawsze tam, gdzie Teagan go potrzebuje. A poza tym? Czy poznajemy jakąś jego inną cechę? Nie. Ale, zaczekajcie. Tak, posiada jedną cechę poza wyżej wymienionymi. Jest ciapa, baba, ciota i inne tego typu komplementy. Hadrian natomiast (Boże, nie wierzę, żeby Autorka interesowała się starożytnym Rzymem), brat Lucyfera, który z niejasnych dotąd powodów prześladuje naszą bohaterkę jak kiedyś jej ojca, przypomina mi bohatera książki Harlequin. Naprawdę – nie ma w nim nic z mroku, ze strachu z ciemności, jaka powinna towarzyszyć szatanowi. Ot, kocha naszą Teagan, a ona wcale nie wie, co do niego czuje. Inne postaci? Clarie? Pusta, bezmyślna lala, ale w końcu główna bohaterka musi mieć przyjaciółkę, bo inaczej książka by się nie udała. Matka? Szara postać, niewyraźnie, zamazane tło. Szkoda – jej wątek ma wielki potencjał, czego Teagan nie potrafi zauważyć.

Cała powieść ogólnie jest bardzo sztuczna, sztampowata, jakby pisana na przymus i w dodatku z gotowców. Nie ma w niej nic naturalnego – żadnych emocji, uczuć, straszliwych, mrożących w krew w żyłach momentów. Nic. Tylko jakaś paplanina, prosta, pusta i bezbarwna. Bo język jakim posługuje się pisarka jest bardzo drętwy. Jeśli inne Autorki powieści młodzieżowych tego nurtu piszą źle, topornie lub mają ubogie słownictwo, zawsze jest coś, co sprawia, że pod tekstem świeci się coś żywego. Jakaś taka gwiazdka, coś, co pozwala czytać książkę dalej bez większych zastrzeżeń co do prawdziwości. Bo tutaj nic nie jest prawdziwe. Odniosłam wrażenie, że wszystko jest takie, jakby ktoś kierował brzydkimi rzeźbami, paplał coś bez sensu , a widzowie ani w jednym, ani w drugim nie odnajdywali pomysłu. Po prostu pewnego dnia babka stwierdziła, że warto coś napisać i wycisnęła z siebie coś takiego.

Okładka, jak wszystkie zresztą tego wydawnictwa, jest horrendalna. Z drugiej strony jednak zazdroszczę temu, kto ją projektował wyjątkowo marnego talentu. Ten anioł, prawdopodobnie jakaś fotografia cmentarnego dzieła sztuki, gryzie się z białym tłem i chmurami u dołu. I ta czcionka! U góry dość dobra, nieco wyszukana (choć dwa wyrazy tworzące tytuł zapisane są z małych liter...) a na dole zwykły Arial. Wygląda to niesamowicie prosto i tandetnie, a zachęta nad tytułem w ogóle nie mówi o tym, co będzie w książce, chyba że jestem ślepa. Gdybym znalazła to w bibliotece, nawet bym na to nie spojrzała. Pfe.

Warto zwrócić też uwagę na inną rzecz. Otóż oktagramy. Oktagram jest to ośmioramienna wersja pentagramu. Pentagram, jak wiemy, w religii chrześcijańskiej jest symbolem szatana, a ogólnie mówi się, że jest związany z magią. I dlatego tak bardzo śmiałam się z tego pomysłu. Co ma piernik do wiatraka? Co ma ten cytat z Biblii na początku do oktagramów, symboli magicznych? Oświećcie mnie, proszę. Jestem taka mało kumata.. W każdym razie śmiałam się szczerze z tego uśmiałam i dziwiłam się, skąd do głowy przyszły pisarce takie pomysły.

Każdy chce mieć swoje pięć minut, chociaż na chwilę zawładnąć mediami, oglądać swoje książki na półkach księgarni, słuchać pisku fanek, zarabiać kokosy. Każdy chce zabłysnąć jak gwiazda. Ale nie każdemu się to udaje, choć o prestiżu często nie decyduje wartość dzieła. Jednak książka musi mieć coś, co porwie tysiące, niekoniecznie inteligentnych ludzi. Tutaj.. Gwiazda tej powieści nie błyszczała zbyt mocno, żeby ktokolwiek to zauważył. Tylko lekko się tliła, więc choć pierwszą część cyklu przetłumaczono na język polski, dalej już nikt nie chciał.

