Zdecydowanie nie należę do łasuchów – kiedy byłam mała
problem jedzenia pożywnych kaszek spędzał sen z powiek mojej Mamy. Jeszcze
kilka lat temu moje fochy wkurzały niejednego kelnera w eleganckich
restauracjach, a moich znajomych i rodzinę w zakłopotanie wprawiały porcje
jedzenia zostawione na moim talerzu. Z wiekiem jednak stałam się mądrzejsza
(mam przynajmniej taką nadzieję), nie marnuję jedzenia, nakładając sobie małe
porcje. Zrozumiałam, że podczas gdy wyrzucamy psu lub innym zwierzętom jakieś
jedzenie, gdzieś na świecie dziecko umiera z głodu. Straszna to świadomość. I
ta nie dająca spokoju myśl, co to byłoby, gdybym to właśnie ja była na miejscu
tamtego człowieka. To, że z zasady nie potrzebuję dużo jedzenia nie znaczy, że
czułabym się dobrze nie mając w ustach nic od kilku dni. Co prawda człowiek
umiera szybciej od braku wody, ale śmierć z głodu jest długa i straszliwa.
Szczególnie kiedy ma się świadomość, że gdzieś tam na świecie ludzie umierają z
przejedzenia, wyrzucają mnóstwo dobrych rzeczy. Oczywiście nie wspominam o
prawdziwej i mentalnej gimbazie,
która wrzuca dobre kanapki do toalet i pisuarów (przyczyniając się tym samym do
częstych awarii) oraz koszów na śmieci. Jednak z drugiej strony taka wiedza
może też być marzeniem – dziecko wychowane w slumsach ma jakąś szansę na życie
w świecie, w którym zabijającego szybko głód fast fooda można kupić za kilka
euro. I chociaż dziecko to – czy dorosły – mieszka w skleconym byle jak domku w
fawelach czy na afrykańskiej pustyni. Gorzej jest w czasie wojny, tym bardziej,
że nowoczesne sposoby walki często niszczą zapasy poczynione przez cywilów i
magazyny, niekiedy celowo. Głód zaczyna zaglądać w oczy, stając się największym
wrogiem…
Takim konfliktem była największa dotychczasowa wojna – II
Wojna Światowa. W przeciwieństwie do poprzednich konfliktów, prowadzonych dla
osiągnięcia konkretnych celów politycznych, wojna była wcielaniem w życie dwóch
chorych idei – komunizmu i nazizmu, a Hitlerowi i Stalinowi marzyło się panowanie
nad światem. To był konflikt o wiele bardziej okrutny niż poprzednie. Na
ulicach obleganego przez Niemców Leningradu zdarzały się przypadki kanibalizmu.
Pracujący na Syberii w straszliwych warunkach ludzie otrzymywali tylko talerz
cienkiej zupy i kawał chleba; tak samo amerykańscy i australijscy jeńcy
Japonii. Oni mieli jednak na tyle dobrze, że psi kawałek chleba otrzymywali dla
siebie i mogli go zjeść (o ile ktoś im nie ukradł) nie martwiąc się o
przygotowywanie jedzenia ze składników, których nie było i wyżywienie innych
osób, na przykład dzieci, które same jedzenia nie zdobędą. O to musiały się
martwić gospodynie w innych krajach, jak na przykład w Generalnym
Gubernatorstwie, utworzonym na zajętych przez hitlerowców terytoriach polskich.
Niemcy z jasnych przyczyn dążyli do wyniszczenia naszego kraju, ograniczali
więc przydziały pokarmu do niezbędnych podstaw, jednocześnie zmuszając do
ciężkiej pracy. A nikt nie chciał przecież umrzeć; pragnienie życia i
obiektywny brak szans zmuszały do sprytu i korzystania ze wszystkich dostępnych
i niedostępnych środków, stwarzania czegoś z niczego jak Salomon. A to, jak
głosi stare porzekadło, Polak potrafi.
Dowód na to znajdziemy w tej książce – historycznej
opowieści o kuchni i jedzeniu w czasach okupacji niemieckiej. Autorka,
skupiając się na mieszkańcach wielkich miast, a w szczególności Warszawie, w
kilku rozdziałach opisuje panujące tam warunki i sposoby zapobiegania powszechnemu
głodowi, jaki powoli zaczynał zaglądać w oczy mieszkańcom Generalnej Guberni.
