Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4/10. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 września 2015

72 miliony już 76 lat temu, czyli rocznica wybuchu II Wojny Światowej + Bond z rapierem. Recenzja książki

[źródło]


1 września 1939 roku o godzinie 4:30 4 Flota Powietrzna Luftwaffe [1] zbombardowała nadgraniczne miasto Wieluń.
Chwilę potem pancernik „Schlewswig-Holstein” [2] zbombardował Polską Składnicę Tranzytową na Westerplatte.

Zaczął się największy konflikt w dziejach świata – II Wojna Światowa albo, jak chcą niektórzy badacze, druga odsłona Wielkiej Wojny Trzydziestoletniej.

Bezprzykładne okrucieństwo dwóch prawdziwych diabłów – Adolfa Hitlera i Józefa Stalina – a także ilość ofiar w żołnierzach i cywilach na całym globie sprawia, że II Wojna pogrążyła świat w wieloletnim kryzysie moralnym i kulturalnym, zmuszając do zadania pytań o kondycję cywilizacji – szczególnie tej europejskiej – i przeraziła świat świadectwem, do czego zdolny jest człowiek. W czasie sześciu lat jej trwania (1939-1945) zginęło przecież około 72 milionów ludzi. 

 

Około 72 miliony ukochanych bliskich, którzy nigdy nie wrócili do domu.

Ludzie zdobywali się na czyny bohaterskie, heroiczne – można by tu wymieć chociażby powstanie warszawskie i kamikadze. Było wiele pięknych bitew, które podziwiamy do dziś - Midway, Kursk czy Monte Cassino. Przyniosła jednak wiele straszliwych rzeczy – nazizm, komunizm, holocaust. Obozy koncentracyjne, w tym fabrykę śmierci – Auschwitz-Birkenau. Śmiercionośny cyklon B. Bombę atomową. Mord polskich oficerów w Katyniu. Kanibalizm w oblężonym Leningradzie. Cmentarz pod Warszawą. Ofiary, które nie miały być poniesione. Kryzys wszystkiego dobrego, w co można wierzyć.

Historia uczy, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. I nie mam wątpliwości, że ludzie zrobią to kiedyś jeszcze raz. Mamy talent do niszczenia samych siebie. Nie piszę więc bynajmniej tego na przestrogę.

Piszę, bo członek mojej rodziny zginął w bitwie pod Sochaczewem nad Bzurą; ktoś inny w Powstaniu. Bo chcę pamiętać o ludziach, którzy zamiast iść do szkoły, zostali w domu, bo na niebie pojawiły się groźne niemieckie samoloty. Bo jest mi ich żal. Bo nie chciałabym tego przeżyć, będąc zarówno w skórze polskiej kobiety, niemieckiego żołnierza, japońskiego marynarza, amerykańskiej dziewczyny czy rosyjskiego sołdaka, o narodzie Izraela nie mówię.

Kiedy umrą ci, którzy jeszcze pamiętają tamten 1 wrzesień dokładnie 76. lat temu, kto będzie pamiętał? A trzeba pamiętać. Chociażby dlatego, że te 72 miliony zasługują na największy szacunek. 

Pablo Picasso "Gołąbek Pokoju" [źródło]
 

[1] flota składała się z bombowców nurkujących typu Junkers Ju 87 – historia i parametry [link] [link]
[2] SMS Schleswig-Holstein, pancernik typu Deutschland – dokładne parametry i historia [link][link].

~~

Nie mam wiele czasu, bo pisanie i czytanie pochałania każdą wolną od obowiązków chwilę, więc rzadko oglądam jakiś film czy serial, o oglądaniu telewizji nie mówiąc. Owszem, do kolacji włączam sobie Wiadomości, ale twarzyczki naszych polityków i rosyjskie czołgi potrafią zepuć apetyt nawet największemu smakoszowi, a do takich przecież się nie zaliczam. Nie oglądam żadnych telenoweli, Hitów na Sobotę czy komedii romantycznych, nie przeglądam nawet programu telewizyjnego i na odbiorniku zaczęła się pojawiać warstewka kurzu, co jednak mnie nie niepokoi, bo oglądanie coraz bardziej kojarzy mi się z tymi grubymi Amerykanami z żarciem z McDonalda czy – bardziej w kontekście prywatnych, niezbyt miłych wspomnień – ludźmi ze szklanymi od ekranu oczami, którzy zagapieni na kolejną strzelankę nie zwracali uwagi na to, co działo się wokół. Zresztą, żeby coś porządnego puszczali. Oprócz okolicznościowych Piratów z Karaibów i Trzech Muszkieterów kabarety przeplatają owymi dość nudnymi i przewidywalnymi filmidłami akcji, w których ten lub ów seksowny agent ocala świat od jakiegoś Geniusza Zła względnie szalonego naukowca, przy czym całość może być ogrzewanym kotletem lub nie grzeszyć wiarygodnością. Nie wspominając oczywiście o cudach techniki, jakie tylko Amerykanie potrafią wymyślić i ilości wspaniale wybuchających samochodów, no i oczywiście o pięknych, fatalnych kobietach w dopasowanych sukienkach z poprawioną komputerowo figurą, bo po prostu nie sposób być tak zgrabnym i pięknym. 
 
Nigdy nie zastanawiałam się jednak – bo nad czym się zastawiać, skoro po obejrzeniu trzech tego rodzaju filmów byłam w stanie przewidzieć akcję pięciu następnych – co by było, gdyby coś podobnego przenieść w realia historyczne i miałoby to nawet sens, bo szczególnie na dworach królów i w gabinetach jakichkolwiek ministrów polityki zagranicznej, aż roi się od szpiegów. Trzej Muszkieterowie? Może i tak, chociaż to za inteligentne. Zorro? E, szlachetny mężczyzna w masce nie pasuje do wizerunku sprytnego dworzanina czy innego osobnika, jak najmniej rzucającego się w oczy, który jest agentem tego czy tamtego władcy i za odpowiednie pieniądze zrobi wszystko, by swojego pana zadowolić i wypełnić jego polecenia. I w nie jednej powieści możemy ich spotkać, a często są nawet narratorami – bo znają najwięcej tajemnic rządzących. Ale nigdy, podczas mojego nałogowego połykania kolejnych książek, nie spotkałam się z wybuchową fabułą w stylu filmów z Jamesem Bondem, tudzież spojrzeniem na historię z przymrużeniem oka i z zachowaniem tylko ogólnych rysów epoki. Biblijne przysłowie szukajcie, a znajdziecie, ma w sobie jednak dużo prawdy, bo w końcu znalazłam odpowiednią, bardzo zachęcającą serię. 
 
Stronnicy Elżbiety Tudor są zaniepokojeni – protestancka księżniczka pojechała na dwór swojej przyrodniej siostry, królowej Marii, będącej zagorzałą katoliczką. Kiedy przez jakiś czas nie ma od niej wiadomości, do pałacu Whitehall postanawia jechać jej zausznik i szpieg, Brendan Prescott. Chłopak bynajmniej nie myśli, że zadanie będzie łatwe, ale to, co zastaje w pałacu, przerasta nawet jego. Spisek jest zaplątany i niebezpieczny, a gra toczy się o stawki najwyższe – życie zarówno księżniczki, jak i królowej, a także spokój w państwie, bo na horyzoncie coraz wyraźniej maluje się widmo wojny domowej. Ale komu ufać? Prescott przekonuje się, że bardziej niebezpieczni są starzy i ukryci wrogowie niż ci, którzy nie ukrywają swoich zamiarów, ale jak odróżnić ich od przyjaciół? Zanim okryje źródła spisku, okryje dużo zagubionych fragmentów własnej przeszłości, straci wiele i narazi się na bezpośrednie niebezpieczeństwo. 
 
Moja wina. Moja bardzo wielka wina. Ale też wina Wydawnictwa, właściwie Wydawnictw. Bo trzeba być tak genialnym, jak ja, żeby zacząć czytać trylogię od ostatniego tomu, co w przypadku opowieści o Brendanie jest zabijaniem całego ich czaru. Z drugiej strony w opisie na stronie wydawnictwa, a najlepiej na okładce książki, powinna być zaznaczona kolejność; sęk w tym, że tom pierwszy został wydany w innym wydawnictwie niż dwa pozostałe. Nie wiem, dlaczego tak się stało i raczej nie mam zamiaru dociekać, ale chyba dobro czytelnika jest najważniejsze. A ja czuję się tak, jakby ktoś właśnie zrobił mi przykrość – to jedna z tych książek, których największym atutem jest szybka, nieprzewidywalna akcja. Cóż, spróbuję ocenić ją zupełnie obiektywnie, może uda mi się udać, że nie wiem, co wydarzy się w tomie trzecim i pierwszym. Kto wie, może nie będzie tak źle, jak myślę. 
 
Okładka jest naprawdę dobra i z pewnością bardzo intrygująca. Odwrócona plecami do czytelnika kobieta, w raczej zwyczajnej, beżowej, ale ładnie haftowanej sukni z pomarszczonymi rękawami trzyma za plecami długi sztylet z elegancką głownią i zakrwawionym czubkiem. Widać także kawałek twarzy i nieco brązowych włosów, a także perłowy kolczyk w uchu. Całość przypomina bardzo okładkę trzeciego, czytanego przeze mnie wcześniej tomu, i nie tylko dlatego, że jest bardzo elegancka – co więcej, przypuszczam, że ilustracje obu tomów mają nawiązywać do postaci Marii i Elżbiety. Ewidentne podobieństwa to nie tylko ten nie do końca sensowny napis o kobietach, które zmieniły bieg historii, ale eksponowanie sukni, zakrwawionego elementu i jakiejś drogiej biżuterii, przy jednoczesnym ucięciu postaciom połowy głowy; obie też podobają mi się tak samo, chociaż ta brązowo-beżowo-czarna wydaje się bardziej tajemnicza, a sztylet dodaje całości nutki sensacji bardziej niż karta zatknięta w czyimś dekolcie. Bo kolory są tu rzeczywiście starannie dobrane: beż z jaśniejszymi elementami, delikatny brąz i czerń, nadające okładce pewnej głębi i biel czcionki tytułu, eleganckiej zresztą, oraz bardzo charakterystycznie wydrukowanego nazwiska Autora, co, mimo jego raczej nowoczesnego charakteru, ładnie współgra z resztą okładki. Grzbiet jest w kolorze jasnobeżowym, powoli przechodzącym w czerń z ujętym w charakterystyczną ramkę tytułem. Blurb jest również beżowy, z czarnymi opisami i ładnym, późnogotyckim portalem, wewnątrz którego umieszczono grafikę przedstawiającą zamek. Drażnić może tylko brak moich ukochanych skrzydełek i naprawdę duży format książki, ale – o dziwo – akuat to nie przeszkadzało mi zbytnio, wręcz przeciwnie. Dzięki temu powieść wyróżnia się w na półkach zarówno księgarni, jak i naszej biblioteczki, a okładce nadaje jeszcze więcej szyku i czegoś prawdziwie gotyckiego. W środku również jest bardzo dobrze – tekst, poprzedzielany maleńkimi koronami, został wydrukowany na ładnym, grubym papierze w kolorze kremowym, a czcionka jest naprawdę przyjemna dla oka. Prawdziwą przyjemnością jest chociażby przyglądanie się książce stojącej na półce, nie mówiąc o przerzucaniu jej kart. 
 