Tytuł: „Gwiazda Anioła”
Autor: Jennifer Murgia
Moja ocena: 1/10

czwartek, 26 czerwca 2014

I zawsze, przy mnie bądź, książko. Recenzja książki

Wymyszkowałam tę książkę w Internecie, uważając ją na początku za następną tandetę o dziewczynie zakochanej w aniele, chociaż piękna okładka, w niebieskich odcieniach, na to nie wskazywała. Jakoś nie miałam kiedy się za nią zabrać, bo miałam tyle innych książek, no i odpychało mnie coś od niej. Co? Nie wiem. Przeczytałam kiedyś krótką i negatywną recenzję, może to? W każdym razie, przygotowana na tandetę, zaczęłam czytać.

Margot umarła. Po śmierci zmienia się w anioła, w Ruth. Od tego dnia ma przeżyć swoje życie jeszcze raz – ma opiekować się sobą. Zobaczyć swoje nędzne życie od początku. I tak zaczyna się ta historia – od pierwszych kartek bolesna, raniąca i uderzająca w samo serce. Margot, dziewczyna z straszliwym dzieciństwem, przez całe życie będzie odczuwać psychologiczne skutki traumy. I tak zaczyna się ta piękna opowieść, bolesna i straszna. Narratorka, Ruth, patrzy na swoje życie w nowej perspektywie i opowiada nam o Sierocińcu Świętego Antoniego, śmierci kolejnych dwóch ukochanych opiekunek, krótkim pobyt u lekarza, który uratował jej życie i jego rodziny, wyjeździe do Ameryki, pierwszym chłopaku, znajomym, przyjaciółce, mężu, synu, kochanku. O tym, że syn zabił człowieka, który gwałcił dziewczynę, że był Theo był skazany na dożywocie, że w końcu się ożenił, że jej mąż był pisarzem, że kochanek w końcu rozczarowany odszedł, że nigdy nie podpisała papierów rozwodowych, że otworzyła agencję literacką, że przybrany ojciec zmarł na progu własnego domu z walizką w ręku, kiedy chciał pojechać do Nowego Jorku, chcąc zobaczyć dziecko Margot. I wreszcie o zabłąkanym pocisku, który zabił Margot.

W to został, oczywiście, wpleciony wątek Ruth: walka z demonami, przyjaźnie między aniołami i, najważniejsze, ryzyko poświęcenia nieba dla szczęścia podopiecznej. Cierpienie spowodowane patrzeniem na swoje życie i związana przemiana Ruth w serafina: miecz Boga. Odkupienie spowodowane patrzeniem na swoje błędy, straszliwą przeszłość, zrozumieniem, że niektórych spraw, wyborów nie da się już zmienić.

Książka przywraca wiarę w to, że kiedyś będzie lepiej. Bóg, jak mówi książka, jest sprawiedliwy i pełen miłości, nawet dla kogoś takiego jak Margot – osoby, która traumę zapijała alkoholem a odłamki swojego życia próbowała pozbierać za pomocą używek. To niezwykła obyczajówka. Książka zupełnie nie w stylu mdłych opowieści o dobrze postawionych osobistościach, których jedynym zajęciem i problemem są rozterki miłosne, ani cukierkowe opowiastki o blondynkowatej córce pomywaczki, która spotyka księcia jak Kopciuszek. Jest to brutalna opowieść, pełna straszliwej przeszłości, która potrafi popchnąć do straszliwych czynów, bólu, prób rozłożenia skrzydeł, emocjonalnych pułapek i ludzkiej tragedii. A także o miłości, która potrafi przetrwać wszystko. Miłości kruchej tylko na pozór.

Ale także niezwykłe fantasy, na które nie wpadł jeszcze nikt, mimo że o aniołach ludzie wypisali tysiące stron. Opowieść Ruth, to opowieść o poświęceniu, odkupieniu i prawdzie. I ten wątek, dopracowany w każdym szczególe, zasługuje na przyjrzenie się mu bliżej. Sposób widzenia świata, światopogląd i relacje Ruth, są jednocześnie takie niesamowite, a też takie.. prawdziwe, że jestem niemal pewna, że tak właśnie jest aniołami.

Warto także napisać nieco o psychologicznym wymiarze książki. Margot, główna bohaterka, to naznaczona piętnem własnej przeszłości osoba, która nie mając nikogo, kto może jej powiedzieć, jak coś należy robić, stacza się coraz bardziej w przepaść. Właściwie to jest tak: jeśli Ruth została aniołem, to Margot, osoba którą była wcześniej, stacza się w dół, pociągając za sobą syna i wszystkich wokół siebie raniąc. Pociąga to za sobą szereg katastrof, małych końców świata. Jest suma doświadczeń, losu, wyborów a także, a może przede wszystkim, demonom. Demonom, które jednak zawsze przegrywają w ostatecznej rozgrywce z aniołami.

