Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowotwór. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowotwór. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 czerwca 2015

Zabawmy się w raka. Recenzja książki

Są takie tematy w literaturze, które zawsze chwytają – i najczęściej są to tematy smutne, bo ludzie lubią wiedzieć, że ostatecznie mają lepiej od innych; oraz miłość, chyba najpiękniejsze z uczuć, o którym, jak na tym świecie bywa, marzy każdy, a mało kto je otrzymuje. Nie wspominam tu oczywiście o horrorach i kryminałach, bo ostatecznie makabra i zło fascynuje każdego. Są więc powieści o samodoskonaleniu się, o byciu bohaterką jakieś rebelii, księżniczką, wampirem, o nienawiści, miłości, tajemnicach, zdradach, niesamowitych przygodach w równie niesamowitych światach; o miłości w najrozmaitszych konfiguracjach i o chorobach. Chorobach? Kto chce teraz, w dobie wiecznej miłości i botoksu (który stosują wszyscy – od Madonny i pana prezydenta Putina, przez trzydziestolatki z mikrozmarszczakmi do mojej pięćdziesięcioletniej sąsiadki, która przeżywa swoją drugą młodość) chce czytać o chorobach? Szczególnie takich, które medycyna nie potrafi wyleczyć – jak nowotwór czy gorączka krwotoczna Ebola. O ile to drugie jest zmorą Trzeciego Świata, gdzie higiena jest na niewielkim stopniu, to rak wespół z depresją, cukrzycą i zawałami dziesiątkuje społeczeństwo nowoczesnej Europy. To strach, szczególnie jeśli jest się młodym i żyje się izolowanym, niemal doskonałym świecie. Czy takie powieści w ogóle mają szansę się sprzedać?

Powieść Gwiazd naszych wina Johna Greena pokazała, że jest inaczej – napisana lekko, niebanalna, z sympatycznymi bohaterami i wielką tragedią w tle, czego Autor nie ukrywa. Młodzi ludzie zakochiwali się w tej książce pasjami, nie mówiąc o ekranizacji, która stała się hitem, spłaszczając jednak mocno wymowę książki. Powtórzyła się sytuacja Igrzysk Śmierci, kiedy to za dobrą książką podążyło mnóstwo naśladowców, albo odnoszących sukces, albo żywcem importowanych i zachwalanych w mediach, co jakoś się nie przekłada na ich popularność. Fabuły jednak zaczynają się czytelnikom kręcić, zaczyna przeinaczać imiona i ogólnie kręcić nosem na przygody bohaterów, jakoś nie będąc wdzięcznym za noce, które jakiś pisarz nie przespał, klecąc dzieło swojego życia. Przynajmniej czasem jest tak ze mną. Ale czy każda książka musi być zła?

Zac leży w szpitalu dla dorosłych, a najmłodszą osobą, jaką tam zna, jest pielęgniarka i Cam, mający raka mózgu. Ma białaczkę; choroba wznawia się już drugi raz, zmuszając lekarzy do przeszczepu szpiku. Pewnego dnia do najbliższej sali przychodzi dziewczyna, mniej więcej w jego wieku. Od stukania i głupkowatej piosenki Lady GaGi zaczyna się jego znajomość z Mią, piękną, zbuntowaną dziewczyną chorującą na mięśniaka. Losy bohaterów splotą się jeszcze nie jeden raz, w świecie poza szpitalem, gdzie trzeba dać radę zwykłemu dniu, co z rakiem nie jest łatwe – pogodzenie się ze skutkami choroby jest ciężkie, niekiedy prawie niemożliwe do zaakceptowania, nie mówiąc o paraliżującym strachu przed remisją. Równolegle do problemów bohaterów rozwija się ich uczucie, na początku trudne, zapętlone w inne, negatywne emocje, jednak z każdą kartką powieści coraz bardziej widoczne. Jaki więc scenariusz los zgotował dla młodych kochanków? Czy ich miłość jest (również) przeklęta przez gwiazdy?

Chciałabym napisać coś dobrego o tej książce. Po przeczytaniu pamiętnika Joanny Sałygi mam przecież głębokie zrozumienie cierpienia, jakie przechodzi człowiek chory na raka – nie życzę tej choroby nawet najgorszym wrogom, tym bardziej książkowym postaciom. W takiej książce więc musi być coś dobrego, po prostu musi, wstyd mi trochę pisać źle o książce, która opowiada o cierpieniach ludzi. Nawet chwalenie okładki zaspokoiłoby moje sumienie, ale oczywiście, cud introligatorski to nie jest. O czym mam więc napisać? O tym, że lubiłam bardzo wstawki o kangurach, zwierzętach wciąż mnie interesujących, których tu jest wiele? Gdybym się uparła, mogłabym napisać, że to wielki plus, ale – niestety! Jedna jaskółka wiosny nie czyni, kilka kangurów książki nie uratuje. Przykrość.

Zaczniemy od aspektu wizualnego, czyli od okładki. I tu niemałe zaskoczenie, ponieważ nastolatkowie na niej przedstawieni nie noszą żadnych oznak swojej choroby. O ile włosy dziewczyny można uznać za blond peruczkę, jaką nosiła przez kilka rozdziałów, to chłopak przypomina bardziej Rhysa, jej byłego chłopaka, niż Zacka bez włosów i twarzą napuchłą od leków. Dziwne. Może taki przystojniak miał przyciągnąć potencjalne czytelniczki, które, zapewne, nie sięgnąłby po powieść z białaczkowym żywym trupem na okładce, natomiast przestawienie samej dziewczyny, z powodu tytułu, po prostu nie wchodzi w grę. W każdym razie chłopak kontrastuje się delikatną dziewczyną na pierwszym planie i chyba o to chodziło, a całość zsykuje nieco luzackiego, komiksowego designu, jak rasowa książka dla młodzieży, którą przecież powieść jest. Coraz bardziej podoba mi się kolorystyka okładki, konsekwentnie utrzymana w tonacji czarno-białej z jasnoniebieskimi i czerwonymi akcentami (element graficzny, tytuł i nazwa serii), dziwnie przypominająca mi obrazy Roy'a Lichetsteina (tylko po co tam te gwiazdki? Wyglądają bardzo dziennie, szczególnie w pobliżu tego przystojniaka w czarnych okularach). Jednak najdziwniejsze jest to, że okładka zupełnie nie sugeruje, że książka opowiada o nastolatkach cierpiących na nowotwór, a mi kojarzy się z romansem kolejnego wydziaranego kolesia i delikatnej dziewczyny o czerwonych paznokciach. Cóż! Pocieszam się myślą, że bywały jeszcze bardziej mylące okładki.