Przy poprzednich recenzjach powieści tego Autora podkreślałam zwykle, że pisarz operuje niezwykle subtelnym, lekkim językiem, dzięki czemu napisane przez niego zdania czyta się z przyjemnością i bardzo szybko. Tak samo jest i w tym przypadku – powieść pochłonęłam w jedno popłudnie, rokoszując się plastycznymi, nakreślonymi z niezwykłą wrażliwością opisami. Pisarz ma talent do przedstawiania przed czytelnikiem wystrojów komnat, ale przede wszystkim – do pięknych, zwiewnych lub ciężkich sukien, w jakie stroją się bohaterki. Fragmenty te zachwycają feerią nieoczywistych barw, na poczynając na śliwkowym, a kończąc na bladoniebieskim, hipnotyzują i sprawiają, że czytelnik – tak przynajmniej było ze mną – czuje pod ręką ich fakturę, albo widzi ich kolor. Oczywiście, są to sceny wplecione w poprowadzoną pewną ręką szybką akcję, opisaną lekko, z polotem i dynamiką, tylko czasami zaburzoną jakimś wyrażeniem, które sprawia, że w ogólnej harmonii rozlega się zgrzyt; ogółem jednak opisy bardziej dynamicznych fragmentów są iście filmowe i w kilku momentach mające nawet szansę wzbudzić w niektórych czytelnikach szybsze bicie serca (jeśli się nie wie, co będzie dalej..). Dialogi są w miarę naturalne, chociaż czasami zbyt filmowe i nieco efekciarskie tam, gdzie powinny być najciekawsze, przez co Autor niechcący niszczy największe napięcie i sprawia, że reakcja bohaterki wydawała się dość przesadzona i sztuczna, tak samo, jak większość tego, co powiedziała Sybilla. Żeby dać sprawiedliwości zadość, muszę napisać, że w dialogach występowały tylko śladowe ilości stylizacji na mowę szesnastowiecznych Anglików, co prawdziwie boli, szczególnie że czasami odnosiłam wrażenie, że historyczne kostiumy są za ciasne dla wyrażających się bardzo nowocześnie bohaterów. Tak. Skoro Autor uważa, że wie na temat epoki wiktoriańskiej tyle, by napisać na ten temat książkę, powinien, moim zdaniem, być oswojony z tamtym językiem. Czytelników co prawda trochę ucieknie, ale powieść nie straci nic na wartości. 
 
Książka to powieść historyczna z gatunku tych, w których więcej sympatycznego atramentu niż rzetelnych faktów, a skomplikowane sieci polityczne, z którymi musi mierzyć sie każdy władca, zostały zastąpione sensacyjnymi spiskami. Nauczona więc doświadczeniem, nie oczekiwałam więc żadnych głębszych refleksji nad historyczną materią, a czytając, byłam czujna – jak się okazało, słusznie. O ile tłem opowieści o Prescottcie był często bagatelizowany, ale niezwykle ważny fragment historii tudorowskiej Anglii, bunt Wyatta, to w wielu kwestiach pisarz pozwolił sobie na snucie własnych, dość sensacyjnych teorii. Chodzi tu oczywiście o udział księżniczki Elżbiety w buncie przeciwko swojej siostrze Marii, do dzisiaj niejasny i budzący liczne zastrzeżenia i wątpliwości profesjonalnych historyków, choć nawet prawdopodobny. Dość ciekawą kwestią, poruszoną przez Autora bardzo szeroko, było też małżeństwo Marii Tudor z Filipem Habsburgiem; cały wątek wydawał się bardzo ciekawy i w pewien sposób prawdopodobny, ale nie doszukiwałabym się w jakichś ukrytych knowań. Cesarz pragnął sojuszu z Anglią i tak naprawdę nic dziwnego, że po śmierci Marii proponował małżeństwo Elżbiecie – myślę, że nie zależało mu na żonie jako takiej, katoliczce czy protestantce, ale bardziej na politycznych konsekwencjach, tak więc kiedy starsza z nich umarła, starał się o młodszą, tyle że bez żadnych szczególnych spisków. Inna sprawa to okrucieństwo Marii i nienawiść pomiędzy siostrami wynikła nie tylko z alkowianych problemów ich ojca, króla Henryka VIII, co pogłębiały jeszcze różnice wyznaniowe i z pewnością kontrowersyjne postępki owego monarchy. O ile to drugie bez wątpienia jest prawdą, to zabolało mnie, chociaż w żaden sposób nie chcę faworyzować Marii, dość popkulturalne ujęcie tej postaci. No wiecie – Krwawa Mary, paląca na stosach protestantów; alkohol i nastolatki wywołujące jej, zdaje się, ducha na letnich obozach. Hłe, to wszystko nie było takie proste, jak Autor napisał i sam, w Posłowiu się do tego przyznaje, co świadczy o jego uczciwości wobec czytelnika. Dobrze, że chociaż przedstawia tam zarys dalszych dziejów kilku pobocznych bohaterów powieści – hrabiego Courtenay (rodzina Agnieszki de Courtenay? Nie wierzę!) i nieszczęsnej lady Jane Grey, która chyba skończyła najgorzej ze wszystkich. I chociaż teorie Autora, sfabrykowane raczej na potrzeby powieści, która miała odznaczać się szybką akcją, spodobają się zwolennikom wszelkiej maści teorii spiskowych, książka nakłoniła mnie do kilku ciekawych refleksji, co dla mnie jest niezaprzeczalnie zaletą. 
 
Zawiodłam się trochę na akcji, ale są to raczej moje subiektywne odczucia; uczucia osoby, która wiedziała wszystko z wyprzedzeniem. Mimo tego po dopisanym nieco na siłę – teraz dopiero to widzę – tomie trzecim spodziewałam się od książki czegoś więcej. Intryga nie była tak skomplikowana, jak poprzednio, a wyjaśnienia, szczególnie jeśli chodzi o wątek hrabiego Courtenay, nieco naciągane. Nie było tu też tego, co chciałam wtedy najbardziej od książki: wątku Sybilli Darrier, który swoją nijakością zupełnie nie pasował do intrygującej bohaterki, pozbawiając ją jej dziwnego, mrocznego czaru, co tak bardzo zachwycił mnie wcześniej. Zresztą większość wątków wypadałoby rozwinąć, rozbudować; fragmenty, które pisarz pominął, mogłyby nadać książce rumieńców, sprawić, że konstrukcją swojej fabuły nie będzie tak bardzo przypominać tomu następnego – chociażby losy uwięzionych Dudley'ów i nieszczęśliwej lady Jane, sam bunt Wyatta, w rzeczywistości wzmiankowany tylko w kilku miejscach, a przecież mający realny wpływ na losy fikcyjnych nawet bohaterów. Przyznam szczerze, że miałabym chętkę nawet na bardziej szczegółowe nakreślenie relacji łączącej księżniczkę Elżbietę z hrabią Courtenay. O przewidywalności, nawet gdy się nie czytało tomu trzeciego, wolę już taktownie nie wspominać. Pewne rzeczy należałoby także napisać inaczej, chociażby wątek miłości Brendana i Kate, blady, nieciekawy i źle skonstruowany, rozchodzący się w szwach, tak samo, jak wątek z byłym zarządcą posiadłości Dudley'ów – bo tyle tylko mogę zdradzić – mający szansę być rzeczą bardzo ciekawą, ale zepsuty i przez to niezbyt logiczny. Zresztą wątki czasami prawdziwie się tu rwą lub znikają, by pojawić się tam, gdzie nie powinny – obronną ręką wychodzi tylko ta część fabuły w pewien sposób podobna do filmów akcji z Bondem, nawet momentami równie widowiskowa co wybuchające samochody z laskami w środku i pojedynki Muszkieterów. Sceny te czyta się dobrze, ciekawie, czasami z zapartym tchem i podekscytowaniem, mimo że Autor stara się zachować pewną autentyczność, dając odpocząć czytelnikowi przez chwilę i pomiędzy zapierające dech w piersiach i cokolwiek niebezpieczne dla Brendana przygody wpleść chociaż moment wyciszenia. Nieliczne to jednak fragmenty, bo w tej książce o to nie chodzi – ma być jak najbardziej wybuchowo, jak najbardziej tajemniczo, a gra ma się toczyć o jak największą stawkę. I, od biedy, wszystko tu jest. 
 
Już przy okazji recenzji następnego tomu pisałam, że Brendan nie jest ciekawą postacią. Bo nie jest. Poza byciem Typowym Bondem, z wszystkimi cechami młodego, niezwykle rozgarniętego w życiu człowieka, który tak bardzo kocha swoją wybrankę, ale nie potrafi przezwyciężyć jakże męskiej i bondowskiej egzystencji chuci do pięknej, tajemniczej femme fatale nie jest nikim oryginalnym, takim samym jak tysiące mniejszych i większych Bondów, łącznie z jednym prawdziwym Jamesem Bondem. Postacią irytującą, nie tylko przez swoją nijakość, ale fałszywą skromność, w zamiarach pisarza zapewne uczciwą, ale wyglądającą na paskudnie udawaną. Tak jak zresztą cała jego postać, cechy dobre i złe. Nie to, że nie ma w nim życia; jest, ale jakieś takie ... udawane? Za idealne, za proste, za gładkie, za bardzo wymuskane. Każda inna postać była lepsza, szczególnie – nie ukrywam zdumienia, chociaż czasami bywa tak, że niektórzy znają płeć przeciwną lepiej niż swoją – postacie kobiece. A jakie tu mamy kobiety? Bardzo intrygująca, chociaż nierozwinięta wystarczająco, ale z ogromnym potencjałem królowa Maria I Tudor. Blada, bardzo wyblakła księżniczka Elżbieta, chociaż Autor podjął jakieś nieśmiałe próby ukształtowanie jej charakteru tak, by był tak bardzo płomienny, jak jej włosy, co – bądźmy szczerzy – niezbyt mu się udało. I, oczywiście, Sybilla Darrier. 
 
