Każdy z nas potrafić wymienić przykłady dzieł, które na
początku były odrzucane przez publiczność i krytykę, a potem okazały się hitem
bądź przełomowym arcydziełem. Jeden najsławniejszych przykładów to oczywiście
seria powieści o Harrym Potterze, z początku odrzucanych przez wszystkich
potencjalnych wydawców. Jak bardzo pomylono się, sądząc, że saga powieści
fantasy dla młodzieży nie odniesie sukcesu! Joanne Rowling i tak miała
szczęście, bo wszystko to stało się za jej życia, więc śmiało może teraz
odrywać kupony od swojej niesłabnącej popularności, pławić się w luksusach i
cieszyć się swoim sukcesem. Gorzej, kiedy autora wrzucą do grobu – często tego
zbiorowego, dla biednych – a dopiero później odkryją jego dzieła na nowo,
zachwycając się jego genialnością, kunsztem i nowatorską myślą, która wytyczyła
następcom nową ścieżkę odkryć, pomysłów a publiczności nowe doznania w zakresie
sztuki. Ciężko wtedy, poza wybudowaniem przyzwoitego nagrobka, w jakikolwiek
sposób wynagrodzić to autorowi albo jakoś go przeprosić (zresztą wątpię, czy
nowy grób będzie go w jakikolwiek sposób obchodził). Poza tym powstanie kolejna
plama na honorze krytyków, którzy nie rozumiejąc dzieła i jego twórcy, a nie
chcąc tego po sobie dać poznać, zawyrokowali, że to jest złe. Tak samo jak
przeciętni ludzie, tacy jak my, którzy po trochu zazdrościmy tym, którzy wydają
się w czymś od nas lepsi, ale też po prostu rozumiemy tylko rzeczy należące do
najbardziej przyziemnej popkultury. I samy nie wiemy, co tracimy – powyższy
przykład potwierdza, że często nie chciane dzieła ostatecznie tworzą naszą
kulturę, warunkują przemiany i ostatecznie trafiają do szkolnych podręczników,
kształtując nasze gusta.
O dziwo najwięcej takich przypadków zdarza się w malarstwie.
Może dlatego, że książki czytają wyłącznie wybrańcy z IQ na pewnym poziomie,
które w większości przypadków pozwala na większe otwarcie się na nowe
rozwiązania, a może po prostu krytycy nie są tak bardzo skostniali i nie tak
bardzo podążają za sztywnymi schematami (a może dlatego, że krytykiem
literackim może być byle blogerka, taka jak ja) i akademickimi pojęciami. W
muzyce zdarza się to czasami, ale na szczęście łatwiej się poznać na czyimś
talencie, zresztą teraz reklamowanie muzyki jest nieograniczone; dla chcącego
nic trudnego. Malarstwo chyba bardzo szybko ewoluuje, twórcom szybko nudzą się
poszczególne kierunki, wielu z nich ma swój własny, niepowtarzalny styl, swój
kierunek. A krytycy, przynajmniej do pierwszej połowy dwudziestego wieku, z
uporem zamykali się w akademiach, wśród nagich bogiń, zefirów, rubensowskich
kształtów, Prometeuszy i różnych części ciała dyskretnie zasłoniętych listkami.