Sposób opowiadania jest doskonały. Opowieść wciąga, intryguje, nie pozwala się oderwać od tekstu, Autorka płynnie przechodzi od rozdziału do rozdziału, od strony do strony, od wątku do wątku ukazując ciężką egzystencję Margot. Pisarka ma bogate słownictwo, świetnie operuje słowami, lekko, finezyjnie opowiada historię, nie pompując ją zbytnio, nie przeładowując słownictwem, nie wydłużając wszystkiego, co jest niepotrzebne (zrobiła mi przysługę, nie rozciągając fabuły na setki stron, tylko zamykając wszystko w 241 stronach). Jest to historia, mimo że opowiada o tragediach, liryczna i melancholijna. Delikatna.

Kierowanie się okładką, szczególnie tą dziewczynką w błękitach i myślenie, że jest to książka na fanek „Zmierzchu” i jedenastolatek jest mylne. Okładka oddaje tylko nastrój książki, ale nie to, co tam będzie się działo. A tak w ogóle, zastanawiam się, czy rzeczą właściwą byłoby polecanie jej dzieciom i młodszym nastolatkom zaczytujących się w „bestsellerach” jest właściwe. Raczej Autorka pisała to dla starszej młodzieży i tej świadomej Zła, a także dorosłym. W każdym razie, każdemu, kto czuje, że jest dojrzały.

Bo ta książka jest inna, dojrzała. Powiedziałabym: efemeryczna. Smutna, ale niesamowita. I nie całkiem o aniołach. No ale to jedna z tych, które dodają swoim, poniekąd, pozytywnym zakończeniem, sił na przetrwanie. To jedna z tych książek, które trzeba mieć przy sobie. Zawsze.

I z czystym sumieniem wystawiam poniższą ocenę.

Tytuł: „Zawsze przy mnie stój”
Autor: Carolyn Jess – Cooke
Moja ocena: 8,5/10


środa, 18 czerwca 2014

Los człowieka i aniołów. Recenzja książki

Czasami, gdy podniesiemy się z upadku, zastanawiamy się, jak to się stało. Czasami płacząc w ciemny dole, zastawiamy się dlaczego, nie potrafimy zrozumieć przyczyny naszego bólu. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego wczoraj dowiedzieliśmy się, że jesteśmy śmiertelnie chorzy? Że zostało nam tylko chwil życia? I co zrobimy? Świat taki piękny, ludzie dobrzy (choć do tego mam dużo wątpliwości), tyle książek do przeczytania i tyle filmów do obejrzenia. Czasami okazuje się, że takie doświadczenia okazują się dla nas budujące, potrafimy spojrzeć na życie z dystansu. Czasami ból jednak nas łamie, upadamy, załamujemy się, by już nigdy nie podnieść. Dlaczego? Dlaczego wokół nas tyle łez, krwi, śmierci i niesprawiedliwości? Czy zdawaliście sobie takie pytania? Czy myśleliście kiedyś w ten sposób? Jeśli spotkało was w życiu coś przykrego, jestem pewna, że tak. Mało kto, nawet pusta, różowa nastolatka, nie robi tego w czasie zagrożenia i strachu. Dlaczego?

Te problemy nurtują ludzi przez wiele już lat. Napisano już tony książek na ten temat, dosłownie kilometry stronic. Pisarze, jakby czując, że potrafią pojąć więcej niż przeciętny Jan Kowalski, zastanawiają się nad tym problemem. Pomysły są różne: od fatum, przez Boga do zwykłego wypadku i świadomego działania człowieka. A niektórzy.. Zresztą, zobaczcie sami.

Ewa, kiedy ma pięć lat, traci Anioła Stróża. Widzi, jak zostaje pokonany przez Czarnego i spada na ziemię. Odtąd zaczyna się koszmar: to Ewa ustanie na szkle, to przebije sobie drutem rękę, a w końcu dowiaduje się, że ma białaczkę i niedługo umrze. Po jakimś czasie rodzina uświadamia sobie, że Aniołem Ewy jest Ave – pół człowiek-półanioł, Bezdomny, wraz z towarzystwem swojego czarnego brata, z którym toczy filozoficzne dysputy. Ewa znajduje Pióro ze skrzydeł, a kiedy przekazuje mu, on odlatuje. Albo skacze przez okno. Znaczy człowiek skacze przez okno, a Anioł odlatuje, jeśli rozumiecie o co mi chodzi.