Na samym kartkowym chlebie, słusznie nazywanym dźwiękowcem (chodziło oczywiście
o sensacje żołądkowe i związany z tym efekt dźwiękowy) i marmoladzie, która
konsystencją i barwą przypominała bardziej masę z utartych buraków i brukwi
człowiek nie wyżyje – szczególnie że codzienna dawka dla dorosłego, pracującego
ciężko mężczyzny była za mała i trzeba było się jakoś ratować. Tak więc w
następnych rozdziałach Autorka pisze o szmuglu czyli przemycaniu żywności ze
wsi do miasta i, ponieważ za ten proceder groziły duże kary, technikach
ukrywania cennych towarów przed Niemcami. Nie będę tu wyjawiać dużo, żeby nie
psuć potencjalnym Czytelnikom zaskoczenia, jakie ich czeka podczas lektury – zdradzę
tylko, że Niemcy bali się chorób zakaźnych, wymyślano więc wiele kreatywnych
sposób przenoszenia mięsa, ale nie tylko. W każdym razie gwarantuję wielokrotne
zbieranie szczęki z podłogi, pomieszane z oczywistym podziwem dla naszych
utalentowanych przodków. W kolejnych rozdziałach opisuje także kwitnący czarny
rynek i sposoby działania rekinów pokątnego biznesu, którzy – jak się okazuje –
tworzyli niemalże przedsiębiorstwa zajmujące się kupowaniem i transportem
zakazanych przez okupanta towarów, co bardzo się opłacało i było bardzo
potrzebne – bez nich nie działaby kawiarnie, o których traktuje następny
rozdział. Bo choć najbardziej luksusowe lokale były zarezerwowane dla Niemców,
to Polacy też potrafili urządzić sobie niezłą restaurację. Na przykład taką, w
której kelnerkami były przedwojenne gwiazdy, a czas spędzony na piciu erzacu
kawy umilał głos Mieczysława Fogga. Nie brzmi przyjemnie? Ba, może na
dzisiejsze standardy, ale w tamtych czasach nie każdy mógł sobie pozwolić na
coś takiego – większość oszczędzała to, co miała, z niepokojem licząc pozostałe
pajdy chleba i ziemniaki, głowiąc się, jak zastąpić podstawowe, ale niedostępne
produkty czymś innym i jeszcze przy tym zaoszczędzić. Taką codziennością
zajmują się kolejne rozdziały: Autorka z okupacyjnych podręczników dla gospodyń
wyławia ciekawe, praktyczne rady dotyczące gotowania kawy z żołędzi (smakowała
drzewem) i herbaty ze skórek jabłek; wyrabiania chleba z kartoflami i z mąki
żołędziowej; a także pichcenia tortu z fasoli czy piernik z marchwi (mniam).
Wspomina także o technikach oszczędzania na gazu, czyli gotowaniu wieżowemu i o
tym, jakie korzyści wynikały z hodowli królików w łazience czy kozy w piwnicy,
a także o szerokich zastosowaniach spasionych gołębi miejskich. Finalną i chyba
najbardziej drastyczną częścią jest opowieść o gotowaniu dla obrońców Warszawy
podczas Powstania, chociaż i tu nie braknie weselszych akcentów takich jak
tytułowy kot, którego zjadł generał Tadeusz Bór-Komorowski (i który był ponoć
smaczny), to całość kończy się dość ponurym akcentem i morałem. A ty, wydaje
się pytać Autorka, kończąc opowieść słowami pewnej kobiety, która przeżyła
piekło wojny, cieszysz się z tego, co masz na talerzu?
Ciekawym dodatkiem do całości jest kilkadziesiąt przepisów
zaczerpniętych z okupacyjnych książek kucharskich, które możemy wypróbować i
ugotować coś innego dla siebie bądź rodziny. Zresztą myślę, że dla celów
edukacyjnych również – wielu z nas, ludzi posiadających cokolwiek
ponadprzeciętnie rozwiniętą wyobraźnią, nie potrafi dokładnie zrekonstruować tamtej
rzeczywistości, w której zwykłe kartofle były droższe od złota, a zrywając
pomidory na porzuconym polu można było zginąć. Może te smaki coś nam
uświadomią, dodadzą książce kilku nowych znaczeń. Ale przede wszystkim
ekscentrycznym smakoszom i kucharzom-amatorom (bo są to dania proste i szybkie
w przygotowaniu) dostarczą wielu ciekawych wrażeń – ze swojej strony z czystym
sumieniem mogę polecić ciasto piernikowe z marchwią i chleb z kartoflami.
Naprawdę mniam.
Książka została wydana bardzo estetycznie i ładnie,
zarówno jeśli chodzi o wnętrze jak i okładkę. Twarda oprawa, ze zdjęciem dużej
rodziny jedzącej i pijącej coś z termosu na przykrytym kamieniu pośród gruzów
(domyślam się, że to zdewastowana Warszawa) przyciąga wzrok i intryguje,
szczególnie że sterylną biel okładki i śladową czerń połączono z zielonym
napisem i paskiem. Nie ma dużo haseł reklamowych, a blurb został wydrukowany
oszczędną czcionką bez irytujących i krzykliwych recenzji (czytaj: reklam).
Podobnie jest w środku: średniej wielkości przyjemna na wzroku czcionka, z
graficznie wyróżnionymi cytatami, a na początku każdego rozdziału sympatyczny
obrazek z kucharką, może trochę za optymistyczny, ale i tak nieźle pasujący.
Całość przetykana jest zdjęciami, ilustrującymi wybrane fragmenty tekstu;
interesujące były w szczególności fragmenty gazet i okładki książek, zapewne
unikatowe i dlatego ciekawe. Z resztą miałam jednak kłopot i to całkiem duży.
Ponieważ wzrok mam jeszcze niezły, przyglądając się jednej z nich zauważyłam,
że fotografia bardziej przypomina rysunek, a potem dowiedziałam się, że
opracowaniem ilustracji zajęła się firma graficzna. Ilustracji? To wygląda jak
wyostrzanie konturów albo inny efekt GIMP-a czy Photoshopa, no – ewentualnie –
zwykła ilustracja. Ale umieszczanie tychże w książce popularnonaukowej, stricte historycznej według mnie nieco
mija się z celem. Zresztą pozostawienie pewnego rozmycia, jakichś elementów niewyraźnych
to ocalenie czasu w zdjęciu, magicznie zatrzymanego w niewyraźnych
czarno-białych plamach; edycja tego sprawia, że pozycja ma mniej autentyzmu niż
powinna. Zresztą owe zdjęcio-rysunki nic nie zyskały na wyrazistości, wręcz
przeciwnie – dla odmiany wszystko jest szare i gładkie jak twarze na szkolnych
zdjęciach (również edytowane), przez co całość wygląda jak jakieś dzieło sztuki
współczesnej, taka tam sztuka dla sztuki, a nie zdjęcie w porządnej książce
historycznej, w której powinno być widać jak najwięcej, bo przecież takie
funkcje ma pełnić ma tu zdjęcie. Albo tylko moje dziwne poglądy. Zresztą nieważne.
Oprócz tekstu głównego i przepisów, ozdabianych zdjęciami
z epoki, do książki dołączono dwa indeksy – z nazwiskami osób występujących w
pozycji i nazw okupacyjnych dań, dzięki czemu korzystanie z książki jest
wygodne, a całość zaczyna przypominać okupacyjny podręcznik przetrwania. Po
krótkim tekście od Autorki, w którym wyjaśnia czym nie jest napisana przez nią książka (nie sądzę jednak, że cofnę
swoje zarzuty o ograniczanie pozycji do tak wąskiego zakresu tematu jak
gastronomiczne perypetie inteligencji Krakowa i Warszawy), następuje
bibliografia. Chociaż jest to tylko wybrany spis użytych źródeł i brak
przypisów bardzo mnie zmartwił, wszystko zostało estetycznie pogrupowanie, a
wymienione przez Autorkę pozycje wydawały się w większości wiarygodne i
profesjonalne. Dużo tu także źródeł mówionych, co decyduje o dodatkowej,
dokumentarnej wartości książki. I chociaż wciąż nie mogę zrozumieć braku
przypisów, biorąc pod uwagę inne czytane przeze mnie popularne pozycje
historyczne, pozycja ta jest utrzymana na dobrym poziomie. Przynajmniej na
takim, że mogę czytać bez strachu, że podane przez Autorkę informacje są w
logiczny i historyczny sposób prawidłowe.
Autorka ma to coś, co nazywamy lekkim piórem, które
pozwala na przekazanie informacji w sposób prosty i przystępny dla każdego
Czytelnika. Jej styl jest lekki, nieskomplikowany, jednocześnie konkretny i z
pewnością nie minimalistyczny. Tam, gdzie można pisze ze swadą, wplatając
subtelne żarty, ale tam, gdzie należy być poważnym – a wiele jest takich
momentów – stara się zachować powagę, na szczęście trzymając się daleko od zbędnej
patetyczności, z jaką wielu pisze bohaterskich czynach Polaków podczas II Wojny
Światowej i nie tylko. Myślę, że to
najlepszy sposób na opisanie tego typu historii – proste słowa obrazują
najlepiej dramat i najdokładniej przekazują emocje. Całość jest utrzymana w
tonacji lekkiej, tak, że czyta się bardzo szybko i przyjemnie, czasami aż za
bardzo. Na ogół z książki tchnął lekkostrawny optymizm (może poza rozdziałem o
Powstaniu, ale to tylko subiektywne wrażenie) opierający się na przeświadczeniu,
że Polacy potrafią poradzić sobie w każdej sytuacji; optymizm bardzo
sympatyczny, ale po dłuższym czasie dość nużący, nieco może naciągnięty i
nieszczery. Mimo wielu pomysłów i rozwiązań scenariusze przedstawione przez
Autorkę nie zawsze się sprawdzały – przecież inaczej wszystko wygląda w
praktyce, a nie każdemu wiodło się w czasie okupacji na tyle dobrze, by trafić
na karty tej książki. Lekkość jest też wadą pod innym względem. Otóż kiedy
odłożyłam książkę na bok, miałam wrażenie, że skończyło się, zanim naprawdę
rozpoczęło. Już z łatwością zaczynałam wyobrażać sobie obiad powstańca
warszawskiego czy smak żołędziowej kawy, kiedy zorientowałam się, że właściwie
skończyłam czytać. To było naprawdę przykre uczucie, trochę jak to, kiedy
dostajemy do przeczytania tylko fragment jakiejś książki albo wersję demo
jakiegoś programu. A zapowiadało się tak dobrze! Jestem w stanie zrozumieć, że
– tak samo jak portal Ciekawostki Historyczne, którego współredaktorką jest
Autorka – książka jest adresowana do szerokiego grona odbiorców, dla których
specjalistyczny język historii jest zbyt skomplikowany i ciężki, ale w takim razie
można było się jeszcze rozpisać. Naprawdę, w tym przypadku nawet dwieście
stronic więcej nie zaszkodziłoby. A nawet przeciwnie.
Miałoby to także wiele innych plusów – na przykład to, że
Autorka potraktowałaby temat bardziej szczegółowo. I to nie tylko dlatego, że w
historii detale są bardzo ważne (i bardzo mnie pasjonują), ubogacając portret
wybranej epoki. Szczególnie, że nie jest to przekrojowa monografia czy książka
dla ludzi, którzy nie wiedzą, kim był Adolf Hitler, ale pozycja skupiająca się na
wąskim zagadnieniu, rzadko przecież poruszanym i niesprawiedliwie spychanym na
margines, który jest jednak bardzo ciekawy. Ograniczenie informacji do samej
Warszawy i – momentami – Krakowa jest dość nieprofesjonalne (cóż, w takim razie
Autorka mogła napisać, że chodzi jej tylko o te miasta), bo ciężko jest
generalizować jeśli mamy do czynienia z zjawiskiem tak złożonym. Zresztą trudno
jest mówić nawet o generalizowaniu, bo Autorka dotyka tylko niektórych
problemów, przedstawiając je w bardzo ogólnych zarysach i w sposób możliwie
uproszczony, przez co pomija wiele ciekawych aspektów, które podczas czytania
bardzo mnie zainteresowały, ale i zdenerwowały swoim brakiem. Jakieś szczegóły
dotyczące czarnego rynku i powody, dla których pomimo częstych nalotów policji
niemieckiej miejsca te wciąż kwitły? Produkcja erzaców, jak na przykład jajek w
proszku, syntetycznych galaretek i innych dóbr, które Autorka określiła
dosadnym słowem sugerującym coś, czego nie da się zjeść? Zresztą błędem samym w
sobie było ograniczać książkę do Warszawy i Krakowa – we Lwowie, na przykład,