A na dziewiętnastowiecznych ulicach marzł taki Vincent van Gogh, twórca
psychodelicznych gwiazd i pulsujących pomarańczom słoneczników, uznany po
swojej tajemniczej śmierci za geniusza i mistrza. W Paryżu natomiast przymierał
głodem Claude Monet, znany każdemu z reprodukowanego nawet w podręcznikach
obrazu Impresja. Wschód słońca (a
właściwie został tak złośliwie nazwany przez krytyków), od którego swoją nazwę
wziął impresjonizm. Niewtajemniczonym należy powiedzieć, że kierunek ten
charakteryzował się przewagą w ukazywaniu ruchu, zmienności i przeplataniu się
barw, a malarstwo ma ukazywać przede wszystkim emocje towarzyszące danej chwili
i chwilowe zmiany światła, tak jak w innym obrazie twórcy, gdzie portretował tę
samą budowlę w trzech porach dnia, za każdym razem malując ją na inne kolory, w
miarę jak słońce przemieszczało się wschodu na zachód; staranny rysunek nie ma
dużego znaczenia, artystę interesuje rzeczywistość trwająca tylko przez chwilę,
skomplikowany miraż barw. Rzecz ciekawa, na pewno bardzo innowacyjna, ciekawa i
do przyjęcia przez opinię społeczną, która przyczajona była do starannych dzieł
akademickich i szlachetnych tematów, jakie podejmowali artyści. Monet więc, jak
powiedzieliśmy już wyżej, bogaty nie był. Wręcz przeciwnie. Ale to, co dla
niego było okrutną prozą życia czyni jego życiorys ciekawym dla przeciętnego
czytelnika, szczególnie tego, który sam w życiu nic takiego nie zaznał. Szczególnie
że to jedna z tych wybitnych postaci, o których każdy mówi z szacunkiem i
docenia. No i to malarz – a ci, wiadomo, z reguły mieli ciekawe życie.
Jak zresztą sugeruje tytuł, Autorka bardziej niż na przełomowych
poczynaniach artystycznych Moneta skupiła się na jego życiu prywatnym, a
konkretnie na historii związku z Camille Doncieux. I nic w tym dziwnego, bo to
historia niemal jak z tych wszystkich starych romansów o nieszczęśliwej miłości
– on jest biedny, ale utalentowany; ona pochodzi z szlacheckiej rodziny i jest
bardzo piękna. Pozuje mu do obrazu, potem rozpoczyna się romans, który
przeistacza się prawdziwą miłość. Miłość trudną, bo nie ma happy endu – rodzina Camille odwraca się od niej, na świecie
pojawiają się kolejne dzieci pary a w końcu wybucha wojna z Niemcami Ottona von
Bismarcka i mimo że Monet ucieka z żoną do Paryża to wojenna trauma będzie
prześladowała ich jeszcze długo. Miłość tragiczną, bo zakończenie nie należy do
tych szczęśliwych, nawet w połowie. Ale przede wszystkim miłość przesyconą
sztuką – tak mocno, że po poznaniu historii Moneta i jego wielkiej miłości
zupełnie inaczej patrzy się na wiele obrazów w twórczości malarza, nie tylko te
tematycznie związane z Camille, chociaż takich można znaleźć naprawdę wiele.
Wydaje mi się, że dzieła staną się dla odbiorcy bardziej żywe, kiedy pozna emocje artysty. A ta historia teoretycznie
umożliwia nam to. Przynajmniej teoretycznie.
Na okładce powieści umieszczono obraz Claude’a Moneta,
czego zapewne domyślaliście już wtedy, kiedy zaczynaliście czytać ten tekst.
Rzeczywiście, grafik nie musiał się męczyć, bo obraz sam w sobie jest bardzo
ładny i idealnie pasuje na okładkę ze względu na swoją lekkość i przyciąganie
wzroku o wiele bardziej skutecznie niż te wszystkie romansidła z kwiatami i
domkami. Ja również nie czepiam się do niczego, bo ciężko krytykować dzieło
uznanego mistrza, a i na tego typu malarstwie znam się tylko tyle, ile udało mi
się nauczyć w szkole czyli niewiele. Zaznaczyć jednak trzeba, że Wydawnictwo
postąpiło bardzo rozsądnie w kwestii pozostałych elementów okładki – ani
elegancko napisany tytuł, ani imię i nazwisko Autorki, umieszczone na wąskim,
żółtym pasku nie zasłaniają na tyle obrazu na okładce na tyle, by oznaczało to
profanację albo chociaż całość nie wyglądała estetycznie. Przy tym całość nie
wygląda minimalistycznie, co raczej w tym przypadku nie byłoby najlepszym
pomysłem, a akurat ten obraz celnie oddaje zamierzoną przez pisarkę treść
książki i – według mojej nieomylnej intuicji – istotę związku Claude’a i
Camille. Tak czy siak, po prostu miło patrzy się na białą spódnicę kobiety z
parasolką, stojącej pośród falującej na niewidzialnym wietrze. Aż chciałoby się
zobaczyć, co kryje się pod okładką, prawda?