Właściwie to jest cała historia. Nie jest specjalnie skomplikowana i – bez całej filozoficznej i egzystencjalnej otoczki – dość infantylna. Zresztą każda postać jest tylko ucieleśnieniem jakiejś idei, jakiegoś konkretnej myśli i schematu zachowania człowieka. Ewa – wiadomo, oznacza człowieka. Anna to Anna, zwykła Anna jakich tysiąc na świecie. A Jan, to również pospolite imię. Reszta bohaterów, nawet babcia, nie mają imion, bo w tej książce nie chodzi o jakąś sensacyjną opowieść o integracji Anioła w życie człowieka, w której bohaterowie mają wymyślne, fantastyczne imiona, a wątek romantyczny zmusza fanki do czytania. To głęboka historia, głębsza niż mogłoby się komuś zdawać.

Jedną z najlepszych rzeczy w tej powieści jest język, jakim posługuje się pisarka. Jest plastyczny, ciekawy, inny, pełen prawdziwej treści, spójny i płynny. Niemal jak wiersz, tyle że wyjustowany. Zdania, choć czasami są krótkie, mają dużo treści, słowa znaczą dokładnie to, co Autorka każe im znaczyć, a muszę powiedzieć, że takie zmuszanie słów jest niezwykle trudne i tę sztukę opanowali do perfekcji tylko nieliczni, naprawdę świetni pisarze. Czyta się lekko, a jednak jest bardzo malowniczo i artystycznie, a jednocześnie jest ciekawie, głęboko i mądrze, chociaż nie zgadzam się z kilkoma z karkołomnych tez pisarki, ale o tym niżej. Muszę jeszcze powiedzieć o tym, że Autorka zaplusowała mi znajomością Władcy Pierścieni , a ta delikatna aluzja o Entach sprawiła, że moje usta rozciągnęły się w uśmiechu rozgorączkowanego fana, który odkrywa, że jego pasja zaraża także innych. Nie posiadam się z radości, że w kolejnej książce zauważyłam fragment o moim najdroższym Śródziemiu. No ale tak, tak. To nie jest blog dla tolkienomaniaków, więc odpuszczam te zachwyty.

Bardo piękna i głęboka jest wymowa książki. Opowiada o tym, że cierpieć musi każdy, bo cierpienie znaczy, że żyjesz. To spodobało mi się najbardziej. Przeczytałam ten cytat na głos mamie i przez jakiś czas rozmawiałyśmy na ten temat. Później zapisałam sobie to w notesie, żeby mi nie uciekło i powtarzam sobie zawsze, kiedy jest źle, a jak wiecie zapewne z własnego doświadczenia, częściej jest źle niż dobrze, niestety. Jest też wiele innych rzeczy, w których Autorka szukając, znalazła Prawdę: bez Ciemności nie może być Światła. Bez Zła nie może być Dobra. Bo, pomyślcie: kim byśmy byli, gdybyśmy codziennie nie wybierali między dobrem i złem? Czy gdyby nam się tylko ciągle dobrze powodziło, pewnego dnia nie uderzyłaby nam do głowy sodowa woda, jak tym wszystkim głupim gwiazdkom Hollywoodu? Te i inne myśli sprawiły, że powieść była dla pewnego rodzaju odkryciem, bo chociaż słyszałam niektóre rzeczy już wcześniej, najlepiej do mnie dociera, kiedy sama się nauczę. I za to dziękuję Autorce.

Fabuła, niestety, nie dorównuje innym książkom tej pisarki. Mimo naprawdę cennych przemyśleń i niepokojących wniosków, do których Autorka dochodzi, fabuła, zawsze okrywająca rozmyślania piękną szatą, teraz jest, co najwyżej, zwykłą sukienką, w niektórych miejscach w dodatku porwaną. Jako bajka czy przypowieść od biedy by się sprawdziła, ale jak na coś bardziej poważnego.. Jakoś nie trawię, może dlatego, że głupie paranormale zżarły mi mózg i anioły stały się dla mnie symbolem pustoty ludzkich umysłów. A może Autorka popełniła błąd osadzając fabułę swojej książki we współczesności, pomijając większość złożoności dzisiejszego świata? Może zbyt uprościła tło? Tak, to właśnie to. W dzisiejszym świecie nic nie jest proste, na pewno nie takie proste jak napisała to wszystko pisarka. Przez to świat jest wyblakły, nudny i pozbawiony głębi.. jak zużyta guma do żucia. Przykro mi jest, że muszę użyć tego określenia do książek tej Autorki, ale, co robić?