Styl Autorki był bardzo prosty, płaski, nieudolnie próbujący naśladować tok myślenia nastolatków, co najbardziej widać było w rozdziałach pisanych z perspektywy Zaca – nie czuć w nich żadnych emocji, o których chłopak nam opowiada, a i wątpię, czy tak czuje się każdy nastolatek chory na białaczkę; jego filozoficzny spokój jest po prostu zadziwiający, bo nawet taki hero jak Jezus bał się śmierci, a co dopiero istota pokroju tego chłopaka. I te żarty! Z pewnością na temat raka nie można pisać aż tak lekko, wychodzi to bardzo sztucznie i płasko, a ja zaczynam mieć wrażenie, że chodzi tu tylko o romans dwóch osób, jakie nigdy nie spotkałyby się ze sobą w innych okolicznościach (jak głosi okładka) niż o zgrabne podejście do tej choroby, opisanie w sposób bliski nastoletniemu czytelnikowi jak to (eh, powtarzam się) w swej powieści czyni John Green. Lepiej wyszła część Mii, jakoś tak naturalniej i autentycznie swobodnie, pisarce było łatwiej chyba pisać z perspektywy dziewczyny, jako że sama jest kobietą – w najlepszych momentach mamy wrażenie, że dziewczyna opowiada nam historię swojego życia, żywo i z przejęciem, którego brakuje w narracji Zaca. Jednak rzeczą, która przeszkadzała mi w obu narracjach była nadmierna patetyczność niektórych fragmentów, przyprawiających o ból głowy każdego żywego wskaźnika stężenia kiczu, używanie wyświechtanych, mało wysublimowanych zwrotów do opisywania najtrudniejszych aspektów z życia bohaterów, sentymentalizm z kiczem za skórą i prostotą, czasami ocierającą się o naturalizm i, w finale, wulgarność, zupełnie tutaj zbędną, nawet w warstwie językowej – pisarka nie ma pióra na tyle sprawnego, by eksperymentować z tą niezwykle trudną formą. Zresztą wątpię, że było to celem Autorki; starała się po prostu opisać życie współczesnego nastolatka słowami, jakie najbardziej do niego przemawiałyby, a ponieważ, jak widać po tej powieści, niezbyt zna się na świecie dzisiejszej młodzieży i jednocześnie chce być smutna i poetycka w sposób nastolatkowy, wychodzi jej pomieszanie z poplątanym, bardzo zresztą niezdrowe (gwiazdki, sentymentalno-makabryczne opisy zachodu słońca... choć w sumie rzadko przychodzi mi do głowy, by stwierdzić, że wieczorny fiolet można porównać do siniaka). Poza tym czuć tu lekkość, niechęć do tematów głębszych, jakie pojawiają się zawsze, kiedy mamy do czynienia z powieścią o nowotworze, spłaszczającą książkę do zwykłego romansu; nie można narzekać jedynie na językowe potknięcia, których pisarka nie zalicza, prowadząc opowieść potoczyście i szybko, dzięki czemu czytałam pięćdziesiąt stron w mniej niż godzinę.

Gdybym jakiemuś maniakalnemu czytaczowi, który orientuje się w młodzieżowych nowościach, opisała pewną postać, bez ujawniania płci, a on miałby zgadnąć, o kogo chodzi, kiedy opowiedziałabym mu o kimś, kto miał mięśniaka w nodze, wobec czego musiano nogę tę odciąć, napewno odpowiedziałby, że mówię o Augustusie z Gwiazd naszych wina, co byłoby nieprawdą, ponieważ chodziło mi o kogoś innego – dziewczynę, Mię, bohaterkę tej książki. Zastanawiające podobieństwo, prawda? Jednak gdy przyjrzymy się bliżej, zauważamy, że jednak bohater książki Greena był zdecydowanie bardziej ludzki, mimo że Autorka starała się, by Mia, przez swoje, w gruncie rzeczy, zrozumiałe zaburzenia psychiczne, była postacią bardziej wiarygodną. Naprawdę? Nawet jej nie polubiłam. Była imprezowiczka, zbuntowana nastolatka, przy czym bardzo poraniona istotka i okaz miłosierdzia dla swojego ukochanego, dziewuszka, którą łatwo się rani i takie tam. W dodatku jeszcze urodzona filozofka, wrażliwa na sztukę Lady GaGi dusza (no co, nie śmiejcie się! Artpop okazał się wtopą i kobieta ostatnio śpiewa jazz), jakby jeszcze było tego mało, jest diabelnie inteligenta i zostanie pielęgniarką, jakby widok igieł i szpitala nie przywoływał traumatycznych wspomnień. Za dużo tego wszystkiego, dajcie już spokój. Nie ma wiośnianej lekkości Gusa czy Hazel, ich naiwności i żywotności osób nieidealnych i przez to realnych, zamiast tego jest nastolatka przytłoczona mrocznymi problemami i nakreślona niewprawną, toporną kreską, co sprawia, że postać wydaje się fałszywa i szyta grubymi nićmi; pozbawiona nawet iskry życia, która sprawia, że w pewnym sensie wierzę w ich istnienie i nie mogę uwierzyć, że po zamknięciu książki postacie nie plotkują o mojej ukochanej kawie 3w1 z brązowym cukrem, którą zawsze popijam w trakcie czytania. Tutaj tego nie ma, no, może poza zniechęceniem i ziewnięciami i zniecierpliwieniem na samą myśl o kolejnym spotkaniu z bohaterką.

Zac nie jest pod żadnym względem lepszy – powiedziałabym, że ta postać jest zdecydowanie gorsza od Mii. Pusty, plastikowy chłopak, zimny, obojętny, jakiś taki... Ciężko bowiem precyzyjnie określić moje odczucia względem tej postaci, Autorka nawrzucała tyle cech do jednej postaci, że trudno określić, kim bohater naprawdę jest. Dowcipny? Proszę bardzo! Mądry? O, on jest prawdziwym matematykiem, bo szanse jego i Mii ma oblicza z dokładnością do jednej setnej (przesadzam), w dodatku nie wierzy w życie pozagrobowe, nie mówiąc już o wiedzy, ilu statystycznie ludzi na świecie umiera każdego dnia, ilu się rodzi, a ilu dowiaduje się o swojej chorobie nowotworowej. W dodatku jest stoikiem, bo załamuje się dopiero przy trzecim leczeniu, wcześniej znosząc w milczeniu i zagryzionymi zębami całą tą masakrę, którą nazywa się leczeniem białaczki, jest anielsko dobry dla Mii, o czym świadczy końcowa, do bólu przesłodzona scena, dla rodziców i niemal nigdy nie łamie ustalonych zasad; jednocześnie potrafi być okrutny dla małych, umarłych zwierzaczków, co jakoś kłóci się z powyższym. O czym zresztą piszę, skoro Zac z początku książki, ten samotny chłopak w izolatce, jest zupełnie inny niż Zac siedzący z Mią pod kołdrą i opowiadający jej przeróżne historie z jego niezwykle długiego życia – jako zwykły czytelnik byłam, delikatnie mówiąc, nieco zdezorientowana, nie mówiąc o fascynacji chłopaka Emmą Watson (Hermioną z filmów o Harrym Potterze) z powodów niemal nam nieznanych. Czasami Autorka, w przypływie weny, sportretuje go lepiej, czasami gorzej, zwykle jest to jednak kolejna przeciętna postać bez wyraźniejszych zadatków na zmianę. Przy tym wszystkim zabrakło jakiegoś rysu, iskierki życia, czegoś, co nadałoby Zacowi wyraźną, rozpoznawalną twarz wśród innych bohaterów – może jakiś szalonych zainteresowań, inteligentnej, niebanalnej osobowości, jaką mógł pochwalić się Augutus, może po prostu posiadania niezaprzeczalnych wad, jak na przykład – nie wiem – niechęci do pracy na rodzinnej farmie. A może po prostu Autorka nie ma tej magicznej zdolności wkładania w swoje postacie życia, może nie potrafi przyglądać się ludziom i piórem (a właściwie klawiaturą) uchwycić to, co niewidzialne, ale tak ważne dla książkowej postaci?