Chociaż czytelnicy lubiący dramatyczne zwroty akcji pewnie
będą rozczarowani i do książki nie wrócą po kilku stronach. Bo to nie jest
książka, w której dużo się dzieje i wynika to raczej z formuły powieści, co
jestem w stanie jak najbardziej zaakceptować. Jednak jeśli nie ma dramatycznych
zwrotów akcji i skomplikowanych intryg, interesująca powinna być perspektywa
opisywanych zdarzeń a może jakiś motyw, przewijający się przez całą powieść. W
tym przypadku to było malarstwo - życie i uczucia Claude’a, a także jego środkiem
ekspresji. Bo maluje głównie emocje. Jednak Autorka nie wykorzystała tego
motywu tak, jak – myślę – byłoby to potrzebne, a przynajmniej tak, by uczynić
powieść ciekawszą. Wybrała łatwiejszą, nudniejszą drogę i w ostatecznym
rozrachunku Camille było więcej niż malowania, co przyczyniało się do
wydłużenia opisów miłosnych rozterek bohaterów i skracania tych, które
dotyczyły sztuki. To bardzo spłaszcza książkę i sprawia, że jest to dość prosta
opowiastka o malarzu i jego muzie, oparta na odwiecznych schematach
niewybrednych romansideł. Jeszcze żeby zarysowała relację między tymi w dwojga
w jakiś ciekawy sposób, w ten sposób tworząc coś w rodzaju powieści
psychologicznej, ale pisarka nawet z tego rezygnuje. Efekt jest więc taki, że
otrzymujemy dłużącą się opowiastkę, z której przez długi czas nic nie wynika, a
kolejne kłótnie pary i koleje ich życia są męczące i nudne bez wyraźnego tła
psychologicznego. Autorka zresztą do ostatniej strony nie wiedziała, co tak
naprawdę pisze i niezgrabnie balansowała między powieścią biograficzną malarza
i opisanym wyżej romansem – na początku dostajemy rozdział czy dwa z wczesnej
młodości Moneta, jeszcze za życia matki i rozwoju jego malarskich
zainteresowań, dowiadujemy się o jego relacji z ojcem oraz jesteśmy świadkami pewnego
incydentu, kiedy na przyjęciu wymknął się kuzynką. Następnie pisarka raczy nas
opowieścią o pierwszych miesiącach w Paryżu (i kolejnym romansie), by wątek
Camille zacząć dopiero na stronie pięćdziesiątej, kiedy mój cały entuzjazm
wygasł. Całość kończy się w środku życia malarza, w sposób bardzo rozmyty i
chyba Autorka ma tego świadomość, bo co jakiś czas umieszcza w książce
interludia, w którym Monet jest już stary, maluje ów słynny obraz z liliami i
wspomina Camille. Chociaż to urozmaica fabułę, to samo w sobie nie ma sensu –
owe fragmenty są krótkie i zwykle wyrwane z kontekstu. Nie, nie chodzi mi o to,
że panuje chaos; w niektórych pozycjach chaos jest zamierzony przez pisarza,
ale jest w nim jakaś metoda – tu natomiast konceptu nie ma żadnego. I nawet nieskutecznie
odrywa od panującej w powieści płaskości, schematycznego myślenia i jak
najprostszych rozwiązań, które prowadzą do prostego, nijakiego romansidła,
które niczym nie wyróżnia się spośród wielu innych.
Jest to także zasługa bohaterów, postaci mdłych i nudnych.