leżącym już na rubieżach Rzeczpospolitej z pewnością wszystko wyglądało
inaczej. A na wsi, o której wspomniano tu tylko jako o zapleczu jedzenia dla
miasta? Chciałabym dowiedzieć się na przykład o sposobach na ukrywanie takich
zwierząt jak krowy przed Niemcami; czuję wręcz, że byłoby to bardzo ciekawe i,
lekko opisane przez Autorkę, w pewien sposób nawet zabawne. Ale tutaj takich
informacji nie otrzymujemy. Zamiast tego zostajemy zasypani dość niekonkretnymi
informacjami o tym, co warszawiacy jedli w święta, jakby to nie była rzecz,
którą można omówić w jednym akapicie, zostawiając miejsce choćby na sprawy
wymienione wyżej przeze mnie. I choć powinnam być wyrozumiała, bo to dopiero
książkowy debiut Autorki, przyzwyczajonej do krótkich artykułów na tematy
ważkie, to chociaż na okładce powinni napisać, że to nie pierwsza książka o
gastronomicznym aspekcie okupacji, ale pierwszy popularnonaukowy szkic. Wtedy może podeszłabym do lektury
inaczej, a po skończeniu czytania nie byłabym taka … głodna.
CiekawostkiHistoryczne.pl to specyficzny, autorski portal.
Chociaż redaktorami są historycy, do opisywanych spraw podchodzą na luzie, może
czasami aż za bardzo. Treść artykułów stanowią historyczne ploty (przyznaję, że
bardzo do lubię, bo konstruowanie coraz bardziej skomplikowanych drzew
genologicznych królów, ich żon i metres jest bardzo ciekawe, zresztą alkowiane
problemy i podboje koronowanych głów nigdy nie przestaną smakować pikantnym
skandalem), anegdoty i sprawy marginalne, często pomijane w poważnych pozycjach
albo po prostu ciężkie do zweryfikowania pomówienia. Prawdziwego historyka
przyprawiłoby to o stan przedzawałowy albo i gorzej, ale dla zwykłych laików
strona może być ciekawa, a tych, którzy zawsze uważali, że historia to rzędy
dat i wojny, z pewnością zaciekawi opowieściami z przeszłości i w przyszłości,
kto wie, sięgnie po poważniejsze opracowania. Tak samo jest z książkami
pisanymi przez Autorów portalu i nie tylko, szczególnie jeśli chodzi o serię,
która ukazuje się z logiem strony: kompletna, dobra technicznie książka
historyczna to nie jest, ale zawsze można spróbować, bo może to będzie nasza
furtka do pasjonującego świata historii. Wstęp, który pokaże nam, że dawniej
działy się takie same rzeczy jak teraz; dzięki któremu niemal namacalnie
poznamy walkę o jedzenie, która – na szczęście – jest nam z doświadczenia
nieznana. I posmakujemy wybornego kota w śmietanie, danie, które jeszcze nie
zagościło (mam nadzieję) na naszych stołach, ale według generała
Bór-Komorowskiego jest bardzo pożywne i dobre.
Tytuł:
„Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania”
Autor:
Aleksandra Zaprutko-Janicka
Moja
ocena: 5,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
pani Katarzynie z wydawnictwa ZNAK
To bardzo ciekawa książka. Czytam co jakiś czas jej recenzje, ale Twoja naprawdę mnie skłoniła do przeczytania. Muszę poszukać pani Katarzyny....
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi o szanowanie żywności, to może teraz nie wychowuje się dzieci w poszanowaniu chleba? Jeszcze nas, w domu rodzice uczyli, że chleb, który spadł na podłogę, trzeba pocałować. Tak. Że chleba nie wrzuca się do śmietnika, że chlebem się nie rzuca. Ale teraz już tak nikt nie robi. Mamy chleb i to jest dla nas oczywiste.
W czasie wojny moja babcia wspominała zupę z brukwi.
O książce się już trochę naczytałam i z czystej ciekawości chciałabym się z nią zapoznać, żeby na własnej skórze przekonać się jak to z książką jest ;)
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że również pokładałam w tej książce większe nadzieje.
OdpowiedzUsuńThievingbooks