środa, 30 lipca 2014

Niekuszący syreni śpiew. Recenzja książki

Z dzieciństwa mam dużo wspomnień, choć nie było ono ciekawe a to, co wspominam, to są historie, które działy się w moim umyśle. Pisać nauczyłam się mając zaledwie cztery czy pięć lat, a wcześniej rysowałam swoje wymyślone historie – najczęściej bale pełne panów w czarnych kostiumach, tęcz, panien w pięknych, balowych i szerokich sukniach oraz ... No właśnie. Niedawno, bo kilka lat temu, jeszcze przed przeprowadzką do tego domu, w którym teraz mieszkam, moja znajoma Kasia sfiksowała na tle syrenek. Jestem od niej o wiele lat starsza, ale jej pasji nie traktowałam z pobłażliwością. Kiedy byłam mała też je kochałam. Snułam opowieści o łowieniu ich, przywiązywaniu do wersalki czy jakiegoś innego mebla i zabijaniu ich (jak widać, już wtedy ujawniały się moje sadystyczne skłonności). Z wiekiem przeszło, bo dziesięcioletnia wiedźma odkryła filmy wojenne i uznała, że hektolitry czerwonej farby są lepsze niż popiskujące, Bogu ducha winne syreny.

Kiedy zobaczyłam tę książkę, pomyślałam, że to będzie jak powrót do dzieciństwa, do świata syren. Ładna, zielona okładka, dziewczyna z zamkniętymi oczami i zachęcająco wyglądająca czcionka wyglądały zachęcająco. Niestety – książkę pożyczyłam od koleżanki, która wyjeżdżała na wakacje i chciała książkę z powrotem. Internet wtedy mi się popsuł i musiałam jechać do kuzyna, żeby ściągnąć sobie tę książkę. Wreszcie, razem z kubkiem kawy i paczką krakersów, usiadłam przed ekranem i otworzyłam plik z książką.

Vanessa i Justine są siostrami i przyjaciółkami, stanowią jednak swoje przeciwieństwa: Vanessa to szara myszka, ciągle czegoś się bojąca (najczęściej ów strach jest zupełnie irracjonalny), natomiast Justine jest przebojowa, popularna i świetna w nauce. Pewnego dnia, podczas wakacji, Justine skacze z klifu, co kończy się zranieniem. Kilka dni później miasteczkiem wstrząsa tragiczna wiadomość: ciało Justine znaleziono niedaleko klifu. Rzuciła się? Spadła? Nie wiadomo – wakacje w Winter Harbor zostają brutalnie przerwane i rodzina wraca do Bostonu. Jednak Vanessa ma dużo wątpliwości co do tego, jak zginęła jej siostra: piętrzą się zagadki a w dodatku wydaje się Vanessie, że słyszy głos własnej siostry. Wraca do miasteczka i rozpoczyna dochodzenie wraz z przystojnym Simonem, znajomym.

Zagadka coraz bardziej się plącze. Paige, nowa koleżanka Vanessy, a szczególnie jej starsza siostra Zara wydają się dziwnie podejrzane. Co więcej – nagle Caleb, brat Simona, znika i kiedy Vanessa dzwoni do niego, słyszy tylko szybki oddech i czyjeś wołanie. W dodatku przez miasteczko przetaczają się raz po raz gwałtowne burze, po których na brzeg wypływają ciała mężczyzn.. Uśmiechniętych mężczyzn. Dwójka naszych bohaterów zaczyna więc śledztwo, które prowadzi do domu Paige, gdzie, dzięki babci dziewczyny, odkrywa kim naprawdę jest i kto był jej matką. Dziewczynie, według wskazówek Justine, pozostaje udaremnić plan całkowitego zniszczenia Winter Harbor.

Może zaczniemy od minusów? Tak, tak będzie lepiej, bo błędy rzucają się w oczy i gryzą je. Po pierwsze, nie rozumiem po co cały ten łomot z zagadką czy tam intrygą, jak kto woli, jeśli tak naprawdę już od początku wiemy, o co chodzi. Bo każdy średnio rozgarnięty czytelnik, kiedy najpierw przeczyta tytuł a później zajrzy do środka książki (nawiasem mówiąc, ja tak zawsze robię, nie wiem, jak inni) wie, że chodzi o syreny. Mamy więc podane to jak na tacy. Z drugiej strony aż tak horrorystycznie nie jest: myślałam, że będą jakieś groźne istoty jak z mitu o Odyseuszu, czy rozdrapujące ludziom skórę morskie wampiry. A tymczasem....? Syreny to piękne kobiety, zajmujące się uwodzeniem mężczyzn, śpiewające i choć demoniczne, to mające w sobie więcej z femme fatale niż z syren, które faktycznie chciałoby się przywiązać do wersalki i pozbawić wody tak, żeby w końcu umarły (wiem, wiem, sadystka ze mnie). I ten wątek specjalistycznej bomby, która zamroziła morze wokół Winter Harbor i sprawiła, że w środku lata pojawiła się zima, no ludzie. Ja rozumiem, że Autorka nie wiedziała jak zakończyć wątek, lub wyobraźnia ją poniosła, no ale ludzie. Moim zdaniem wyglądało to tak samo, jak taka tam jedna chowająca bombę zegarową do plecaka koleżanki z klasy, czyli niesamowicie. Wątpię, że takie coś istniało naprawdę, bo w pokoju mam wielką stertę pism naukowych (taki ze mnie fizyk jak z koziego ogona powróz, ale lubię czytać o wynalazkach) i w żadnym nie pisali o niczym takim. A ja jestem z tym na bieżąco.
Plusy, na szczęście, też są. Powieść jest dość oryginalna, bo, w przeciwieństwie do tych wszystkich aniołów i wampirów, syreny to prawie zupełnie dziewiczy teren fantastyki, takiej dla młodzieży. W dodatku Vanessa (taka gorąca informacja dla wszystkich dziewuszek, które jeszcze nie czytały) od środka powieści nie jest dziewicą, choć wszystko zostało opisane skromnie, cicho i jakby ze wstydem. W innych powieścidłach kochanków od łóżka oddzielają paranormalne problemy, prawdziwa natura jednego z nich i inne smutne rzeczy, często też do niczego nie dochodzi, bo coś przeszkadza zakochanym na samym początku. Ah, no i śmierć tylu osób, bo zwykle w czymś takim dużo nie zamienia się w trupy. No i to, że jest kilka takich fragmentów, w którym dzięki całkiem niezłemu stylowi autorki zostajemy zamknięci w klaustrofobicznej przestrzeni strachów Vanessy. To jest dobre – mocne i fascynujące.

Bohaterowie, szczególnie Vanessa, są irytujący. Bo – na przykład – nasza główna postać. Zostaje przedstawiona jako szara mysz, drżąca wciąż ze strachu, niezbyt ładna, a przynajmniej brzydsza od siostry, niezbyt towarzyska, ogólnie jaskrawo przeciętna. I oto taka dziewczyna zostaje bohaterką i kochanką Simona, poważnego umysłu ścisłego, który pod wpływem olśniewającej piękności zmienia się w romantycznego Romea. A te wszystkie teksty o tym, że tak naprawdę Justine zazdrościła Vanessie.. Tak z drugiej strony, to owa piękność jest tępa jak połamany nóż – ludzie, czy ona nigdy książki żadnej nie czytała, żeby nie wiedzieć, że właśnie tak jest z syrenami? A Paige? Kazali się jej kąpać w wodzie, a ona, durnota, nic nie wiedziała. W ogóle nikt nawet nie wpadł na pomysł, żeby sprawdzić w Internecie? Bella z „Zmierzchu” przynajmniej była taka mądra i to wiedziała. A tutaj... Cały tabun drugoplanowych bohaterów też irytuje – kłótliwa mamuśka starająca się być taka jak jej nastoletnie córki, pusta Zara, tata starający się być Tatusiem Małych Dziewczynek. A wszystko takie papierowe i takie płytkie. Jakby na świecie były tylko problemy w stylu „Rany, jak on zareaguje na to, że jestem syreną?” Wrr, nerwy mnie biorą.

Styl pisania Autorki jest dość ciekawy i nawet wciągający. Opisów trochę jest, choć nie dużo, ale zawsze to coś. Słownictwo nie jest bogate, narracja w pierwszej osobie, czasami opowieść jest dość chaotyczna (jak po śmierci Justine, na przykład), jakby pisarka chciała najszybciej skończyć dany wątek. Jednak trzeba przyznać, że Autorka dobrze wykorzystuje to, co ma i tworzy lekką, miejscami zabawną a miejscami nieco straszną opowieść. Szybko się czyta, nie ma większych zawiłości, a talent, jaki posiada pisarka, w przeciwieństwie do innych twórców tego gatunku, pozwala nam na poczucie na własnej skórze parzącego słońca i słonych i zimnych kropelek rosy.

Jednak nie tego oczekiwałam, więc można sobie wyobrazić, jak bardzo byłam rozczarowana, chrupiąc ostatniego krakersa i przewijając plik PDF. Oczekiwałam czegoś straszliwego, romantycznego i emferycznego zarazem, a nie takiej sobie tam historyjki. Mówi się niestety, znów okładka mnie wprowadziła w błąd.

Autorka napisała tę powieść jako terapię lęku przed wodą. I na takie coś książka jest naprawdę dobra. Ale żeby to czytać.. tłumaczyć na inne języki.. zachwycać się tym..? Obyłabym się bez tej powieści, jest mi zupełnie obojętna. Mroczny klimat był, nawet dość dużo, ale reszta była taka zwyczajna, jak tysiące innych opowieści tego gatunku. Bo to musi być tak, że każda z tych pisarek stosuje kanon, aby od razu było widać: o, a to jest paranormal romanse dla nastolatek. Ciągle te same schematy. Męczy, po tylu książkach, męczy.

Nawet jeśli zdarzyło się, że płynęłabym po morzu, jak Odyseusz, a po moich obu stronach siedziałyby syreny i śpiewem zachęcały mnie do rozbicia swojego statku o skałę i zapadnięciu w lekturze tej książki, nawet nie musiałabym zatykać sobie uszu woskiem. Bo nie były to śpiew kuszący, o nie. Może nawet wyjaśniłabym im, że przeczytałam i szybko zapomniałam, tak, żeby zasiąść do napisania do tej spóźnionej recenzji musiałam szybko przeczytać najważniejsze fragmenty książki. I to wcale nie jest choroba mózgu, nie. To tylko jedna z tych powieści, które szybko się zapomina.

Tytuł: Syrena
Autor: Tricia Rayburn 
Moja ocena: 4,5/10

(recenzja archiwalna) 



 

wtorek, 29 lipca 2014

Milcząca zbrodnia. Recenzja książki

MADE IN CHINA, często to widzimy i nie tylko moją mamę to denerwuje, co nie? Wiadomo – co chińskie, to tandeta. Takie są przekonania większości białych Europejczyków. Jednak mało kto interesuje się kulturą tego egzotycznego kraju, co nie? O ile każdy w szkole miał styczność z mitologią grecką, to mało kto wie o opowieściach Indii i Chin, tych jeszcze sprzed buddyzmu. Kiedyś trochę czytałam, ale nie dużo. To dla mnie totalna egzotyka, a także ezoteryka. Tajemnicze zakony, niezwykłe zdolności ninja, kolorowe kimona i origami, szczególnie żurawie, tulipany i łódki. A także barwne, niesamowite legendy, które dla nich, przynajmniej dla tych bardziej konserwatywnych, są wciąż prawdą.

A jeśliby tak zrobić z tym kryminał? Do pogmatwanej zagadki dołożyć mitologię chińską? Szablę legendarnej kobiety, generał Wushi, która potrafiła władać dwoma chińskimi szablami i była dla piratów synonimem śmierci, uczynić narzędziem wymierzania sprawiedliwości? Sprawiedliwości za coś, co miało tylko pozornie miejsce dziewiętnaście lat temu..

Dziewiętnaście lat temu w bostońskim Chinatown doszło do mrożącej krew w żyłach zbrodni. W knajpie „Czerwony Feniks” kucharz, którego o nic nie podejrzewano, wyszedł zza kasy i dokonał zborni zabijając małżeństwo, zausznika królewicza irlandzkiej mafii i kelnera, pana Jamesa Fanga. Ale.. czy mimo tego, że na ręce Wu Wenima, bo tak nazywał się ów kucharz, znaleziono proch, on zabił najpierw innych, a później siebie. Kto dokonał tego upozorowanego samobójstwa? Kto chce zakryć straszliwą zbrodnię? I kto, w masce Małpiego Króla, zabija dwóch płatnych morderców? I co z „Czerwonym Feniksem" mają wspólnego zagięcia dziewcząt?

