Odkąd pamiętam, zawsze chciałam być bajkową królewną.
Miały piękne suknie, tańczyły na balach nie brakowało im niczego, a jeśli w ich
życiu zdarzyła się jakaś tragedia, zawsze na końcu pojawiał się przystojny
królewicz lub rycerz a wraz z nim happy
ever after czyli nieśmiertelne „ żyli długo i szczęśliwie”. Ponieważ od
zawsze miałam historyczne ciągoty, fascynowały mnie zamki, flagi powiewające na
flankach, złota korona na skroniach króla, zbroje, miecze i świat o wiele
bardziej kolorowy niż ten za oknami. Wychował mnie więc Disney z najstarszą
wersją Królewny Śnieżki i Kopciuszkiem w żółtej sukni, usypiały historie o
arabskiej księżniczce, która nigdy nie płakała, ziarnku grochu, Dziadku do
Orzechów i Elizie, której braci w pięknej opowieści Andersena przemieniono w
łabędzie. Chciałam być którąś z nich, żyć w zaczarowanym świecie pełnym
dzielnych rycerzy i bogatych książąt, nieustannie rozglądających się za
małżonką również wśród tajemniczych panienek, które zostawiły swój pantofelek
uciekając z balu. Życie zrewidowało i to głupie przecież pragnienie, nie tylko
dlatego, że na świecie jest już niewiele księżniczek w starym tego słowa
znaczeniu, a i one wychodzą zwykle za biznesmenów, którzy nie mają już nic
wspólnego z rycerzami w błyszczących zbrojach, a dzisiejsi książęta paradują w
firmowych garniturach i krawatach, a chociaż są nie mniej bogaci, często w
różny sposób muszą zarabiać na swoje utrzymanie, a dolary wpłacają do banku.
Później, kiedy zaczęłam się na dobre interesować historią, okazało się, że
prawdziwe królowe, królewny i księżniczki nie miały tak lekko, jak przedstawia
się to w baśniach. Często ich życie w zupełności nie przypominało żadnej z
nich. Wręcz przeciwnie! Polityczne, aranżowane małżeństwa z niekiedy starymi
królami, niepewne losy na oddalonych od domu dworach, śmierć przy porodzie,
zapomnienie, szaleństwo, akceptowanie metresy, kochanek i bękartów, czasem
znoszenie szaleństwa męża, stawianie czoła dworskim intrygom i szpiegom… I
jeszcze ta odpowiedzialność, bo królowa ma istotny wpływ na losy państwa – choć
w większości przypadków nie dopuszczano kobiet do polityki, to właśnie królowa
rodziła potomka, mającego zapewnić ciągłość dynastii. Tym, że przy porodzie
przypadkiem umarła, mało sentymentalny i słabo przywiązany do swojej żony król
niekoniecznie się przejmował – zawsze przecież mógł ożenić się jeszcze raz.
Przy czymś takim wszystkie klejony i suknie, jakie miała na wyposażeniu królowa
traciły swoje znaczenie, prawda?
Okazuje się jednak, że życie ma i tak dużo wspólnego z
baśniami. Albo – żeby było poprawnie – baśnie mają dużo wspólnego z
rzeczywistością; pokazują bowiem archetypy ludzkiego losu i ludzkich
charakterów, generalizują więc to, co często przeżywamy i o czym piszemy w
książkach. Są ludzie źli i dobrzy; lisy i kruki, złe macochy i wróżki, nadzy
cesarzowie oraz tacy, którzy chcą słuchać śpiewu słowika, świniopasy,
przebiegłe królowe, Czerwone Kapturki i Baby-Jagi (czasami pojawi się jakiś
książę na białym koniu, jednak zatrzymanie go na dłużej jest już znacznie
trudniejsze, bo uroda nie zawsze idzie w parze z inteligencją czy – co gorsze –
charakterem) Z pewnością po dłuższym zastanowieniu potrafilibyśmy wskazać takie
osoby i w naszym otoczeniu. Czasami zdarza się też, że bajkowe scenariusze – do
których czasami należą niezwykłe przypadki i spełnienie się głęboko skrywanych
marzeń – w pewnym stopniu są obecne i w naszym życiu, oplecionym szczelnie
przez pajęczynę trudnej rzeczywistości i bujania w obłokach podczas czytania
kolejnej dość bezmyślnej opowiastki z happy
endem. I nie tylko w naszym. Ponieważ losy ludzkie są takie same w każdej
epoce, a zmienia się tylko wystrój i rekwizyty, w niektórych biografiach
naszych przodków, znanych i nieznanych, fragmenty baśni były obecne. Tylko nie
zawsze te dobre, bo wielu podzielało los Dziewczynki z Zapałkami czy stawało
się czarnym charakterem. I nie zawsze z tym dobrym zakończeniem, bo mówi się,
że życie z zasady nie zna takich. No ale nie zmienia to faktu, że baśnie są
obecne wszędzie. Nawet w historii, uważanej przez wszystkich za rzecz nudną i
nieżyciową.
