Powieści
obyczajowe. Co o nich sądzicie? W epoce, która w podręcznikach
szkolnych nazywana jest Pozytywizmem, był to jeden rodzaj powieści,
oprócz historycznej, który uznawany był za najlepszy. W ogóle,
jeśli ktoś wyjechał z czymś w rodzaju „Hobbita”, krytycy w
różnych czasopismach dostawali czkawki i wypluwali tysiące
obraźliwych, niesprawiedliwych epitetów niczym Chronos swoje
dzieci, kiedy Rea dała mu środek na przeczyszczenie. Mimo że XX
wieku zaczęła pojawiać się fantastyka, w Polsce w postaci
Stanisława Lema, a ogólnie na świecie w Lewisa i Tolkiena.
Następnie pojawiły się kryminały, Agatha Christie i inni. Jednak
powieść obyczajowa, opisująca różne zjawiska społeczne i
pokazująca tylko takie wydarzenia, z jakimi spotykamy się na co
dzień i jakie znamy z naszego doświadczenia, przetrwała ten czas
do dzisiaj. I nie tylko w polskiej literaturze, w której jest pełno
sztandarowych dzieł prozy w tym gatunku (nie tylko, oczywiście,
jest to zasługa Katarzyny Grocholi), ale także w światowej. A
ponieważ powieści obyczajowe nie muszą podejmować bardzo ważkich
tematów, mogą być także lekkie i obfitować w wydarzenia zwykłej
kury domowej, które, umiejętnie opisane przez Autorkę, stają się
fascynujące na miarę podróży Wędrowca do Świtu z powieści
Lewisa.
Mówi
się, że polskie obyczajówki są do dupy, tak samo jak polskie
filmy. No cóż, pod nawałem obcojęzycznej, czyli głównie
amerykańskiej, literatury, zapominamy o tym, że w naszym kraju nad
Wisłą też ludzie piszą dobre, a nawet bardzo dobre, książki. Są
jednak inne niż te, w większości, słodkie i naiwne obyczajówki
zagraniczne z kraju nad wielką wodą.
Niedawno
znalazłam ebooka ciekawej książki – napisała ją polska
debiutantka, zwyciężczyni pewnego konkursu. Ponieważ czytałam
recenzję tej książki, nawet przychylną, postanowiłam ją
przeczytać. Nie miałam, sugerując się tytułem, nadziei, że to
będzie jakieś dzieło czy coś w tym rodzaju. Nie. Miałam po
prostu chęć na lekką lekturę, jakąś fajną, odprężającą
książkę, taką, która da mi dużo rozrywki.
Joasia
ma chłopaka Łukasza i mieszka w Warszawie. Zupełnie
niespodziewanie okazuje się, że jej ciotka Wanda umarła i ona
dostaje w spadku po niej mieszkanie i wszystkie rzeczy, jakie tam
były. W miasteczku zostaje dłużej i poznaje wielu ludzi: wuja
Klausa, sąsiadkę Lucynkę, Dorotę, Szymona, a także pewnego
niezwykłego kota.. Odbywa także podróż w przeszłość i odkrywa
nie tylko rodzinną tajemnicę, ale także godzi się ze swoją
przeszłością i Markiem, który w owej przeszłości wyrządził
jej wielką krzywdę. Odradza się także od wielu lat stojący pod
znakiem zapytania związek z Łukaszem i ostatecznie wszystko kończy
się dobrze.
Rzeczą,
która spodobała mi się najbardziej, był język Autorki. Lekki,
dowcipny, barwny który jednak w poważnych sytuacjach stawał się
odpowiedni. Można było się pośmiać z tego, co czasem mówili
bohaterowie, naprawdę. W końcu nie były to typowo amerykańskie
żarciki o seksie, tylko takie, dzięki których moja morda
rozchyliła się kilka razy w uśmiechu. Ciekawym dodatkiem był
tekst zapisany kursywą – z perspektywy kota. To właśnie to,
dzięki czemu język jest największym atutem. Nie sposób także nie
wspomnieć o indywidualizacji języka niektórych bohaterów, nie
tylko kota, ale także ciotki Wandy (wypowiadającej się jednak
tylko we wspomnieniach Asi), Lucynki i Klausa sprawia, że książka
jest nawet kolorowa, ciekawsza. W jednej tylko rzeczy pisarka poszła
na łatwiznę - cała książka jest napisana w pierwszej osobie
liczby pojedynczej, co przypomina trochę te wszystkie słabe
paranormal romanse. No ale cóż, cóż. Debiutantom na pisarskiej
niwie można wiele wybaczyć.