Nie będę tutaj niczego zdradzać, choć mogłabym. Nie chcę po prostu nikomu odebrać przyjemności bytowania z zagadką, zaplątaną jak wykonanie niektórych rzeczy z origami. Nie chcę odbierać komuś przyjemności dopasowywania kolejnych fragmentów razem z Jane Rizzoli i jej ekipą. Możecie mi tylko zazdrościć, że jestem tą mądrzejszą i wiem, co i kto się za tym wszystkim kryje.
Powieść porusza ważki problem sprawiedliwości. Gdzie się ona kończy? Co można uznać za sprawiedliwe, a co nie? Gdzie się zaczyna zbrodnia? W pierwszym rozdziale uczestniczymy w rozprawie sądowej, w której Maura Isles zeznaje przeciwko gliniarzowi, który zakatrupił przestępcę. Gdzie tutaj jest sprawiedliwość? Po której stronie? Po stronie stróża prawa, który zastrzelił kogoś, kto tego prawa nie przestrzega, czy po stronie przestępcy, który jest człowiekiem i którego zwłoki zostały zmasakrowane. Ot, konflikt idealny dla biblijnego króla Salomona. Jestem naprawdę ciekawa, jakby to rozwikłał.

Ciekawa jest jedna rzecz, rzadko przeze mnie wspomniana, a taka, którą odkryła sama Autorka. Otóż powieść dedykowała swojej babci, która była Chinką i opowiadała pisarce wiele legend i baśni chińskich, kiedy ta była mała, dlatego Autorka uważa książkę za najbardziej osobistą. Ha, wreszcie potwierdziła się moja teoria, że pisarka miała korzenie orientalne, ale nie o to chodzi. Cóż, mnie natchnęła tylko jedna babcia, ale nie arcyciekawymi i pięknymi baśniami, ale straszliwymi wspomnieniami z II Wojny Światowej. No, mówi się niestety.

W tej powieści, obok nierozwiązywalnej z pozoru zagadki mamy niesamowity, ponury klimat nocnych uliczek Chinatown, ponurych legend o Małpim Królu, mścicielu, a także niesamowite wydarzenia, od których przechodzi dreszcz podniecenia i strachu: obcięta dłoń płatnej morderczyni, obcięty łeb płatnego mordercy, irlandzki mafios trzęsący zębami ze strachu, który, to dziwne, nie miał nic wspólnego z morderstwem i budzi nawet pewien rodzaj sympatii. A także ponura zbrodnia, straszna i niesamowita jednocześnie. Tak! Ten kryminał ma dużo horrorystycznego klimatu i jest jednym z najstraszniejszych, jakie miałam przyjemność czytać.

Sprawa jest bardzo skomplikowana, bardziej skomplikowana niż w jakimkolwiek innym kryminale, ponieważ sprawa ta ma wiele, co najmniej cztery, aspekty, a odkrywanie ich jest trudne, a to, że Jane dotarła do esencji całej zbrodni, jest tylko dziełem przypadku. Morderstwo w Chinatown jest inne, bo nic, jak mówi jedna z bohaterek, nie jest tu oczywiste, co się sprawdza. Żaden z bohaterów, nawet ci pozytywni, nie są tymi, kim się wydają, ale oczywiście tego, kim są, nie zdradzę. Wszystko jest takie nieoczywiste, zamazane i schowane pod powierzchnią. Ukryte. Milczące. Nawet Jane, co pokazuje epilog książki, nie dowiaduje się pełnej prawdy, choć, podejrzewa. Na szczęście Autorka nie jest osobą okrutną, jak niektórzy i wyjawia nam całą prawdę. O akcji, kiedy mamy do czynienia z taką intrygą, należy powiedzieć, że jest ciekawa, wręcz wchłaniająca. Przeczytałam tę książkę błyskawicznie, w jeden dzień, a nawet w kilka godzin, choć na pewno do najkrótszych nie należy. Dla mnie była jedną z najbardziej ciekawych przygód z kryminałem.

Bohaterowie – ci, co występują w całej serii nie zmienili się tak bardzo. Jane jest taka, jaka jest, Angela, jej matka, co jest ciekawe, ma zamiar wziąć ślub z Korsakiem. Tak! Jak zwykle czytam części serii chaotycznie, więc nie dowiem się na razie, co stało się z jego żoną, Dianą, lekomanką. Ale chyba umarła, jeśli znam się na życiu (cóż, wychodzi mi nie czytanie powieści po kolei .. nawet nie dowiedziałam się szczegółów romansu Maury, więcej, byłam zdziwiona, że go w ogóle miała) Gabriela mamy tu tylko w kilu scenach i Reginę (która tutaj ma już dwa lata) także, ale za to dużo Barry'ego Forsta. Tak! Policjanty partner Rizzoli jest nie tylko czarujący, ale też bardzo sympatyczny. Lubię jego podejście do staruszek. Można się trochę pośmiać. Co do innych postaci – a tych trochę jest – nie powiem dużo, bo jeszcze nieopatrzenie wygadam coś o mordercy. Powiem tylko, że uwielbiałam to, że nikt nie jest tym, za kogo się podaje, przez co wszystko jest jeszcze bardziej nieoczywiste i zagmatwane, co bardzo lubię. Postacie są naszkicowane z psychologicznym prawdopodobieństwem, dobrze i ciekawie, przez co można polubić niektóre z nich. Już, oczywiście, nie dodam, że trzeba uważać, żeby nie polubić mordercy..

Język jest dobry. Pisarka, jak już kiedyś pisałam, ma własny styl. Ciekawie, z lekkością właściwą długim terminatorom pisarskiego rzemiosła, opowiada nam historię z zaangażowaniem. Sieć intrygi jest zapleciona dokładnie, pisarka odkrywa kolejne karty bez pośpiechu, ale wystarczająco tak, żeby przyciągnąć uwagę czytelnika na jak najdłuższy czas. Dodatkowym plusem są, naturalnie, chińskie legendy. Nie jest ich tu dużo, ale wystarczy by oczarować mnie, osobę dotąd tym niezainteresowaną. Ot, takie drobne wprowadzenie do kręgu legend kultur innych krajów, całkowicie od nas odmiennych. Ile wiedzy! Oczywiście, zauważyłam, że owe legendy są dziwne podobne do hinduskich baśni z pewnego paranormal romanse, ale poza tym ile tutaj oryginalności! Pierwszy raz poczułam się zainspirowana do wleczenia się do biblioteki i z powrotem, by sprawdzić, czy jest jakiś gruby tom legend chińskich. No cóż. Może poszukam w Internecie. Nie ma dużo opisów i mało znajdujemy autopsji, trzeba niestety przyznać, ale cóż. Nie wszystko można dostać, prawda?

Okładka książki, którą pożyczyła mi chrzestna, nie jest już sterylnie biała, jak inne. Jest ciemna, taka granatowa, ascetyczna jak wszystkie. U góry mamy tytuł i imię i nazwisko Autorki, a także wieczną recenzję Harlana Cobena, która jest na wszystkich chyba okładkach jej książek. U dołu mamy dziewczęcą głowę – krótkie, postawione czarne włosy i skośne oczy na tle paska w biało-niebieską kratę. Wygląda to tak, jakby bohaterka (zamordujcie mnie, ale nie powiem, która) leżała na stole przykrytym ceratą, mającą zapewne symbolizować „Czerwonego Feniksa”. Tytuł ciekawy i trzeba powiedzieć, mający kilka znaczeń. Szczerze mówiąc, okładka to najładniejszych nie należy, ale dzięki głębokim kolorom bardzo źle nie jest.

Czytałam już nieco książek tej Autorki i mam jakieś porównanie. I co myślę? Ta historia jest najlepsza, zdecydowanie. Najbardziej dojrzała, bo jest nie tylko kryminałem, dzięki któremu można nieco rozerwać i zatopić się w innym świecie, czego potrzebuję. Ta książka stawia pytania, ale nie daje odpowiedzi. Dlaczego? Chce, żebyśmy sami sobie odpowiedzieli, a Autorka swoją historią sama nas zmusza do przemyśleń na temat sprawiedliwości. Czy to, co zrobili bohaterowie jest sprawiedliwe? Kryminał milczy. Nie daje odpowiedzi. Milczy, tak samo jak zbrodnia i nie jedna dziewczyna z kart tej książki.

Autor: Tess Gerristen
Tytuł: „Milcząca dziewczyna”
Moja ocena: 7/10 

(recenzja archiwalna)

poniedziałek, 28 lipca 2014

Cienie fioletu i róż. Recenzja książki

Pamiętacie swoje sny? Jeśli chodzi o mnie, pamiętam tylko niektóre i nie jestem z tego za bardzo zadowolona, bo mam wrażenie, że te najfajniejsze i najbardziej niesamowite zostają przeze mnie zapomniane, a te, o których nie warto wspominać, zostają mi na długo w pamięci. Chociaż.. pamiętam kilka z takich, przerażających swoją realnością, których stary, dobry doktor Freud zapewne by się przeraził. Do większości jednak nie mógłby się przyczepić – kiedy byłam młoda i głupia, przez własną głupotę niemal spadłam z ruchomych schodów w łódzkiej Manufakturze i od czasu do czasu mam koszmary z ruchomymi schodami (tutaj Freud byłby zadowolony, że jego teorie się sprawdziły). Jednak nigdy, na szczęście, nie weszłam do snu zupełnie, ani nie znalazłam portalu między światem straszliwych fantazji i nie walczyłam tam na śmierć i życie o kogoś, kogo kocham. A wy nie? Jestem pewna, że nie. Jednam znam kogoś, kto w śnie odnalazł świat pełen straszliwych postaci i miejsc, kogo Freud bał się jak wampirów i kto nie może być posądzony o schizofrenię? Właściwie nie jedną osobę, bo uniwersum stworzone przez demoniczną Lilith odwiedza kilku nieszczęśników, zaplątanych w koszmarne sny na jawie.

Pamiętacie Isobel i jej ukochanego Varena? Tego, który wszedł do świata koszmarów, wybranka Lilith i naszej kochanej, całkiem nieplastikowej cheerleaderki? Na końcu pierwszego tomu wychwalanej przeze mnie kiedyś trylogii ów mroczny, lecz piękny Got został w tamtym świecie, z dala od tęskniącej Isobel, która w tym tomie postanawia odszukać ukochanego i wydostać go spod władzy demona. Męczona przez dziwne, realne sny i przychodzącego do niej Noka ukochanego, wciąż wspominająca Varena i owo nieszczęsne Halloween, postanawia wypełnić swoją przysięgę i uratować chłopaka. Przez jakiś czas nawet nie jest w stanie odnaleźć portalu, łączącego jej świat z tamtym, tylko dręczą ją koszmary, potwornie realne i straszne. W dodatku nawiedza ją kołysanka matki Varena, lady Madelaine, albo też żony Poego; Lilith wciąż pałęta się za nią, a Reynolds okazuje się zdrajcą i zabójcą Poego (przynajmniej tak wydaje się Isobel), natomiast Pinfeathers .. ginie na dobre. Niestety. Najgorsze jest jednak to, że Varen, kuszony przez Lilith, uznaje, że Isobel nie była warta tyle zachodu i wcale, delikatnie mówiąc, nie jest uradowany, kiedy dziewczyna spotyka go nad morzem, pośród popiołowego śniegu. Czego, oczywiście, potem żałuje, bo Isobel za to spotkanie płaci niemal własnym życiem..

Na dodatek są też inne problemy, tu, w zwyczajnym świecie. Rodzice Varena, właściwie jego ojciec i druga żona, szukają go na swój specyficzny sposób, przez który Isobel ma jeszcze więcej problemów, a i jej rodzicie starają się zaprowadzić równowagę w jej życiu. Ona oczywiście nie może opowiadać o doświadczeniach z granicy snu i jawy, bo, rzecz jasna, by jej nie uwierzyli, więc próbuje kłamać, co jej zbytnio nie wychodzi (bo jak wyjaśnić powód, dla którego o pierwszej w nocy zbiła lampę w salonie kijem od baseballa?), więc rodzice chcą ją wysłać do psychiatry i nie pozwalają na spotkania z przyjaciółką, a na końcu Isobel znika, a kiedy się odnajduje, jest w stanie śmierci klinicznej.. Biedni rodzice. Już wolę sobie nie wyobrażać, czego świadkami będą w trzecim tomie, brr. Może chociaż nasza nieszczęsna Isobel nie wyląduje w psychiatryku.

Chyba największą zaletą powieści jest jej klimat, jeszcze bardziej intensywny i gęsty niż w pierwszym tomie. Ciężki, efemeryczny, mroczny, duszny klimat starego, wiktoriańskiego horroru malowany na fiolet, czerń i biel. Niemal barokowy, z zniewalającą liczbą szczegółów, koronek i chropowatych powierzchni starych grobowców pachnących rozkładającymi się różami. Może to w ogóle nie jest straszne, ale dla mnie jest podróżą do przeszłości, kiedy po świecie nie chodziły anioły, półanioły, wampiry i wilkołaki, tylko Lilith z zwojami ciężkich, czarnych, wężowatych włosów, okryta białym welonem, a na cmentarzach, zamiast skomplikowanych, wyniosłych pieczar, stoją tylko półkoliste nagrobki z imionami, nazwiskami i datami. Już nie mówiąc o innych rzeczach! O posągu, który otwiera czarne, przepastne oczy, o różach, o tym, jak Isobel oglądała siebie w grobie i o moim ulubionym fragmencie całej serii – spadającym z nieba popiele, zmieszanym z śniegiem, a także dzikim, szalejącym morzem. W tym tomie czytelników czeka także miła niespodzianka, która mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła – owa tajemnicza kobieta, nie wiadomo czy matka Varena czy żona Poego – a może wszystko w jednym, śpiewająca równie tajemniczą kołysankę. Jestem pewna, że Autorka rozwinie ten motyw następnej części, może to będzie jakaś wskazówka czy Noki wiedzą co.