Czasem pojawiają się jeszcze jakieś marginalne postaci, jak matki głównych bohaterów czy ich rodzeństwo, a także Rhys, były chłopak Mii, który ujął mnie swoimi kapeluszami. Postaci te są jednak albo dobre, albo złe, bardzo czarno-białe, niedopracowane i przez to aż proszące się o dodatkowe cechy i własne historie. Sympatyczna mama Zacka mogłaby być jeszcze bardziej sympatyczna, tak samo jak Bec, a na więcej fragmentów zasługuje Evan, a i przydałoby się jeszcze bardziej rozwinąć aspekty relacji Mii z jej mamą, które wydały mi się bardzo ciekawe i warte rozwinięcia, ponieważ posiadały pewną głębię, jakiej w reszcie książki trudno szukać. Szkoda. Smuto mi, jak pisarze marnują w ten sposób potencjał swoich książek, sprawiając, że zamiast być usatysfakcjonowana z ich lektury, czuję niedosyt, porównywany do tego uczucia, kiedy jestem głodna i ktoś daje mi tylko maleńki kawałek mojej ulubionej pizzy.

Nie ma tu wielu wydarzeń, choć pisarka stara się, by jej książka była jak najciekawsza – marginalnych zdarzeń brak, jak również wątków pobocznych, poza niewielkimi dygresjami, co w pewnym sensie jest dobre, bo jest mało rzeczy, które denerwują tak bardzo, jak plączące się na tle całej historii wątki, całkiem ciekawe, tyle że urwane i już niedokończone, albo skończone bez polotu. Tutaj, na szczęście, takich rzeczy nie ma, jednak różnorodność jest żadna, a emocje bohaterów, najcięższy punkt powieści, tylko z pozoru są ciekawe – nie ma tam jakichś nowych, odkrywczych przemyśleń czy ciekawego podejścia do sprawy, a o złości, cierpieniu i buncie opowiada niemal każda książka. Autorka także tnie nieco fabułę, pokazując tylko kluczowe momenty z życia bohaterów, co prawda obudowane w jakąś dodatkową akcję, poboczne dialogi i opisy, ale są to tylko fragmenty z ich życia, pewnie po to, by uniknąć dłużyzn i większej objętościowo książki, a tym samym sprawić mi przykrość – co jak co, ale cegiełki lubię bardzo. Sama fabuła zresztą jest połączeniem wędrówki Mii przez Australię, szpitalnych impresji na początku i wydarzeń na farmie z małymi wyjątkami, co w pewnym stopniu zaczyna się nudzić już w połowie i choć miło się czyta, miałam poczucie pewnej powtarzalności i to wrażenie, że książka nie jest w stanie mnie zaciekawić – ani przecież fabuła jako taka, ani niesatysfakcjonujące, infantylne i przesłodzone zakończenie, ani nieodkrywcze przemyślenia i zachowania bohaterów nie porwały mnie na tyle, by po odłożeniu książki myśleć o niej więcej, niż tego wymaga napisanie jakiejś tam recenzji.

Powieść trudno jest nie konfrontować z innymi pozycjami tego rodzaju, nie mówiąc o Gwiazd naszych wina, książce, która stała się prekursorem tego typu literatury, książki, której niewiele brakuje do doskonałości w swoim gatunku. Jednak mimo że fabuła w niektórych miejscach jest podobna do tej powieści, jest znacznie słabsza, przede wszystkim dlatego, że miałam wrażenie, że bohaterowie się bawią i Autorka też. Pod ponurymi emocjami Mii kryje się przecież prostota stworzonego świata, w którym istnieją antydepresanty i prawdziwa, nastoletnia miłość, która ma nawet sens wtedy, kiedy ukochany ma remisję białaczki i coraz mniejsze statystki przeżycia. Może Autorka za bardzo strywializowała temat, stawiając na zwykłość, dosłowność i prawdziwą, nastoletnią beztroskę w dawce zbyt dużej jak na książkę o umieraniu na raka? Może zapominała o otoczeniu swojej książki jedynym w swoim rodzaju nimbem niezwykłości i magiczności życia, czego udało dokonać się Greenowi? Cóż, cokolwiek można by jeszcze napisać, pewne jest, że do tego tematu potrzeba odpowiedniego języka, jakby stosując się do starożytnej zasady decorum, w przeciwnym razie mamy ochotę – przynajmniej tak było ze mną – zadać jedno podstawowe pytanie: sorry, koleś, ale ty tak na serio?

Tytuł: „Zac & Mia”
Autor: A. J. Betts

Moja ocena: 3/10 

wtorek, 19 maja 2015

Została (tylko) Chustka. Recenzja książki

Temat umierania jest trudny, nie każdy chce o tym rozmawiać. Poprawka: nikt nie chce o nim rozmawiać. Memento mori, mówili barokowi teologowie, a średniowieczni przedstawiali danse macabre, czyli ludzi różnych stanów w tańcu ze szkieletami. Nie bali się śmierci, tak jak my, mimo że nie mieli takich szans na wyleczenie. Umierały kobiety, mężczyźni ginęli na licznych wojnach, na drzewach dyndali wisielcy, srożyła się czarna śmierć (czyli kombinacja różnych rodzajów dżumy), a później cholera; podzwaniały dzwoneczki przy kijach rozkładających się za życia trędowatych, pod kościołem siedziały dziady z brakiem różnych kończyn. Ludzie nie bali się śmierci – młodzieńcy szli na wojnę, dziewczyny w wieku szesnastu lat zostawały wdowami, by później umrzeć, rodząc pogrobowca. Ale my, otoczeni cudownymi lekami i szpitalami, w których lekarze przyszywają kończyny z powrotem do ciała i przeszczepiają serca, boimy się bardziej. Dlaczego?