Wszyscy ci, którzy czytali moją recenzję Króla Trędowatego Zofii Kossak-Szczuckiej,wiedzą, że imię bohaterki książki kojarzy mi się z siostrą Baldwina IV, Sybillą Jerozolimską, i może z tego powodu wynika moja słabość do tej postaci. Ba! Żeby zbytnio nie spoilerować, nie powiem więcej, ale w trzciej części bohaterka była lepiej skostruowana niż tu. Może dlatego, że przez większą część tamtej powieści jest ciemnym demonem, duchem, wciąż nawiedzającym Brendana? W każdym razie byłam nieco rozczarowana nakreśloną tu sylwetką. Sybilla jest tajemnicza, intrygująca, zniewalająco piękna i wszystko jest zupełnie poprawnie, jak – oczywiście – na jedną z tych intrygujących, dwulicowych pań prezydent czy szpiegów, którym czasem udaje się uwieść detektywa, ale nic więcej. Nie ma w niej tego czegoś. Demonicznego, tajemniczego, intrygującego; bo Sybilla wciąż wydaje mi się tylko ładną, złą dziewczynką, jedną z tych femme fatale, które zawsze wiedzą, czego chcą od losu. Niczym innym, a już na pewno nie duchem z przeszłości, tym, czym stała się później. Zresztą to nie tylko dynamiczny rozwój postaci, ale błąd pisarza, który w książkę włożył chyba za mało uczucia lub czasu, co skutkowało tak rażącym niedopracowaniem powieści, pozbawienia takiej bohaterki z ogromnym potencjałem jak Sybilla tego, czego najbardziej potrzebowała – nieco finezji i wyrafinowania. Tej tajemnicy, która mogłaby ją owijać jak perfum z lilii, którym zawsze obficie się spryskiwała. Ale to tylko moje pobożne marzenia, wobec których moją ulubioną postacią zostaje Archie Shelton vel Dziobaty. Przypomina nieco pana Zagłobę, a jego sarkastyczne poczucie humoru i sposób bycia nadaje mu barw i intryguje, a pod jego ubraniami widać prawdziwe, bijące serce. Archie ma wiele wad, ale tak naprawdę jest dobry, nie tylko dla Brendana (którego kocha na swój sposób) i Nancy, ale także dla psa, właściwie chorego kundla. Chociaż staram się nie być sentymentalna i nadwrażliwa, lubię tę postać choćby z tego powodu i za każdym razem, kiedy pisarz z uczuciem nawiązuje do owego zwierzęcia i jego relacji z panem, na moich ustach wykwita uśmiech. Nie śmiejcie się. Naprawdę! Sam Archie powiedział, że pies zmienia człowieka! 
 
Przez kartki powieści przewija się także jeszcze jedna postać i chociaż pojawia się w jednej scenie, a potem wzmiankowana jest jej koszmarna śmierć, sprawiła, że mam ochotę na przeczytanie na jej temat czegoś więcej. Albo najlepiej całej powieści i nie obraziłabym się, jeśli zrobiłby to Autor tej powieści. Chodzi mi tu o lady Jane Grey, królową dziewięciu dni, której historia jest prawdziwie tragiczna i bez żadnych dodatków nadaje się na ciekawą, wzruszającą książkę. Mam nadzieję, że kiedyś moje marzenie w jakiś sposób się spełni, a w ostateczności za to nie zabijają. Bo brak książki o Jane byłby takim samym grzechem, jak brak ekranizacji Igrzysk Śmierci, jeśli chcielibyście znać moje zdanie. 
 
Tak – ta książka rozwiała moje wątpliwości czy Bonda i inne fabuły tego rodzaju da się przenieść w rzeczywistość historyczną i stworzyć wokół tego całkiem zgrabnie nakreśloną historię. Tak samo mam pewność do tego, że agent w eleganckim garniturku i z najnowocześniejszym pistoletem może stać się młodym, ale doświadczonym już szpiegiem na służbie angielskiej królowej z rapierem i sztyletem przy boku. A niejednej kochance 007 łatwo zdjąć swoje futurystyczne wdzianka i zamienić je na szaty Sybilli Darrier, nie tracąc nic na swojej dwu- a może i trzylicowości. Nie mówiąc o Złych Ludziach, którzy przeistaczają się w królowe i hrabiów, tworząc skomplikowane sieci spisków i rozlewając krew wszędzie, gdzie się da. Co tu dużo mówić! Przecież jest tu wszystko, czego wymaga gatunek, łącznie z czarnymi i białymi postaciami, uproszoną fabułą, pewną naiwnością. I również z blond dziewczynami, które w genialności swojej zaczynają czytać od tyłu, psując sobie historyczno-bondowską rozrywkę.

Tytuł: „Spisek Tudorów”
Autor: C.W Gortner
Moja ocena: 4/10

Sekret Tudorów | Spisek Tudorów | Potomek Tudorów

Za egzemplarz serdecznie dziękuję pani Edycie z wydawnictwa Znak

czwartek, 30 lipca 2015

Niewola wewnętrzna. Recenzja książki



Człowiek ma naturalne, zwierzęce pragnienie wolności, a niewola – jakakolwiek – jest dla umysłu cierpieniem, choć czasami zniewolony sam  o tym nic nie wie. Wolność? Sprawiedliwość? Ale czym naprawdę jest wolność? W sprawie okupacji jakiegoś kraju przez inny czy niewolnictwa sprawa jest jasna. Później jednak wszystko się komplikuje, a prawda o wolności staje się rzeczą względną, uzależnioną od opinii tego, kto ma władzę. Czy wolność oznacza swobodę słowa, możliwość krytykowania rządzących? Czy jest to wykorzystywanie chłopów francuskich przez szlachtę przed rewolucją, zatrudnianie robotników we wielkich manufakturach i fabrykach za dosłowne grosze? Chłopi w carskiej Rosji mieli już zupełnie źle – można ich było sprzedać jak niewolników, a oświecenie za czasów Piotra Wielkiego przyniosło tylko przemianę brodatych bojarów w fircyków na wzór zachodni. Sprawiedliwość? Ci ludzie byli zniewoleni, to prawda, jednak oficjalna prawda leżała po stronie tych, którzy wyzyskiwali ich, sami zajmując się tylko dworskimi intrygami. Nadeszła Wielka Rewolucja Francuska przynosząc obalenie Burbonów i przetasowania na szczytach władzy. Znów byli równi i równiejsi, ci na dole drabiny społecznej dalej byli uciskani; po rozrzutności Ludwika XVI i Marii Antoniny nadszedł czas na gilotynę Robespierra. A chłopi wcale nie mieli lepiej – w Wandei wybuchło nawet powstanie, które zostało brutalnie stłumione. Zmuszanie kogoś do wolności? To z pewnością nie jest dobry pomysł. 

Nadzieję w wiele robotniczych serc tchnęło jednak coś innego: w 1848 roku niemiecki filozof Karol Marks wydał Manifest Partii Komunistycznej, a w 1867 słynny Kapitał (cały tytuł brzmi Kapitał. Krytyka ekonomii politycznej). Wymyślony razem z Fryderykiem Engelsem system zyskał miano socjalizmu, który największą popularność zyskał w Rosji, dzięki niejakiemu Włodzimierzowi Leninowi, człowiekowi, który po rewolucji lutowej dokonał kolejnego przewrotu razem ze swoją partią, bolszewikami. Zaczęło się to w nastroju pięknych haseł równości, pochwały pracy rolników, robotników i zwykłych żołnierzy, zwracania się do każdego towarzyszu, ale kiedy zabalsamowane ciało Lenina, utrzymującego pozory faktycznych rządów ludu, spoczęło na Kremlu, ster władzy przejął inny człowiek, o znacznie większych ambicjach, stając się po jakimś czasie – w rzeczywistości – dyktatorem o kompetencjach obalonego cara i samowładcy Kraju Rad. Był nim pewien wąsaty Gruzin, Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili, znany bliżej jako Józef Stalin. 

Poznajemy go, gdy zostaje wybrany na sekretarza generalnego Partii, tuż przed początkiem wielkiego terroru. Stalin dopiero buduje swoją potęgę, powoli typując tych, którzy muszą zginąć, nawet jeśli są jego przyjaciółmi, kreślić w głowie plany, eliminować prawdziwych przeciwników i tych, którzy mogliby nimi w przyszłości się stać. Zachowuje jeszcze pozory, ale procesy to reżyserowane spektakle, a zarzuty coraz bardziej wyssane z palca. Stalin jednak wie, że to dopiero początek – w Europie i na świecie sytuacja jest coraz bardziej napięta, a władzę w Niemczech zdobywa Adolf Hitler. Ile jeszcze ludzi musi zginąć, by wzmocnić Czerwonego Boga rosyjskiego komunizmu? Równolegle z jego historią poznajemy opowieść o Soni, młodej dziewczynie z Leningradu (od razu wiedziałam, że wybór miasta nie jest przypadkowy). Rodzina jej ma bogate komunistyczne tradycje, sama dziewczyna wygrała konkurs i stara się o legitymację partyjną. Przeżywa także swoją pierwszą miłość – młody i przystojny lotnik Borys jest naprawdę nią zainteresowany, więc wszystko jest jak w bajce. Do czasu. Rodzice i dziadek Soni zostają zabrani i zabici, ukochany rozstrzelany, babcia umiera, a siostra wychodzi za mąż za człowieka, który może przynieść jej tylko niebezpieczeństwo. Sama Sonia musi się wyprzeć przed Partią swoich rodziców by móc dalej studiować, ale świat jej wartości zaczyna powoli się rozsypywać, a wojna przynosi zupełnie rozczarowanie systemem, w jaki wcześniej tak głęboko wierzyła. Czy odnajdzie w tym świecie szczęście, spokój? Czy kiedyś będzie wolna, przestanie się bać? Czy – zadawałoby się – niemożliwa miłość zakończy się happy endem? I czy rozumie zbrodnicze podstawy stalinizmu? 

Nie jestem pewna, czy akurat tego się spodziewałam. To, że bohaterka przestanie być komunistką, było już pewne po przeczytaniu blurbu. Ale Stalin? Ślinię się na myśl o poznaniu go bliżej! Oczywiście, są biografie i bardzo je sobie cenię, ale w dobrym opracowaniu potrzeba chłodu i dystansu, co jest wręcz niewskazane w literaturze pięknej, gdzie czytelnik ma okazję do prawdziwie intymnego rendez vouz z postacią. Słodkie sam na sam ze Stalinem. Kiedy dowiedziałam się jeszcze, że Sonia mieszka w Leningradzie, mój apetyt jeszcze się zaostrzył, bo oblężenie tego miasta w czasie II Wojny Światowej może być kanwą do wspaniałego, mrocznego horroru z kanibalami i matkami karmiącymi dzieci swoją krwią, nie mówiąc o siarczystym, dochodzącym do minus czterdziestu stopni mrozie, a przynajmniej pewniej refleksji nad człowieczeństwem i sprawiedliwością Patrii, bo kiedy na ulicach ludzie zjadali się nawzajem i zamarzali we własnych domach, towarzysze objadali się kawiorem. Spodziewałam się więc chyba czegoś bardzo poważnego, trudnego, skłaniającego do refleksji, czegoś, co zapamiętam na długo. Ale zaskoczona też nie byłam, choć otrzymałam coś zupełnie innego. Czy to oznacza, że gorszego? 