No właśnie, Noki. Osobiste stwory, osobiste demony. Nok Poego. Nok Varena, Pinfeathers, który w tym tomie się całkowicie rozsypuje, co sprawia mi przykrość jak śmierć Golluma w płomieniach Góry Przeznaczenia w Mordorze (w sumie, ów Pinfeathers jest kimś w rodzaju Golluma, nawet charakter ma podobny i w dodatku wygląda na to, że zakochał się w naszej bohaterce). Ich porcelanowe ciała, które rozsypują się, ale ponieważ Nok składa się pustki, sami siebie składają. Owe stworzenia są służącymi Lilith i prześladują tych, których demon im wyznaczy, w niepokojąco przypominającym sen jawie. Isobel, na szczęście, nie ma swojego Noka, jednak myślę, że to kwestia czasu, w końcu ona zna wiele sekretów dziwnego i strasznego świata snów..

Drugim największym plusem powieści jest język pisarki. Obrazowy, plastyczny, ciekawy, barwny, słowem, taki, jaki sobie cenię. Dużo tekstu to właśnie opisy snów Isobel, niesamowitości świata snów i innych, najczęściej, bardzo mrocznych, miejsc i rzeczy. Brawa należą się szczególnie za te fragmenty, gdy w telewizji pojawia się kobieta grająca na fortepianie ową tajemniczą kołysankę (tak, już wiecie, że to jest mój ulubiony fragment, będę jeszcze często do tego powracać), a także opisy tajemniczego świata snów i grobowca Isobel. Czasami jednak, trzeba to przyznać, zalatywało infantylnością, co w poprzednim tomie w ogóle się nie zdarzało, choćby opis cmentarza, na którym pochowany był Poe, czy moment, kiedy Pinfeathers, udając Varena, całuje się z naszą kochaną cheerleaderką i prawie dochodzi do czegoś więcej niż pocałunku. Uśmiałam się z tego opisu, ale trochę było mi przykro, że Autorka zniszczyła tak scenę, która mogłaby być jedną z najlepszych w książce. Za duża pewność siebie, kochana pisarko. W dodatku czasami, niestety, wydawało się, że Autorka pisze powieść „na siłę”, żeby w ogóle coś napisać w tej kontynuacji, co sprawiało, że czasami czytało się ciężej niż część pierwszą. Odczuwałam to jako dysonanse w upiornej, ale pięknej, muzyce. Szkoda..

Okładka jest ciekawa, choć minimalistyczny obrazek kruka wydzieliliśmy już w pierwszym tomie, tym razem jednak kruk jest biały, a reszta czarna co mogłoby sugerować, że ta część jest bardziej mroczniejsza od poprzedniej. Lubię ten minimalizm, zamiast niektórych okładek, z napacianymi tysiącami kolorowymi obrazeczkami, albo zwiewnymi dziewojami przytulającymi umięśnionych chłopaków, którzy z dumą paradują bez koszulek pokazując niezwykłe, idealne kaloryfery. Ponieważ oryginalna okładka, jest mówiąc bez owijania bawełnę, fatalna, tym bardziej wielbię polskie wydawnictwo, co, jak na mnie, jest bardzo dziwne, ponieważ zwykle, jak nauczyło nas wydawnictwo Amber, polskie okładki są koszmarne, a tu taka niespodzianka! Mroczna, tajemnicza i ciekawa – taka, jaka powinna być. Gratulacje.

Pomysł dalej jest dobry. Szczególnie spodobało mi się to, że do świata snów można przejść przez lustra, a także kilkadziesiąt ciekawych szczegółów, które, mam taką nadzieję, zostaną rozwinięte w następnym tomie (nie mogę się normalnie doczekać tego, co będzie dalej o żonie Poego/matce Varena; no i kołysanka była naprawdę piękna). Jednak nie jest już tak dobrze jak w poprzednim tomie – Autorka miała tylko szkielet, zupełnie nie wypełniony mięskiem, kiedy zaczęła to pisać, a też nic nowego i rewolucyjnego nie przyszło jej do głowy w czasie pisania, dlatego jest nudno i mało różnorodnie, wręcz przeciwnie jak było wcześniej (oczywiście nie potrafię przestać porównywać do poprzedniego tomu, wrr).

Bohaterowie książki w sumie się nie zmienili, a nikt nowy się nie pojawił, co gorsze, kilku nawet wyparowało w atmosferę. Najlepsza jak zwykle jest Gwen - zabawna, ciekawa, barwna hipiska w okularach, która potrafi manipulować nawet wrednymi rodzicami Isobel (jak powszechnie wiadomo, rodzice, którzy uznają, że ich dzieci są w niebezpieczeństwie, robią się niesamowicie wredni, podejrzliwi i tak dalej) i tak naprawdę, nawet czytelnik nie może się oprzeć jej urokowi. Drugim bohaterem z gatunku moich ulubionych jest braciszek Isobel. Chociaż uważam, że Autorka nieco przesadziła z ilością godzin spędzanych przez tego chłopca przed grami video i tym, że rodzice jakoś nie zwrócili na to uwagi (na ich miejscu już dawno skontaktowałabym się z ośrodkiem leczenia uzależnień), chłopczyk jest bardzo charakterystyczną postacią, taką, jak myślę, jaką jest każdy młodszy brat w odniesieniu do starszej, dziwnej siostry. Te wszystkie sytuacje, kiedy Dany pozwala spotykać się Isobel z Gwen, albo wymknąć się, jak to było w pierwszej części, sprawiają, że na mojej twarzy pojawia się ciepły uśmiech. Uwielbiam go. Isobel, o ile w pierwszej części można było cokolwiek powiedzieć o jej charakterze, tutaj jest rozmyta i wodnista, jak lody będące tylko zamrożoną wodą i barwnikiem z odrobiną jakiś sztucznych smaków. Nawet jej miłość do Varena.. odrobinę zmalała..? Albo Autorka skupia się na czymś innym (czytaj: na nijakiej akcji, ale o tym za chwilę), a nie na emocjach bohaterki. Nawet nie mówię, jaki to błąd, bo niektórzy już wiedzą, jak bardzo nie lubię, gdy Autor jakiejś powieści nie skupia się na emocjach bohaterów, szczególnie, że jest to horror. Przecież sam Poe, który jest patronem powieści i sprawcą tarapatów, w jakie popadli Varen i Isobel, w swoich utworach koncentrował się na koszmarach, które rozgrywają się w ludzkiej głowie, a nie tych, które straszą nas na zewnątrz, jak, na przykład, duchy. Albo Noki. Varena tutaj prawie nie ma, robi tylko za statystę w kilku scenach, więc nie będę zmyślać, a Lilith, już z racji tego, czym była, stoi poza konkurencją. O rodzicach dziewczyny pisałam już, że są tylko wredni, co oczywiście świadczy o tym, że martwili się o swoją córkę. Pokazani są tylko z jednej perspektywy, co sprawia, że postacie są denerwująco jednowymiarowe. No ale może za bardzo się czepiam. Dość ciekawie za to są przedstawieni rodzice Varena. Tfu, jego ojciec i jego nowa, modna partnerka. Choć pojawiają się tylko na chwilę, wydają się bardzo intrygujący i mam nadzieję, że w ostatnim tomie wątek ten będzie poszerzony, to byłoby bardzo ciekawe. Bardzo, bardzo ciekawe. Co do świata snów interesuje się postać Reynoldsa, tajemniczego … człowieka, Czciciela Poego i tego, który go zabił (wręcz przeciwnie do tego, co sądzi głupia Isobel, uważam, że to był dobry uczynek), a także, w pewnym sensie walczącego z Lilith i jej sługę. No i nieśmiertelnego, bo z jego ran, już w pierwszej części wysypuje się popiół. To bardzo ciekawa postać, szkoda, że tu pełni tylko funkcję tła dla nijakiej Isobel. Dlaczego ci pisarze muszą popełniać takie błędy?

Fabuła, która w poprzedniej książce była ciekawa i wciągająca, tutaj wlecze się jak muślinowy całun, którym w wizji zawinięty był trup głównej bohaterki. Dużo dzieje się tylko przy końcu książki, ale są to tylko jakieś bieganiny bez większego składu i ładu, zamęt, pojedynki i to w dodatku się kończy, gdy zdążyło się już jakoś ciekawie rozwinąć. Przez większość powieści Isobel kłóci się z rodzicami, planuje finałową w tej części wyprawę do Marylandu, snuje się z kąta w kąt i próbuje się czegoś dowiedzieć, choć w sumie nie dowiaduje się nic, chociaż Pinfeathers jest zdumiony, jak ktoś można być takim niekumatym człowiekiem. Fakt, czasami wpadnie wyżej wymieniony Nok, Isobel spotka się z byłym chłopakiem, który również jest zaangażowany w ten cały bałagan (w sumie bardziej niż Isobel, bo przecież w niego wstąpiła Czerwona Śmierć w pierwszym tomie), czasami na pogawędkę wpadnie Gwen czy Pinefeathers, albo biednej Isobel znów przyśni się Varen lub odkryje tajną skrytkę swojego chłopaka pod schodami, gdzie ów chował zdjęcia swojej matki i smarował pisakami po ścianie. Jednym słowem, nic istotnego. Zrobiłabym wyjątek dla tej książki i od razu przerzuciła się z dwieście stron w przód, gdyby nie gotyckie, jak zwykle, fantastyczne opisy. No i to, że w gruncie rzeczy nie było nic lepszego do roboty.

Wstyd mi się przyznać, ale boję się trzeciej części tej trylogii. Trylogii, która rozpoczęła się tak ciekawie, niesamowicie i fascynująco. Może przecież być jeszcze gorzej, a nie wiem czy to zniosę. Wstyd mi, że drugiej części wystawiam taką słabą ocenę. No ale co robić? Obiecałam sobie, że będę sprawiedliwa, że nie będę nawet patrzeć na to, że pierwsza część jest taka niesamowita. Nie mogę się przecież oszukiwać, że ta książka była dobra, bo po co? Tłumaczę sobie, że to tylko chwilowe osłabienie, że później będzie lepiej. Ale to boli. Boli, że takiej wspaniałej pisarce woda sodowa uderzyła do głowy i, myśląc że wszystko co napisze będzie dobre, popełniła to. Takiego.. cienia. Cienia książki poprzedniej, dość pokracznie ją naśladującej. Smutnego, szarego cienia.

Tytuł: „Nevermore. Cienie”
Autor: Kelly Creagh
Moja ocena: 6/10


Ta recenzja bierze udział w recenzji "Czytam Fantastykę II" 


Pisze się nowy, sierpniowy odcinek warsztatów. Zdecydowałam, że będę dodawać jeden na miesiąc. 

piątek, 25 lipca 2014

Nie licząc kota. Recenzja książki

Powieści obyczajowe. Co o nich sądzicie? W epoce, która w podręcznikach szkolnych nazywana jest Pozytywizmem, był to jeden rodzaj powieści, oprócz historycznej, który uznawany był za najlepszy. W ogóle, jeśli ktoś wyjechał z czymś w rodzaju „Hobbita”, krytycy w różnych czasopismach dostawali czkawki i wypluwali tysiące obraźliwych, niesprawiedliwych epitetów niczym Chronos swoje dzieci, kiedy Rea dała mu środek na przeczyszczenie. Mimo że XX wieku zaczęła pojawiać się fantastyka, w Polsce w postaci Stanisława Lema, a ogólnie na świecie w Lewisa i Tolkiena. Następnie pojawiły się kryminały, Agatha Christie i inni. Jednak powieść obyczajowa, opisująca różne zjawiska społeczne i pokazująca tylko takie wydarzenia, z jakimi spotykamy się na co dzień i jakie znamy z naszego doświadczenia, przetrwała ten czas do dzisiaj. I nie tylko w polskiej literaturze, w której jest pełno sztandarowych dzieł prozy w tym gatunku (nie tylko, oczywiście, jest to zasługa Katarzyny Grocholi), ale także w światowej. A ponieważ powieści obyczajowe nie muszą podejmować bardzo ważkich tematów, mogą być także lekkie i obfitować w wydarzenia zwykłej kury domowej, które, umiejętnie opisane przez Autorkę, stają się fascynujące na miarę podróży Wędrowca do Świtu z powieści Lewisa.

Mówi się, że polskie obyczajówki są do dupy, tak samo jak polskie filmy. No cóż, pod nawałem obcojęzycznej, czyli głównie amerykańskiej, literatury, zapominamy o tym, że w naszym kraju nad Wisłą też ludzie piszą dobre, a nawet bardzo dobre, książki. Są jednak inne niż te, w większości, słodkie i naiwne obyczajówki zagraniczne z kraju nad wielką wodą.