Znaleźliśmy lek na cholerę i dżumę, na trąd także. Robert Koch wykrył prątki, które wywoływały gruźlicę, a gorączka krwotoczna, wywoływana wirusem ebola dotyka tylko prymitywną Afrykę. Potrafimy z krwi i moczu wytyczać niemal wszystko, kości i mózg możemy zobaczyć w badaniach radiologicznych, tak samo, jak narządy w ultrasonografii. Mamy przeciwbólowe – ketonal, ibuprofen, morfinę. Żywienie pozaustrojowe. Respiratory, rurki intubacyjne, sztuczne kości, steny, chirurgię prenatalną (operacje dzieci będących jeszcze w łonie matki) – rzeczy, o jakich nie śniło się średniowiecznym alchemikom i egipskim kapłanom. Myślimy, że wrócimy do życia po wszystkim, nic nie jest w stanie nas zabić, boimy się śmierci, bo jest czymś nierzeczywistym, odległym, tak innym od rzeczywistości – Internetowych żartów, miłostek serialowych bohaterów, blogów i innych rzeczy, jakie ludzie są zwykli robić w czasie trwającego już 70 lat okresu pokoju, szumnie nazwanego pax Europa (jak wcześniej, za czasów Cesarstwa Rzymskiego, pax romana), nawet jeśli pół roku wcześniej zachorowali na zapalanie płuc i udało im się wybudzić się ze śpiączki po wypadku samochodowym. Jednak nasza cywilizacja nie jest idealna – jest choroba zbierająca straszliwe żniwo, nawet wśród dzieci i wcale nie jest to gorączka krwotoczna powodowana wirusem ebola. To cesarz wszystkich chorób, nowotwór.

Komórki wadliwie namnażają się w danym narządzie, tworząc guz, który doprowadza do wadliwego działania narządu lub jego całkowitego uszkodzenia, tworząc bezpośrednie zagrożenie zdrowia i życia człowieka, w wielu przypadkach tworząc przerzuty na inne części ciała. Ta tajemnicza choroba, wynikająca z mutacji DNA, pojawia się z wielu powodów, a czasami również bez powodu i ciężko ją wyleczyć – bywa tak, leczenie chemioterapią doprowadzało do śmierci. A na raka, jak zwykle nazywamy nowotwór, może zachorować każdy – król, żebrak, biznesmen. Jak w danse macabre.

10 kwietnia 2010 roku, kiedy prezydencki TU-145 M zahaczył o sosnę lub też został rozsadzony ukrytą wewnątrz bombą zegarową i oczy całego świata zwróciły się w stronę Smoleńska (a ja leżałam w łóżku ze złamaną nogą, ale kto o tym w gazetach napisze...) Joanna dowiedziała się, że ma raka. To dla niej, jej syna i jej partnera, nazywanego Niemężem był szok, a jego następstwem założenie bloga. Chustka – taka do okręcenia się, kiedy zimno, do założenia na głowę, kiedy po chemioterapii znikają włosy, do wytarcia nosa, kiedy zbierze się na płacz. Pomarańczowa, bo przecież pomarańczowy jest kolorem radości, zasłaniający chudnące ciało i twarz wykrzywioną twarz. Nawet wtedy, kiedy okazało się, że tak naprawdę ma nowotwór żołądka i trzeba było jej go wyciąć, zastępując rurką, w której wciąż utykały większe kawałki jedzenia. Joanna prowadziła swój internetowy dziennik przez cały przebieg choroby, ostatni wpis ukazał się trzy dni przed końcem Joanny, ale na pewno nie Końcem historii kobiety będącej niewątpliwym głosem tysięcy pacjentów onkologicznych w Polsce.

Joanna pisała prawie codziennie, czasem było to tylko kilka słów, by czytelnicy wiedzieli, że żyje, że jakoś się trzyma. Relacjonowała swoją chorobę na bieżąco, opowiadała o operacjach, chemioterapiach, wymiotowaniu, radioterapiach, cewniku i potwornym bólu, jaki uśmierzała morfiną. Jednak rzeczywistość walki i chorowania na raka była tylko tłem dla opowieści o życiu codziennym, synu i otaczającym świecie, który Autorka nagle zaczęła zauważać ostrzej niż zawsze. Zapisywała także swoje przemyślenia, na coraz głębsze tematy, przeplatając je – jak to blogach bywa – grafiką, fragmentami przeczytanych książek, wierszy, fragmentami rozmów, wycinków świata otaczającego ją i linkami do YouTube'a z muzyką (muszę przyznać, że miała naprawdę świetny gust muzyczny). Bo to nie jest biadolenie nad niesprawiedliwością świata, filozoficzne poszukiwania odpowiedzi na pytania o sens bólu, nawet nie relacja z czyjegoś żmudnego leczenia czy desperackie poszukiwanie towarzystwa w cyberprzestrzeni – powiedziałabym, że jest to zapis strzępków życia, próba opisania szczęścia, zanim ono przeminie w grobie i ocalenia kawałka siebie dla syna, który, kiedy stanie się dorosły, przeczyta słowa matki, bezpiecznie surfujące po sieci i może poczuje przy sobie Jej obecność.

Nie wiem czy mam prawo oceniać czyjąś blogową twórczość, która nie jest opowiadaniem – licentia poetica, wiadomoszczególnie że temat jest tak poważny. W takich przypadkach można przecież więcej – łącznie z brakiem staranności w interpunkcji i ortografii oraz neologizmami, treść natomiast świadomym wyborem Autorki, oceniając to, co opisała, oceniałabym ją samą, co jest brakiem profesjonalizmu. O ile bohaterowie literatury pięknej są kreacją, ocenianie charakteru osób istniejących naprawę, znanych nam tylko z kart książek jest po prostu moralnie ważkie. Poglądy Autorki są wyłącznie jej sprawą, a gdyby pisała w jakikolwiek inny sposób, nie powiedziałabym na to słowo – ma prawo, to jej życie, jej blog, jej słowa. Nie można stawiać mniej lub więcej punktów za to, że w pewnych miejscach nie zgadzam się Autorką. Dlatego tak ciężko jest oceniać tego typu literaturę.

Nie mogę wspomnieć jednak, że Joanna pisała naprawdę dobrze – jednym, prostym słowem potrafiła wyrazić cokolwiek, co chciała, oddać wszystko plastycznie i lapidarnie (masz ci los, właśnie straciliśmy kolejną osobę, która mogłaby być doskonałą pisarką) Mistrzostwem jest opisanie bólu bez tych wszystkich barokowych porównań pań od powieści z nastoletnimi Mary Sue cierpiącymi z powodu odepchnięcia przez chłopaka bądź też stracenia swojej drugiej połówki; zachowanie typowego humoru i dystansu mimo ogromnego cierpienia, niezapominanie o nim, nawet wtedy, kiedy pewnego dnia lekarz powiedział pani Joannie...

Mimo tematu czytało się naprawdę dobrze, wgłębiając się z lekkością – może nawet zbyt wielką – w świat przeżyć Autorki i opisywaną przez nią rzeczywistość. Świat niekolorowany, zwykły, codzienny, jednak pełen radości i szczęścia z nawet najmniejszej chwili. Posty, dni w życiu Joanny, czasami tylko migały przed oczami, pod koniec przestałam sprawdzać daty, traktując książkę jako spójną całość, czasami jak inaczej napisaną powieść, dopasowując do siebie elementy układanki, kolejne dni życia bohaterki, szczególnie że zdążyłam ją polubić – jako osobę otwartą, inteligentną, poszukującą, odważną – bo w końcu myśl o odejściu nie jest dla niej straszna, i potrafi ją zaakceptować; osobę, której wartości nie rozsypały się nawet wtedy, kiedy dowiedziała się, że jeśli nawet wyjdzie z raka, jej życie nie będzie już nigdy takie samo. Jestem pewna, że portret jeden z wielu tylko wydobyty na powierzchnię popularnością, jaką cieszył się jej blog, będący pokrzepieniem dla innych chorych, równie inteligentnych i pełnych ciepła, o różnych, czasami naprawdę dziwnych kolejach losu. Tyle że Joanna umiała pisać, trafiając do serc Czytelników i przez to stając się głosem wszystkich chorych, przypomnieniem w Internecie, czasami bolącym jak sumienie, że coś jest jeszcze poza codziennością, latami, których bieg lubimy obserwować, planując rzeczy na kolejne lata, jakby Koniec miał nie nadejść nigdy.