Tytuł
jest długi, zawiły i absolutnie niezachęcający do przeczytania
(od razu widać, że Autorka nie czytała żadnego poradnika dla
początkujących pisarzy),ale jej styl jest lekki, a słownik nawet
obszerny. Czyta się bez większych trudności, lekko przechodzi się
od akapitu do akapitu, od strony do strony. Nie ma tu wyrafinowanych
procesów myślowych i tez. Pomysł przewodni został wyciśnięty
jak cytryna, co bardzo mi się spodobało. Poczekamy parę lat!
Okładka
tej powieści wydała mi się zaskakująco dobra, jak na polską
powieść obyczajową. Mamy na niej dziewczynę zaskakująco podobną
do Amy Lee, wokalistki Evanescence (rany, przecież Amy ma nawet
fotkę w podobnej pozie!) na tle jakiś błękitnych i białych
zawijasów oraz kwiatów wiśni. Daje to w ogóle przyjazny, pogodny
klimat. Nawet, muszę przyznać, spodobała mi się, mimo że
automatycznie pomyślałam „Ludzie to mają cholerne szczęście,
że są na okładkach książek i w ogóle mogliby grać w filmie
biograficznym o Evanescence” . W mordę.
Opisów
było tyle, że narzekać nie mogłam, choć, szczerze mówiąc,
jeśli nie były to opisy durnych zachowań głównej bohaterki, czy
też innych bohaterów, albo odczuć, więc to rzadko się zdarzało,
żeby był to opis czegoś ciekawszego, zresztą warsztat pisarski
Autorki nie jest jeszcze zbyt dobrze wyćwiczony, by ładnie i
plastycznie opisać łan zboża albo pokój. Cóż. I tak nie
narzekam.
Fabuła,
szczerze mówiąc, nie porywa. Samo życie, w dodatku niezbyt
ciekawie opisane. Autorka popełniła błąd, ponieważ w czasie
pobytu w miasteczku nie dzieją się rzeczy przełomowe w życiu
bohaterki, a mówiąc szczegółowo nie dzieje się nic, poza tym, że
dziewczyna poznaje swoją ciotkę, kończy bitwę z przeszłością.
Wielki przełom nie jest, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, ale coś
zmieniło się w życiu Asi. W każdym razie pisarka z zajęciem
opisuje nam zwyczajne życie ludzi, pisząc z szczerością o
wszystkim – emocjach, ludziach i zdarzeniach. Rzadko można się
spotkać z taką szczerością w książkach. Sprawiedliwość możemy
oddać pisarce jednak w tym, że ciąg przyczynowo-skutkowy został
zachowany w najdrobniejszych szczegółach, nie było więc żadnych
nieścisłości. Tego tej polskiej debiutantki powinni zazdrościć
niektórzy pisarze nie tylko literatury obyczajowej.
Pisarka
próbowała podjąć w swej książce trudne problemy, co jednak nie
do końca jej się udało. To całe zamieszanie z Markiem jest jakieś
takie pozbawione większego realizmu, opowiedziane na poły z czarnym
humorem (patrz: rozmowa Asi z aresztantem), a zachowanie bohaterów
(szczególnie ciotki Wandy) dość irracjonalne. Problemy rodowych
tajemnic, wysiedlenia Niemców itp., itd. są ujęte po łebkach,
niestarannie i dla mnie zupełnie niesatysfakcjonująco. W ogóle,
przez całą książkę zastanawiałam się, jakim cudem kobieta może
przejść z Kresów Wschodnich (tzn. Lwowa) do Generalnego
Gubernatorstwa w czasach wojny. Hmm.. Pomijając to. Bądźmy
bardziej wyrozumiali dla ludzi, którzy nie interesują się II Wojną
Światową. Ogólnie jest lekko, bajkowato i dość naiwnie,
postacie raczej są nieco uproszczone, więc nie spodziewałabym się
po nich żadnych dramatów moralnych i trudnych sytuacji (a takich
pisarka unika jak ognia). No cóż, trzeba sobie powiedzieć. W końcu
ta lektura pozwoli nam zrelaksować mózg, zamiast go pobudzić do
myślenia.