Z takiego założenia wyszła Autorka tej książki, prowadząca
w sieci bloga Kobiety i historia,
która do historii, a ściślej mówiąc biografii znanych kobiet, podeszła z
baśniowego punktu wiedzenia. Zabieg to ciekawy, wcześniej jeszcze przeze mnie
nie spotkany, miałam więc nadzieję na coś nowego, świeżego, a może i
przełomowego. Blogerzy, przynajmniej ci lepsi, to kreatywni ludzie, pomyślałam,
ciesząc się, że istnieją jeszcze tacy zapaleńcy, którzy w nowatorski sposób
chcą pokazywać, że historia nie jest listą dat, nazwisk i pojęć, ale życiem i
jego nauczycielką. Kto wie, może to właśnie ta książka, jak dla mnie Poczet Jagiellonów dla dzieci kiedyś
dawno, będzie tą, od której zacznie swoją niekończącą się przygodę z
najbardziej fascynującą dziedziną nauki? A może choć trochę podniesie
świadomość historyczną w naszym kraju, zachęci kogoś chociaż do spojrzenia na
ten szkolny przedmiot łaskawszym okiem czy zmobilizuje do sięgnięcia bo
znacznie bardziej szczegółową biografię wybranej postaci? Mając takie nadzieje,
bałam się konfrontacji z rzeczywistością bardziej, niż możecie to sobie
wyobrażać.
Prawda jest taka, że chociaż długo przed wydaniem książki
o blogu Kobiety i historia stało się
dość głośno i zostałam o nim poinformowana, nigdy on mnie specjalnie nie
interesował. Nie dlatego, że podejście do tematu nie było ciekawe, co przecież
bardzo sobie cenię, ale jakoś nie mogę się przekonać do większości blogosfery
historycznej. Alergicznie reaguję na błędy, które są wiele bardziej oczywiste i
podstawowe niż te, które można spotkać na Wikipedii. I nie tylko dlatego, że nie
mam zaufania do źródeł, które nie posiadają długich wykazów bibliografii (bo
nie mam, ale nie w tym rzecz), ale po prostu znudziło mnie pisanie długaśnych
komentarzy, na które i tak nikt nie odpisywał, bo choć bloger nie musi być alfą
i omegą, to jeśli jego strona jest pewnego rodzaju firmą, musi posiadać jakieś
kompetencje, czyli przynajmniej przeczytać kilka książek na poważnie. A przynajmniej
ja to tak traktuję – nie lubię kogoś oszukiwać, przynajmniej w ten sposób. Tak
więc teraz, kiedy pozycja trafiła w moje łapki, weszłam na stronę Autorki, nie
chciało mi się zbytnio rewidować treści postów, których przecież było wcale
dużo. Zmartwiły mnie tylko gabaryty książki i – sprawdzam to na początku –
bibliografia. Zwykle wychodzę jednak z założenia, że nadzieja umiera ostatnia
i, jako że pewnego dnia miałam dość wolnego czasu, zabrałam się za lekturę,
mimo wszystko licząc na coś ciekawego, a przynajmniej na mile spędzony czas, w
którym będzie czas na kolejną podróż do
przeszłości – do czasów mojego dzieciństwa, kiedy ubierałam się w sukienki mamy
i dorośle upinałam włosy, jak i do wieków pełnych królowych, królewien i
księżnych, ich sukien, karoc oraz politycznych intryg, które nieraz
przekreślały ich szczęście.
Ale żeby było bardziej
optymistycznie, Autorka pogrupowała ich postacie według baśniowych scenariuszy.