Jest to jedna z tych pięknych, ale i trudnych do oceny książek, gdzie każde słowo jest kawałkiem czyjegoś życia, świadectwem, testamentem. Chwilą, którą trzeba zachować jak zeschłe liście w zielniku, chwilą dla kogoś innego – syna, ale także każdego czytelnika, najpierw czytającego bloga, a potem książkę. Świadectwem szczęścia, chęcią życia, strachem przed pozostawieniem bliskich bez siebie, strachem braku perspektyw. Do bólu realna, wżerająca się w mózg, bez tych wszystkich literackich ozdobników, otwierająca oczy na cierpienie, którego pomimo zaawansowanej medycyny nie da się zlikwidować; przypominająca o śmierci, która czai się za każdym z naszych planów i kiedyś wedrze się do każdego bezpiecznego azylu, niszcząc argumenty, że ktoś boi się o niej myśleć bądź rozmawiać.

Joanny nie ma już wśród nas, jak wielu, wielu innych ludzi – młodszych i starszych – którzy przegrali nierówną walkę z tą chorobą. Została po niej tylko pomarańczowa chustka. Albo AŻ chustka.

Tytuł: „Chustka”
Autor: Joanna Sałyga
Moja ocena: 7,5/10


niedziela, 28 września 2014

Miłość przeklęta przez gwiazdy. Recenzja książki

Lubię książki, które kończą się, że tak powiem, jak życie. To dowód na to, że opowieść, chociaż dziejąca się nawet miliony lat świetlnych od nas, jest prawdziwa, prawdziwa tak jak życie. Najczęściej, niestety, zakończenie nieoczywiste, dyskusyjne czy coś w rodzaju urwanej w połowie akcji, kończy się śmiercią bohaterów, albo czymś, co happy endem na pewno nie jest. Albo, gdy to jest zwykła powiastka opisująca losy miłości dwóch nastolatków, wampirów, aniołów i innych istot we wszystkich możliwych konfiguracjach, niech chociaż umrze ktoś z otoczenia bohaterów, jakaś przyjaciółka czy coś. Albo niech dokona jakiegoś kontrowersyjnego wyboru, niech czytelnicy gryzą paluchy w złości (tak było ze mną, kiedy obejrzałam trzecią część Piratów z Karaibów i niemal nie mogłam zasnąć, nie mogąc się pogodzić z wyborem Willa Turnera) i wrzeszczał na pisarza, że miało być, durniu, inaczej, jak ja często to robię. W życiu przecież tak jest – mało rzeczy jest takich, jakie chcielibyśmy je widzieć, a czasami, na przykład śmierć jest najlepszym wyjściem. Jak na przykład we Władcy Pierścieni - w sumie życie Froda po zniszczeniu Pierścienia nie miałoby większego sensu. Nikt nie potrafiłby żyć w świecie, w którym nie ma elfich cudów ze wspomnieniami o okropnościach Mordoru. Prawda? Albo zakończenia niektórych, co lepszych, kryminałów, kiedy okazuje się, że przestępcy, mordercy albo kogoś w tym rodzaju nie można złapać z różnych przyczyn. Czy udowodnienie, że mordercą był ktoś, kogo byśmy nie podejrzewali. W każdym razie mówiąc węzłowato i skrótowo, nie lubię happy endów. I, wiem, że to okrutne, ale nie lubię happy endów szczególnie w romansach dla nastolatków.

I jak tu się usprawiedliwić, że sięgnęłam właśnie po jeden z nich? Oszustka parszywa ze mnie i cyganka! Zanim pomyślicie, że celowo wybrałam właśnie nastolatkowy romans, by poznęcać się nad nim i wyładować negatywne emocje, które z wielu przyczyn zbierają się we mnie podczas jednego z ostatnich lat mojej jakże niezwykle udanej i przymusowej edukacji szkolnej (wyglądam studiów jak zbawienia). A może, gdy wam powiem, że to nie jest zwykły romans, z bajkowym żyli długo i szczęśliwie? Już sam opis to zapowiada. A więc skoro będzie coś ciekawszego, to i może się i zakończy jakoś ciekawiej? Miałam taką nadzieję. O tym, czy jak zwykle (w 99.9 procentach przypadków) zwiodę się, rozczaruję, a może nawet wpadnę w gniew, w którym rzucam książkami o ścianę mojego pokoju, (mimo że niedawno pomalowaną, wciąż pokrywającymi się nowymi grobami komarów), czy nawet książka mnie bardzo pozytywnie zaskoczy, przeczytacie niżej.

Z pozoru najbanalniejszy z banalnych romansów: ona, on, przyjaźń i miłość. Może nie wartoby nawet marnować czasu na pisanie tego, bo takich historii jest zbyt wiele i w sumie nie ma o czym pisać, gdyby nie … No właśnie. Hazel (albo, jak chcecie, Hazel Grace) i Augustus to dwóch nastolatków chorych na raka. Ona w wieku trzynastu lat dostała raka tarczycy, który przerzucił się na płuca, a on ma kostnomięśniaka i nie ma nogi. Hazel wozi za sobą wózek z butlą tlenową i wąsy, a co jakiś czas muszą z jej płuc odciągać płyn nowotworowy – ohydną, brązową ciecz, która pewnego dnia ją udusi. On ma protezę i chwilową poprawę. Obaj mają książki, szczególnie jedną – Cios udręki, powieść napisaną przez niejakiego Petera van Houtena. Opowiada ona o Annie, chorej na raka, jej matce, tajemniczym zalotniku jej matki, oraz o chomiku Syzyfie. Powieść jednak kończy się w samym środku i Hazel koniecznie chce się dowiedzieć, jak się skończyło, więc razem z mamą i Augustusem wyjeżdżają do Amsterdamu, gdzie mieszka ów pisarz. Amsterdam jest ostatnim miejscem, jakie razem odwiedzili – jak można się domyślać ich życie powoli i nieuchronnie zmienia się ruinę. Wiadomo, jak się kończy, tylko tym, którzy nie czytali, nie powiem, kto umarł.