Najlepszą
postacią w książce był kot. W zupełności. Może lubię rzeczy
oryginalne, ale kot był postacią wyjątkowo sympatyczną. Bardzo,
bardzo sympatyczną. Inni bohaterowie są całkiem nieźle, jednak
powierzchownie przedstawieni. Najwięcej dowiadujemy się o głównej
bohaterce – Asi, z której punktu widzenia mamy opowiedzianą całą
historię. Jednak nie lubię jej. Autorka chciała, żeby postać
była wesołą, młodą kobietą, która jednak próbuje się odciąć
od bolesnej przeszłości, jednak wyszła trzydziestoletnia idiotka,
zachowująca się jak dziecko, nie potrafiąca czuć niektórych
rzeczy głębiej, rozwydrzona i pusta. Denerwowała mnie, szczególnie
te wszystkie metody unikania najfajniejszej jeszcze postaci w książce
– pani Lucynki, sprawiały, że miałam chęć, co najmniej,
wepchnąć ją do pralki, może wtedy coś lepszego stałoby się z
jej mózgiem. Taka rozpuszczona, rozchichotana, pusta... Jak już
mówiłam, Lucynka była najlepszą postacią: ciepła, wesoła
starsza pani, z którą z chęcią spędzałabym dużo czasu. Nie
rozumiem, dlaczego Asia jej nie lubiła, bo ja pokochałam już od
pierwszej linijki o niej, tak samo jak Klausa, bardzo miłego
starszego Niemca, który bardzo śmiesznie mówi po polsku i ..uwaga,
kocha panią Lucynkę. Najgorszą porażką byli faceci życia
bohaterki: Marek i Łukasz. Obaj są przeraźliwie ciotowaci,
szczególnie Łukasz, a Marek, rozrabiaka i idiota, na którego
piękną buźkę daje się złapać Aśka, który stał się później
burmistrzem (co wydaje się z kolei dość nierealne). Gdzieś tam są
jeszcze przyjaciele głównej bohaterki – Szymon i Dorota. Postać
Doroty zasługuje na szacunek, pomijając całą tą emocjonalną
niedojrzałość, jaką możemy zaobserwować i u niej, bo jest osobą
samodzielną, niezależną i dobrze wychowuje syna, mimo wszystkim
przeciwnościom losu. Szymon, młody adwokat, mimo tej zadry w sercu
wydaje się być nieco ciotowaty, a przynajmniej niedojrzały. Jako
przyjaciel jest w porządku, ale wątpię, czy powierzyłabym mu
jakąś sprawę. Cóż, Autorce brakuje jeszcze wprawy i odwagi by
tworzyć wielowymiarowe, fascynujące postacie.
Mniej
więcej nie mogę źle oceniać, bo rozerwałam się nieco, to nie
było jednak to, czego oczekiwałam. Zresztą ja zawsze zbyt dużo po
książkach oczekuję, więc jestem surowa, jak niektórzy
nauczyciele, którzy wymagają, żebym była specjalistą od fizyki
kwantowej (jak na razie, ja tylko słyszałam, że taki dział mojego
znienawidzonego przedmiotu istnieje). Lekka, nieco naiwna,
bajeczkowata, wypchana polskimi realiami nadaje się na wakacyjny
wieczór, prawda? Jednak polska literatura ma to do siebie, że jest
zawsze piekielnie oryginalna. Bo, gdyby nie liczyć kota, byłby to
romans nie najwyższych lotów, prawda?
Tytuł:
„Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna”
Autor:
Kasia Bulicz-Kasprzak
Ocena:
6/10
(recenzja archiwalna)
Mnie książka przypadła do gustu. Fajne czytadło dla odstresowania.
OdpowiedzUsuńDo końca nie jestem pewna czy przypadłaby mi do gustu. Zastanowię się jeszcze.
OdpowiedzUsuńRaczej sobie odpuszczę.
OdpowiedzUsuńOsobiście bardzo lubię powieści obyczajowe i nie przeszkadza mi, że często są naiwne i cukierkowate, dlatego chętnie zapoznam się z powyższą pozycją, gdyż jej zarys fabuły wzbudził moją ciekawość.
OdpowiedzUsuńNie przepadam za obyczajówkami. Chyba, że przyjdzie mi przeczytać Ewę Nowak albo Małgorzatę Musierowicz ;)
OdpowiedzUsuńRzadko czytam obyczajówki, warsztat pisarka z czasem wyrobi :) Jeszcze nie wiem czy skusze się na tę historię :)
OdpowiedzUsuńObyczajówki nie moja bajka :) Przyczepię się do wyglądu recenzji - nie myślałaś, żeby robić jakieś akapity, odstępy? Tekst zlewa się w jedno i ciężko się czyta ;)
OdpowiedzUsuńJakoś tak chyba nie dla mnie, obyczajówka musi mieć ciekawą fabułę, żeby mnie przyciągnąć, bo to akurat gatunek, który czytam rzadziej :D
OdpowiedzUsuń