Przede wszystkim Autorka nie miała na nich pomysłu, który uczyniłby z nich
prawdziwych, pełnowymiarowych ludzi. Zamiast tego posługuje się wytartymi
schematami, które nawet nie wypełnia własnym mięsem. Bohaterowie nie mają
osobowości, nie mówiąc o tej właściwej najciekawszym postaciom w literaturze
iskry życia; ich charaktery to niezbyt udana mieszanka tradycyjnych cech w
takim wypadku i tego, co niektórzy uważają za geniusz wielkich artystów. Dziwi
i wkurza mnie to tym bardziej, że pisarka czytała jakieś książki o Monecie,
jakieś napisane przez specjalistów biografie, w których – jak przypuszczam –
zawarte były chociaż pobieżne opisy osobowości malarza. Wystarczyło tylko na
podstawie tego wykreować choćby przeciętny portret malarza, nic przy tym nie
wymyślając, jeśli to było dla Autorki zbyt trudne (swoją drogą jak można
napisać książkę i jeszcze ją wydać, jeśli się wie, że z słabo się radzi z
kreacją bohaterów). Wtedy może nie byłabym taka zła, a każdą stronę przewracała
z ciężkim westchnieniem znudzenia ale też ulgi, że do końca pozostało już mniej
stron. I nie dlatego, że Claude Monet w tej powieści nie ma w sobie cech
geniusza, jakim niewątpliwie był, reaguje jak kawał drewna i jest zaledwie
niestarannym, węglowym szkicem, narysowanym na kolanie w rozpędzonym aucie;
jego psychika wywołuje alergię u każdego zwolennika autentyzmu w książkach.
Bardziej dlatego, że jego zachowania są nieracjonalne (nawet na artystę),
ciężkie do zrozumienia z punktu widzenia powieściowej logiki, w czym
uwidaczniają się poważne techniczne braki pisarki i skrajne kombinatorstwo,
prowadzące do oddalenia się opowieści od jakiejkolwiek naturalności. I w
ostateczności jest nużące. No bo ile błędów naraz można popełnić? Postać
Camille, w której Autorka miała duże pole do popisu, bo nie pozostało po niej
niemal nic poza obrazami Moneta, wyszła również źle, nijako i boleśnie płasko. Niezbyt
cnotliwa, wyzwolona ślicznotka z dobrego domu, obdarzona za to wszystkimi
innymi zaletami – anielską cierpliwością tudzież salomonową mądrością, która
pomaga Claude’owi przezwyciężyć twórcze kryzysy, ponadprzeciętnymi marzeniami o
napisaniu powieści dorównującej Gregorges Sand (też mi autorytet - znana dziś
głównie ze związku z Fryderykiem Chopinem pisarka z pewnością nie zyskała
nieśmiertelności jak inni francuscy twórcy z jej epoki, co też świadczy o
jakości jej dzieł). Jedyne rysy, jakie pojawiają się na jej anielskiej sylwetce
to symptomy choroby, więc ostatecznie można to przebaczyć. Przynajmniej tak
twierdzi Autorka, bo mnie w ogóle Camille nie przekonuje; więcej, bardzo mnie
denerwuje. I dużo w tym winy topornej budowy postaci i ogólnych braków
warsztatowych, ale i postmodernistycznej brutalności i dosłowności, która nie
pasuje do tej – z założenia – staroświeckiej, delikatnej opowieści, przesyconej
emocjonalnym malarstwem i wielkim uczuciem, które sprawiło, że dziewczyna ze
społecznych wyżyn poślubiła człowieka praktycznie bez perspektyw. Ukazać to w
taki sposób, żeby czytelnik zrozumiał. Bo po lekturze tej książki, kiedy
wydawałoby się, że powinnam wiedzieć wszystko na temat tej dwójki, wciąż ta
kwestia jest dla mnie bardzo niezrozumiała.
Jeszcze gorzej jest z przyjaciółmi
Moneta. Na początku ucieszyłam się, bo z kart książki popłynęły nazwiska wszystkich
wspaniałych impresjonistów, ale potem moja mina robiła się coraz rzadsza.