Historia ta jest gęsto opleciona także faktami z życia owego pisarza, Petera van Houtena i Issaca, przyjaciela głównych bohaterów z grupy wsparcia. Issac ma raka oczu i, by żyć, musi stracić oboje oczu. Z tego powodu rozstaje się z miłością swojego życia, Monicą, co bardzo przeżywa. Issac, mimo że niewidomy, wie, że będzie długo żył, więcej niż Hazel i Augustus razem, co go również denerwuje. Opowieść przetykana również treścią książek, które czyta Hazel (szczególnie Ciosem udręki), a także opowieściami o różnych innych dzieciach z rakiem, co tworzy ciekawą, niespotykaną mieszankę.

Niewątpliwie to jedna z tych książek, które są dla myślących ludzi. Odważnych. Takich, którzy mają odwagę poczytać o czymś innym niż bitwach wilkołaków i wampirów z innymi wampirami. Którzy mają odwagę stawić czoła rzeczywistości, straszliwej chorobie i – w końcu – śmierci. Którzy wiedzą, że nawet nieskończoność miłość ma kiedyś swój koniec, słowem, nic nie jest tak, jak próbuje nam wmówić dzisiejszy świat. I że nie wszystko jest tak różowe, jak nam próbują wmówić inni, kiedy nam coś się stanie. Przecież powieść podejmuje także wątki filozoficzne – problem zapomnienia, śmierci, miłości (nie mylić ze szczeniackim zauroczeniem pozorowanym na wielkie uczucie z większości powieści dla młodzieży), wagi naszych uczynków, innych ludzi i wielu tematów, które, dla większości osób w tym godnym pożałowania świecie, są doskonale obojętne. Chociaż z niektórymi się nie zgadzam, w większości przypadków Autor doszedł do zaskakująco trafnych (a jednocześnie bolesnych) wniosków. I to jest chyba największym plusem – to nie tylko opowieść, do bólu prawdziwa i szczera (ale o tym później), ale także młode, buntownicze spojrzenie na sens ludzkiego życia i umierania w młodym wieku. Autor w dodatku nie dochodzi do jakiś wydumanych wniosków, jak większość dzisiejszych filozofów (ostatnim dobrym był Leszek Kołakowski, a tak to płakać się chce), ale do jednej z prawd, do jakiej samemu się dochodzi tylko wtedy, kiedy ma się otwarty umysł i nie podchodzi się do sprawy z perspektywy utartych przez ludzkość stereotypów. Chodzi mianowicie o to, że prawdziwym bohaterstwem nie jest staranie się, by świat żywych zapamiętał nas po naszej śmierci. Prawdziwym bohaterstwem jest potrzeba, żeby nie zranić śmiercią najbliższej rodziny, na czym bardzo zależy Hazel. Zgadzam się z tym. Ba! Mało! Jestem porażona głębią tego przemyślenia, wciąż nie potrafię o tym zapomnieć i się z tym pogodzić. Chociaż wiem, że to prawda.

Język i punkt widzenia również mnie zaskoczył. Autor pisze bowiem z perspektywy, uwaga, dziewczyny, Hazel. To ona opowiada nam o wszystkim, łącznie z blaskami i cieniami życia z rakiem, oprowadza czytelnika po swoim świecie i oswaja go z nim, jak również i ze swoim umieraniem (książka jednak nieprzyjemnie przypomina ulubioną powieść Hazel, Cios udręki, która również opowiada o nastolatce z rakiem i urywa się w połowie, prawdopodobnie śmiercią bohaterki. Podobieństw się tyle, że aż straszno). Styl jest prosty, potoczny, co sprawia, że czyta się lekko i szybko, jednocześnie jednak Autor potrafi go tak wykorzystać, by stał się artystyczny i ciekawy. Manipuluje nim, zaskakuje, często wprowadzając czytelnika w zaskoczenie, a także, chociaż nie jest to dość odpowiednia książka, sprawiając, że na jego (przynajmniej czasami) pojawia się uśmiech. Pojawiają się także opisy, szczególnie Amsterdamu, jednak nie jest dużo. W tej książce jednak nie odczuwałam ich bardzo, bo powieść ma tak specyficzną konstrukcję, że opisy, paradoksalnie, wszystko zepsułyby. Hazel ma ciekawy sposób opowiadania o świecie, pełen dystansu i ironii, czasami jednak zachowuje się jednak jak prawdziwa, typowa nastolatka. Chociaż u niej to nie razi, wręcz przeciwnie – Hazel nie jest pusta jak jej koleżanki z innych powieści, a dzięki temu nie jest także zbyt poważna. Osobiście uważam, że kiedy facet pisze z perspektywy kobiety, wnikając głęboko w jej psychikę, tak, że mamy wrażenie, że napisała to kobieta, jest geniuszem. Szczególnie kiedy książka nie dotyczy takich płytkich tematów jak wybór szminki, ale spraw życia i śmierci – dosłownie - i wychodzi wszystko bardzo wiarygodnie. Moje gratulacje, panie Autorze.

Ogólnie mówiąc, nie lubię okładek filmowych, szczególnie kiedy plakat filmowy nie jest zbyt oryginalny, a jak przyzna każdy skulturyzowany człowiek na tej planecie, większość dzisiejszych plakatów filmowych nie charakteryzuje się oryginalnością – po prostu jest to zdjęcie głównych bohaterów, najczęściej w produkcjach dla młodzieży. Okładka filmowa tej powieści szczególnie mi się nie podoba, nie tylko dlatego, że aktorzy grający bohaterów (którymi możemy cieszyć nasze oczy na okładce) nie pasują mi. Okładka jest po prostu pospolita i nudna. Dlatego bardziej wolę tę pierwszą – białą, minimalistyczną i ciekawą. Niebieski obrazek, przedstawiający zarys sylwetki Hazel, a w ciemnych odcieniach, dalej, ciemnoniebieską sylwetkę Augustusa oraz plamy, niczym namalowane akwarelą, w różnych odcieniach błękitu. Obrazek, niezajmujący nawet połowy okładki, nawiązuje do tytułu, ale także w ładny, graficzny sposób i bez spoilerów pokazuje treść książki. Jest ciekawie, estetycznie niebanalnie, bardziej przyjemnie niż w przypadku okładki filmowej i na pewno zachęca do przeczytania, przynajmniej mnie.

Bohaterowie wydają się ciekawi, choć są tylko zwykłymi nastolatkami... śmiertelnie chorymi, co sprawia, że zachowują się bardziej dorośle. Hazel, jak mówiłam (a raczej pisałam) wcześniej, jest w dużej mierze zwykłą nastolatką, jednak znacznie bardziej dorosłą i poważną niż inne osoby w jej wieku, nie mówiąc o zainteresowaniach i gustach. Dziewczyna ma swoje wady i zalety, ale ogólnie jest bardzo dobrze rozbudowaną, wiarygodną ciekawą postacią (o czym dowodzi chociażby to, że można o niej cokolwiek powiedzieć więcej niż to, że istnieje). Targają ją wewnętrzne rozterki, boi się przerzutów, śmieje się, jak każda nastolatka buntuje się przed rodzicami, czyta książki i ogląda telewizję. Gdzieś w jej tle przewijają się jej rodzice, jak to rodzice, po swojemu zatroskani, przerażeni chorobą córki (jak wszyscy rodzice, zresztą) i zdecydowanie nadopiekuńczy, o czym Hazel wciąż im przypomina, jednak oni są tylko tłem – w wieku nastoletnim rodzice przestają być tacy ważni jak wcześniej, nawet kiedy jest się tak chorym jak bohaterka. Augustus. O, tak. Spodobał mi się bardziej od większości amantów z innych romansów dla nastoletnich czytelników, ale nie tylko (nie wspominam, ze zrozumiałych powodów o Harlequinach). Przede wszystkim dlatego, że jego jedynym zajęciem nie jest obmacywanie bądź myślenie o obmacywaniu, ale jest także wiele innych rzeczy – jak na przykład miłość do metafor, choćby do trzymaniu w zębach niezapalonego papierosa jako metafory tego, że chociaż ma coś śmiercionośnego, nie jest to w stanie go zabić, słynny krzywy uśmiech, dystans do wszystkiego, łącznie z chorobą, inteligencja … Tak, to jeden z tych chłopaków, którzy nie mają puchu zamiast mózgów, takiego to nawet ja bym chciała spotkać, szczerze mówiąc. Ma jakieś wady, nie powiem, jak każdy z nas, kłóci się ze swoimi rodzicami, wyrzuca sobie, że wręcz obsesyjnie myśli o tym, by zapamiętano go po jego śmierci. Jednak Hazel nie przedstawia nam go dokładnie, tylko na tyle, na ile on dał jej się poznać, co jest wadą konstrukcji opowieści. Ale w sumie dzięki temu Gus (Autor prawdopodobnie nie zrozumie, jakie dodatkowe, makabryczne znaczenie ma to przezwisko w języku polskim) przynajmniej mi wydaje się osobą nieco tajemniczą i niecodzienną. Tajemnicze osobniki w powieściach obyczajowych, no, no.

Nie sposób zapomnieć o van Houtenie, autorze ukochanej książki Hazel. Jeśli nastawialiście się na fizjonomię pisarza pasującą do treści książki albo maili, które przysyłał bohaterom, będzie rozczarowani tak jak ja. Jednak to najlepiej zarysowana w książce postać dorosłego, obrazująca całą nędzę człowieka, ból po stracie bliskiej osoby i stopniową degenerację. Pokazana w dodatku ciekawie, inaczej i bardziej sugestywnie niż w większości czytadeł dla dorosłych. Inną wartą uwagi postacią jest Issac. Ten młody, przez większość książki całkowicie ślepy chłopak, który stracił ukochaną Monicę (która obiecywała mu „zawsze”) wzbudził moją sympatię. Chociaż jest zarysowany ogólnikowo, wybiórczo i pojawia się tylko od czasu do czasu, jednak gdyby Autor chciał go rozbudować, powstałaby zapewne bardzo ciekawa postać, a może po prostu kolejny sympatyczny mój rówieśnik. Szkoda więc, że pisarz nic z tym zrobił.

Fabuła to, paradoksalnie i niestety, najsłabsza część książki. Jest, oczywiście, realistyczna, nie ma jakiś ckliwych wątków (czyli zbyt wielu miłosnych wyznań, głupich gatek i wiader egzaltowanych łez) i czasem nie pozostawia złudzeń, co dalszych losów niektórych bohaterów - to na plus. Jest ciekawa, zaskakuje, szokuje szczególnie w zakończeniu, ale... No właśnie. Minusem było skarcenie na siłę niektórych epizodów, do wręcz nienaturalnych odcinków czasowych (wieczorem Hazel spotyka się ze swoim chłopakiem, a rano ów ma już adres mailowy do asystentki van Houtena), a już po wizycie w Amsterdamie czas powieściowy mknie niczym rollercoaster, jakby Autorowi było spieszno, by jak najszybciej zakończyć powieść. Ja chciałam (wiem, to trochę niezdrowe) więcej poczytać o jawnym, końcowym umieraniu, poniżeniu przez coraz mniej sprawne organy i zewnętrzne i wewnętrzne, degeneracji ciała, odchodzeniu. Zasmakować się w emocjach bohaterów, przeczytać o ich uczuciach, o uczuciach i rodziców, zatrzymać się przy tych uczuciach, wgłębić się w je w miarę możliwości i poznać. Jednak jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, ze dla mniej wprawionego czytelnika taka wyprawa wydawałaby się zbyt nudna, a dla tych, którzy zrozumieliby, zbyt traumatyczna (na przykład dla mnie). Niech sobie więc będzie tak, jak jest, jednak trochę, na przykład trzydzieści, czterdzieści stron więcej nie zaszkodziłoby, wręcz przeciwnie. Trochę szkoda, bo to, co się działo po Amsterdamie, miało wielki potencjał.

Wiele jest książek o miłości. Wiele miłości zostało przeklętych przez gwiazdy – wojna, niezgoda w rodzinach (jak w znienawidzonym przeze mnie Romeo i Julii wujcia Szekspira) i śmierć z różnych przyczyn, choćby w wyniku zabójstwa nie sprawiają, że miłość rozkwita. Jednak teraz, w naszym wieku, gdy, jak na razie, nie wisi nad nami widmo żadnej wojny, a rodziny są raczej liberalne, grozą dla ludzi jest coś nie do zaakceptowania przez nowoczesną medycynę – nowotwór, nazywany cesarzem chorób. Nowotwór złośliwy, którego leczenie (chemioterapia też jest zabójcza) jest niebezpieczne, nowotwór niezłośliwy i wszystkie szkaradne mutacje (jak jeden z raków mózgu, nazwany w książce typem „dupek” z tego powodu, że zżera mózg, robiąc z człowieka potwora) nie mówiąc już o stwardnieniu rozsianym, białaczkach i innych okropnościach. Choroba nie do wyleczenia, która zamienia życie niektórych ludzi, często przypadkowo wybranych, w tragedię. Tak, przypadkowo wybranych. Bo jak zgrzeszyły takie niewinne, w gruncie rzeczy, istoty, jak Augustus i Hazel? Czy to była ich wina? Ich rodziców? A może faktycznie wina gwiazd – kosmosu, Tajemnicy, która wybrała dla nich taki, a nie inny los – takie zakończenie ich miłości, zwykłej, najzwyklejszej, która niechcący stała się jedną z tych wielkich tragedii – miłości przeklętych przez gwiazdy. Przez Wszechświat.

Tytuł: „Gwiazd naszych wina”
Autor: John Green
Moja ocena: 7/10



poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Delikatna jak gladiole. Recenzja książki

Autorka tej powieści ma być u nas w klasie na spotkaniu autorskim, więc pani poprosiła mnie o przeczytanie tej książki, by później przeprowadzić z nią wywiad.