Niedawno znalazłam ebooka ciekawej książki – napisała ją polska debiutantka, zwyciężczyni pewnego konkursu. Ponieważ czytałam recenzję tej książki, nawet przychylną, postanowiłam ją przeczytać. Nie miałam, sugerując się tytułem, nadziei, że to będzie jakieś dzieło czy coś w tym rodzaju. Nie. Miałam po prostu chęć na lekką lekturę, jakąś fajną, odprężającą książkę, taką, która da mi dużo rozrywki.

Joasia ma chłopaka Łukasza i mieszka w Warszawie. Zupełnie niespodziewanie okazuje się, że jej ciotka Wanda umarła i ona dostaje w spadku po niej mieszkanie i wszystkie rzeczy, jakie tam były. W miasteczku zostaje dłużej i poznaje wielu ludzi: wuja Klausa, sąsiadkę Lucynkę, Dorotę, Szymona, a także pewnego niezwykłego kota.. Odbywa także podróż w przeszłość i odkrywa nie tylko rodzinną tajemnicę, ale także godzi się ze swoją przeszłością i Markiem, który w owej przeszłości wyrządził jej wielką krzywdę. Odradza się także od wielu lat stojący pod znakiem zapytania związek z Łukaszem i ostatecznie wszystko kończy się dobrze.

Rzeczą, która spodobała mi się najbardziej, był język Autorki. Lekki, dowcipny, barwny który jednak w poważnych sytuacjach stawał się odpowiedni. Można było się pośmiać z tego, co czasem mówili bohaterowie, naprawdę. W końcu nie były to typowo amerykańskie żarciki o seksie, tylko takie, dzięki których moja morda rozchyliła się kilka razy w uśmiechu. Ciekawym dodatkiem był tekst zapisany kursywą – z perspektywy kota. To właśnie to, dzięki czemu język jest największym atutem. Nie sposób także nie wspomnieć o indywidualizacji języka niektórych bohaterów, nie tylko kota, ale także ciotki Wandy (wypowiadającej się jednak tylko we wspomnieniach Asi), Lucynki i Klausa sprawia, że książka jest nawet kolorowa, ciekawsza. W jednej tylko rzeczy pisarka poszła na łatwiznę - cała książka jest napisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej, co przypomina trochę te wszystkie słabe paranormal romanse. No ale cóż, cóż. Debiutantom na pisarskiej niwie można wiele wybaczyć.

Tytuł jest długi, zawiły i absolutnie niezachęcający do przeczytania (od razu widać, że Autorka nie czytała żadnego poradnika dla początkujących pisarzy),ale jej styl jest lekki, a słownik nawet obszerny. Czyta się bez większych trudności, lekko przechodzi się od akapitu do akapitu, od strony do strony. Nie ma tu wyrafinowanych procesów myślowych i tez. Pomysł przewodni został wyciśnięty jak cytryna, co bardzo mi się spodobało. Poczekamy parę lat! 

Okładka tej powieści wydała mi się zaskakująco dobra, jak na polską powieść obyczajową. Mamy na niej dziewczynę zaskakująco podobną do Amy Lee, wokalistki Evanescence (rany, przecież Amy ma nawet fotkę w podobnej pozie!) na tle jakiś błękitnych i białych zawijasów oraz kwiatów wiśni. Daje to w ogóle przyjazny, pogodny klimat. Nawet, muszę przyznać, spodobała mi się, mimo że automatycznie pomyślałam „Ludzie to mają cholerne szczęście, że są na okładkach książek i w ogóle mogliby grać w filmie biograficznym o Evanescence” . W mordę.
Opisów było tyle, że narzekać nie mogłam, choć, szczerze mówiąc, jeśli nie były to opisy durnych zachowań głównej bohaterki, czy też innych bohaterów, albo odczuć, więc to rzadko się zdarzało, żeby był to opis czegoś ciekawszego, zresztą warsztat pisarski Autorki nie jest jeszcze zbyt dobrze wyćwiczony, by ładnie i plastycznie opisać łan zboża albo pokój. Cóż. I tak nie narzekam.

Fabuła, szczerze mówiąc, nie porywa. Samo życie, w dodatku niezbyt ciekawie opisane. Autorka popełniła błąd, ponieważ w czasie pobytu w miasteczku nie dzieją się rzeczy przełomowe w życiu bohaterki, a mówiąc szczegółowo nie dzieje się nic, poza tym, że dziewczyna poznaje swoją ciotkę, kończy bitwę z przeszłością. Wielki przełom nie jest, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, ale coś zmieniło się w życiu Asi. W każdym razie pisarka z zajęciem opisuje nam zwyczajne życie ludzi, pisząc z szczerością o wszystkim – emocjach, ludziach i zdarzeniach. Rzadko można się spotkać z taką szczerością w książkach. Sprawiedliwość możemy oddać pisarce jednak w tym, że ciąg przyczynowo-skutkowy został zachowany w najdrobniejszych szczegółach, nie było więc żadnych nieścisłości. Tego tej polskiej debiutantki powinni zazdrościć niektórzy pisarze nie tylko literatury obyczajowej.
Pisarka próbowała podjąć w swej książce trudne problemy, co jednak nie do końca jej się udało. To całe zamieszanie z Markiem jest jakieś takie pozbawione większego realizmu, opowiedziane na poły z czarnym humorem (patrz: rozmowa Asi z aresztantem), a zachowanie bohaterów (szczególnie ciotki Wandy) dość irracjonalne. Problemy rodowych tajemnic, wysiedlenia Niemców itp., itd. są ujęte po łebkach, niestarannie i dla mnie zupełnie niesatysfakcjonująco. W ogóle, przez całą książkę zastanawiałam się, jakim cudem kobieta może przejść z Kresów Wschodnich (tzn. Lwowa) do Generalnego Gubernatorstwa w czasach wojny. Hmm.. Pomijając to. Bądźmy bardziej wyrozumiali dla ludzi, którzy nie interesują się II Wojną Światową. Ogólnie jest lekko, bajkowato i dość naiwnie, postacie raczej są nieco uproszczone, więc nie spodziewałabym się po nich żadnych dramatów moralnych i trudnych sytuacji (a takich pisarka unika jak ognia). No cóż, trzeba sobie powiedzieć. W końcu ta lektura pozwoli nam zrelaksować mózg, zamiast go pobudzić do myślenia.

Najlepszą postacią w książce był kot. W zupełności. Może lubię rzeczy oryginalne, ale kot był postacią wyjątkowo sympatyczną. Bardzo, bardzo sympatyczną. Inni bohaterowie są całkiem nieźle, jednak powierzchownie przedstawieni. Najwięcej dowiadujemy się o głównej bohaterce – Asi, z której punktu widzenia mamy opowiedzianą całą historię. Jednak nie lubię jej. Autorka chciała, żeby postać była wesołą, młodą kobietą, która jednak próbuje się odciąć od bolesnej przeszłości, jednak wyszła trzydziestoletnia idiotka, zachowująca się jak dziecko, nie potrafiąca czuć niektórych rzeczy głębiej, rozwydrzona i pusta. Denerwowała mnie, szczególnie te wszystkie metody unikania najfajniejszej jeszcze postaci w książce – pani Lucynki, sprawiały, że miałam chęć, co najmniej, wepchnąć ją do pralki, może wtedy coś lepszego stałoby się z jej mózgiem. Taka rozpuszczona, rozchichotana, pusta... Jak już mówiłam, Lucynka była najlepszą postacią: ciepła, wesoła starsza pani, z którą z chęcią spędzałabym dużo czasu. Nie rozumiem, dlaczego Asia jej nie lubiła, bo ja pokochałam już od pierwszej linijki o niej, tak samo jak Klausa, bardzo miłego starszego Niemca, który bardzo śmiesznie mówi po polsku i ..uwaga, kocha panią Lucynkę. Najgorszą porażką byli faceci życia bohaterki: Marek i Łukasz. Obaj są przeraźliwie ciotowaci, szczególnie Łukasz, a Marek, rozrabiaka i idiota, na którego piękną buźkę daje się złapać Aśka, który stał się później burmistrzem (co wydaje się z kolei dość nierealne). Gdzieś tam są jeszcze przyjaciele głównej bohaterki – Szymon i Dorota. Postać Doroty zasługuje na szacunek, pomijając całą tą emocjonalną niedojrzałość, jaką możemy zaobserwować i u niej, bo jest osobą samodzielną, niezależną i dobrze wychowuje syna, mimo wszystkim przeciwnościom losu. Szymon, młody adwokat, mimo tej zadry w sercu wydaje się być nieco ciotowaty, a przynajmniej niedojrzały. Jako przyjaciel jest w porządku, ale wątpię, czy powierzyłabym mu jakąś sprawę. Cóż, Autorce brakuje jeszcze wprawy i odwagi by tworzyć wielowymiarowe, fascynujące postacie.

Mniej więcej nie mogę źle oceniać, bo rozerwałam się nieco, to nie było jednak to, czego oczekiwałam. Zresztą ja zawsze zbyt dużo po książkach oczekuję, więc jestem surowa, jak niektórzy nauczyciele, którzy wymagają, żebym była specjalistą od fizyki kwantowej (jak na razie, ja tylko słyszałam, że taki dział mojego znienawidzonego przedmiotu istnieje). Lekka, nieco naiwna, bajeczkowata, wypchana polskimi realiami nadaje się na wakacyjny wieczór, prawda? Jednak polska literatura ma to do siebie, że jest zawsze piekielnie oryginalna. Bo, gdyby nie liczyć kota, byłby to romans nie najwyższych lotów, prawda?

Tytuł: „Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna”
Autor: Kasia Bulicz-Kasprzak
Ocena: 6/10

(recenzja archiwalna)



wtorek, 22 lipca 2014

GONE. Zniknęłam w tej powieści. Recenzja książki

Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby zniknęli wszyscy dorośli i ludzie do lat piętnastu. Fajnie by było, co nie? Zero nauczycieli, zero szkoły, zero tabunów ciotek, kuzynów, starszego rodzeństwa, policjantów i tak dalej. Same dzieci. I co, jakie mielibyście plany? Gralibyście w Internecie? Oj, a gdyby nie byłoby tak lekko i Internetu nie byłoby? Co byście zrobili? No na pewno jest jeszcze dużo innych rzeczy do roboty: poszlibyście do kina na darmowe seanse, oglądalibyście filmy na DVD i grali w konsole. Prawda? A czy, pomyśleliście także o tym, że ten świat może okazać się bardziej niebezpieczny niż myślicie? Jeśliby ktoś próbował objąć władzę, nie było szpitala (przecież nie każdy sam umie sobie pomóc..) , jeżeliby wokół odgradzała was nieprzepuszczalna bariera, przez którą nie można przejść, a wokół niej grasowały zmutowane kojoty służące tajemniczej Ciemności. Na dodatek po mieście chodzi banda osiłków i chuliganów, wraz z nimi i psychopaci, którzy walą po głowie każdego, kto akurat przechodzi obok. I co, chcielibyście żyć w takim świecie? Niby dorośli są okropnie beznadziejni, ale kiedy ich braknie, jest jeszcze bardziej beznadziejnie i źle. Taka jest niestety prawda.

Skąd mam takie myśli i wyobrażenia? Ano, tradycyjnie, książka, którą już przeczytałam. O takiej treści, której akcja dzieje się w małym, amerykańskim miasteczku, gdzieś przy oceanie, z położoną niedaleko elektrownią atomową. Ot, pewnego dnia, znikają wszyscy dorośli. Robią, jak to ujął jeden z bohaterów, Quinn, 'puff' i znikają. Wszyscy, w jednej chwili. I dzieciaki zostają same – bez opieki. Kiedy natomiast masz piętnaście lat również robisz 'puff' i już ciebie nie ma.

Co się dzieje? Główni bohaterowie: Sam, Astrid (zwana Genialną), Elidio i Quinn powoli odkrywają tajemnicę czegoś, co nazwane jest ETAP-em. Od Eksperymentalnego Terytorium Alei Promieniotwórczej. Otóż dochodzą do wniosku, że wszystko zaczęło się elektrowni, w której kilkanaście lat wcześniej w jeden z reaktorów uderzył meteoryt, choć ETAP bezpośrednio rozpoczął mały brat Astrid, autystyczny Pete. To on uratował miasteczko przed niebezpieczną awarią, ale za to rozpętał ten koszmar, nad którym panuje jakaś Ciemność, połyskujące szarością bariery, zmutowane zwierzęta, a także, co chyba najważniejsze, zmutowani ludzie. Nie, że jakieś mutanty, ale ludzie, którzy zaczynają mieć jakieś dziwne, nadnaturalne (żeby nie powiedzieć paranormalne) zdolności jak bardzo szybki bieg, teleportacja, zielone, fluorescencyjne światło, które potrafi zabijać i palić, doprowadzanie rzeczy do stanu nieważkości, sprawianie, że coś lata w powietrzu i tym podobne.