Musicie wiedzieć, że uwielbiam oprawy broszurowe, nie tylko dlatego, że taką książkę, z grzbietem dostosowanym do ręki, miło się trzyma. Po prostu lubię, bo fajnie wyglądają przy płaskich okładkach, są pewnego rodzaju odpoczynkiem od opraw większości książek. Ponadto książka ma naprawdę bardzo okładkę: dziewczyna (to miała być Sonia, jak przypuszczam) w czarnym płaszczyku i czerwonym szalu, ma warkocz ładnych blond włosów i słowiańskie rysy, a za nią, na sylwetce wieży moskiewskiego Kremla można dostrzec portret Stalina. Te szczegół jest bardzo ciekawy, kiedy go dostrzegłam byłam naprawdę zafascynowana. Na pierwszy rzut oka nic nie widać, ale to jeden z tych ciekawych szczegółów, które uwielbiam znajdywać na okładkach książek. Tytuł został napisany białą czcionką, pasującą zresztą do czarnej okładki, a swoim krojem niemal przypomina rosyjską cyrylicę (właściwie grażdanki, która jest uproszczeniem cyrylicy). Wszystko to bardzo sugeruje, z czym będziemy mieli do czynienia, ale najlepsze znajduje się na wewnętrznych stronach okładki: mamy tam ulice Leningradu i jego z tych słynnych zdjęć, na których Stalin siedzi pod swoim portretem (mówiąc między nami, na portrecie wygląda o wiele młodziej i piękniej niż w rzeczywistości, ale wtedy telewizji jako takiej nie było, więc zamiast botoksu wystarczało do propagandy mocno wyretuszowany portret) wraz ze swoimi współpracownikami. To był naprawdę dobry pomysł, bo książka wygląda bardziej ciekawie i estetycznie, ale i pewien sposób podnosi to jej wartość. Dzięki temu wszystkiemu książka z pewnością rzuca się w oczy, a zainteresowanych po prostu przyciąga – szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak będąc w księgarni i widząc ją, nie pokusiłabym się choć ją dotknąć. W środku także jest ciekawie: zwykłe trzy gwiazdki zastąpiono jedną, uwaga, komunistyczną. Świadczy to tylko o tym, że wydanie zostało naprawdę dopieszczone w szczegółach i za to trzeba pochwalić Wydawnictwo. Aż chce się czytać.  

Fabuła książki, jak większości powieści historycznych, rozciągnięta jest w czasie. Zaczyna się podczas partyjnego zjazdu w 1934 roku, a kończy w 1953, kiedy generalissimus umiera na zawał serca. Na szczęście taka rozpiętość czasu (dziewiętnaście lat!) nie jest dla Autora rzeczą trudną, bo fabuła w żadnym miejscu się nie rwie czy deformuje, stając się nielogiczna, ani też nie brak szczegółów. Tak jak w innych powieściach dostajemy raczej panoramę, ale na tyle dobrą, że wszystko jest logiczne i spójne – wątek Stalina splata się w zaskakujący sposób z wątkiem Soni, chociaż tą dwójkę łączy tylko krótkie spotkanie i może coś jeszcze, ale to Autor pozostawia w sferze mglistych domysłów uważnego czytelnika i wszystko przebiega bez większych zgrzytów, w całość faktycznie pokrytą niejakim mrokiem i mgłą. Trzeba też zwrócić uwagę na publicystyczne zacięcie Autora, który dąży do ukazania faktów historycznych w jak najczystszej postaci, wplatając w książkę konkretne liczby – na przykład ilość umarłych w oblężonym Leningradzie – oraz dołączając przypisy, co mnie pozytywnie zaskoczyło. Chociaż w sumie sama nie wiem. Z jednej strony pedanteria pisarza i jego potrzeba ukazania rozmiarów ofiar systemu stalinowskiego chwali się jak najbardziej, ale z drugiej można przyczepić się, że Autor nie potrafi zapanować nad gatunkiem powieści, pokazać w jakiś bardziej fabularny sposób rozmiar krzywd ludzkich, ożywić faktów, zamiast podawać liczby jak w jakimś podręczniku. Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Może lepiej byłoby, gdy było tego po prostu trochę mniej? To byłoby doskonałe rozwiązanie, takie wypośrodkowanie, idealne dla osoby, która chce poznać nieco faktów, ale i po prostu przeczytać ciekawą książkę. 

Sama fabuła jednak nie do końca przekonuje. Nie dla tego, że książka chyba z założenia nie zapiera tchu w piersiach, nie zaciekawia szybką akcją i przygodami bohaterów rodem z sienkiewiczowskiej Trylogii.  Nie wiem, ale po wszystkich Małych Księciach, śpiewających drzewach, przeskokach między światami, służących i innych tego rodzaju baśniach i bajkach, miałam ochotę na coś poważnego, trudnego. Gorzkiego, bardzo chętnie mrocznego. I właśnie to spodziewałam się znaleźć w tej książce. Kanibale w Leningradzie byli, terror i reżyserowane procesy oraz wmawianie trupom zawału serca (do jednych z wielu absurdów ZSRR należy fakt, że gościu miał dziurę po kuli w piersi, a należało mówić, że miał zawał serca) też, ale … Była niemożliwa miłość, która aż tak niemożliwa nie była, ucieczka do wolności na różowym Zachodzie, który – choć faktycznie lepszy od Rosji – rajem nie jest, cudowne zbiegi okoliczności oraz przesłodzone fragmenty, które mogłyby okazać się mroczne, ale takie nie były i mnóstwo facetów zakochanych w tej femme fatale Soni (naliczyłam aż trzech), co dla dwóch marnie się skończyło. Taka trochę baśń, z księciem zza Żelaznej Kurtyny, który zawsze czeka na swoją ukochaną, mimo że mija kilka następnych lat, i Panem Żabą, który umiera w najodpowiedniejszej chwili (a Sonię nie wiele to obchodzi! Chociaż krzty empatii ta baba nie ma, facet ją uratował i chronił przez siedem lat, a ona ma jego śmierć głęboko gdzieś…) no i pierwszą miłością, słodko-gorzką, niespełnioną i wciąż napełniającą bohaterkę smutkiem, ale ostatecznie zaakceptowaną – przystojny Borys był przecież komunistą i Sonia utkwiłaby w ZSRR na dobre. A wszystko jakieś rozmazane, wyidealizowane, słodkie, boleśnie niemal uproszczone, a kuło mnie to w oczy aż boli. Kolejne rozdziały o Stalinie odkrywają przed czytelnikiem raczej zakulisowe machinacje Czerwonego Bóstwa mające na celu zabijanie kolejnych przeciwników, co samo w sobie jest ciekawe, ale ja oczekiwałam czegoś bardziej… osobistego? Więcej o samobójstwie Nadieżdży Alliłujewej, może mroczne wyprawa w głąb paranoidalnego umysłu, bo to chyba jest ciekawsze niż czytanie o kombinacjach prowadzących do zamordowania kolejnego dobrego bolszewika, zanim jeszcze zdążył pomyśleć o spisku na jego życie. To już było, chciałoby się powiedzieć, to nie jest nic oryginalnego, chyba że zmarnowana możliwość na napisanie czegoś naprawdę nie tyle co kontrowersyjnego, co pobudzającego do refleksji i elektryzującego, może nawet jakiejś nowej perspektywy na tamte wydarzenia. 

Z grubsza nie mogę się przyczepić do faktów, bo o nie Autor zadbał. W książce znajduje się pewna śliczna scenka z udziałem Stalina, ale za żadne skarby świata nie powiem wam o co chodzi. Każdy, kto przeczytał tę książkę, pewnie wie o czym mówię, bo szok albo zdziwienie odmalowało się na każdej twarzy, szczególnie, że w przypis objaśniał, że jest to sytuacja prawdziwa. Pokazuje to tylko, jaka kultura panuje Rosji i ile brakuje temu państwu do reszty Europy, a z pewnością w pewien sposób charakteryzuje samego Stalina. Fuj. Lepiej nie piszę więcej, bo właśnie z kuchni dolatują smakowite zapachy. W każdym razie nad szczegółami polemizowałabym, szczególnie że pisarz nieco nagina niektóre fakty a może po prostu korzysta ze złych, nieobiektywnych źródeł, w każdym razie ogólnie może być niezłym wprowadzeniem w temat niezorientowanych – pisarz jasno pokazuje propagandę, terror i działania Partii, nie zostawiając żadnych aluzji i podając wnioski – do których czytelnik mógł dojść sam – na tacy. To ostatnie mnie bardzo denerwowało, bo, jak wiecie, Zosia-samosia jestem, ale dla zupełne zielonych bądź zielonkawych w temacie może być ciekawym wstępem, nawet zachęcającym kogoś do bardziej szczegółowych badań. 

Sonia jest bohaterką raczej przeciętną. Nieco mdłą. Mocno niestety wyidealizowaną, jak zresztą większość powieści. Na początku niewinna dziewczynka, poznająca uroki zakochania się w osiemnastoletnim przystojniaku, któremu z pewnością nie oparłaby się, gdyby nie jego śmierć, potem wzorowa uczennica i tłumaczka, kochanka idealna pewnego równie przystojnego Anglika. Co prawda, w wielu miejscach Sonia bije się z myślami, z tym, co zawsze wkładano jej do głowy, a coraz bardziej okrutną rzeczywistością, Autor próbuje pokazać, jak coś w niej wewnętrznie się łamie, coraz bardziej i jak z zażartej komunistki staje się wrogiem systemu ZSRR, pragnącą tylko spokoju i życia bez strachu. To wszystko zupełnie zrozumiałe, ale do końca książki zdawało mi się, że Sonia była uroczą dziewczynką, bez większych zadrapań przechodzącą przez życie. Jak bez większej traumy udało jej się opuścić Leningrad? Dlaczego jej partyjna samokrytyka, Borys, rodzice, dziadek i babcia nie wracali do niej w koszmarach? Albo jest bez serca, albo jest taką sobie naiwną dziewuszką, ale skoro ogólnie jest taka miła, dobra i zupełnie niewinna, jakby nawet wojna nie zabrała jej tej naiwności, to raczej to drugie. Brakuje jej mocnych rysów, indywidualności, osobowości, może nawet odrobiny czegoś kontrowersyjnego; brakuje życia. Bo nawet jeśli miałaby w sobie to coś, może nie przeszkadzałoby mi tak, że jest grzeczną dziewczynką, której zależy na studiach bardziej niż na wszystkim innym, ma złote serce (mimo czasem złych wyborów, więc tak źle jeszcze z nią nie jest) i genialną pamięć, której zazdroszczę jak diabli, ah! Może charakterne bohaterki są denerwujące, jak ta dziewucha z Tam, gdzie śpiewają drzewa czy Mare z Czerwonej Królowej, ale takie coś jak Sonia jest po prostu nierealne, nawet tylko w naszym wygodnym świecie, w którym w sumie można być dobrym bez większych konsekwencji, nie mówiąc już o tamtym. Zresztą i tak wybory Soni nie są trudne, bo zawsze znajdzie się jakiś miły facet, który rozwiąże je za nią, no, ewentualnie, powie że to głos serca, a takie rzeczy to każdy zrozumie. 