Okładka, ta nowa, jest koszmarna. Kto w ogóle ją zaprojektował? To nie jest powieść dla małych dzieci, a na taką teraz wygląda. Przeglądałam raz książki w małej, spokojnej księgarence i w ręce trafiła mi ta powieść. Popatrzyłam nią nią z niejaką zgrozą. Chociaż stara okładka też pozostawia dużo do życzenia, nowa jest już tragiczna. Niby taka ilustracja treści książki, i Ewa, i skrzydła anioła i inne pierdoły, ale oczy bolą. Na starej natomiast mamy jakieś błękitne drzwi (?) i jakieś gifowo/paintowe czarne i białe aniołki. W porównaniu z nową sprawia wrażenie doskonałej (kocham błękitny kolor, więc może dlatego), ale i tak, mówiąc delikatnie, grafik z Wydawnictwa Literackiego się nie postarał. Kolejna przykrość.

Bohaterów właściwie omawiać nie będę. Można o nich powiedzieć niewiele, a jeszcze mniej dobrego. W innych książkach pisarki, mimo że bohaterowie i tak zawsze byli tylko ilustracjami jakiś poglądów filozoficznych czy jakiś cech, nie byli pozbawieni własnego barwnego charakteru. Tu są nijacy.. Jan jest informatykiem, Anna właściwie też bardziej naukowcem niż artystką, babcia typową babcią, głęboko wierzącą katoliczką.. Później, w czasie choroby Ewy, rodzina się wiele uczy, zaczyna dostrzegać to, czego przedtem nie dostrzegali, ale jak dla mnie jest to po prostu przeskoczenie z skrajności w skrajność. Tak, tak, tak się dzieje kiedy postacie nie są dobrze zbudowane. Chociaż niewątpliwie ciekawego wątku Pani Samej to dość często się spotyka w literaturze, więc żadnych rewelacji nie było. Są papierowe, nijakie, trochę bez charakteru. I chociaż uwielbiam takie postacie jak Czarownice, Luelle, Jona, Ariela czy Gaję, tych z tej książki nie potrafię nawet zaakceptować. Nie wiem, jak udało się pisarce takiego formatu stworzyć takich bohaterów, ale nieważne.

Niektóre z przedstawionych w książce tez wydały mi się absurdalne, a niektóre mnie zbulwersowały, co nie jest dobre dla otoczenia, ponieważ zbulwersowana Kylie jest bardzo niebezpieczna, jeszcze z innymi nie mogę się zgodzić, chociaż jestem osobą otwartą. Najgorzej było z tym Swedenborgiem. Kto to jest, do kurczaków z McDonalda? Co? Lepiej nie będę szukać w Internetach, bo się wkurzę jeszcze bardziej. Z aniołami rozmawiał, ha, ha. Jasne. I w dodatku nie miał schizofrenii. No to pisarka musiała naprawdę go wymyślić, bo to niemożliwe (jak pisałam, żeby nie zepsuć sobie krwi, nie sprawdzę tego w Internecie), żeby taki żył. Jeśli chodzi o ducha dziadka Ewy, pióra i inne takie, Autorka nie potrafi jakoś sprawić, by te wydarzenia były w jakiś sposób wiarygodne dla czytelnika i w ten sposób wszystko wydaje się takie infantylne..

Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca i przeczytał wszystko, co napisałam powyżej, w co mocno wątpię, widzi moje potworne rozczarowanie w całej rozciągłości (południkowej i równoleżnikowej). Mój ból. Moją stratę.. No dobra, nie zachowuję się jak idiotka. Przede mną jeszcze dwie powieści Autorki dostosowane do mojego wieku, a ja się boję.. Że jedynymi książkami jakie się udały pisarce są historia Jona i Luelle. A reszta zasługuje na haniebną okładkę i, pomimo kilku ciekawych i słusznych uwag, na zapomnienie i pogrzebanie. Książki niekiedy podzielają los upadłych aniołami, błądzących gdzieś w ciemnościach i zimnie Mlecznej Drogi, a także umarłymi dawno ludźmi, których nagrobki pokryły się mchem zapomnienia, a deszcz zmył litościwie imiona, nazwiska i daty urodzenia i śmierci.

Tytuł: „Tam, gdzie spadają anioły”
Autor: Dorota Terakowska
Moja ocena: 6,5/10