Są historyczne Kopciuszki, Śpiące Królewny, Królewny na Ziarnku Grochu, Królewny
Śnieżki i – co zapewne jest najbardziej ciekawe – Piękne i Bestie. Snuje więc
historie o Elżbiecie Rakuszance, która była bardzo brzydka, ale i tak stała się
ukochaną żoną przystojnego Kazimierza Jagiellończyka oraz matką królów, o Zofii Chotek, zwykłej hrabiance, która została żoną
arcyksięcia, o Czarnej Halszce i jej toksycznej matce oraz o księciu Konstantym
Pawłowiczu i jego polskiej żonie, Joannie Grudzińskiej. Nie brakuje także
takich sław jak Bona, Barbara Radziwiłłówna, Maria Tudor (znana jako Krwawa
Mary nieszczęśliwa królowa Anglii jest postacią, której zawsze współczuję,
cieszę się więc, że Autorka, w odróżnieniu od wielu innych zajmujących się tą
tematyką w sposób hobbystyczny osób traktuje ją sprawiedliwie i z
wyrozumiałością), cesarzowa Sissi, Joanna Szalona czy lady Jane Grey. Blogerka
opowiada również o postaciach mniej znanych, dość niepopularnych, albo
zapomnianych: Anna Lenowens, Stefania Klotylda Koburg czy Sydonia von Borck,
niejako odświeżając ich sylwetki i, kto wie, może przywracając ogólnej
świadomości historycznej. I bardzo dobrze, bo szczerze mówiąc wolę poczytać o
nieszczęściach córki Sobieskiego czy przekleństwie, jaki na ród Gryfitów
rzekomo rzuciła piękna i odtrącona Sydonia, niż po raz setny przypominać sobie
oklepaną historię miłości Zygmunta Augusta i Radziwiłłówny, która fascynująca
była kilka lat temu, a o której wspomina każda bardziej popularna książka o
historii Polski (zresztą to bardzo, ale to bardzo pesymistyczna opowieść). Jak
większość na kartach tej pozycji, muszę zauważyć – tylko kilka z nich kończy
się jeśli nie bajkowym happy endem to
przynajmniej jakimś pozytywnym, przynoszącym nadzieję akcentem. Przez to całość
ma mniej baśniowy akcent, niż można było się spodziewać - cała ta bajkowość
jest tylko opakowaniem, w którym Autorka przemyca prawdziwe życie ze wszystkimi
jego blaskami i cieniami.
Jest coś, co w książce bardzo mi się podoba, a czym
szeroko Autorka napisała we wstępie. Chodzi o dostrzeżenie konieczności pisania
i opowiadania o historii inaczej niż robi się to w szkole oraz większości
pozycji popularnonaukowych i przeznaczonych dla profesjonalnych historyków. O
poszukanie jakiegoś klucza, którym można otworzyć furtkę do świata historii dla
każdego, nawet osoby, która wcześniej uważała, że kłótnie królów, papieży i
niekończące się wojny, w których było pełno bitew niedaleko miejscowości o
czasami trudnych do wymówienia nazwach. Bo przecież, jak pisze Autorka, problem
nie polega na tym, że ludzie nie są zainteresowani historią, tylko zwykłe
spojrzenie na tą dziedzinę nauki sprawia, że wielu – niesłusznie – uznaje, że
to bardzo nudne. A później już trudno zmienić swoje zdanie. Blogerka
postanowiła więc to zmienić, odwołując się do naszych najgłębszych wspomnień i
sentymentów, wpisać w baśniowe scenariusze historie prawdziwych, żyjących
kobiet, minimalizować ilość dat, nazw miejsc i nazwisk, tak, by uczynić lekturę
książki prostszą i bardziej przyjemną, a jednocześnie zaciekawić czytelnika,
zaintrygować, zaczarować i zahipnotyzować magią historią. Może ktoś potem
postanowi przeczytać coś innego, może bardziej skomplikowanego, a potem
zostanie miłośnikiem historii? Kiedy przeczytałam Wstęp do pozycji, pod niektórymi stwierdzeniami Autorki chciałam
podpisać się wszystkimi czterema łapkami
i pełna nadziei czytałam dalej, licząc może nie na jakieś rewelacje i
sensacyjne ciekawostki, ale na dobrą lekturę, odmienne od mojego spojrzenie,
które z pewnością mnie czegoś tam nauczy.