Jestem podekscytowana, że mogę pisać o Stalinie jako o bohaterze książki. Chociaż to nie jest dobrze nakreślona postać. Tak jak pisałam wcześniej - i tu zabrakło głębi. I to bardzo. Wódz przedstawiony jest jednoznacznie negatywnie, jakby był złem wcielonym, diabłem i samym Lucyferem. Oczywiście, ma też ludzkie, zwyczajne rysy, łącznie z nieźle ukazanymi paranoidalnymi lękami, ale wiele z nich – tak jak stosunek tego ociekającego krwią potwora do swojej córki, Swietłany, ma demonizować jeszcze bardziej jego postać. Nie mówię, żeby ukazać go jako Dobrego Wąsatego Wujka czy coś w tym rodzaju, a uważam, że Stalin, przebiegły psychopata w czysto ludzkim wcieleniu, byłby jeszcze straszliwszy, przynajmniej dla mnie. Zresztą tu i tak jest mało samego Stalina w Stalinie: pisarz zamiast na wątku osobistym, może nawet psychice, skupił się na polityce bohatera i ukazaniu koszmaru, jakim były czasy jego władzy od środka, od samego Stalina, jakby przykład komunistki Soni nie był wystarczający. Jak już pisałam, to jedna wielka zmarnowana szansa i prawdziwe cierpienie dla mnie – książka miała szansę stać się czymś więcej niż tylko zapisem rządów jednego z najkrwawszych ludzi w dziejach (Norman Davies twierdzi, że zabił łącznie 50 milionów ludzi!), niż tylko jaskrawą i zbyt prostą oceną stalinizmu, przeciwstawianą z różowym, wolnym światem zza Żelaznej Kurtyny, który ma także wiele swoich cieni. 

Pozostałych bohaterów jest dość dużo i są dość dobrze naszkicowani. Najwięcej nadziei na ciekawą postać budził Borys, z tą swoją młodzieńczą energią i w ogóle, a potem polubiłam Lejtina, Pana Żabę, bardzo niedoskonałego i w ogóle, ale rozczulającego czytelnika (przynamniej mnie) swoim oddaniem i miłością do Soni. To, jak skończył, jest bardzo ponure i niesprawiedliwe, ale czego nie robi się dla Księcia, angielskiego kapitana marynarki Jenkisa z miasteczka Lovesoft (ta nazwa) który w sumie też był sympatyczny, chociaż nie zasługiwał na takiego kogoś jak jego ukochana Sonia (zasługiwał na mnie, ale cicho). Poza tym mamy jeszcze ludzi z jej mieszkania w Leningradzie i irytującą siostrę, która wkurzała mnie niemal w każdym miejscu, w którym Autor o niej wspomniał i nie tylko dlatego, że była postacią niedopracowaną. W wątku Stalina jest natomiast gorzej, przewijają się bowiem jego współpracownicy, niemal ciągle zastraszeni i płaszczący się przed wodzem, który w każdej chwili może ich zniszczyć, może dlatego tacy bezbarwni i bezpłciowi, nudni i nijacy ze (również) demonicznym Berią na czele, o którym Autor pisze tak, żeby czytelnik przypadkiem dowiedział się, że chce zniszczyć Stalina i przejąć władzę w ZSRR. Wszystkie te postacie mają jednak wystarczający potencjał, by – gdyby je rozwinąć – powstała jeszcze bardziej ciekawa powieść i, o dziwo, są o wiele ciekawsze od pierwszoplanowych, mdłych i niedopracowanych. 

Najsłabszą rzeczą w powieści jest język. Czasami jest on rzeczowy, za bardzo publicystyczny, nadający się raczej do zanudzającej monografii czy pracy przekrojowej niż powieści, czasami jest to żołnierska proza, taka, jaką nawet lubię, a niekiedy Autor stara się na coś jeszcze więcej, z różnym jednak skutkiem. Najbardziej denerwowały mnie jednak powtórzenia tych samych słów w dwóch kolejnych zdaniach i taka konstrukcja, że nie da się ich zastąpić synonimami, wyglądało to, jakby pisarzowi brakowało słów, a jednocześnie nieudolnie próbował pisać literacko i ładnie. Męczyło mnie i irytowało to bardzo, zgrzytałam zębami i w ogóle, ale im bliżej końca, tym było lepiej. Tak samo jak z naiwnymi, przesłodzonym dialogami Soni i Borysa z początku, które później zostały zastąpione lepszymi już dialogami, ale wciąż bardzo nienaturalnymi. Już lepiej było w wątku Stalina i w czasie przesłuchań – pisarz świetnie wcielił się w brutalnego oficera NKWD, a także nieszczęsnego Lejtina, nie mówiąc się o płaszczących się w wielkim stylu współpracowników generalissimusa. Co prawda, z każdą stroną było lepiej, a język Autora stał się w pewien sposób obrazowy i bardziej ciekawy, ale to właśnie styl sprawił, że czytałam książkę dość długo i – czasami – z wyraźną niechęcią. 

Nigdy nie wierzyłam w Zachód – bo bomba atomowa, segregacja rasowa, cała kapitalistyczna niesprawiedliwość, której socjalizm nie jest w stanie uleczyć. Nie wierzę w zupełną wolność i równość wszystkich ludzi, bo o ile ja i z pewnością wielu z was chcielibyśmy czegoś takiego, nie jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, zresztą jedną z wielu cech człowieka jest jego niedoskonałość. Jednak niewątpliwie ZSRR jest przykładem państwa bez wolności w jej podstawowym znaczeniu. Bo chociaż nie było tam autentycznego niewolnictwa jak w starożytnym Rzymie, to ludzie – co widać również po tej książce – byli niewolnikami. Niewolnikami wewnętrznymi. Niewolnikami strachu. Niewolnikami Partii, jej frazesów, kompletnie oderwanych od rzeczywistości idei. Niewolnikami chęci przeżycia. Niewolnikami zbrodniczego systemu jednego człowieka: Józefa Stalina, postaci wciąż dla mnie nieprzeniknionej i tajemniczej. Ale nie ulega wątpliwości, że on też był niewolnikiem w swoim wnętrzu. Niewolnikiem swojego paranoicznego strachu, urojonych spisków, swojego własnego zła. Niewolnikiem samego siebie. A to chyba najgorszy rodzaj braku wolności jaki może być.

Tytuł: „Mrok i Mgła”
Autor: Stefan Tűrschmid
Moja ocena: 4/10

Za egzemplarz dziękuję serdecznie wydawnictwu Rebis

czwartek, 18 czerwca 2015

Gwiazdy i zapach perfum. Recenzja książki



Świat nie jest czarno-biały, nie rządzą nim żadne prawa i na tym polega jego uroda. Niektórym radość przynoszą pieniądze, bo mogą dzięki nim dostatnio żyć i nie bać się o przyszłość swoich dzieci, a inni wolą zgromadzać w swoich rękach władzę na imperiami, tylko dla swoich najniższych pobudek – a i jedni i drudzy mają wystarczająco dużo argumentów, by nie być potępionym przez społeczeństwo i irytować się, kiedy ktoś próbuje wmówić ludziom, że jest inaczej. Ludzie nie dzielą się nawet na złych i dobrych (może poza takimi skrajnościami jak Jezus i Hitler), tylko na bardziej złych i bardziej dobrych, co nie ma nic wspólnego z ilością posiadanych pieniędzy i władzą, jaką sprawują. To jest chyba wytłumaczenie nurtującego historyków pytania o tragiczne wypaczanie idei dobrych, faktycznie przynoszących więcej korzyści niż strat – ludzki charakter i jego mroczne strony potrafią z Edenu zrobić największe piekło. Krucjaty może i byłyby wojnami dwóch Bogów, gdyby nie chciwość i szerzący się antysemityzm; Rewolucja Francuska może i przyniosłaby korzyści biednym, gdyby nie przegrupowania u szczytów władzy i w efekcie krwawy terror jakobinów. Idea życia dawnej arystokracji, powiększenia fortuny rodowej przez pracę chłopów, pełna słodkiego leniuchowania, o jakim z tęsknotą marzy dzisiejszy zabiegany  człowiek, zmieniła się w życie w bezsensu, nudzie i pogonią za pieniądzem, która kończy się nieudanymi związkami i ruiną… 

Idea pozytywizmu też ostatecznie wygasła, na szczęście przedtem nie ulegając wypaczeniom. A raczej, najlepiej powiedzieć, zabrnęła w ślepy zaułek – wiara w edukację, poprawę kondycji moralnej społeczeństwa i pracę nie dała się jakoś pogodzić z rzeczywistością Polski pod zaborami, co więcej, zwiększona wydajność polskich plonów szczególnie w Wielkim Księstwie Poznańskim przyniosła korzyść tylko zaborcom. Nie wszyscy pozytywiści skończyli jak Stasia z opowiadania Żeromskiego, ale charakterystyczny kult pracy i poruszanie społecznych problemów nie wywołało specjalnych zmian, bo kijem Wisły nie zawrócisz. Od lat osiemdziesiątych wieku XIX, w posadach zaczęły się chwiać podstawowe założenia pozytywizmu, łącznie z pracą u podstaw. Pisarze najpierw skłaniali się ku naturalizmowi w stylu Emila Zoli, a potem przyszła Młoda Polska ze swoją dekadencją i ucieczką rzeczywistości w feerię barw, poezji, sztuki, jakby przygotowując Polskę na odrodzenie, jednocześnie przewidując Koniec Świata, przynajmniej tego starego, który faktycznie nastąpił w roku 1914. 

Ale Wacława, bohaterka tej książki, żyje w czasach trochę wcześniejszych, kiedy świat oddychał jeszcze pełną piersią i nikt nie spodziewał się tragedii. Jest panienką z dobrego domu, wychowaną na pensji i co za tym idzie, doskonale wykształconą. Cieniem na jej życiu kładzie się fakt, że rodzice żyją w separacji i jakoś nie chcą do siebie wrócić – taki stan rzeczy jest jednak zupełnie zrozumiały, bo dziewczyna jest owocem związku wody i ognia, arystokratki i profesora politechniki. Jak każda dobra panna, dziewczyna musi zostać wydana za mąż, najlepiej za mężczyznę ze sfery matki: salonowo wykształcony dżentelmen, bogaty i przystojny. Dziewczyna jednak, napełniwszy głowę francuskimi romansami o bohaterach polujących na lwy okrywa, że w eleganckich salonach nie znajdzie swojego ideału – za uśmiechami, pięknymi słówkami i etykietą kryje się mniej lub bardziej wyrachowana gra o pieniądze, kolejne zaszczyty i zyski, które nie mają z miłością nic wspólnego. I jak zmienia się ta naiwna pensjonariuszka, kiedy odkrywa, że pod piękną zasłoną salonów kryją się zepsute serca, chcące zniszczyć czyjeś życie. Nagrodą za przemianę kogoś więcej niż ozdobę pięknych kanap i żonę męża jest – powiem już wam, bo z pewnością byście się i tak domyślili  - Wyśniony we własne osobie, co tylko udowadnia, że jednak bardzo łatwo złapać dobrego faceta. Ale czy to wszystko? 

Zaczynając czytać tę powieść uświadomiłam sobie, że będzie to jedna z trudniejszych książek do zrecenzowania. Bo jak ocenić powieść tendencyjną? Ja nie lubię takich, ale skoro to wzorowy przykład takiej literatury, trzeba być choć trochę obiektywnym, a i Autorka ma trochę w swoich wywodach racji, chociaż jej optymizm mnie momentami przerażał. Być sobą - Wredną Czytelniczką czy sobą - Subiektywną Recenzentką (przynajmniej mam nadzieję, że taka jestem)? Cóż, może po prostu w odmętach sieci znajdzie się jakiś dziwny człowiek, który szuka takich książek jak ta – prostych, jasnych i podnoszących na duchu  oraz znaleźć ukojenie w prostych schematach, zamiast zagłębiać się w plątaninę ludzkiej natury. 