Poszczególne postacie różniły się od siebie tylko tym, że inaczej się nazwały.
Wszyscy malowali, żartowali, przymierali głodem i wchodzili w różne relacje z
głównymi bohaterami. Nuda. Nikt nie wyróżniał się niczym ciekawym – jak na
malarza przecież przystało – chyba że miałabym pogrupować ich pod względem
denerwowania mnie. Ale raczej tego nie zrobię, dlatego że ze znudzenia
przestałam zawracać sobie głowę, czy kwestię tę wypowiedział Renoir czy Manet,
bo w pewnym momencie przestało to być dla mnie ważne. Wybaczcie, wielcy
malarze. Ale nie mnie, bo ja miałam jak najlepsze chęci, tylko tej Autorce.
Zasługujecie na o wiele lepsze kreacje, na ukazanie was w sposób, który
zapadnie w pamięć, na o wiele więcej ekspresji, najlepiej takiej, jaką widać w
waszych obrazach! Wielką, ale zmarnowaną szansą była rodzina Camille – w wielu złych książkach bywa tak, że czarne
charaktery budzą w czytelniku jakieś emocje, a i są ciekawej zbudowane,
wyraźnie i ciekawie naszkicowane. W tym
przypadku siostra i rodzice naszej kochanej Camille, którzy tutaj pełnią rolę
tych złych, przeciwnych wielkiej miłości, po prostu sam są. Bez lepszych lub
gorszych szkiców, bez żadnych, najmniejszych cech. Pojawiają się tylko po to,
by wygłosić parę słów i zniknąć z kart książki, robiąc na czytelniku –
przynajmniej na mnie – wrażenie mniejsze niż ci wszyscy anonimowi Niemcy,
którzy zdobyli Paryż i zabili jednego z przyjaciół Moneta. Ale nie oto w tej
książce chodzi. Zdaje się, że chodzi za to o Alice, drugą żonę malarza, której
Autorka próbowała wykreować na pełną ciepła, mądrą dojrzałą kobietę, tworząc
tym samym kolejny koszmarek. I to jeszcze taki, że palce na klawiaturze
omdlewają i nie chce się męczyć tego tekstu – będącego podobno recenzją –
najlepiej będzie wiec, jak przejdziemy dalej.
Przeglądając książkę po raz
pierwszy, miałam nadzieję, że została napisana jak przystało na powieść o
malarzu. Czyli pięknym, potoczystym językiem, z ponadprzeciętną ilością opisów.
Jak zwykle miałam nadzieję, że to jakaś mało popularna mistrzyni pióra, która
potrafi przenosić obraz na wyraz. Albo ktoś, kto się stara napisać coś dobrze.
Bo przecież doceniam dobre chęci, nawet jeśli rezultaty są słabe. Jednak z
każdą stroną traciłam i nadzieję, i ochotę na czytanie tego dalej. I to z kilku
powodów. Po pierwsze, wspomniana już wyżej charakterystyczna dla współczesnej,
postmodernistycznej prozy brutalność i dosłowność, pod piórem słabych twórców
nabierająca niesmacznego prymitywizmu; ani jedno, ani drugie nie pasuje do
tematu tej powieści. Postmodernizm raczej psuje delikatny, staroświecki klimat
opowieści i zresztą nie pasuje do epoki – może to konserwatywne, ale uważam, że
o każdej epoce najlepiej jest pisać jej językiem, operując tamtym zbiorem
pojęć. Zresztą co ja mówię o postmodernizmie! I nie narzucam komukolwiek – w
tym Autorce – mojego widzimisię; po prostu mi to tam zupełnie nie pasuje i
uwiera jak metka przy bluzce. I to nie jest wina mojego gustu, bo pisarka po
prostu ma niewielki zapas słownictwa, nawet jak na powieść współczesną, a
plastyczny w gruncie rzeczy język współczesny w jej wykonaniu jest toporny i
kulawy, nie mówiąc już o jakiejkolwiek stylizacji, plastycznych opisów obrazów,
czy szansy na poczucie tego wielkiego uczucia między bohaterami, o którym
pisali na okładce (a którego nie czułam). Co więcej, w tekście nie ma żadnych
ciekawych pomysłów na narrację i sposób opowiedzenia historii, która rozwija
się w sposób przewidywalny i nudny, a językowa monotonia sprawia, że zasypia
się jeszcze bardziej, co w sumie jest dziwne, bo nie od dzisiaj wiadomo, że
przy straszliwych zgrzytach spać nie można, a złe książki spędzają mi sen z
powiek (dlatego wciąż jestem zmęczona). Kto wie, może sen jest lepszy, bo od
naiwnych wyrażeń, pomieszanych z tymi mocno niewyszukanymi i tymi prostych,
znanych z wielu innych pozycji oraz dialogów czytanych jakby przez odpowiednio
zaprogramowane androidy głowa szybko zaczyna boleć; zresztą nikt nie zasługuje
na taką torturę. No i jeszcze ta wyglądająca zza każdego zdania pewność swoich
umiejętności, udawane zabiegi językowe i sztuczność. Dużo sztuczności i
naiwności. Może to pisała jakaś XXI- wieczna pensjonarka? Nie, to tylko kolejne
tanie romansidło w historyczno-artystycznym płaszczyku i opakowane w ładną
okładkę, profanującą zresztą lekki, ulotny i niezwykły obraz Moneta. Kiedy
byłoby tu coś niezłego, a przynajmniej przeciętnego, napisałabym szkoda. Ale
napiszę niestety. To słowo mogłoby być tak naprawdę całą moją recenzją, bez
tych wszystkich dłużyzn.
W pewien sposób podziwiam
kreatywność twórczyń romansów – znajdą je wszędzie i zawsze. Nieważne, czy w
prehistorii czy w przyszłości. I nie byłoby w tym nic złego, bo romans to też
gatunek i jak się chce, można pisać je w bardzo inteligentny i ciekawy sposób,
co udowodniły między innymi Jane Austen czy siostry Brontë. Ale można też robić
to nijako i na jedno kopyto,
powtarzając wciąż te same motywy i powołując do niby-życia podobne do siebie
postacie, za każdym razem polewając całość innym sosem i doprawiając inną
przyprawą, zmieniając tylko imiona i elementy scenografii. Można. Przecież
gdyby tego nikt nie czytał, takie książki już by nie powstawały, a kolejne
autorki nie mnożyły się jak grzyby po deszczu. Gorzej jednak, kiedy idee tego
gatunku przenosić na tematy wcześniej zarezerwowane dla innych konwencji i
bardziej ambitnych twórców. Wtedy pojawia się nieznośne uczucie, że potencjał
historii został zmarnowany, ciekawe perspektywy straszliwie spłaszczone do
jednowymiarowej, irytującej bajki. Jeśli to zupełnie fikcja to jeszcze pół
biedy, ale jeśli to historia na poły prawdziwa jak ta ból w moim sercu rośnie i
nie chodzi tu bynajmniej o brak kontaktu Autorki z rzeczywistością, o której
pisze. Płaczę raczej nad tym, co tak źle i płasko zostało opisane – w tym
przypadku o płótnach Moneta, ulotnych, delikatnych, pełnych emocji i pasji – i
jakby sprofanowane i bardzo zdeformowane. Przynajmniej dla mnie, nie tylko
dlatego, że mam sentyment do tych obrazów i bardzo je lubię. Bo jak uczcić
arcydzieło to tylko arcydziełem. Jak nakreślić piórem (a raczej komputerem)
portrety osób wielkich i zmarłych to tylko tak, by po przeczytaniu nie
wzbudzały w nas niechęci i szybko znikały z naszego życia razem z wieloma
innymi książkami, które zostają wyparte dla zdrowia mózgu. Bo mam nadzieję, że
z tą książką właśnie tak się stanie.
Tytuł:
„Claude i Camille”
Autor:
Stephenie Cowell
Moja
ocena: 0,5/10