W miasteczku jednak, po rozpoczęciu ETAP -u, nie wszystko idzie tak, jak trzeba. Caine rozpoczyna despotyczne rządy, a Sam, Astrid, Elidio i Pete uciekają przez psychopatycznym mordercą, Drake'm Merwinem. Jednak po jakimś czasie, gdy Sam pogodził się wiadomością, ze Caine, który tak naprawdę jest jego bratem, chce go zabić, by przejąć władzę w ETAP- ie, wraca do miasta wraz z dziećmi ze szkoły Caine'a ( których on wyrzucił, ponieważ są „poprańcami” i mają moc, tak samo jak Sam) i, w czasie coraz bardziej zbliżających się  piętnastych urodzin, rozpoczynają bitwę. Bitwę na śmierć i życie w której, w końcu wygrywa Sam, jednak nie zabija Caine'a, który, jak dowiadujemy się z ostatnich słów powieści, podąża za Ciemnością, opętany chęcią władzy. 

Chyba najlepsze, co w tej książce było, to pomysł. Ciekawy, niebanalny, inny niż w tych wszystkich fantastycznych powieściach o słodkich aniołach, całujących słodkie dziewczynki. Przeciwnie jest tutaj, bo historia w żadnej mierze nie jest słodka, choć małe wstawki o miłości Astrid i Sama są, to większą część zajmuje opisanie okropności, które zdarzyły się w ETAP-ie, grze o władzę i często niebezpiecznych przygód drugoplanowych bohaterów, takich jak Albert czy Lana. Zresztą, kto by na to wpadł? Taki XXI – wieczne remake „Władcy Much” - książki opowiadającej o dzieciach, które na bezludnej wyspie utworzyły swoje królestwo. Wiem także z doświadczenia czytelniczego i nie tylko, że trudno jest stworzyć nasz świat od podstaw, przewidzieć tyle skutków nieobecności dorosłych, skonstruować wszystko od nowa i mieć obmyślone szczegóły, które podaje się w odpowiednich momentach. Autor zaskoczył mnie także sporą znajomością ludzkiej psychiki: pokazał społeczność, złożoną z osób do lat piętnastu, czyli dzieci i nastolatków, wraz z całym prawdopodobieństwem psychologicznym, a także pokazał problem „szybkiego dorastania”, który w takich sytuacjach jak ta, objawiłby się bardzo silnie. I te powiązania z nauką z prawdziwego zdarzenia – nawiązanie do energetyki jądrowej, która ma dużo wspólnego z ETAP-em. Mocno zaskoczyły mnie także bardzo liczne nawiązania do religii katolickiej, szczególnie w osobie Astrid. Jeśli w innych tego typu powieściach jest cokolwiek o Bogu, to tylko na zasadzie atakowania religii, albo jakieś szczątkowe wspomnienia o jakimś tam odłamie protestantyzmu, które przewijają się zazwyczaj w bardzo głębokim tle opowieści, chyba, że to jest akurat opowieść o aniołach. Ale tam najczęściej sporządza się wytrawny koktajl – mieszankę okultyzmu, wiary różnych sekt i podstaw wiary chrześcijańskiej, które są obecne nawet w tych odłamach, które nie mają z chrześcijaństwem już wiele wspólnego. A tu? Mamy nie tylko kościół, przyklękanie przed tabernakulum, ale także kilka znanych wszystkim, modlitw katolickich. No a za etapem stoi Ciemność – coś, co jawi się jak potwór i coś, co przez nieco książki opętało Lanę. Interpretację tego fragmentu pozostawiam ludziom, ale chyba symbolika jest zrozumiała.

Akcja zapiera dech w piersi. Tak naprawdę, to w pierwszym zdaniu pierwszego akapitu dzieje się już wiele – nauczyciel, który opowiadał o wojnie secesyjnej, robi 'puff', jak zresztą wszyscy dorośli w mieście. Z każdym kolejnym rozdziałem, akapitem, akcja przybiera tempa, staje się coraz bardziej zawrotna i niebezpieczna. Historia Lany, która przerywa historię innych bohaterów, ale później się z nią splata, nie jest taka interesująca, bo każdy wie, że Lana przetrwa, bo bez tego ten wątek nie będzie miał sensu, jednak cała ta sprawa z kojotami sprawia, że to czyta się nie bez dreszczyku emocji. Szczerze mówiąc, nie mogłam się oderwać do czytania, wciąż z nerwowymi pytaniami w głowie: czy przeżyją? Co się stanie, jeśli..? I nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam do sześćsetną którąś stronę, gdzie książka się kończy. Żyłam z bohaterami, przeżywałam ich problemy i przygody.
Okładka jest ładna, elegancka i przyciągająca wzrok. Postawiono na minimalizm: opalizująca okładka, dająca po oczach (moim zdaniem, bardzo dobry wybór, jeśli się ktoś spyta), dwójka głównych bohaterów (Sam i Astrid) i zwyczajowe napisy. No, chyba że grubość odstraszy potencjalnego czytelnika, ale to także inna sprawa, równie ważna. Zaznaczę tylko, że przyjmuje się, że w miarę z rośnięciem tomów serii rośnie także grubość. Tutaj mamy wręcz odwrotnie, co nieco rzutuje na książce, ale też sprawia, że książka robi się atrakcyjniejsza.

Język Autora do najbarwniejszych nie należy, ale jest w nim coś, co sprawia, czytanie daje przyjemność. Czyta się gładko, lekko, wszystkie słowa i zdania pasują do siebie i w jakiś niepojęty sposób, choć opisów – niestety – dużo nie ma, zdaje się w pewien sposób wchodzić do środka. Dobrze wychodzi pisarzowi klejenie scen w fascynującą całość, wywoływanie u Czytelnika emocji (przyznaję się jak na spowiedzi: wyzwałam Drake'a od Hitlerów i Stalinów, a na Caine'a szeptałam 'ty dupku...' natomiast na wspomnienie o Dianie – która, jak na swój charakter ma dobre imię – chciałam pokazać ekranowi środkowy palec; takie zaangażowanie często mi się zdarza). Dobrze opisuje ruch, akcję i bójki. No w końcu to facet, prawda? Każdy facet ma jakieś tam doświadczenie w biciu się, a jak nie, jak mój kochany kuzynek, to.. już lepiej nie komentuję.

Bohaterowie są dobrze wykreowani, choć, moim zdaniem nieco płascy. Mamy tu wyraźny podział na czarne i białe postacie, tak naprawdę to żadna nie ma dramatów moralnych, żadna nie jest dwuznaczna w ocenie. Są tacy, którzy mają tylko dobre cechy, są też tacy, którzy raczej poza psychopatyczną chęcią mordu nie mają innych cech charakterystycznych. Czasami zdarzy się też postać, która jest, niestety, postacią plastikową i banalną, jak kochana Lana, która żałuje, że w domku, w którym się schroniła, nie ma powieści Meg Cabot i J.K Rowling. Ale, z drugiej strony.. W życiu też często spotykamy plastikowe i puste osobowości. Patrząc z tej samej perspektywy, muszę przyznać, że powieści takie jak ta, potrzebują nieskomplikowanych bohaterów, ponieważ tutaj wiele miejsca poświęca się akcji, a nie opisom odczuć. Jednak podobało mi się to, że bohaterowie są normalnymi ludźmi, co znaczy, że odczuwają strach, wyrzuty sumienia i wszystko to, co ludzie. Nie są superherosami ani tymi pięknymi osóbkami z nastolatkowych fanficków, które chodzą po świecie i na każde pytanie mają odpowiedź „Aha”.  Po prostu –  mamy tu zwykłych ludzi.

W powieści – co za ulga – nie ma nieścisłości, luk i urwanych wątków. Autor szczęśliwie doprowadza wszystko do końca, sprawiając, że powieść zdaje się być przemyślana. Nie ma zbędnego wątku, wszystko się ładnie dopełnia się i jest potrzebne. Nieścisłości też nie ma; Autor ogarnia własne pomysły i opracowuje nawet szczegóły, dzięki czemu powieść jest gładka i jednolita. Literówki znalazłam dwie, ale to nic szczególnego. W jednej brakowało kilku liter, w drugiej był mały, ortograficzny byk. Cóż. Zdarza się.

Rzadko zdarza się, że tak bardzo zatracę się w książce. Stracę poczucie czasu. Nigdy nie przypuszczałabym, że darzy mi się to nie tylko czytając książki moich Mistrzów – Tolkiena i Sienkiewicza – ale też inne. Jednak tutaj naprawdę rozpłynęłam się... zupełnie tak, jak bohaterowie, którzy w swe piętnaste urodziny znikają. Tylko że ja nie zniknęłam z ETAP -u. Ja zniknęłam z tego świata, by znaleźć się w świecie Sama, Astrid, Caine'a, Orca, Howarda, Mary, Lany, Howarda, Alberta i wielu, wielu innych bohaterów, których, na swój sposób, bardzo polubiłam. A dlaczego wolałam opuścić bezpieczne mieszkanie, zupełnie bezpieczną i normalną ulicę na rzecz rozszalałej mutacji świata z ETAP-u? Słowa, elektryzujące słowa, przeniosły mnie tam. Czy tego chciałam, czy nie, za każdym razem, kiedy otwierałam książkę. Tak więc książka powinna nosić następujący tytuł: GONE. Zniknęłam. Książka mnie połknęła.

Tytuł: GONE. Zniknęli. Faza pierwsza: Niepokój
Autor: Michael Grant
Moja ocena: 7/10

(recenzja archiwalna) 


poniedziałek, 21 lipca 2014

Pośród burz eteru. Recenzja książki

Boimy się przyszłości. Boimy się świata. Ludzie zawsze będą odczuwali lęk przed naturą, skrywającą przed nami wiele tajemnic, wciąż jeszcze pełna tajemnic, nawet dla profesora, który ma w głowie całą bibliotekę. Człowiek jest bezradny w obliczu potęgi biologicznej katastrofy. Zarazy. Skażenia środowiska. Albo całkiem nowego, równie strasznego zagrożenia, od którego można się obronić tylko uciekając pod sztuczną osłonę, która ofiaruje bezpieczeństwo, jak bomba atomowa. Ale czy na pewno wszyscy będą mogli się tam zmieścić? A co, jeśli wybuchną choroby, których wcześniej nikt nie znał, bo wytworzyły się dopiero wtedy, kiedy ludzie zamknęli się przed realnym światem?

Te pytania dręczą każdego z nas, prawda? Ja wiem, istnieją jednostki na tyle bezmyślne, które jedynie zastanawiają się, czy wampir i dziewczyna z ulubionego serialu pocałują się, czy też nie, ale ja nie mówię o takich jednostkach, z którymi, wybaczcie, nie mam ochoty mieć nic wspólnego. Wciąż pytamy się siebie samych, co przyniesie nasza przyszłość? Ludzie wciąż zastanawiają się, czy przeznaczenie istnieje, czy też nie, powstają w ten sposób liczne teorie: jedni mówią, że przeznaczenie jest ukształtowane już przed naszym urodzeniem, inni, że wszystko się zmienia, a jeszcze inni, że każdy człowiek, że się posłużę przysłowiem, jest kowalem swojego losu. Czy jakoś tak. Przy pamięci do niezliczonych fabuł książek nie mam zupełnie głowy do przysłów. Ale nie tylko. Ludzie szukają przez literaturę odpowiedzi na to, co stanie się z nimi po śmierci. Czy istoty, które wbrew sobie zostały przeklęte, na przykład wampiry, albo diabły mają szansę na zbawienie? Sięgając po coraz to nowe środki wyrazu literaci starają się opisać nasz dziwny świat i starać się przewidzieć, co stanie się z nim za kilkadziesiąt albo kilkaset lat.

Młodzież także, w pewnym stopniu, zdaje sobie z tego sprawę, na czym, wielu głodujących ludzi ma ochotę sobie zarobić. No bo kiedy doprawi się taką opowieść gorącym romansem, nastolatki marzące o całowaniu się z chłopakiem we Francji, od razu rzucą się do czytania książki czy oglądania filmu na jej postawie. Dlaczego piszę „nastolatki”? Chłopacy, jeśli w ogóle czytają takie książki, interesują się, jak już, inną formą dystopii, bardziej okrutną ( a przez to bardziej realistyczną). Nastolatki zatem dowiadują się, że poza jakimś okrutnym ustrojem w państwie nie zmieni się nic, ale przecież i tak znajdzie się ktoś, kto ten ustrój obali w imię miłości i będzie milusio i dobrze. No, ewentualnie znajdzie jakieś lepsze wyjście z sytuacji, jak znaleźć bezpieczne miejsce w świecie skażonym przez bombę atomową albo przed przyrodą, która wreszcie się buntuje i odwraca przeciwko niszczycielskiemu człowiekowi. Takie dystopie są już bardziej ambitne, po pisarka musi coś poczytać, by nie popełnić jakiegoś żenującego błędu. Jednak zaraza już była, bomba atomowa była i to nie raz i nikt za bardzo nie wie, co jeszcze może być. A co powiecie na eter, powstały po wojnie, prawdopodobnie z użyciem atomu?Czy wiecie, że te piękne, falujące na niebie wstęgi, podobne do zorzy polarnej, są śmiertelnie niebezpieczne?

Aria żyje w kapsule Podu, miejscu zawsze osłoniętym i bezpiecznym od burz eterowych, które niszczą Ziemię. Cały swój czas spędza w Sferach – wirtualnych miejscach, które do złudzenia przypominają świat przed wojną, lub miejsca, które nie istnieją od wieków, na przykład grecką agorę. Jak samo jej imię wskazuje, Aria jest osobą, która pięknie śpiewa, często więc odwiedza wirtualną operę. Jednak jej matka, która jest genetykiem, pewnego dnia wyrusza do innej kapsuły – Bliss i wszelkie wieści o niej giną. Zdesperowana dziewczyna, chcąc dowiedzieć się więcej o matce, razem z podejrzanym synem konsula, jego znajomymi i swoją najlepszą przyjaciółką wybierają się do zepsutej kopuły. Jednak to, co tam się wydarzy, zdecyduje o dalszym losie dziewczyny, tak zaskakującym, że ona sama nie może w to uwierzyć. Wyrzucona poza obszar kapsuł, gdzie wszyscy mają nadzieję, że zabiją ją burze eterowe, Aria poznaje pierwszego Dzikiego w swoim życiu i wyrusza z nim w podróż. Gdzie, dokąd i po co? Ha, smoczki, tego się ode mnie już nie dowiecie.

Już na wstępie powiem, że książka ucieszyła mnie próbą bycia ambitną powieścią, czymś innym niż było dotychczas. Mało spotyka się takich ambitnych rybek w literackim oceanie, już mniejsza o to, jak wychodzi. To chyba dlatego zaczęłam i skończyłam czytać, co jest już wielkim wyróżnieniem dla powieści, jeśli chodzi o moje oceny.

Świat powieści zafascynował mnie swoją surowością i tajemniczością. Szalejące po ziemi leje kolorowego eteru, podobnego do zorzy polarnej czy jego wstążki płynące i falujące na niebie, a także przepastne ciemności intensywnie pachnących lasów czy błyskanie ostrego alkoholu, nazwanego bardzo ciekawie błyskaczem podziałały na moją wyobraźnię, tak samo jak plemiona walczących o przetrwanie ludzi i Krety, czyli Osadnicy, paradujący z Wizjerami w oczach w swoich sterylnie białych kapsułach. W powieściach dla nastolatek zwykle wszystko jest sympatyczne i wygładzone, żeby czytelniczki nie miały potem koszmarów, ale to, co dostałam tutaj miło mnie zaskoczyło. Jest naprawdę niesamowicie, mrocznie i, przede wszystkim, realistycznie. I to mnie najbardziej cieszy.

Autorka całkiem nieźle poradziła sobie także z opisaniem technologii, jaką stosują Osadnicy. Opis wchodzenia do Stref, związane z tym trudności i teorie zostały przedstawione bardzo wiarygodnie, nie ma jakiś logicznych błędów i innych przechadzek po dnie jeziora, jak to bywa innych tego typu opowieściach. W dodatku owe nakładki, które tak uwielbiała Aria, są już niemal – przy stanie wiedzy informatyków z USA – wykonalne, choćby przypomnieć wam o Google Glass, które za jakiś czas wyprą tablety i iPhone (Nie? Nie słyszeliście? Poszukajcie sobie więc w Internecie). Przyczepię się tylko do kapsuł, które nie wydają się oryginalnym pomysłem po tych wszystkich kopułach przeciw promieniowaniu po atakiem bronią atomową, na które mam już alergię z wsypką. Mogła coś pani oryginalniejszego wymyślić, na przykład życie pod ziemią czy coś w ten deseń. Byłoby jeszcze ciekawiej. W dodatku brakuje tu informacji, skąd się eter wziął i czy na pewno mam rację, że w czasach, których Aria nie pamięta wybuchła wojna, w której użyto broni, która obudziła piękny i groźny eter. No ale nie czepiam się za bardzo (nie mogę pozwolić, żeby kolejna recenzja zmieniła się w listę pretensji), bo być może to wyjaśni się w następnych tomach.

Język jest prosty i komunikatywny, czyta się szybko i płynnie. Opisów jest na tyle dużo, by poznać świat, w którym toczy się akcja powieści i na tyle mało, by nie zanudzić potencjalnego, przeciętnego czytacza, złaknionego akcji i tej z bronią i tej, powiedzmy, w której ludzie robią coś wręcz przeciwnego do zabierania komuś życia. Z powodów nie wiem jakich (prawdopodobnie Autorka nie potrafi tego opisać) to drugie jest taktycznie opuszczone, ale i bez tego nie można narzekać na brak akcji opisanej z gracją i zaangażowaniem. Cóż, niechętnie muszę przyznać, że to jest jedna z tych książek, od której można by wymagać ciekawego języka. Czytało się jednak bardzo miło, a to w takich książkach jest najważniejsze.

Fabuła jak to fabuła. Bohaterka zaraz na początku jest wyrzucona, a właściwie wysadzona z poduszkowca na środku pustyni, gdzie następnie spotyka Dzikusa, który dzikusem jest tylko z nazwy, bo tak naprawdę to, jak się później Aria przekonuje całkiem miłe z niego stworzenie. Razem sobie idą i idą, spotykając gdzieś w połowie kanibali z dzwoneczkami odstraszającymi duchy, którzy chcą jeszcze zieloną dziewczynę zjeść, a później zatrzymują się w domu przyjaciela Perry'ego (bo tak się ów przyjaciel Arii nazywa), stojącego na pustkowiu niczym oaza na pustyni, by później znów ruszyć – tym razem do finału i zakończenia, które płynnie przechodzi w początek następnego tomu. Na plus jest na pewno to, że dzieje się dużo od początku, niemal od pierwszej strony, w dodatku starcza jeszcze czasu na przedstawienie głównej na bohaterki i tego, co robi, by czytelnik nie czuł się jak ktoś, kto zasnął w Gdańsku, a obudził się w zakopiańskim szpitalu. Jednak fabuła, jak w wielu innych powieściach tego typu jest niesamowicie przewidywalna. Już od pierwszego spotkania głównych bohaterów wiadomo, że, mimo że na początku nie są zachwyceni tym, że muszą razem współpracować, kiedyś zakochają się w sobie. Przewidziałam również, jak skończy się wątek matki Arii, nie bałam się o życie bohaterów kiedy walczyli z kanibalskimi Krukonami, a Vale'owi już wcześniej złożyłam kondolencje związku jego śmiercią. Szkoda, że Autorka nie wysiliła mózgu i nie zdobyła się na oryginalność. A w świecie eteru miała na to szansę. I to wielką.

Bohaterowie? To właśnie ten moment, w którym Autorka starała się być ambitna, ale nie wyszło. W głównych bohaterach – Arii i Perrym (jego pełne imię to Perigrine, co zawsze mnie śmieszy, bo mi, jako niepoprawnej fance Tolkiena, za każdym razem to imię kojarzy się z Pippinem Tukiem z Władcy Pierścieni, który był małym, wrednym hobbitem) można wyczuć śladowe ilości prób stworzenia wielowymiarowych postaci, będących czymś więcej niż chłopakiem i zakochanym w nim dziewczęciem. Dlatego Aria wyszła nieco mdła i rozmazana, a o Perrym nie wiemy prawie nic, bo albo nie znam się na facetach, albo cierpi na rozdwojenie jaźni czy coś równie groźnego. Znacznie lepiej prezentują się postacie poboczne. Intrygujący i tajemniczy Roar, równie, w gruncie rzeczy, Marron w swoim niecodziennym, jak na tamten świat, domu. No i jest jeszcze całkowita gratka i mój ulubieniec – Cinder, chłopak, który w żyłach ma najprawdziwszy eter, którym, mówiąc delikatnie, może zrobić kuku. Jest to postać mroczna ale także i tragiczna. Przecież każdy mający choć trochę mózgu w głowie odgadnie, co stało się z jego rodzicami, prawda? Tłem są brataniec Perry'ego, jego wredny, kłamliwy brat Vale, Wódz Krwi plemienia Fal, równie wredny konsul, doktor Ward, matka Arii, jej przyjaciółka, ów synek konsula, przez którego główna bohaterka wpadła w tarapaty i kilka innych postaci, tylko zarysowanych, ale za to bardzo ciekawych.

Okładka, jak zwykle, też nie zachwyca. Kolorów nie ma dużo, zaledwie błękit, biel i intensywna czerwień, w dodatku dość chaotyczne rozłożone. Co oznacza ta czerwień, poza tym, że dodaje okładce mroku? A te dziwne nitki miały być eterem czy drzewami? Cóż, panie czy pani grafiku, parę gryzmołów w różne strony dobrej okładki nie czyni. Ubrana na czarno dziewczyna wygląda na jedną z tych sweetaśnych dziewczątek z liceum, które kilka godzin dziennie spędzają na fitness, basenie i makijażu. Przynajmniej mi tak się kojarzy. Wyobrażałam sobie Arię jako twardzielkę w męskich ubraniach, a nie piękność w czarnych rzeczach. Cóż, nikt tak w głębokim lesie nie ma takiej idealnej buźki, to wykluczone. Moim skromnym fotoszopowym oczkiem fale eteru zupełnie by wystarczyły i wyglądałoby to jeszcze bardziej ciekawie.

Rzadko w moich poszukiwaniach natrafiam na książkę, która starała się być ambitna, inna od reszty, ale nie wyszło. Wtedy z groźnej morderczyni, przed którą drżą bestsellery zmieniam się w siostrę miłosierdzia. I tak jest tym razem. Chociaż jest o wiele lepiej niż w większej części przeczytanych przeze mnie dystopii, nie jest to wciąż to, o co mi chodzi. Chociaż Autorka starała się, by powieść była lepsza od innych, a co za tym idzie, zauważona przez poważniejszych czytelników, nie wyszło zbyt dobrze, jakby momentami za bardzo się starała, momentami zapominała, że się stara, a momentami nie miała przemyślanego dalszego przebiegu akcji. A szkoda. Świat, który stworzyła bardzo fascynuje i wciąga. Gdyby nie słabe momenty, jeszcze kilkakrotnie przeszłabym się pośród burz eteru, przewracając kartki tej książki. Naprawdę.

Tytuł: „Przez burze ognia”
Autor: Veronica Rossi
Moja ocena: 5,5/10



sobota, 19 lipca 2014

O tych rzeczach można mówić tylko szeptem. Recenzja książki

Co ja mam z tym paranormal romance? Oprócz tego, że dobry znawca literatury musi być na czasie i wiedzieć, co aktualnie jest bestsellerem, mój mózg domaga się relaksującej lektury w czasie, kiedy w szkole panuje napięcie i ogólny stres. Po drugie, jest to rzecz, jaką czyta dużo ludzi, więc zawsze można z kim podzielić wrażeniami.

Nora Grey to zwykła, siedemnastoletnia dziewczyna z amerykańskiego miasteczka Coldwater. Ma matkę, która najczęściej wyjeżdża w interesach, najlepszą przyjaciółkę Vee i najgorszego wroga – Marcie Millar, a jej ojciec, Harrinson Grey został kilka lat wcześniej zabity. Pewnego dnia na lekcji biologii nauczyciel sadza ją z tajemniczym Patchem. I tak zaczyna się początek przygody połączonej z koszmarem, właściwie uwertura do wszystkiego. Patch jest upadłym aniołem – potępionym przez archaniołów samowolnym wygnańcem z Nieba. A Nora.. W końcu dowiaduje się prawdy. Jest bowiem Nefilem – potomkinią upadłego anioła, który miał dzieci z śmiertelniczką. Co prawda jej krew nie jest czysta, ale na ręku ma znamię Chaunceya, Nefila, w którego ciało wchodzi Patch w każdy Cheszwan. Zaczyna się niebezpieczna gra - Chauncey chce zabić Norę, nie wiedząc, że jest jego potomkinią, aby złożyć ją w ofierze i na zawsze uwolnić się od Patcha, dziewczynę zaczyna napastować Drabia (upadła anielica śmierci), zazdrosna o chłopaka, do którego Nora czuje coś więcej.

Książka, od kiedy pojawiła się rynku, dziwnie mnie odpychała. Może to wina okładki, która do najładniejszych nie należy (anioł spadający z nieba nie wygląda przystojnie, szczerze mówiąc), a może tematyka, z założenia naiwna? Denerwowało mnie to, bo był taki moment, że w sieć była wprost osaczona recenzjami tego bestselleru, wydanego u nas przez niezbyt znane Wydawnictwo Otwarte. Przyszedł jednak czas, kiedy postanowiłam zmierzyć się z książką – w formie e-booka.

Zaskoczenie jest całkiem duże, bo plusów trochę jest. Przede wszystkim każdy szczegół jest dopracowany, a wątki, choć nie mamy ich dużo, starannie splatają się ze sobą i są doprowadzone do końca. Nora też nie jest tak irytująca jak na przykład Bella ze „Zmierzchu”, albo Wendy z „Trylogii Trylle” - to po prostu zwykła dziewczyna po przejściach: ma różne zranienia, ale potrafi na wszystko spojrzeć z humorem, potrafi być wredna, potrafi się bać, potrafi być miła i kochająca. Patch też nie jest wyidealizowany jak Edward. Nieco zły, tajemniczy, łobuzerski, potrafi zadać wiele bólu, ciężko mu zachować dystans do Nory i zerwać z nią. Dość płaska charakterologicznie postać, bez większych sensacji, jednak ciekawa i pełnokrwista. Tak samo Vee. Wredna, na pozór plastikowa panienka, ale tak naprawdę niesamowicie lojalna przyjaciółka, obdarzona poczuciem humoru.