Okładka Wydawnictwa kolejny raz mnie zachwyciła, jednak tym razem nie tylko mnie – moja mama uwielbia różowe kwiaty wijące się u dołu, a odkrycie niewyraźnej, niemal wtopionej w tło sylwetki młodej panny, z pięknie ułożonymi włosami, rumieńcami i raczej wredną miną zupełnie w moim stylu, na którą nie zwróciłam wcześniej uwagi, sprawiła, że okładka spodobała mi się jeszcze bardziej. Takich szczegółów jest więcej, jak na przykład logo wydawnictwo ukryte w środku kwiatka na grzbiecie powieści, rzecz zabawna i bardzo pomysłowa. Ciekawym pomysłem była także czcionka ładnie imitująca pismo ręczne, jakim zapisano podtytuł i umieszczenie imienia i nazwiska Autorki na różowym pasku. Wszystko ładnie kontrastuje się z kremowym tłem, sprawiając wrażenie harmonii i elegancji, idealnie oddającej treść książki. Warto wspomnieć także o twardej okładce, w jaką książka została oprawiona – co prawda dodaje książce wagi (nie zaszkodziło mi to w przytarganiu książki do Warszawy, czytaniu w zatłoczonym korytarzu przy płaczu dzieci, którym niedaleko pobierano krew i zareklamowania mojej pani doktor, która złapała się za głowę, widząc moją książkomanię), ale także elegancji i wytrzymałości, nie mówiąc o doskonałym prezentowaniu się na półce w towarzystwie Rozważnej i romantycznej i Wichrowych Wzgórz

Właśnie. W warstwie fabularnej powieść mocno przypomina polską wersję książki Jane Austen (bo to właśnie z nią, a nie z Charlotte Brontë, jak chce okładka, bardziej kojarzy mi się ta powieść), choć jednocześnie jest od niej zupełnie inna. Skojarzenie to nasunęło mi się, czytając o całej dramie z Lubomirem i ostatecznym rozwiązaniem kłopotów matrymonialnych Wacławy, tak bardzo przypominających problemy Marianny. Również tu możemy poczuć atmosferę wielkich salonów, czytać o balach, przyjęciach i kursowaniu między arkadyjską wsią a gwarnym miastem. Problemem było jednak rozbudowanie treści, w książce pani Austen zbyt skrótowej, a tu – zbyt rozbudowanej i rozwlekłej. Poza fabułą, niespieszną i dawkowaną w rozsądnych dawkach, otrzymuje monologi głównej bohaterki i szczegółowe opisy miejsc, w których Wacia właśnie się znajduje, szczególnie pod kątem socjologii, przekonujących wszystkich, że praca faktycznie jest taka dobra i uszlachetniająca, a lenistwo doprowadza do szaleństwa (to drugie to może prawda, ale opis dwóch zadowolonych drwali był groteskowy nawet na powieść tendencyjną). Nie wspominam oczywiście o opisach marzeń i myśli dziewczyny, których nie brakuje na każdej stronie. Nie powiem, żeby było to specjalnie ciekawe, szczególnie, że myśli Wacławy w większej części książki są po prostu naiwne i sentymentalne (a może ja jestem taka skwaszona jak ta Helena?), aż smutno czytać. Późniejsze przekonania bohaterki trzeba raczej zrzucić na karb konwencji, ale na miłość boską snów o tęczach – i kucykach Pony – nie da się usprawiedliwić niczym. Nie ukrywam, że miałabym wielką ochotę zedrzeć z powieści całą tą otoczkę tendencyjną i sentymentalną, zostawiając miejsce na przyjemny, wciągający romans dziewiętnastowieczny, będący, najwyżej, gorzką satyrą na arystokrację, moim zdaniem lepiej przekonywującą czytelników czy tendencyjne moralizowanie. Powieść bowiem czytałam, by odpowiedź sobie na kluczowe w romansach pytanie z kim, u licha, będzie główna bohaterka, z bólem jednak zapadając się w mielizny pozytywistycznych haseł. Szkoda. Szkoda, bo wszystkie te dodatkowe znaczenia i nauki obciążają historię dziewczyny, dodając jej niechcianych kilogramów i odejmując czaru fabule, która wtedy przechodziłaby płynnie z wydarzenia na wydarzenie, będąc nieco grubszą od znanych na całym świecie powieści angielskiej pisarki. 

Nie mogę powiedzieć, że narracja trzymała w napięciu, bo to byłoby tak, jakbym przed oczami miała piernik, a opisywała wiatrak. Z pewnością jednak niewykształcony jeszcze styl Autorki był lekki i delikatny, pozbawiony potrzeby opisywania rzeki podobnej do polskiej Wisły, a nawet chyba jeszcze bardziej zanieczyszczonej (każdy wie, co mi chodzi) co, mimo bardzo widocznej dziewiętnastowiecznej maniery, sprawiało, że książkę czytało się płynnie, chociaż bardzo wolno. Być może to wina ilości moralizatorskich fragmentów i opisów marzeń bohaterki, jej biadań, poszukiwań prawdy, sentymentalnych wstawek, szczególików i innych tego typu niechcianych rzeczy. Widać jednak, że akcję Autorka prowadzi sprawnie i pewnie, od początku dążąc do zamierzonego końca i konsekwentnie kończąc wszystkie rozpoczęte wątki. Nie mogę powiedzieć, że był to jakiś wyczyn, bo konstrukcja fabuły jest bardzo prosta i pozbawiona filozoficznych zapętleń, dzięki którym można by odczytać książkę inaczej, tak samo jak schematy – niestety, bardzo przewidywalne, co jak Autorka udowodniła w swojej innej powieści tendencyjnej, Marcie, nie musi być cechą tego typu powieści. Plusem może być jedynie to, że książka w swojej prostocie i klarowności nie jest pretensjonalna ani prostacka; mimo wszystko Autorce udało zachować się pewną dozę elegancji i salonowego wyrafinowania, co zapewne jest zasługą języka, jakim posługuje się Autorka. 

Bo styl powieści jest naprawdę dobry. Poza wszystkimi sentymentalnymi wstawkami książkę czyta się, jak już wspomniałam, lekko i przyjemnie. Autorka nie przesadza opisami jak w Nad Niemnem, ani też nie epatuje wyszukanym stylem; pisarka ma bogate słownictwo, ale jednocześnie pisze bardzo prosto, bardzo dziewiętnastowiecznie, ale niezbyt kwieciście i próbując pozbyć się sentymentalnych ciągotek do kwiatuszków, obłoczków i baranków, które stara się zastąpić pozytywistycznym upodobaniem do naturalizowania stylu. Dialogi są sztywne, czasami naciągane swoim patosem i literacką manierą, ale trzeba sobie uświadomić, że w większości arystokracja tamtych czasów naprawdę tak się wyrażała, pod krasomówczym talentem ukrywając swoje emocje i czyniąc zadość etykiecie, jednak zdarzy się raz na dwieście stron jakiś bardziej błyskotliwy dialog, błyśnięcie humoru (porównanie salonu w Rodowie do szuflad), ciekawe napisany fragment, wrzący życiem i emocjami. Z monologami już tak nie jest, bo czytanie o poszukiwaniu ideału przez główną bohaterkę i wykłady o przewadze pracy nad salonowym leniuchowaniem, równie żarliwe co niepotrzebne, bo wszystko zostało zawarte w fabule książki i pośrednio wytłumaczone przez bohaterów i ich losy (w pewnym stopniu Autorka zrealizowała to w Marcie, która, chociaż chybiona pod innymi względami, była dobra chociaż jako powieść tendencyjna). Nudziło mnie to i męczyło, jednak kiedy już, zdesperowana, chciałam odłożyć książkę i zabrać się za coś innego, monologi się kończyły i bohaterka odrzucała kolejnego absztyfikanta, który plątał się wokół niej, co znów zaczynało mnie interesować. Były nieco wydumane i zupełnie nieproporcjonalne do reszty książki, co sprawiało, że czasami miałam dziwne wrażenie, że cała powieść jest tylko argumentem do rozważań na tematy społeczne, ukazane w tak tendencyjny sposób. Szkoda, że Autorka nie poszła w stronę wnikliwiej analizy Prusa, albo romansu z społecznymi podtekstami – na to pierwsze, przyznaję, nie było jeszcze za wcześnie, ale to drugie w tym wypadku sprawiłoby mi wielką przyjemność również językowo, bo lekki styl Autorki doskonale sprawdziłby się w tym gatunku. 

Postaci, jak to w powieściach tendencyjnych bywa, są idealnie czarno-białe, albo też robiące złe rzeczy z powodu swojej tragedii, jak Rozalia czy Zofia. To zresztą postacie, które wzbudziły  mój podziw oraz jeszcze kilka innych emocji, nie tylko umiejętną kreacją ale i pomysłem – zjadliwa łagodność i próżna skromność Rozalii, a także los nieugiętej Zofii, w końcu potępionej w tamtym społeczeństwie, dodają książce nieco autentyczności i rumieńców, ożywiając nieco zestaw pomnikowych, schematycznych postaci. Bardzo schematycznych. Bo jeśli pominąć tradycyjny podział na postacie czarne i białe, Autorka dzieli postacie na biedne i bogate (im ktoś bogatszy tym ma gorszy charakterek – pan milioner, Henryk S., to potwór w ciele odpychającego człowieka, za to dorobkiewicze jak hrabia Witold czy pan Michał są wcale sympatyczni) a także, jakby było jeszcze za mało, kontrastuje je. I tak hrabia Witold jest przeciwieństwem wszystkich poprzednich zalotników Wacławy, los Zeni jest przeciwieństwem losu Zofii, sama Wacia jest przeciwieństwem kuzynki Rozalii, a – co jest chyba najbardziej widoczne – babka Hildegarda jest zupełnym przeciwieństwem babki ciotecznej Ludgardy. Powiecie, że prosty, nieskomplikowany podział bohaterów to element składowy powieści tendencyjnej i muszę się z wami, niestety, zgodzić, choć bardzo chciałabym zganić Autorkę za to, bo nieco mnie irytowało. Ale co ja mogę w tej kwestii zrobić? Nie cofnę się w czasie i nie poproszę Autorki, by nie pisała powieści w tej konwencji. Niestety. 

Chcąc skreślić, w ramach obowiązku, kilka słów o głównej bohaterce, muszę powiedzieć, że przez całą powieść była mi doskonale obojętna – w przeciwieństwie Rozalii, Zofii i jej ukochanego, a także – częściowo – matki Wacławy, pani Matyldy, oraz pana Henryka, który (naprawdę jestem dziwna) momentami naprawdę mnie dziwił. Kryształowe, naiwne dziecko było z tej Waci, marmurowa panna z Wacławy, kiedy przybyła z nauk od swojego Bardzo Mądrego Ojca, fakt, że lubiłam ją w późnym okresie brylowania na salonach, bo z rozstrojonymi nerwami była bardziej autentyczna, nie zmazuje jakiegoś złego wrażenia, jakie zrobiła na mnie, stając się kolejną idealną bohaterką, z darem przenikania ludzkich serc w dodatku. Niewinnością ustępuje może tylko Ligii z Quo Vadis, ale jeśli Sienkiewicz miałby kilka argumentów do obrony, pisarka sama musiałaby w końcu przyznać, że przydałoby się coś więcej niż piękna panna owinięta w róże piękna i sową mądrości na ramieniu nizam bogini Atena, podobna bardziej do swojego Anioła Stróża niż żywego człowieka. Naprawdę. 