Największą zaletą pozycji jest język, pasujący do luźnej
konwencji, jaką przyjęła Autorka, choć czasami jej krótkie, mało rozbudowane
zdania drażniły mnie i sprawiały, że czytanie nie było niezbyt płynne. Dzięki
temu jednak książkę czyta się właściwie błyskawicznie, pożera za jednym razem,
niemal przepływając wzrokiem po
stronach. Styl zresztą odkrywa tożsamość: mimo że każdy z nas jest inny, pewne
cechy wskazują na blogera. Wiecie, subiektywność wypowiedzi, charakterystyczna
narracja, luz i elementy typowo dziennikarskie, które są obecne we wszystkich
dobrych tekstach blogerskich. No i długość rozdziałów, odpowiadająca
przyzwoitemu postowi (nie, moje są nieprzyzwoite), ale na książkę za krótka,
przez co ma się wrażenie, że tekst przecieka między palcami, a dana opowieść
kończy się zanim dostatecznie oswoimy się z daną bohaterką. Z jednej strony to
bardzo dobrze, bo Autorka nie traci dystansu właściwego skromnym blogerom, a i
tekst w tym stylu jest znacznie lżejszy i łatwiejszy w przekazie, szczególnie
dla tych, którzy są przyzwyczajeni do tego typu prostego języka. Nie można
jednak Autorce odmówić bogatego słownictwa i dobrego warsztatu, którego
delikatne niedociągnięcia tuszuje pasją opowiadania i przeżywaniem opisywanych
wydarzeń, a także – co, myślę, było najważniejsze – umiejętność zaciekawienia
czytelnika (każdy dobry bloger powinien coś takiego mieć, ale lepiej nie
rozpisuję się na ten temat, bo ja nie posiadam takiego daru od losu),
zaintrygowania go i zmuszenia do inicjatywy. Bo tu potrzeba dość własnej
kreatywności – bez tego książka będzie jak ciastko bez nadzienia. Do zaprezentowanych
przez Autorkę scenariuszy można bowiem dopisywać własne przykłady według
wzorów, wymyślać inne baśniowe wzory postaci, albo po prostu poszukać innych,
które nie zostały przedstawione w książce, a zasługują na większą uwagę.
Ostatecznie na świecie żyło już tyle ludzi, że znajdzie się jeszcze wiele
innych ciekawych przykładów – na przykład – złych macoch. Wystarczy uważnie
szukać…
Czytając miałam bowiem często wrażenie niedosytu Bo poza wymienionymi (niewieloma) przykładami
mniej znanych bohaterek Autorka sięgała po oklepane historie i odsmażane
wielokrotnie kotlety: Bona, Barbara Radziwiłłówna, Joanna Szalona, Maria Tudor
(Elżbieta też pojawiła się w kilku miejscach) oraz siostry Jagiellonki: Anna,
Katarzyna i Zofia. Może wiele osób nie wie o takich postaciach, ale o nich
poczytać można w innych, równie nowatorskich opracowaniach. Nie są to zresztą
najciekawsze historie, bo o ile Katarzyna Jagiellonka, więziona z mężem przez
cztery lata w wieży przez Eryka Szalonego, to ciężko tyle samo napisać o jej
siostrze Zofii, której życiorys był mało skomplikowany i w gruncie rzeczy –
poza kilkoma szczegółami – niezbyt interesujący, przynajmniej dla kogoś
piszącego tego rodzaju książkę. Ten rozdział Autorka mogła zastąpić czymś
innym, mniej znanym. Na przykład historią królowej Melisandy i króla Fulka
d’Anjou, który urodą nie grzeszył, więc nadawałby się idealnie na książkową
bestię (tyle że opowieść nie skończyłaby się dobrze, bo spory małżeńskie
doprowadziły niemal do wojny domowej). Albo o występnych żonach synów Filipa
Pięknego, chociaż te trudno byłoby dopasować do jakiejś kategorii. A w
starożytności nie było królowych? Taka chociażby Kleopatra, albo Nefretete, to
najprostsze zresztą przykłady. Semiramida. Albo nieszczęsna pierwsza żona
Nerona, Oktawia. W roli Kopciuszka doskonale czułaby się Rokosana, ukochana
żona sułtana Sulejmana Wspaniałego, która – jak plotka głosi – była słowiańską
branką i niewolnicą. Eh, tomy można pisać. Wystarczy poszperać, znaleźć w sobie
dawkę oryginalności i kreatywności, chęć opowiadania o czymś innym niż wszyscy.
Bo myślę, że prawdziwy romans z Bliskiego Wschodu działa na wyobraźnię odbiory
bardziej niż Bona-trucicielka; przynajmniej tak mi się wydaje.