Język też nie jest zły. Pisarka ma, jak na większość autorek takich powieści, bogate słownictwo, pióro jej jest natomiast lekkie. Świetnie wychodzą jej opisy stanów świadomości bohaterki; jak na debiutantkę, to można pozazdrościć. Historia wciąga bo ciągle coś się dzieje, a w tle snuje się (szkoda, że nie bardziej wyrafinowane) lekkie poczucie humoru, tak, że czasem uśmiechamy się lekko, chociaż całość jest mroczna. No i prolog, dotyczący Chaunceya, z nieco zarchaizowanym językiem, była dla mnie całkowitym zaskoczeniem, mimo że archaizacja zalatywała sztucznością i wypychaniem XV-wiecznych fraz na siłę.

Minusy też są. Szczególnie schematyczność niektórych wątków, zaczerpniętych z innych powieści tego gatunku, przez co książka była dość przewidywalna. Wątek upadłych aniołów i Nefilów jest skopiowany z cyklu Cassandry Clare „Miasto Aniołów” , a wątek Drabii niemal jest taki sam jak sprawa z Driną (nawet imiona się nieco nakładają, o dziwo) z „Ever” Alyson Noel. Czasami opowieść nieco męczy, ponieważ pisana dla niewymagającego odbiorcy, nie może stać się ucztą literacką, brak tu też jakichkolwiek parabolicznych znaczeń, ukrytych znaczeń a każdy człowiek znajdujący się na moim poziomie (nie chwalę się) bez problemu złoży całą składankę w kilka minut i z jakimś tam prawdopodobieństwem odgadnie dalsze losy bohaterów. Szkoda, że ta powieść jest tylko lekkim czytadłem.

Ogólnie powieść spodobała mi się, wciągnęła mnie na tyle, że automatycznie po skończeniu tej części, sięgnęłam po następną. Nie jest to rzecz infantylna, nudna i żeby nie powiedzieć głupia – w pewnych aspektach tchnie czymś nowszym, i jest nawet inteligentna. Akcja, trzeba powiedzieć, wciąga i mimo niedosytu, książka utrzymana jest na wysokim, jak na ten gatunek, poziomie. Lekka, delikatna, tajemnicza i mroczna – wyszeptana do ucha i o sprawach, w których mówi się szeptem.

Tytuł: „Szeptem”
Autor: Becca Fitzpatrick
Moja ocena: 6/10  

(recenzja bardzo, bardzo archiwalna) 

piątek, 18 lipca 2014

Zapowiedź warsztatów: #0. Obalamy kilka mitów dotyczących pisania

Ogłoszenie parafialne: recenzje oraz kolejne odcinki będą pojawiać się różnie - czasami codziennie, czasami nie. Powodem jest cuś, co piszę i co mnie wciąż rozprasza.

Wreszcie jest. Po moich niezapowiedzianych wczasach, wszelkich słabościach i tak dalej, w końcu jest. Zwiastun tego, co tutaj będzie się działo. A będzie działo się dużo, to już mogę Wam obiecać.
Proszę pisać w komentarzach pod tym i następnymi postami Wasze pytania, wątpliwości. Jeśli będą one dotyczyły pisania, chętnie odpowiem na nie w specjalnych postach.
Bardzo proszę krytykować, tylko kulturalnie proszę, ten post i inne z tego cyklu. Krytyka treści i formy, uwagi i inne są mile widziane, na wszystko, w miarę możliwości, postaram się odpowiedzieć, a także, jeśli uznam, że faktycznie są wartościowe, uwzględnić w następnych częściach. Zależy mi naprawdę na tym, żeby to, co piszę, było wartościowe.
Na razie tylko garść rad, uwag i innych, przydatnych rzeczy dla ludzi, którzy już piszą no i obalamy mity, żebyście się zorientowali, że nie będzie tak milusio, jak myśleliście.
Możecie do mnie śmiało podsyłać fragmenty swoich tekstów, jednak zaznaczam, że nie zajmuję się oceną opowiadań i powieści.
Zapraszam, jeśli chcenie, na Portal Pisarski, stronę, na której jest mnóstwo ciekawych tekstów, a także miła załoga, która z chęcią pomoże w zaczęciu pisarskiej drogi.

***

Dawno już minęły czasy, kiedy pisarza otaczał niemal boski kult. Teraz pisać może
każdy – pisarzów jest jak mrówków, a pisać może każdy, bo wydawnictwa otwierają się na debiutantów. Piszą więc wszyscy: psychologowie, sprzątaczki, informatycy, matematycy. Jesteśmy
zalewani tysiącami, milionami publikacji, reklam, kolejnych mód literackich, gatunków.. Na blogach publikowane są tzw. fanfiction, powieści, opowiadania, recenzje dzieł innych pisarzy, wiersze. Ciężko się w tym wszystkim odnaleźć, a oczywiste jest, że wszystkiego i tak nie przeczytamy. Odnalezienie pereł w literackim morzu jest coraz bardziej skomplikowaną sprawą, bo większość rzeczy, to, przepraszam za wyrażenie, shit i tyle.
Otaczający nas świat jest coraz bardziej różnorodny – widzimy to nawet w literaturze: w fantastyce powróciła moda na classical fanasy, żeby wymienić tu słynną Pieśń Lodu i Ognia Martina, a w SF, szczególnie tym młodzieżowym, na dystopie (za przykład może posłużyć trylogia Collins Igrzyska Śmierci). Jesteśmy zalewani morzem tematów, które są omawiane w mediach, jak na przykład aborcja, gender, homoseksualizm i każdy chce się na te tematy wypowiedzieć. Zresztą, co tu ukrywać, niektórym pisarzom książki dają zysk porównywalny do dyrektorów wielkich firm i popularność równą angielskiej rodzinie królewskiej. Dlatego każdy chce teraz zostać pisarzem. Uważa bowiem, że pisanie to bardzo prosty, przyjemny zawód. Ale tak nie jest. Chociaż czasami książka jest słaba, każda zarobiona suma jest okupiona wytężoną pracą, nie ważne, czy jesteś pisarzem czy sprzątasz ulice.
Dlatego – drodzy przyszli pisarze i inne zainteresowane ludziki – pierwszy post z wyczekiwanego przez Was cyklu będzie tyczył się tego, czym pisanie nie jest (a czym jest). Niektóre rzeczy znam z autopsji, inne z tego, co wyczytałam, lub co powiedzieli mi inni pisarze. Zapraszam, jeśli macie odwagę.

1. PISANIE JEST BARDZO PRZYJEMNYM, ZDROWYM ZAWODEM.

Jeśli sugerujesz się uśmiechniętymi zdjęciami pisarzy w Internecie, jesteś w błędzie. Jeśli myślisz, że z pisaniem dłuższy czas będziesz zdrowy, nie cierpiał na żadne choroby, jesteś w błędzie.

Każdy pisarz wie, co to jest wypalenie mózgu. Książka dojrzewa, rośnie w tobie, pomysły płyną niczym miód na szlacheckich stołach. Kiedy to wszystko wyrzucisz na papier, w tobie nie pozostanie nic. Nie tylko zero pomysłów, ale mózg będzie chciał odpocząć i nawet nie spyta Cię o zdanie. Będziesz leżał przed telewizorem i jadł albo pił w ogóle nie myśląc. Będzie się regenerować po tym, jak go przeciążyłeś. Pisanie to trudny proces dla mózgu – wymaga współpracy wielu półkul naraz, a nie tylko tej odpowiedzialnej za wciskanie kolejnej litery na klawiaturze komputera.
Ale nie martw się. Po tygodniu taki stan mija, gdy naprawdę się regenerujesz, czyli uprawiasz dużo sportu, jesz i nie wykonujesz jakiś bardziej skomplikowanych czynności (jak nauka). Gdy jesteś pewien, że wszystko robisz dobrze, a wciąż masz umysłową zawieszkę , koniecznie zwróć się do lekarza.

Nerwica. To tylko z pozoru choroba mniej groźna od depresji. Nerwica to przyjaciółka mniej odpornych na stres pisarzy, którzy żyją z książek, a może i każdego rzemieślnika pióra. Czy ktoś kupi tę książkę? Jak oceni ją publiczność i krytycy? A może wydawnictwo nie będzie chciało ją wydać? Jak poradzić sobie z idiotycznymi komentarzami hejterów, o których wiesz, że są idiotyczne, dopóki nie dosięgną ciebie? Może fandom będzie rozczarowany? Może tej powieści nikt nie zauważy? Może będą ją krytykować? Znaleźli moje błędy! Tam naprawdę były błędy, wątek tej bohaterki był nielogiczny, a tamten bohater był pusty jak talerz!
Lista powodów do zadręczania jest ogromna. Pamiętaj, powtarzaj sobie, że dałeś z siebie wszystko (i staraj się, by tak było) i myśl optymistycznie. Jednak i tak będziesz musiał z tym walczyć. Nikt cię od tego nie ochroni. Nikt. A ryzyko jest wielkie – Twoje zdrowie.
W walce z tym pomoże Ci na pewno Twoja rodzina i znajomi. Ważne, by wierzyli w Ciebie i rozumieli, jak to jest być pisarzem. Jednak, niestety, nie będę czarować, jak na tych wszystkich stronach o chemioterapii. Stres jest wielki i tego nie unikniesz.

Wiesz, jakie choroby są od siedzenia przed komputerem? Wiesz na pewno. Po paru latach każdy informatyk nosi okulary. A od pracy siedzącej i ciągłego pisania? Niewyleczalne obrzęki limfatyczne. Choroba wieńcowa na starość. Miażdżyca. Cukrzyca. Zwiotczenie i zanik mięśni. Anemia. Zwyrodnienia stawów. Skrzywienie kręgosłupa (koniecznie zainwestuj w odpowiednie krzesło). Reumatyzm. Otyłość. Przeciążenie serca. Niektóre formy raka również. Od stresu możesz mieć choroby autoimmunologiczne, poważne schorzenia niemal niewyleczalne, od których możesz dostać wszystkiego. Możesz mieć brzydkie ciało, duży tyłek (to się szczególnie tyczy, niestety, pań) ze strzykającymi przy każdym ruchu stawami.
Możesz tego uniknąć. Po dniu pełnym pisania zrób coś innego, na przykład idź na fitness albo siłownię. Wybierz się w wakacje w góry albo nad morze (jeśli tam nie mieszkasz). Ćwicz. Rób coś innego, na przykład idź wypiel chwasty w ogródku, albo idź na spacer z psem. I koniecznie mniej na biurku coś zielonego, naukowcy dowiedli, że zielony sprawia, że oczy odpoczywają.

Tak, bycie pisarzem nie jest łatwe, przynajmniej nie takie, jak myślisz. To jest, przecież, zawód jak każdy inny. A każde pieniądze i sława oraz chwała muszą być okupione jakimś wysiłkiem, inaczej nie mają sensu. Jak w każdym zawodzie.

2. USIĄDĘ DO KOMUTERA I NAPISZĘ POWIEŚĆ, TERAZ WSZYSCY TAK ROBIĄ.

Każdy przyzwoity pisarz, którego znam, napisał przedtem mnóstwo gniotów, zanim napisał tę Jedyną – debiutancką powieść czy opowiadanie. Opowiadania. Niedokończone powieści. Rzadko zdarza się, żeby ktoś usiadł do laptopa i napisał książkę, chyba że jest to opowiastka o miłości do wampira albo inny gniot.
Trzeba ćwiczyć się. Samodoskonalić. Pisać, pisać, pisać. Czytać, czytać, czytać. Podglądać znanych i lubianych pisarzy, których uważamy za autorytety. Podsyłać swoje próbki do portali literackich. Wtedy masz szansę zostać kimś więcej niż kolejnym glonem w literackim morzu, ba, masz szansę być glonojadem. Cierpliwość, jak widzisz, to sztuka, którą musi opanować każdy dobry pisarz.
Jeśli chcesz, by za 20 lat wciąż o Tobie pamiętano, musisz ćwiczyć. I nie martw się, że nie kończysz niektórych rzeczy. Kiedyś nadejdzie taki Czas, kiedy przyjdzie do Ciebie mail z wydawnictwa i chociaż później recenzje nie będą najlepsze, będziesz miał czyste sumienie – ćwiczyłem.

3. ŻEBY CIĘ UZNANO, TWÓJ DEBIUT MUSI BYĆ SŁAWNY

Posłużę się tu paralelą z innej, bliskiej mi dziedziny – z muzyki. Lana del Rey, Ed Sheeran, Nightwish. Za pierwszym razem nie wyszło, całej trójki debiuty zostały zapomniane i zignorowane (u Eda były to demówki, ale i tak się liczy), a teraz święcą tryumfy. Lana ma tłumy psychofanek i fanek (do tych drugich należę ja), a jej debitu pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem prawie nikt nie widział na oczy; Ed Sheeran śpiewa do filmów takich jak Gwiazd naszych wina czy Hobbit: Pustkowie Smauga (kto nie zna cudownego I See Fire?), a fandom Nightwish gotowy jest zamordować członków zespołu za to, że wyrzucili najpierw Tarję a później Anette (..i teraz mają Floor Jansen, która nie ma sopranu Tarji i delikatności Anette, tylko wyje jakby naprawdę chciała drzeć koty). Ale ja nie o tym.
Nie musisz być drugą Stephenie Meyer, to naprawdę niezdrowo. Lepiej budować swoją karierę powoli, spokojnie. To nawet lepiej, bo debiut z reguły jest najsłabszy, więc niech zna go jak na mniej osób. Pokażesz światu swoje najlepsze książki: czwartą, piątą, drugą.. Wtedy będziesz już bardzo dojrzałym twórcą.