Pomysł nie był spektakularny, więc nie muszę narzekać, że Autorka zmarnowała i to. Ot, historia o młodej dziewczynie, która nie znalazłszy szczęścia w wielkim świecie salonów i nudnych zabaw postanowiła zostać kobietą niezależną, przy okazji zgarniając najlepszą (choć wydaje się, że  niemłodą) partię w okolicy. Wokół jej historii zbiega się kilka jeszcze innych, zakończonych równie pomyślnie wątków – przetykanych refleksjami na temat społeczeństwa, emancypacji kobiet (szczegół: z początku myślałam, że to błąd druku, ale z pewnych linijek tekstu wynika, że Autorka przewidziała na wiek XXI emancypację kobiet! Przypadek?) i problemu niestarannej i powierzchownej edukacji wyższych warstw, co jak mantra pisarka powtarza w Marcie - które, jak to bywa z powieściami tendencyjnymi, wynoszącymi edukację czytelnika nad atrakcyjność fabuły, są rdzeniem, najważniejszą tezą i rzeczą w książce, wokół której obraca się cała historia. Gdyby to wszystko wyrzucić, powstałby umiarkowanie ciekawy, ale lekki i odprężający romans, nasycony klimatami dziewiętnastowiecznej polskiej arystokracji, lektura, z jaką można by spędzić miłe popołudnie, choć brak tu jakiejś ciekawej intrygi, nawet takiej jak z Rozważnej i romantycznej – powieść i Autorka miały wszelkie zadatki na tytuł rodzimej Jane Austen, zmarnowane przez pewną jednostajność i nadmierne moralizowanie wszystko zostało zaprzepaszczone. Wszystko może nie, ale bardzo dużo. 

Kiedy Autorka wydała swoją powieść, arystokracja przechodziła już do historii. Proces ten zaczął się już w latach 40., straszliwą marą rabacji galicyjskiej, ale to powstanie styczniowe, zakończone zajmowaniem majątków i wywożeniem szlachty na Sybir, miało na decydujący wpływ.  Ich miejsce zajmowali powoli dorobkiewicze, tacy jak Wokulski z Lalki czy prawnik pan Władysław, ukochany Zofii, śmiało wchodzący w świat nowoczesnej przedsiębiorczości i interesów. Dziś pracuje chyba każdy, nawet ja (choć płacone mam w książkach i w rzekomej szkolnej wiedzy), więc nie mamy nawet czasu zastanowić się nad tym, co by było, gdybyśmy się nudzili, a kobiety służą w wojsku i służbach specjalnych, co chyba najlepiej dowodzi ich emancypacji. Edukacja dla wszystkich jest równa, każdy korzysta z niej według własnego uznania – chociaż jakość nauki jest ogromnym, wciąż bolesnym problemem w naszym kraju – a społeczne bariery zostały w teorii zlikwidowane, nawet w odniesieniu do rodzin królewskich. Problemy, które w powieści przedstawia Autorka, próbując nauczyć czytelników, jak według niej mają postępować, są więc w ogólnym zarysie przedawnione, obrazujące tylko epokę i teorię wczesnego pozytywizmu w praktyce. Jedną rzeczą, jaką można wynieść z tej długiej historii, jest refleksja, że ludzie są tak dalecy od wyśnionych przez nas ideałów, jak gwiazdy, którymi zachwycamy się nocą od salonów pachnących ciężkim, dusznym perfum. Bo nawet jeśli Wacława znalazła szczęście z mężczyzną, to wiadomo, że jest tylko bohaterką wczesnej powieści tendencyjnej pewnej pozytywistycznej pisarki, co, ze szlachetnych intencji uczenia tak niedoskonałych ludzi, rozminęło się zbyt bardzo z rzeczywistością.

Tytuł: „Pamiętnik Wacławy. Ze wspomnień młodej panny ułożony”
Autor: Eliza Orzeszkowa
Moja ocena: 4/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG

sobota, 25 kwietnia 2015

Bolesna droga przebaczenia. Recenzja ksiązki


Są wspomnienia, których się boimy. Każdy je ma: dla jednych są to wspomnienia jakiegoś wypadku, śmierci kogoś ważnego, czy jakaś wyjątkowo kompromitująca chwila. Pod skórą każdego z nas czają się demony, przed którymi mózg ucieka jak może, najczęściej każąc nam zapomnieć, albo przyjemniej nie myśleć, wmawiać sobie, że pewne rzeczy nie wydarzyły się nigdy, albo, przynajmniej, starać się nie robić nic, co przypominałoby tamte chwile – zupełnie jak wtedy, kiedy nasze palce, czy tego chcemy czy nie, oddalają się od zapalonej świeczki, a oczy zamykają się, gdy ktoś próbuje nam je zakropić. Jednak tak naprawdę nie ma od nich ucieczki, czy tego chcemy, czy nie – one tworzą nas, to, czym jesteśmy. Wpływają na nasze zachowanie, a skrywane wiele lat sekrety potrafią zniszczyć naszą psychikę, jak woda powoli drąży kamień. Ciężko jest to jednak zaakceptować, mimo że z dnia na dzień powtarzamy sobie, że jakoś to będzie, od tamtych złych zdarzeń każdego poranka dzieli nas następna noc. Pewnego dnia to wszystko przyjdzie, wróci się do nas, będziemy musieli jeszcze raz zmierzyć się z tym wszystkim, przeżywając to od nowa i albo polegniemy, albo wyjdziemy zwycięsko, bo, jak mówi przysłowie, co nas nie zabije, to nas wzmocni.

Literatura obyczajowa ma za zadanie rejestrować rzeczywistość, uogólniać jakoś splątane ludzkie losy, zwyczajne, realne, pozbawione jakichś aniołów czy innych mocy pozaziemskich. Autorzy prześcigają się w więc w mniej lub bardziej skomplikowanych fabułach, odgadując, co najczęściej spotyka czytelników, tak, by sprawić, by powieści były im jak najbardziej bliskie. Oprócz uniwersalnych tematów takich jak miłość mężczyzny do kobiety czy zdrada, problemami dotykającymi nas na co dzień są konflikty z najbliższymi nam ludźmi – rodzicami. Wiadomo przecież, że historie rodzinne mogą być nieprawdopodobnie dziwne i tragiczne: to, co przeżyliśmy w dzieciństwie i to, co zafundowali nam mama i tata. Jak twierdzi Zygmunt Freud, w tym okresie kształtuje się osobowość człowieka, więc to, co przeżyjemy, jacy byli dla nas rodzice, zostanie z nami na całe życie, może w formie koszmarnych wspomnień, ran, które często nieświadomie będziemy próbowali zagoić. Niestety, wiem, o czym mówię. Jednak nie wszystkie historie muszą być proste, wynikać ze zwyczajnych kłótni i tak dalej – bywają wielopokoleniowe problemy, będące zazwyczaj dziełem jakiegoś tragicznego wypadku, która wywoła efekt domino, pociągając za sobą zbyt wiele ofiar.

Gabriela Kern jest pisarką, odpowiednio dziwną i kontrowersyjną, nawet wtedy, kiedy nie musi udawać. Życie jej się nie poukładało – mimo że dużo wspomnień z dzieciństwa wiąże się wiejską sielanką, na wszystko rzuca cień matka. Matka, która po wypadku, kiedy Gabriela była mała, wyjeżdża z nowym mężczyzną do Francji na leczenie swoich chorych nóg, zostawiając córeczkę z ojcem, profesorem historii i znanym opozycjonistą w czasach Solidarności. Konflikty z rodzicielką, na Gaby przecież obcą osobą, doprowadzają do tego, że nie chce o niej słyszeć, żyjąc w Polsce i po czasach PRL-u rozwijając swoją karierę. Jednak pewnego dnia Maciej, mężczyzna żyjący z jej matką we Francji, dzwoni do niej z wiadomością o chorobie matki i spodziewanej bliskiej śmierci. Kobieta z początku nie chce tam jechać, broni się, ale ten telefon zapoczątkuje wyprawę w głąb siebie, w swoje wspomnienia – te dobre i te złe – oraz rozpocznie wyprawę ku wybaczeniu, takiemu prawdziwemu, jak z książki, którą główna bohaterka napisała, nie do końca chyba rozumiejąc jej sens.

Największą zaletą książki jest niewątpliwie jej okładka. Ciemne ni to niebieskie, ni to zielone tło zostało zestawione z różową koszulką bohaterki i tytułem w tym samym kolorze, natomiast tył książki jest dyskretnie kremowy, z różowymi napisami. Wszystko tworzy elegancki, minimalistyczny zestaw, bardzo chłodny – wbrew temu, co mamy w tytule – i nowoczesnym. Miłym zaskoczeniem dla mnie była twarda oprawa, świadcząca niewątpliwie o dbałości Wydawcy o szczegóły i o książkę. Prawda jest taka, że jestem estetką, a rogi książek w miękkich okładkach mają to do siebie, że zginają się, podróżując razem ze mną czy przeżywając jedną z tych przygód polegającą na wciskaniu jak największej ilości książek w jak najmniejszą powierzchnię. Zresztą, powieść w twardej okładce przedstawia naszemu mózgowi jakąś większą wartość, tak samo jak dziewczyna z długimi włosami (ekhem). Miło jest taką rzecz trzymać po prostu w ręku.