Z drugiej jednak strony przytoczone wyżej przykłady
wymagają większego nakładu pracy i czegoś więcej niż podstawowych wiadomości
historycznych. A nawet z tymi, jak wynika z książki, Autorka ma problem. I
jeszcze się z tego cieszy; we Wstępie
stwierdza, że na szczęście nie jest historykiem. Na szczęście. Bo historyk
traktuje te wszystkie postacie jako figurki, razem z tłem tworzących pewne
ściśle naukowe konfiguracje, nie rozumie ich uczuć, ocenia ich z perspektywy
naukowego mądrali, który połknął encyklopedię i zamienił się dinozaura. A
przynajmniej tak twierdzi Autorka, nazbyt przeceniając swój blogerski zapał.
Świadczy to o tym, że czyta mało dobrych monografii – owszem, są historycy
którzy swoje oceny biorą z kosmosu, ale zazwyczaj kierują się empatią i
prawdziwym wyczuciem tematu. Zresztą mniejsza o oceny i zanudzanie trudnymi do
zrozumienia dla zwykłego śmiertelnika kłótniami królów i papieży, skoro Autorka
popełniła w swojej książce wiele kardynalnych błędów, które płazem nie uchodzą
nawet ogarniętym uczniom. Przede wszystkim szok i zrozumiały niesmak wywołała u
mnie historia Klary Zach. I to nie dlatego, że w jakiś sposób chcę bronić
późniejszego króla Kazimierza Wielkiego, bo nie można mu odmówić wątpliwej
moralnie słabości do płci pięknej, ale cała historia zbudowana wokół tego faktu
jest najprawdopodobniej krzyżacką plotką (kto jak kto, ale Krzyżacy w
propagandzie byli mistrzami) i próbami wytłumaczenia sobie zamachu ojca
zgwałconej dziewczyny, Felicjana Zacha na Karola Roberta i Elżbietę Węgierską,
która straciła wtedy cztery palce. Branie niesprawdzonych faktów, do których
historycy mają wątpliwości, jest dość nieprofesjonalne, szczególnie że wielu
ludzi uzna tę informację za prawdziwą. Zresztą rozdmuchiwanie jakiegoś epizodu
z życia Kazimierza, których w jego biografii jest na pęczki, to robienie z igły
widły. Ale jest jeszcze gorzej, bo około 27-letni Jagiełło w oczach Autorki był
już starcem. Ha! Co prawda w średniowieczu pogląd na ludzki wiek był nieco
inny, ale nawet wtedy litewski książkę był uważany za człowieka w sile wieku;
nie da się tego nawet wytłumaczyć z punktu widzenia Jadwigi, bo różnica
wynosiła jakieś trzynaście – czternaście lat, czyli niewiele (o starcach możemy
rozmawiać, kiedy dwudziestolatka wychodzi za mężczyznę sześćdziesiąt,
pięćdziesiąt lat starszego i Hedwiżka z pewnością o tym wiedziała). Ów starzec
dożył zresztą osiemdziesiątki i zdążył być dobrym królem, więc trochę nie
zasługuje na takie określenie. Trochę.
Za to Zygmuntowi Staremu pisarka oddała z nadwyżką – został najlepszym polskim
królem. Serio? W skali światowej był, owszem, niezły, ale brakowało mu energii,
zapału i strategicznego myślenia, czyli wszystkich cech, jakie są potrzebne,
żeby wygrać w polityczne szachy albo być przynajmniej poważnie traktowanym. Bo
niby ten hołd pruski w 1525 ładnie wyglądał, ale 1 września 1939 roku poznaliśmy
jego konsekwencje. Wiadomo jakie. Drobniejszych spraw jest więcej – przede
wszystkim nachalne odbrązowienie królowej Bony i oczyszczanie z niej zarzutów o
trucicielstwo, utyskiwanie na Barbarę Radziwiłłównę i rozpaczanie, że nikt już
o wielkiej królowej nie pamięta. Cóż, może i racja, ale wszyscy książęta
mazowieccy nie popełnili chyba zbiorowego samobójstwa, kiedy Włoszka miała
chrapkę na ich ziemię. Autorka pomija tę kwestię – jak się domyślacie –
milczeniem.