4. ŻEBY PISANIE SIĘ OPŁACAŁO, MUSZĘ PISAĆ TO, CO CZYTELNICY ODE MNIE CHCĄ, ALBO TO, CO JEST AKURAT POPULARNE

Nie. Kolejna straszna bzdura.
Przeciętny Kowalski, przeczytawszy 5 książek w swoim życiu, w 6 jest już w stanie dojrzeć fałsz, choćby podświadomie. Fałsz jest wtedy, kiedy piszesz „pod publiczkę”. Kochają anioły? No to walisz kolejną opowieść o skrzydlatym kochanku jakiejś dziewczyny. Wampiry? Coś bardzo zmierzchopodobne by się przydało. Gra o Tron? Rozrysowujesz mapkę, nazywasz tron, stwarzasz kilku bohaterów i piszesz, chociaż sam nie trawisz ani anioła, wampira, czy lordów walczących o władzę.
Pisz to, co chciałbyś czytać. Pomyśl, jaka jest książka, którą sam chciałbyś przeczytać (kiedyś nawet był taki cykl na różnych blogach „Moje ulubione czytadełko”), i pisz, co Ci tylko do głowy przyjdzie. Gdyby każdy tak pisał, świat byłby piękniejszy. Tak powstawały bestsellery miary Władcy Pierścieni. No bo w końcu to Tolkien wymyślił fantasy, a nie kopiował kogoś innego.
Dobry pisarz to szczery pisarz. Nie pozwól, by Twoją wrażliwość zniszczyły mody. Kiedy uznasz, że Twój autorski pomysł odniósł sukces, możesz to kontynuować, a nawet, niestety musisz, gdy fani będą tego wymagali. Wyjątek stanowi tylko przypadek, kiedy Twoje pomysły się nie sprzedają (a jeśli chcesz żyć z pisania, muszą się sprzedawać) wpisz je w jakiś schemat. Czytelnicy lubią żonglerkę schematami.

5. PRZERWIĘ W POŁOWIE SCENY, A JUTRO DO TEGO WRÓCĘ.

Schody były bardzo strome, wiły się niczym wąż aż pod sufit. Angelika wzdrygnęła się i szarpnęła Adama za rękaw jego pięknej, skórzanej kurtki motocyklisty.
- Jakie
..

NIGDY nie kończ w takim momencie. Wiem to z doświadczenia. NIGDY. Następnego dnia lub kilka dni później nie będziesz wiedzieć, co tam miałeś napisać. Jakie to straszne? Piękne? Ciekawe? A co dalej? Pamiętasz? No właśnie. Nie można tak. Jeśli nie masz czasu, zapisz sobie np. inną czcionką w kilku zdaniach, lub słowach-kluczach. Albo dociągnij opowieść do tego momentu, w którym możesz skończyć i nie będzie problemu z ciągnięciem opowieści dalej. Na przykład, do końca rozdziału, jeśli wiesz, że brakuje tylko kilku akapitów, albo do końca akapitu. Chociaż napisz dialog, a jeśli się pali, to nawet bez myślników i tak dalej. Bylebyś tego nie zapomniał. Później tylko się denerwujesz, a już wiesz, że nerwy musisz oszczędzać na coś innego.

6. NIE MUSZĘ ZACHOWYWAĆ CIĄGŁOŚCI PISANIA. NAPISZĘ JAKIEŚ 4 STRONY I WRÓCĘ ZA TYDZIEŃ.

Powodzenia.
Między innymi z powodów podanych wyżej. Istnieje ryzyko, że nie będziesz pamiętać tego, co pisałeś, może nawet całej fabuły, już nie mówiąc o szczegółach, pobocznych bohaterach i tym, co ma się wydarzyć (a to jest ważne, szczególnie jeśli w Twojej książce snuje się jakaś intryga). A później zresztą kombinujesz: ta bohaterka nie powinna tam iść! Ona powinna zostać zawieziona dorożką, bo jest królewną, a nie jakąś wieśniaczką. No to poprawiasz, wszystko ładnie pięknie, za tydzień wracasz i znów kręcisz nosem. Nie te słowa! Boże, co za infantylizm! I znów poprawiasz ten fragment.
Uważaj. To pułapka. Już przez dwa, trzy tygodnie masz taką samą objętość, babrasz się w tym samym. Jeśli objętość wynosi od 3 do 10 stron, można wytrzymać, ale jak masz od 20 w górę.. W sumie zawsze będziesz miał tyle samo, wciąż zmieniając jeden fragment. Jeszcze gorzej, gdy wracasz to tekstu o objętości 67 stron po iluś tam dniach i okazuje się, wszystko jest źle, szczególnie nie masz całego czasu na pisanie, tylko parę godzin dziennie.
Pewnie mówicie, że przecież dobrze, że tekst jest wciąż poprawiany i ja się z tym zgodzę, ale tutaj też są odpowiednie metody, a jakie, to nie należą, niestety, do tego odcinka.

Kiedy piszesz coś w odcinkach, na przykład w rozdziałach na blogu (a wiele osób tak robi), najlepiej napisać na początku wszystko, jeszcze przed założeniem bloga, tak jak zwykłą książkę. Rozumiem, że bardzo palisz się do szablonu, grafik i komentatorów (którzy sprawiają największą przyjemność), ale dzięki ciągłości pisania będziesz mógł łatwiej edytować to, co napisałeś wcześniej, cofać się i poprawiać bez szkody dla czytelników, ale także, kiedy napiszesz wszystko, będziesz miał możliwość dodawania rozdziałów np. co tydzień z uniknięciem „pisania na gwałt” kilkakrotnego obiecywania czytelnikom, że zaraz się weźmiesz za rozdział, czy, wreszcie, zawieszenia bloga z powodu nie dodawania postów przez długi czas. A ja nie lubię zawieszonych blogów.

7. KIEDY USIĄDĘ DO PISANIA, ZAWSZE NAPISZĘ DUŻO, WIĘC NIE MUSZĘ PISAĆ CODZIENNIE. PISANIE PRZECIEŻ NIE MOŻE OGRANICZAĆ MOICH SPOTKAŃ ZE ZNAJOMYMI, WYPADÓW DO KINA I RANDEK!

Przykro mi, ale musisz wybrać: wakacje z przyjaciółmi, czy czas podzielony na przyjaciół i pisanie. Z powodów przedstawionych wyżej, nie radzę pisać dużo, a później przez miesiąc nie zaglądać do pisaniny. Pisarze czasami zarywają noce, jeżdżą jak wściekli, by zebrać materiały, siedzą w bibliotekach, szukają w wujku Google, uczą się nowych rzeczy. Oczywiście, nie znaczy to, że nie możesz mieć czasu na znajomych lub sympatię, ale nie możesz z nimi spędzać całego wolnego czasu, jeśli chcesz cokolwiek wydać. Jeśli przyjaciele są naprawdę przyjaciółmi, a sympatia sympatią, zrozumieją to. Nawet możecie spędzać czas na czytaniu im tego, co napisałeś, a oni będą to oceniać. To może być bardziej budujące i ciekawe, niż siedzenie na Facebooku czy McDonaldzie (chociaż wiem, jakie to zajmujące), bo pisząc nie zauważysz nawet największych i najdurniejszych błędów, takich jak zamienienie „słoń” na „koń” lub odwrotnie. Zauważą także nielogiczność w zachowaniach bohaterów, poproszą cię o szczegóły jakiejś lokalizacji. Staraj się, by nie byli to krewni i znajomi królika , bo, niestety, większość z rodziny nie może być obiektywna..

8. PISANIE JEST ŁAWĄ, LEKKĄ I PRZYJEMNĄ PRACĄ. MOGĘ DOPISAĆ PARĘ STRON MIĘDZY KOLACJĄ A WYJŚCIEM Z PSEM NA SPACER, NAWET JAK NIE MAM JAKIEGOŚ PLANU.

Powieść, opowiadanie, wymagają dużo planowania. Nawet ofiarowania nocy na pisanie, planowanie, wymyślanie. Przecież żeby powieść była dobra, wszystko musi do siebie pracować. W pierwszym rozdziale piszesz, że głównemu bohaterowi zmarła ciocia, a w osiemnastym owa ciocia przyjeżdża z Ameryki w najlepszym zdrowiu. Jeśli Twoja opowieść jest kryminałem, albo czymś klasyczną SF, intryga musi być dopracowana we wszystkich szczegółach. Im grubsza, tym gorzej. Najlepiej wszystkie fakty wypisać sobie wszystkie rzeczy, by mieć je pod nosem i na bieżąco aktualizować. Wymienić inne powody? Ha, proszę. Czytelnicy od razu wyczują, że piszesz na siłę, a właśnie tak to robisz, gdy nie masz żadnego pomysłu. Fabuła może być nielogiczna, wojny mogą się kończyć i zaczynać bez powodu, możesz pisać kompletne bzdury bez gruntowniejszego przemyślenia, wszystko może być oderwane od wykreowanej przez Ciebie rzeczywistości. Bohater może się zachowywać irracjonalnie, a to już kompletna porażka. No i możesz nie myśleć, o tym co robisz, na przykład rozważać kupno nowej smyczy dla psa. Pisanie, jak gdzieś to powiedziałam wyżej, to czynność na której koncertuje się niemal cały mózg.

9. NIEKTÓRE GATUNKI JAK FANTASY CZY POWIEŚĆ OBYCZAJOWA NIE WYMAGAJĄ DUŻEJ, SPECJALISTYCZNEJ WIEDZY.

Serio?
Twoja bohaterka idzie do sądu rozwieść się z mężem. Nawet jeśli ktoś z Was przeżył już coś takiego, nie ogarniesz takiej sceny. Jej matka uprawia kwiaty – dobra, każdy z nas za róże, ale co dalej? Nie samymi różami żyje człowiek, a i tych jest bardzo dużo odmian. Nawet ja nie wiem ile. I tak dalej. Jeśli chcesz napisać ciekawą, oryginalną książkę, musisz się na czymś znać szczegółowo. Jeśli – na przykład – Twoją pasją są znaczki, nie bój się o tym pisać!
Jeśli poza pisaniem masz wiedzę ogólną, trochę o tym, trochę o tamtym, Twoja powieść nie będzie się wyróżniać czymś ciekawym spośród mnóstwa innych, takich samych, powieści. Nie wyróżnisz się, na przykład, banalnym romansem, sekretarki i szefa, a jeśli w tle dodasz zabójstwo i intrygi w korporacji, będzie już ciekawie, a po Twoją książkę sięgną osoby, które nie przeczytałyby jej, gdyby była tylko romansem. A do kryminału w korporacji trzeba mieć jakąś wiedzę, prawda?
Być może wiesz, że tacy polscy pisarze fantasy jak Andrzej Pilipiuk czy Lidia Maja Kossakowska są z wykształcenia archeologami. Inna pisarka, Autorka czytanego przeze mnie Zabójczego Księżyca, również, ponieważ jej świat, jak sama to podkreśla, jest oparty na starożytnym Egipcie, a trzeba przyznać, że Autorka ma o opisywanej rzeczywistości naprawdę duże pojęcie. Już nie mówiąc o gatunku SF, dystoniach i space opera, gdzie przydatna jest wiedza z dziedzin fizyki, chemii i matematyki, przynajmniej na poziomie liceum. Pogłębiaj więc swoje zainteresowania, interesuj się nowymi rzeczami, bo wszechstronny pisarz to najlepszy pisarz.

10. TRZEBA MIEĆ TALENT, BY PISAĆ. TALENT DO CIEKAWYCH POSTACI, CIEKAWEGO STYLU. TEN, KTO NIE MA TALENTU ZAWSZE BĘDZIE PISAŁ TYLKO „DLA SIEBIE”.

Okazuje się, że tylko niewielka część pisarzy ma talent, że od razu piszą ciekawą, piękną powieść. Wielu z tych, których słowa układają się dzisiaj w idealnym porządku jak melodia, kiedyś bazgrało jak kura pazurem, albo jeszcze gorzej, popełniając przy tym błąd na błędzie, a na tym błędzie jeszcze jeden błąd.
Po prostu trzeba ćwiczyć. Czytać i pisać w nieskończoność. Być cierpliwym. Kiedyś się na pewno uda.
Nie wymagajcie ode mnie, że nauczę Was pisać, nauczę Was stylu i składni. Mogę tylko Was nakierować, pokazać pewne drogi, ale całą drogę musicie, jeśli chcecie zostać pisarzami, przebyć sami. Wierzę, że każdemu z Was pewnego dnia uda się napisać książkę, która zostanie, być może sławna.