Historia, wydawałoby się, jest bardzo banalna. Osiemnastoletnia Bernadette, mieszkająca w Uppsali, ma raka wątroby. Jej przyjaciele: Lyce, Anja oraz jej chłopak Derek pomagają jej jak mogą- poświęcają Nowy Rok, organizują koncert charytatywny, podtrzymują na duchu gdy dziewczyna ma depresję. Z drugiej strony, mamy wątek byłego chłopaka i ukochanego Bern, Dolpha, który zostawił ją, ponieważ myślał, że dziewczyna już go nie kocha. Chłopak, po rozmowie z Lisą, siostrą przyjaciela, postanawia przeprosić Bern, jednak się wstydzi. Lisa, zakochana w nim, jednak pragnąca jego szczęścia, postanawia porozmawiać z którąś ze znajomych Bern. Na początku niezbyt jej się udaje, jednak później misja Lisy się udaje... Ostatnim z najważniejszych wątków w powieści jest opowieść o samotnej dziewczynce, Vanji, którą Bernadette poznaje w szpitalu. Vanja jest samotną, opuszczoną dziewczynką, której adopcyjni rodzicie z wielką chęcią oddali ją do szpitala, kiedy zachorowała na białaczkę. Z nią ma wiele wspólnego ma Dagmar, „kolorowa wolontariuszka” dobry duch wydziału onkologicznego.

Oczywiście, nie wszystko kończy się dobrze. Bernadette umiera (i Dolph nie przeprasza ją) Vanja dostaje nową rodzinę i szansę na zdrowie. Mimo że przyjaciele się załamują, są dzielni, ponieważ wiedzą, że tego chce sama Bern.

To nie jest powieść łatwa, prosta i przyjemna jak wiele książek dzisiaj. Opowiada ona o ludziach, którzy stają przed trudnymi wyborami i przed życiowymi problemami, które mogą zmienić wszystko. O ludziach zwyczajnych, nie przesłodzonych ani przerobionych na herosów. Pokazuje codzienną walkę z życiem, przeszłością, chorobą i śmiercią, obecną na kartach tej książki już od pierwszych stron. Szpital onkologiczny dla dzieci to bardzo ponury motyw, który rozświetla tylko postać kolorowej, wesołej Dagmar, która podtrzymuje wszystkich na duchu i do końca nie traci nadziei. Choć temat, jaki wybrała pisarka nie jest nowy, odkrywczy czy ciekawy, Autorka zrobiła z tego wciągającą historię, piękną i malowniczą.

Autorka zdecydowała się na bardzo ciekawy, ale także trudny do napisania chwyt. Powieść przecież jest najzwyklejszym życiem, artystycznie przelanym na papier, z niezwykłą wrażliwością i znajomością psychologicznej podszewki, co pozwala tworzy portrety pełnokrwistych, ciekawych postaci, zwykle ginących w tłumie na przedmieściach nie tylko szwedzkich miast. Starannie, z precyzją przeplata wątki, pokazuje nam sympatyczne sceny z życia codziennego, ukazując szarą rzeczywistość dorastających ludzi – ich miłości, skrywanych uczuć, cierpienia. Pokazuje, że każdemu trzeba dać drugą szansę. Mówi o rodzinie, przyjaciołach, śmierci i sensu życia, w którym smutki i radości tworzą mozaikę. Pozwala nam także poznać, co czują postacie, co opowiastkę tę zbliża do wnikliwej powieści psychologicznej.

Technika i styl, jak i tematyka, nie są łatwe. Autorka podzieliła tekst na kilkanaście rozdziałów, a te na krótkie teksty przedzielone znakiem „***” . W każdej z tych części wypowiada się inny narrator, komentując historię z innego punktu widzenia, dodając elementy, które poprzedni przegapił lub po prostu nie widział. Możemy poznać więc dokładnie, ze wszystkich możliwych stron, niemal każdą postać przedstawioną w powieści, co jest ciekawe, ponieważ problem z różnych stron wygląda zupełnie inaczej, o czym każdy szanujący siebie pisarz powinien wiedzieć. Pisarka nie pominęła także ciekawych, plastycznych opisów, nadających historii malarskości i pewnej poezji, nadającej przedstawionej prozie pewnego smaczku. Napisała także rzecz krótką, ale pełną emocji, barokową, o zmiennych klimatach. Dla niektórych ciekawą rzeczą będą zapisy rozmów z czatu Facebooka, blog Anji oraz pamiętnik Bernadette. Pozwala to naprawdę dobrze poznać bohaterów.

Książka ta jest uniwersalna. Niektóre z powieści, jakie czytałam, dotyczą problemów konkretnego kraju i czasu. Wydarzenia z tej opowieści jednak mogłyby rozgrywać się również w Ameryce, Polsce, Niemczech czy w Afryce. Kiedy zagłębiłam się w książkę, okazało się, że dziwnym sposobem traktuję opowieść jakby działa się nie w odległej Uppsali, tylko w moim miasteczku, szkole, szpitalu. Nie przeszkadzały mi nawet szwedzkie imiona bohaterów i nazwy. Widziałam świat i to mi wystarczało.

Autorka jest debiutantką, co, niestety, widać na maleńkich fragmentach powieści. Wyłapałam kilka zdań, które brzmią nieco dziwnie, wymagałyby większego dopieszczenia, może poprzestawiania niektórych słów. Czasem słowo było źle dobrane, jakoś odstawało od reszty, harmonijnej i melodyjnej, czasem pisarka nie potrafiła znaleźć synonimu bądź dodawała niepotrzebne określenia, które z powodzeniem można by zastąpić czymś innym. Jednak uogólniając, książka, jak na debiut, jest mistrzowska. Widać, że pisarka nie wydała byle czego, a powieść poprzedzana była wieloletnią praktyką, warsztat pisarski jest dojrzały, wyraźnie ukształtowany i ciekawy.

Gladiole to kwiaty, które Bernadette lubiła najbardziej, silne, mogące dużo wytrzymać, jednak kruche i piękne jak główna bohaterka, ale także jak jej przyjaciele i znajomi. Jak ludzie. Dlatego też tytuł był jak najbardziej trafny, taka wieloznaczna puenta całego utworu. Na ciekawej okładce, przedstawiającej dziewczynę w różowej bluzce z niewyraźnie zarysowaną linią ust, tytuł ten prezentuje się ciekawie i intryguje. Umieszczone w tyle drzewa nasuwają skojarzenie z czymś ważnym i ulotnym jak wiatr.

Kończąc książkę, postanowiłam ją zaliczyć do kategorii książek typu „Mały Książę” czy „Pan Wołodyjowski”, które mimo smutnego zakończenia niosą ze sobą ciepło i optymistyczne zakończenie. I choć niemal się popłakałam, rozstając się na zawsze z bohaterką, która żyła tak krótko w mojej wyobraźni zrozumiałam, że nie należy się załamywać, a ostatnie kartki, bardzo krzepiące, utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Szkoda tylko, że tę piękną opowieść czyta się tak szybko i przy płomieniu historii można się ogrzać tylko na chwilę. Myślę jednak, że będę do opisanej przez Autorkę Szwecji powracać, by przekonywać się, że nie tylko mieszkają tam szyszkojadacze, ale także osoby delikatne i dobre. Delikatne jak gladiole.

Tytuł: „Gladiole”
Autor: Marta Gruszczyńska
Moja ocena: 7/10

(recenzja bardzo archiwalna)