Szukanie w książce bibliografii, kiedy natknęłam się na
nieszczęśliwą historię Klary Zach, zajęło sporo czasu, tylko dlatego, że spis
książek używanych przez Autorkę zajmuje stronę. I to jest jeszcze wybrana
bibliografia (sic!). Rozumiem, czasami używając jednej książki można napisać
następną, a to jest nie lada sztuka. Użyte przez blogerkę pozycje są jednak
dość nieprzekonywujące; mało tu pozycji specjalistycznych, a tym samym
wiarygodnych – dużo pozycji wydanych niedawno, zajmujących się historycznymi
plotkami, nie wiem czy rzetelnych (mogę szerzej wypowiedzieć się na temat Dam Złotego Wieku Kamila Janickiego,
którą zrecenzowałam na blogu, biadając nad oczywistymi i podstawowymi błędami
Autora). Jest Kromer, słownik Kopalińskiego – pozycja nijak pasuje do tematu,
ale to wielkie dzieło – i sporo szkiców biograficznych oraz popularnonaukowych
biografii. Mało tego, a niektóre, sądząc po tytułach, brałabym z przymrużeniem
oka. I spisałabym raczej całą bibliografię, bo to po prostu lepiej wygląda, tak
samo jak obecność przypisów. Może Autorka uważała, że ich brak ułatwi czytanie?
Ja czuję jedynie dyskomfort, bo z pewnością jestem inna niż reszta
społeczeństwa, jednak ponieważ książka nie jest powieścią, ale czymś w stylu
monografii, więc wynika to nawet z zasad dobrego wychowania. Jeśli chciała
wyjść naprzeciw oczekiwaniom masowego czytelnika, który w świat historii
(jeszcze) nie wsiąknął, to zawsze można było przypisy umieścić w specjalnej
części, na końcu książki, tak, by można było pominąć, a każdy, kto tak jak ja,
uważnie je czyta (tylko nie pytajcie o powód, bo go nie znam), czuł się
usatysfakcjonowany. Jakkolwiek byśmy na to nie spojrzeli, to wciąż jest
historia, nie baśń.
Wydanie za to jest porządne i całkiem niezłe. Okładka
utrzymana jest w delikatnych, pastelowych kolorach - beżach, ercú, delikatnych,
pudrowych różach i jasnych brązach, tworzących razem harmonijną, przyjemną dla
oka całość. Na przedniej okładce widzimy odwróconą plecami kobietę w
eleganckiej sukni przeglądającą się w lusterku, w którym widzimy jej twarz
(wywołuje to dość dziwne uczucie, szczególnie że mam słaby i zmęczony wzrok),
tajemniczo i smutno spoglądającą na czytelnika. Bajkowo-historyczne klimaty,
powiedziałabym, a w dodatku pomysłowo i bardzo kobieco. Tytuł, zapisany na sukni postaci, jest
wydrukowany ładną czcionką, aczkolwiek zawiera jeden dość poważny błąd (jestem
bardzo konserwatywna, jeśli chodzi o rozdzielenie słowa bajka od słowa baśń). Pod
spodem mamy podtytuł i jeszcze dopisek o tajemnicach, a na końcu, pomarańczową
czcionką, imię i nazwisko Autorki, wraz z informacją o jej blogu (to powtarza
się na tyle okładki, jakby była to jedyna rzecz, jaką pisarka osiągnęła). Na
tylnej stronie jest długi, ale pobieżny opis w dwóch różnych kolorach, a także
króciutka biografia blogerki, będąca raczej opisem jej książki. A szkoda.
Chętnie dowiedziałabym się o niej coś więcej, może nawet uśmiechnęła się do jej
zdjęcia. Grzbiet jest nieco ciemniejszy, z czerwonym tytułem, wygląda zupełnie
przeciętnie, ale chyba z powodu skromnych rozmiarów. Szkoda. Przez to ginie na
mojej półce obok grubych, kolorowych towarzyszek, a zawsze smuci mnie, kiedy
jedna z książek zostaje przysłonięta przez inne, ale co na to poradzić. Warto
też wspomnieć o nalepce, jaka była na moim wydaniu, która informowała, że
książkę poleca Ewa Stachniak, jak wiecie, pisarka i Autorka dwóch doskonałych
powieści o Katarzynie Wielkiej. Z blogerką łączy ją charakterystyczne, kobiece
podejście do historii, rozwikływanie supłów losu postaci historycznych i
niezwykle sensualne portrety kobiet, królowych i caryc, nie dziwię się więc, że
poleca pozycję, włączając się w bardzo ważną akcję wspierania blogerów. To
bardzo miło z jej strony, chociaż z pewnością ma większą wiedzę historyczną.