Muszę powiedzieć, że czytało się naprawdę szybko, co, mimo wszystko, jest zasługą języka, jakim posługuje się Autorka. Jest prosto i przyjemnie, pisarka nie stosuje jakiś ciężkich zabiegów językowych, tylko najprostszymi środkami próbuje stworzyć artystyczny tekst – mamy więc tu dużo przenośni, porównań, gier językowych i tym podobnych, wśród czego sama pisarka kilka razy się gubi i potyka, mimo że udało jej się stworzyć kilka naprawdę błyskotliwych momentów, kiedy uśmiechałam się nawet, mając nadzieję na jeszcze lepsze fragmenty. Czasami sama nie wytrzymuje swojej konwencji i wstawia gdzieniegdzie jakieś zbyt pospolite albo niepasujące do niczego słowo, tworząc zgrzytliwą dysharmonię, co tylko, moim zdaniem, pokazuje, że pisarka powinna naprawdę przejść na prostszy język. Co więcej, styl momentami zbliżał się niebezpiecznie do rokoko, które, jak uważam, jest przesadzoną formą baroku, kiedy indziej muskając przyjemną, chyba najwłaściwszą, polszczyznę potoczoną, sprawiając, że tekst jest bardzo nierówny. Zresztą, bardzo łatwo można zauważyć, że pisarka świetnie radzi sobie ze statycznymi, eterycznymi scenami, na przykład z dawnymi, rozświetlonymi słońcem wspomnieniami Gabrieli niż jakimiś rzeczowymi, pełnymi akcji, w których potrzeba konkretów, suchych faktów, a nie rozwodzenia się nad blaskiem słońca. Trzeba także wspomnieć o dziwnej manierze Autorki, która co jakiś czas wtrąca słowo specyficzny w różne miejsca tekstu, nawet tam gdzie niekoniecznie ono pasuje. Żeby być choć trochę sprawiedliwa, muszę przyznać, że nie występuje ono tak często jak ten legendarny już tekst z młodym, greckim bogiem, który Stephenie Meyer umieszczała na większości kart coraz bardziej zapomnianego już Zmierzchu. Trochę to psuło fabułę i odbiór powieści, najmocniej w miejscach, które wydawały się zupełnie nieodpowiednie na to słowo, ale i tak, po trzech, czterech razach miałam dość nawet tam, gdzie dzwonek budzika czy coś w tym rodzaju był naprawdę specyficzny. Innym mankamentem jest tytułowanie rozdziałów imionami niektórych osób, w jakimś momencie ważnych dla akcji – uważam, że sama numeracja by wystarczyła. Z początku myślałam, że kolejne rozdziały dotyczą poszczególnych osób, tworzących tę historię, trochę jak w Grze o Tron G.R.R Martina albo Koronie śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej, co mnie bardzo zmyliło, a później zaczęło denerwować. Być może to przez mój mózg, mocno zlasowany tymi książkami nie widzę sensu nadawać takich tytułów rozdziałom, kiedy nie postępuje się z tak z historią, jak powyżsi wielcy twórcy fantastyki.

Opisy wyszły ładnie – z nimi pisarka radziła sobie chyba najlepiej. Nie ma ich wiele ani nie są też zbyt plastyczne, jednak sam fakt ich istnienia, posiadanie jakiejś melodii i przyzwoitego kształtu, jakoś tam oddziaływające na nasze zmysły, sprawia, że miło mi je czytać. Pisarka stara się, by były plastyczne, ciekawe, pełne doznań, może nawet impresjonistyczne, nie ogranicza się do tych nudnych, szkolnych wyrażeń w kącie… czy były tam…, co jak najbardziej mnie zaskoczyło i sprawiło, że poczułam do pisarki pewien rodzaj sympatii. Powinno się przecież chwalić także dobre chęci, nie tylko rezultat.

Dialogi są martwe. Bohaterowie wypowiadają się poprawną, literacką polszczyzną, tak, że czasami mam to niemiłe wrażenie, że czytam nie rozmowę, nie monolog – a takie tu bywają – a komentarz narratora. Nie wiem, czy celem pisarki było jak najwierniejsze oddanie rzeczywistości, bo jeśli tak, to kwestie, jakie wygłaszają bohaterowie niczym w helleńskim teatrze, nie brzmią zupełnie prawdziwie, naturalnie, ludzko. Bo nawet ja tak nie mówię, mimo ton przeczytanych książek – nie mam głowy do wymyślania barwnych metafor, ale i nikt tego po prostu nie wymaga. Poza kilkoma wyjątkami nie ma w nich emocji, jakiejś rozpoznawalnej podświadomie gry uczuć dwóch rozmawiających postaci, wszystko jest płaskie i boleśnie proste, co razem z pięknym, gramatycznym językiem polskim daje wrażenie czytanej na głos, znudzonym głosem, książki. I tak jest lepiej, bo strach pomyśleć o powieściach z dialogami prostymi, albo wręcz prostackimi, wyjałowionymi z tego, co powinna czuć osoba wypowiadająca dane zdanie. To fałsz, który sami, podświadomie, wytropimy.

Gabriela to dość sympatyczna postać. Nie jest może tak barwna i dziwna, jak na pisarkę przystało, ani tak głęboka psychologicznie, na jaką próbowała ją ukształtować Autorka. Ma kilka cech, ma kilka wad, a także mrocznych wspomnień, które determinują jej charakter. Kocha, nienawidzi. Nie udało się pisarce głęboko przeanalizować jej zachowania, dotarcia do najgłębszych, zakurzonych zakamarków duszy, jest więc raczej osobą oglądaną z oddali, nieco zamazaną przez usilne starania pogłębienia jej postaci i zatuszowania kolejnych poprawek i szwów. Nie czuć samotności, jaka powinna ją otaczać, ciężko jest też pisarce znaleźć granicę między pisarskim szaleństwem, depresją (?) jaką przeszła bohaterka i normalnością – między tym, co w Gabie dorosłe, dojrzałe, a tym, co wciąż młode, przez co przypomina nieco Madonnę. No dobrze, przesadziłam. W każdym razie bohaterka nie jest źle skonstruowaną postacią, nie zapada się, ciągnąć za sobą resztę i doprowadzając powieść do ruiny, jak to ma miejsce w wielu przypadkach, ale wyrazistością nie grzeszy, pomimo swoich rudych włosów. Można w niej wyczuć nieco fałszu, pisarskiej kreacji, ale także prawdziwego człowieka, z kości i krwi – brak jednak życia, czegoś, co ożywiłoby tę postać przed naszymi oczami i sprawiło pisarce problemy, bowiem każda pełnokrwista postać chce podążać swoją drogą, niekoniecznie taką, jaką wybrał dla niej Autor. Szkoda, bo potencjał tu był, tyle że może zachowawczość czy jakaś nieumiejętność pisarska sprawiły, że Gabriela jest kolejną postacią z kolejnej książki, niezostającą z nami długo.

Bohaterów drugo – i trzecioplanowych jest kilku, w sam raz tyle, by nie przerażać czytelników ich ilością. Mamy więc przystojnego Łukasza (coś mi mówi, że jeśli pisarka zdecyduje się na kolejną część, to właśnie będzie o związku Gabrieli z tym panem), typowego przystojniaka: seksownego, inteligentnego (prawnik!), oryginalnego, dobrego; słowem, idealnego niemal w każdym calu. Poznajemy także wesołego, mądrego i tak dalej, idealnego syna Gaby, Janka i nawet jego sympatyczną dziewczynę, Zuzę. Jest także Hubert Kern, prawicowy polityk i były mąż Gabrieli, postać poczciwa, ale nie budząca cieplejszych emocji. Istnieje gdzieś na którymś tam planie także i Maciej, poczciwy straszy pan, wciąż kochający swoją żonę oraz Kalina, postać przedstawiona głębiej, chociaż z pewnymi lukami, które, mam taką nadzieję, zapełnia poprzednia część cyklu. Migawkowo zostali przedstawieni znajomi i przyjaciele Gaby z Warszawy – jej przyjaciel i wydawca Błażej, postać dość tajemnicza i intrygująca oraz płasko, nieciekawie przedstawiony Igor, jeden z wielu kochanków kobiety. Sylwetki te nie są dokładne, Autorka przedstawia ich zdawkowo, fragmentarycznie, obdarowując ich dwoma, lub trzema cechami, porządkując ich według schematu czarny/biały – chociaż do tych pierwszych należy tak naprawdę tylko głupi redaktor z radia, ograniczony konserwatysta, nierozumiejący przesłania powieści Gabrysi i podejrzany typ. Trochę przez to za słodko, szczerze mówiąc, szczególnie wtedy, kiedy niewierna matka rehabilituje się w oczach córki.

Fabuła nie toczy się szybko, wręcz przeciwnie, jednak nie ma tu ospałości. Wiele tu przerywników w postaci wspomnień, tworzących właściwie szkielet powieści, ale i tak wszystko jest prosto i miło skonstruowane, nawet wtedy, kiedy pisarka tworzy – a przynajmniej stara się – niejednoznaczne sytuacje, nadając opowieści jakiś rys oryginalności i nieprzewidywalności (z różnym skutkiem, niestety) Przez jakieś osiemdziesiąt procent objętości książki Gaba mieszka w swojej samotni na Mazurach, jednej z tych sielskich posiadłości, które tak bardzo uwielbiają nie tylko polskie pisarki, a różni ludzie przyjeżdżają do niej, determinując to, co się dzieje, to, co myśli. Na końcu akcja trochę przyspiesza, nie na tyle jednak, by mówić o jakimś przyspieszeniu, zapierających dech w piersiach scenach i tym podobnym. Pisarce przez cały ten czas udaje się utrzymać delikatny, kameralny klimat, unoszący się nad powieścią (może jednak zbyt słodki i sentymentalny), a fabuła ma rytm, dzięki któremu nie nudzi się czytanie, nawet wtedy, kiedy dzieje się coś mniej istotnego lub po prostu nudnego. Pisarka zgrabnie uniknęła dłużyzn i niepotrzebnych fragmentów, a wątki, które ze sobą splata, nie urywają się w przypadkowych miejscach – zresztą trudno byłoby to zrobić, skoro nie jest ich dużo. Nie można nie zaznaczyć, że nielogiczności w akcji się zdarzają, jak choćby fragment, w którym Gabriela pływa po jeziorze w czasie burzy (brr) , w dodatku nago, ale ciężko zarzucić jakieś większe niekonsekwencje – wszystko wydaje się starannie skonstruowane, rozplanowane, bez żadnego miejsca na przypadek. Z jednej strony sprawia to, że fabuła jest jakby bez duszy, z drugiej strony to nalepszy sposób na uniknięcie kłopotów i, na przykład, zmieniania połowy książki, czy słuchania wymówek na temat nielogiczności, nierówności akcji.

Można by powiedzieć, że książka nie wyróżnia się niczym, bo to jest prawda. Wiele możemy znaleźć opowieści o matkach, córkach i ojcach – najróżniejszych problemach, przed jakimi stawia rodziny życie. Z różnych punktów widzenia, niektórzy bowiem próbują – tak jak Autorka tej książki – w jakiś sposób usprawiedliwić postępowanie rodziców, inne natomiast zrzucają winę na nich, na osoby postronne, na los, na dzieci. Ile ludzi, tyle historii, chociaż, co w jakiś sposób pokazuje ta książka, pewne motywy są nieśmiertelne, bardzo uniwersalne. Wspomnienia. Te złe, o których nie chcemy pamiętać, które zamiatamy pod dywan, od których uciekamy. I te dobre, na których wspomnienie się uśmiechamy, albo płaczemy, tak jak ja, bo wiadomo, że już nigdy nie wrócą, nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wybaczenie to chrześcijańskie uczucie, tak bardzo trudne, ale i niezwykle potrzebne – co pokazuje ilość książek na ten temat, ilość powieści. I to jest właśnie jedna z nich, różniąca się tylko innych tym, że Autorka wplotła do swojej powieści inne realia, kostiumy, słowa, myśli i bohaterów; inne miejsca. Ale tak naprawdę to kolejny, nawet nieróżniący się głos w dyskusji o rzeczy uniwersalne, kolejna kopia historii o tym, jak trudne jest przebaczenie i zapomnienie.

Tytuł: „Upalne lato Gabrieli”
Autor: Katarzyna Zyskowska-Ignaciak
Moja ocena: 4/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG