poniedziałek, 23 listopada 2015

Kot w śmietanie. Recenzja książki



Zdecydowanie nie należę do łasuchów – kiedy byłam mała problem jedzenia pożywnych kaszek spędzał sen z powiek mojej Mamy. Jeszcze kilka lat temu moje fochy wkurzały niejednego kelnera w eleganckich restauracjach, a moich znajomych i rodzinę w zakłopotanie wprawiały porcje jedzenia zostawione na moim talerzu. Z wiekiem jednak stałam się mądrzejsza (mam przynajmniej taką nadzieję), nie marnuję jedzenia, nakładając sobie małe porcje. Zrozumiałam, że podczas gdy wyrzucamy psu lub innym zwierzętom jakieś jedzenie, gdzieś na świecie dziecko umiera z głodu. Straszna to świadomość. I ta nie dająca spokoju myśl, co to byłoby, gdybym to właśnie ja była na miejscu tamtego człowieka. To, że z zasady nie potrzebuję dużo jedzenia nie znaczy, że czułabym się dobrze nie mając w ustach nic od kilku dni. Co prawda człowiek umiera szybciej od braku wody, ale śmierć z głodu jest długa i straszliwa. Szczególnie kiedy ma się świadomość, że gdzieś tam na świecie ludzie umierają z przejedzenia, wyrzucają mnóstwo dobrych rzeczy. Oczywiście nie wspominam o prawdziwej i mentalnej gimbazie, która wrzuca dobre kanapki do toalet i pisuarów (przyczyniając się tym samym do częstych awarii) oraz koszów na śmieci. Jednak z drugiej strony taka wiedza może też być marzeniem – dziecko wychowane w slumsach ma jakąś szansę na życie w świecie, w którym zabijającego szybko głód fast fooda można kupić za kilka euro. I chociaż dziecko to – czy dorosły – mieszka w skleconym byle jak domku w fawelach czy na afrykańskiej pustyni. Gorzej jest w czasie wojny, tym bardziej, że nowoczesne sposoby walki często niszczą zapasy poczynione przez cywilów i magazyny, niekiedy celowo. Głód zaczyna zaglądać w oczy, stając się największym wrogiem… 

Takim konfliktem była największa dotychczasowa wojna – II Wojna Światowa. W przeciwieństwie do poprzednich konfliktów, prowadzonych dla osiągnięcia konkretnych celów politycznych, wojna była wcielaniem w życie dwóch chorych idei – komunizmu i nazizmu, a Hitlerowi i Stalinowi marzyło się panowanie nad światem. To był konflikt o wiele bardziej okrutny niż poprzednie. Na ulicach obleganego przez Niemców Leningradu zdarzały się przypadki kanibalizmu. Pracujący na Syberii w straszliwych warunkach ludzie otrzymywali tylko talerz cienkiej zupy i kawał chleba; tak samo amerykańscy i australijscy jeńcy Japonii. Oni mieli jednak na tyle dobrze, że psi kawałek chleba otrzymywali dla siebie i mogli go zjeść (o ile ktoś im nie ukradł) nie martwiąc się o przygotowywanie jedzenia ze składników, których nie było i wyżywienie innych osób, na przykład dzieci, które same jedzenia nie zdobędą. O to musiały się martwić gospodynie w innych krajach, jak na przykład w Generalnym Gubernatorstwie, utworzonym na zajętych przez hitlerowców terytoriach polskich. Niemcy z jasnych przyczyn dążyli do wyniszczenia naszego kraju, ograniczali więc przydziały pokarmu do niezbędnych podstaw, jednocześnie zmuszając do ciężkiej pracy. A nikt nie chciał przecież umrzeć; pragnienie życia i obiektywny brak szans zmuszały do sprytu i korzystania ze wszystkich dostępnych i niedostępnych środków, stwarzania czegoś z niczego jak Salomon. A to, jak głosi stare porzekadło, Polak potrafi.

Dowód na to znajdziemy w tej książce – historycznej opowieści o kuchni i jedzeniu w czasach okupacji niemieckiej. Autorka, skupiając się na mieszkańcach wielkich miast, a w szczególności Warszawie, w kilku rozdziałach opisuje panujące tam warunki i sposoby zapobiegania powszechnemu głodowi, jaki powoli zaczynał zaglądać w oczy mieszkańcom Generalnej Guberni. Na samym kartkowym chlebie, słusznie nazywanym dźwiękowcem (chodziło oczywiście o sensacje żołądkowe i związany z tym efekt dźwiękowy) i marmoladzie, która konsystencją i barwą przypominała bardziej masę z utartych buraków i brukwi człowiek nie wyżyje – szczególnie że codzienna dawka dla dorosłego, pracującego ciężko mężczyzny była za mała i trzeba było się jakoś ratować. Tak więc w następnych rozdziałach Autorka pisze o szmuglu czyli przemycaniu żywności ze wsi do miasta i, ponieważ za ten proceder groziły duże kary, technikach ukrywania cennych towarów przed Niemcami. Nie będę tu wyjawiać dużo, żeby nie psuć potencjalnym Czytelnikom zaskoczenia, jakie ich czeka podczas lektury – zdradzę tylko, że Niemcy bali się chorób zakaźnych, wymyślano więc wiele kreatywnych sposób przenoszenia mięsa, ale nie tylko. W każdym razie gwarantuję wielokrotne zbieranie szczęki z podłogi, pomieszane z oczywistym podziwem dla naszych utalentowanych przodków. W kolejnych rozdziałach opisuje także kwitnący czarny rynek i sposoby działania rekinów pokątnego biznesu, którzy – jak się okazuje – tworzyli niemalże przedsiębiorstwa zajmujące się kupowaniem i transportem zakazanych przez okupanta towarów, co bardzo się opłacało i było bardzo potrzebne – bez nich nie działaby kawiarnie, o których traktuje następny rozdział. Bo choć najbardziej luksusowe lokale były zarezerwowane dla Niemców, to Polacy też potrafili urządzić sobie niezłą restaurację. Na przykład taką, w której kelnerkami były przedwojenne gwiazdy, a czas spędzony na piciu erzacu kawy umilał głos Mieczysława Fogga. Nie brzmi przyjemnie? Ba, może na dzisiejsze standardy, ale w tamtych czasach nie każdy mógł sobie pozwolić na coś takiego – większość oszczędzała to, co miała, z niepokojem licząc pozostałe pajdy chleba i ziemniaki, głowiąc się, jak zastąpić podstawowe, ale niedostępne produkty czymś innym i jeszcze przy tym zaoszczędzić. Taką codziennością zajmują się kolejne rozdziały: Autorka z okupacyjnych podręczników dla gospodyń wyławia ciekawe, praktyczne rady dotyczące gotowania kawy z żołędzi (smakowała drzewem) i herbaty ze skórek jabłek; wyrabiania chleba z kartoflami i z mąki żołędziowej; a także pichcenia tortu z fasoli czy piernik z marchwi (mniam). Wspomina także o technikach oszczędzania na gazu, czyli gotowaniu wieżowemu i o tym, jakie korzyści wynikały z hodowli królików w łazience czy kozy w piwnicy, a także o szerokich zastosowaniach spasionych gołębi miejskich. Finalną i chyba najbardziej drastyczną częścią jest opowieść o gotowaniu dla obrońców Warszawy podczas Powstania, chociaż i tu nie braknie weselszych akcentów takich jak tytułowy kot, którego zjadł generał Tadeusz Bór-Komorowski (i który był ponoć smaczny), to całość kończy się dość ponurym akcentem i morałem. A ty, wydaje się pytać Autorka, kończąc opowieść słowami pewnej kobiety, która przeżyła piekło wojny, cieszysz się z tego, co masz na talerzu? 

Ciekawym dodatkiem do całości jest kilkadziesiąt przepisów zaczerpniętych z okupacyjnych książek kucharskich, które możemy wypróbować i ugotować coś innego dla siebie bądź rodziny. Zresztą myślę, że dla celów edukacyjnych również – wielu z nas, ludzi posiadających cokolwiek ponadprzeciętnie rozwiniętą wyobraźnią, nie potrafi dokładnie zrekonstruować tamtej rzeczywistości, w której zwykłe kartofle były droższe od złota, a zrywając pomidory na porzuconym polu można było zginąć. Może te smaki coś nam uświadomią, dodadzą książce kilku nowych znaczeń. Ale przede wszystkim ekscentrycznym smakoszom i kucharzom-amatorom (bo są to dania proste i szybkie w przygotowaniu) dostarczą wielu ciekawych wrażeń – ze swojej strony z czystym sumieniem mogę polecić ciasto piernikowe z marchwią i chleb z kartoflami. Naprawdę mniam

Książka została wydana bardzo estetycznie i ładnie, zarówno jeśli chodzi o wnętrze jak i okładkę. Twarda oprawa, ze zdjęciem dużej rodziny jedzącej i pijącej coś z termosu na przykrytym kamieniu pośród gruzów (domyślam się, że to zdewastowana Warszawa) przyciąga wzrok i intryguje, szczególnie że sterylną biel okładki i śladową czerń połączono z zielonym napisem i paskiem. Nie ma dużo haseł reklamowych, a blurb został wydrukowany oszczędną czcionką bez irytujących i krzykliwych recenzji (czytaj: reklam). Podobnie jest w środku: średniej wielkości przyjemna na wzroku czcionka, z graficznie wyróżnionymi cytatami, a na początku każdego rozdziału sympatyczny obrazek z kucharką, może trochę za optymistyczny, ale i tak nieźle pasujący. Całość przetykana jest zdjęciami, ilustrującymi wybrane fragmenty tekstu; interesujące były w szczególności fragmenty gazet i okładki książek, zapewne unikatowe i dlatego ciekawe. Z resztą miałam jednak kłopot i to całkiem duży. Ponieważ wzrok mam jeszcze niezły, przyglądając się jednej z nich zauważyłam, że fotografia bardziej przypomina rysunek, a potem dowiedziałam się, że opracowaniem ilustracji zajęła się firma graficzna. Ilustracji? To wygląda jak wyostrzanie konturów albo inny efekt GIMP-a czy Photoshopa, no – ewentualnie – zwykła ilustracja. Ale umieszczanie tychże w książce popularnonaukowej, stricte historycznej według mnie nieco mija się z celem. Zresztą pozostawienie pewnego rozmycia, jakichś elementów niewyraźnych to ocalenie czasu w zdjęciu, magicznie zatrzymanego w niewyraźnych czarno-białych plamach; edycja tego sprawia, że pozycja ma mniej autentyzmu niż powinna. Zresztą owe zdjęcio-rysunki nic nie zyskały na wyrazistości, wręcz przeciwnie – dla odmiany wszystko jest szare i gładkie jak twarze na szkolnych zdjęciach (również edytowane), przez co całość wygląda jak jakieś dzieło sztuki współczesnej, taka tam sztuka dla sztuki, a nie zdjęcie w porządnej książce historycznej, w której powinno być widać jak najwięcej, bo przecież takie funkcje ma pełnić ma tu zdjęcie. Albo tylko moje dziwne poglądy. Zresztą nieważne.  

Oprócz tekstu głównego i przepisów, ozdabianych zdjęciami z epoki, do książki dołączono dwa indeksy – z nazwiskami osób występujących w pozycji i nazw okupacyjnych dań, dzięki czemu korzystanie z książki jest wygodne, a całość zaczyna przypominać okupacyjny podręcznik przetrwania. Po krótkim tekście od Autorki, w którym wyjaśnia czym nie jest napisana przez nią książka (nie sądzę jednak, że cofnę swoje zarzuty o ograniczanie pozycji do tak wąskiego zakresu tematu jak gastronomiczne perypetie inteligencji Krakowa i Warszawy), następuje bibliografia. Chociaż jest to tylko wybrany spis użytych źródeł i brak przypisów bardzo mnie zmartwił, wszystko zostało estetycznie pogrupowanie, a wymienione przez Autorkę pozycje wydawały się w większości wiarygodne i profesjonalne. Dużo tu także źródeł mówionych, co decyduje o dodatkowej, dokumentarnej wartości książki. I chociaż wciąż nie mogę zrozumieć braku przypisów, biorąc pod uwagę inne czytane przeze mnie popularne pozycje historyczne, pozycja ta jest utrzymana na dobrym poziomie. Przynajmniej na takim, że mogę czytać bez strachu, że podane przez Autorkę informacje są w logiczny i historyczny sposób prawidłowe. 

Autorka ma to coś, co nazywamy lekkim piórem, które pozwala na przekazanie informacji w sposób prosty i przystępny dla każdego Czytelnika. Jej styl jest lekki, nieskomplikowany, jednocześnie konkretny i z pewnością nie minimalistyczny. Tam, gdzie można pisze ze swadą, wplatając subtelne żarty, ale tam, gdzie należy być poważnym – a wiele jest takich momentów – stara się zachować powagę, na szczęście trzymając się daleko od zbędnej patetyczności, z jaką wielu pisze bohaterskich czynach Polaków podczas II Wojny Światowej i nie tylko.  Myślę, że to najlepszy sposób na opisanie tego typu historii – proste słowa obrazują najlepiej dramat i najdokładniej przekazują emocje. Całość jest utrzymana w tonacji lekkiej, tak, że czyta się bardzo szybko i przyjemnie, czasami aż za bardzo. Na ogół z książki tchnął lekkostrawny optymizm (może poza rozdziałem o Powstaniu, ale to tylko subiektywne wrażenie) opierający się na przeświadczeniu, że Polacy potrafią poradzić sobie w każdej sytuacji; optymizm bardzo sympatyczny, ale po dłuższym czasie dość nużący, nieco może naciągnięty i nieszczery. Mimo wielu pomysłów i rozwiązań scenariusze przedstawione przez Autorkę nie zawsze się sprawdzały – przecież inaczej wszystko wygląda w praktyce, a nie każdemu wiodło się w czasie okupacji na tyle dobrze, by trafić na karty tej książki. Lekkość jest też wadą pod innym względem. Otóż kiedy odłożyłam książkę na bok, miałam wrażenie, że skończyło się, zanim naprawdę rozpoczęło. Już z łatwością zaczynałam wyobrażać sobie obiad powstańca warszawskiego czy smak żołędziowej kawy, kiedy zorientowałam się, że właściwie skończyłam czytać. To było naprawdę przykre uczucie, trochę jak to, kiedy dostajemy do przeczytania tylko fragment jakiejś książki albo wersję demo jakiegoś programu. A zapowiadało się tak dobrze! Jestem w stanie zrozumieć, że – tak samo jak portal Ciekawostki Historyczne, którego współredaktorką jest Autorka – książka jest adresowana do szerokiego grona odbiorców, dla których specjalistyczny język historii jest zbyt skomplikowany i ciężki, ale w takim razie można było się jeszcze rozpisać. Naprawdę, w tym przypadku nawet dwieście stronic więcej nie zaszkodziłoby. A nawet przeciwnie. 

Miałoby to także wiele innych plusów – na przykład to, że Autorka potraktowałaby temat bardziej szczegółowo. I to nie tylko dlatego, że w historii detale są bardzo ważne (i bardzo mnie pasjonują), ubogacając portret wybranej epoki. Szczególnie, że nie jest to przekrojowa monografia czy książka dla ludzi, którzy nie wiedzą, kim był Adolf Hitler, ale pozycja skupiająca się na wąskim zagadnieniu, rzadko przecież poruszanym i niesprawiedliwie spychanym na margines, który jest jednak bardzo ciekawy. Ograniczenie informacji do samej Warszawy i – momentami – Krakowa jest dość nieprofesjonalne (cóż, w takim razie Autorka mogła napisać, że chodzi jej tylko o te miasta), bo ciężko jest generalizować jeśli mamy do czynienia z zjawiskiem tak złożonym. Zresztą trudno jest mówić nawet o generalizowaniu, bo Autorka dotyka tylko niektórych problemów, przedstawiając je w bardzo ogólnych zarysach i w sposób możliwie uproszczony, przez co pomija wiele ciekawych aspektów, które podczas czytania bardzo mnie zainteresowały, ale i zdenerwowały swoim brakiem. Jakieś szczegóły dotyczące czarnego rynku i powody, dla których pomimo częstych nalotów policji niemieckiej miejsca te wciąż kwitły? Produkcja erzaców, jak na przykład jajek w proszku, syntetycznych galaretek i innych dóbr, które Autorka określiła dosadnym słowem sugerującym coś, czego nie da się zjeść? Zresztą błędem samym w sobie było ograniczać książkę do Warszawy i Krakowa – we Lwowie, na przykład, leżącym już na rubieżach Rzeczpospolitej z pewnością wszystko wyglądało inaczej. A na wsi, o której wspomniano tu tylko jako o zapleczu jedzenia dla miasta? Chciałabym dowiedzieć się na przykład o sposobach na ukrywanie takich zwierząt jak krowy przed Niemcami; czuję wręcz, że byłoby to bardzo ciekawe i, lekko opisane przez Autorkę, w pewien sposób nawet zabawne. Ale tutaj takich informacji nie otrzymujemy. Zamiast tego zostajemy zasypani dość niekonkretnymi informacjami o tym, co warszawiacy jedli w święta, jakby to nie była rzecz, którą można omówić w jednym akapicie, zostawiając miejsce choćby na sprawy wymienione wyżej przeze mnie. I choć powinnam być wyrozumiała, bo to dopiero książkowy debiut Autorki, przyzwyczajonej do krótkich artykułów na tematy ważkie, to chociaż na okładce powinni napisać, że to nie pierwsza książka o gastronomicznym aspekcie okupacji, ale pierwszy popularnonaukowy szkic. Wtedy może podeszłabym do lektury inaczej, a po skończeniu czytania nie byłabym taka … głodna. 

CiekawostkiHistoryczne.pl to specyficzny, autorski portal. Chociaż redaktorami są historycy, do opisywanych spraw podchodzą na luzie, może czasami aż za bardzo. Treść artykułów stanowią historyczne ploty (przyznaję, że bardzo do lubię, bo konstruowanie coraz bardziej skomplikowanych drzew genologicznych królów, ich żon i metres jest bardzo ciekawe, zresztą alkowiane problemy i podboje koronowanych głów nigdy nie przestaną smakować pikantnym skandalem), anegdoty i sprawy marginalne, często pomijane w poważnych pozycjach albo po prostu ciężkie do zweryfikowania pomówienia. Prawdziwego historyka przyprawiłoby to o stan przedzawałowy albo i gorzej, ale dla zwykłych laików strona może być ciekawa, a tych, którzy zawsze uważali, że historia to rzędy dat i wojny, z pewnością zaciekawi opowieściami z przeszłości i w przyszłości, kto wie, sięgnie po poważniejsze opracowania. Tak samo jest z książkami pisanymi przez Autorów portalu i nie tylko, szczególnie jeśli chodzi o serię, która ukazuje się z logiem strony: kompletna, dobra technicznie książka historyczna to nie jest, ale zawsze można spróbować, bo może to będzie nasza furtka do pasjonującego świata historii. Wstęp, który pokaże nam, że dawniej działy się takie same rzeczy jak teraz; dzięki któremu niemal namacalnie poznamy walkę o jedzenie, która – na szczęście – jest nam z doświadczenia nieznana. I posmakujemy wybornego kota w śmietanie, danie, które jeszcze nie zagościło (mam nadzieję) na naszych stołach, ale według generała Bór-Komorowskiego jest bardzo pożywne i dobre.

Tytuł: „Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania”
Autor: Aleksandra Zaprutko-Janicka
Moja ocena: 5,5/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję pani Katarzynie z wydawnictwa ZNAK

3 komentarze :

  1. To bardzo ciekawa książka. Czytam co jakiś czas jej recenzje, ale Twoja naprawdę mnie skłoniła do przeczytania. Muszę poszukać pani Katarzyny....
    A jeśli chodzi o szanowanie żywności, to może teraz nie wychowuje się dzieci w poszanowaniu chleba? Jeszcze nas, w domu rodzice uczyli, że chleb, który spadł na podłogę, trzeba pocałować. Tak. Że chleba nie wrzuca się do śmietnika, że chlebem się nie rzuca. Ale teraz już tak nikt nie robi. Mamy chleb i to jest dla nas oczywiste.
    W czasie wojny moja babcia wspominała zupę z brukwi.

    OdpowiedzUsuń
  2. O książce się już trochę naczytałam i z czystej ciekawości chciałabym się z nią zapoznać, żeby na własnej skórze przekonać się jak to z książką jest ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przyznaję, że również pokładałam w tej książce większe nadzieje.
    Thievingbooks

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!