Zaczynając lekturę miałam pewność, że to historia w wersji
pop, nie przypuszczałam jednak, że aż tak bardzo – poza miłą rozrywką w
ukochanych klimatach nie zyskałam nic nowego. Chyba że mówimy o wiedzy
pozahistorycznej, bo pozycja, paradoksalnie, nauczyła mnie trochę życia. Teraz
zaczynam dostrzegać baśnie w rozmaitych opowieściach, a w baśniach, tych
najbardziej klasycznych, kawałki ludzkiego życia. Skomplikowanego, pełnego
warstw, nie zawsze sprawiedliwego. Bo, na przykład, zamiast jednej z wielkich
księżniczek, żoną przystojnego królewicza zostało popychadło kuchenne, a Śpiąca
Królewna, by znaleźć tego jedynego, musiała czekać aż sto lat. A baśniowe
scenariusze z życia wzięte kończyły się czasami zupełnie inaczej, niż chcieli
tego opowiadacze baśni, nie chcąc niszczyć dziecięcej niewinności i naszej
nadziei – czasami maska Bestii nie opada, a książę na białym koniu nie
przyjeżdża, myśliwy dopada i zabija Śnieżkę, a ziarnko grochu okazuje się kamieniem
młyńskim. I nie ważne kim jesteś i w jakim wieku żyjesz: królową w klejnotach i
pięknych sukniach czy pomywaczką w brudnym fartuchu albo marzycielką myślącą
wciąż o happy ever after – baśń zwana
życiem dopada każdego.
Tytuł: „Bajki, które zdarzyły się naprawdę”
Autor: Anna Moczulska
Moja ocena: 3,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
pani Edycie z wydawnictwa Znak
Czytając Twoją recenzję, spojrzałam na tę książkę z zupełnie innej strony - bardziej rzetelnej i opartej o wiedzę, a nie jedynie o wrażenia. Sama zarówno podczas czytania "Bajek...", jak i ich opisywania, pominęłam ten aspekt, bo i moja wiedza historyczna jest zbyt mała, żeby go porządnie weryfikować. Mam wrażenie, że książka Moczulskiej nie udaje źródła historycznego, a ma jedynie być przyjemną opowiastką dla szerokiego grona, przemycającą przy okazji kilka faktów, na których jest obudowana - jako czytelnik sięgający po nią dla prostej przyjemności uważam, że swoje zadanie spełniła. Możemy jedynie ubolewać, że dziś do jednego worka wrzuca się książki historyczne, prawie-historyczne i historical fiction. ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję za ostrzeżenie, nie będę czytać tej książki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Wielka szkoda, bo zapowiadało się na naprawdę dobrą lekturę.
OdpowiedzUsuńThievingbooks
Historia również jest moją pasją, którą ostatnio zaniedbuję. Po książkę sięgnęłabym z czystej ciekawości, kogo autorka obsadziła w jakiej roli :)
OdpowiedzUsuńNo nie wiem. W sumie miałam baaaardzo wielką ochotę na tę książkę, a teraz nie jestem pewna.
OdpowiedzUsuńŚwietna książka, którą czytałam z pasją. I cieszę się, że tyle było w niej Polek.
OdpowiedzUsuńW miarę czytania Twojej recenzji mina coraz bardziej mi zrzedła... Wbrew Twoim ostrzeżeniom sięgnę z ciekawości po tą książkę, ponieważ jestem jej bardzo ciekawe... choć już troszkę mniej pozytywnie do niej nastawiona.
OdpowiedzUsuńA mnie ta książka mocno się spodobała. Ciekawie napisana, żywy język i przesłanie o tym, że każda królewna jest czasami kowalem swojego losu.
UsuńSiadłam do czytania w sobotę i jeszcze w sobotę skończyłam.
Zapowiadało się bardzo ciekawie, ale pod koniec jakoś mnie nie przekonało... :(
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/
Strasznie długa recenzja, jak na taką krótką książkę (opisywanie okładki jest najzupełniej zbędne ;) - a mówiąc poważnie, faktycznie nie jest to rzetelna pozycja historyczna, ale autorka uczciwie to zaznacza na początku. Ja nie oczekiwałam od niej nie wiadomo czego, choć też uważam, że tekst jest nadto skrócony, a bibliografia słaba. Ale dla początkujących i tych, którzy nie lubią historii - może być w sam raz.
OdpowiedzUsuń