Są
wspomnienia, których się boimy. Każdy je ma: dla jednych są to
wspomnienia jakiegoś wypadku, śmierci kogoś ważnego, czy jakaś
wyjątkowo kompromitująca chwila. Pod skórą każdego z nas czają
się demony, przed którymi mózg ucieka jak może, najczęściej
każąc nam zapomnieć, albo przyjemniej nie myśleć, wmawiać
sobie, że pewne rzeczy nie wydarzyły się nigdy, albo,
przynajmniej, starać się nie robić nic, co przypominałoby tamte
chwile – zupełnie jak wtedy, kiedy nasze palce, czy tego chcemy
czy nie, oddalają się od zapalonej świeczki, a oczy zamykają się,
gdy ktoś próbuje nam je zakropić. Jednak tak naprawdę nie ma od
nich ucieczki, czy tego chcemy, czy nie – one tworzą nas, to, czym
jesteśmy. Wpływają na nasze zachowanie, a skrywane wiele lat
sekrety potrafią zniszczyć naszą psychikę, jak woda powoli drąży
kamień. Ciężko jest to jednak zaakceptować, mimo że z dnia na
dzień powtarzamy sobie, że jakoś to będzie, od tamtych złych
zdarzeń każdego poranka dzieli nas następna noc. Pewnego dnia to
wszystko przyjdzie, wróci się do nas, będziemy musieli jeszcze raz
zmierzyć się z tym wszystkim, przeżywając to od nowa i albo
polegniemy, albo wyjdziemy zwycięsko, bo, jak mówi przysłowie, co
nas nie zabije, to nas wzmocni.
Literatura
obyczajowa ma za zadanie rejestrować rzeczywistość, uogólniać
jakoś splątane ludzkie losy, zwyczajne, realne, pozbawione jakichś
aniołów czy innych mocy pozaziemskich. Autorzy prześcigają się w
więc w mniej lub bardziej skomplikowanych fabułach, odgadując, co
najczęściej spotyka czytelników, tak, by sprawić, by powieści
były im jak najbardziej bliskie. Oprócz uniwersalnych tematów
takich jak miłość mężczyzny do kobiety czy zdrada, problemami
dotykającymi nas na co dzień są konflikty z najbliższymi nam
ludźmi – rodzicami. Wiadomo przecież, że historie rodzinne mogą
być nieprawdopodobnie dziwne i tragiczne: to, co przeżyliśmy w
dzieciństwie i to, co zafundowali nam mama i tata. Jak twierdzi
Zygmunt Freud, w tym okresie kształtuje się osobowość człowieka,
więc to, co przeżyjemy, jacy byli dla nas rodzice, zostanie z nami
na całe życie, może w formie koszmarnych wspomnień, ran, które
często nieświadomie będziemy próbowali zagoić. Niestety, wiem, o
czym mówię. Jednak nie wszystkie historie muszą być proste,
wynikać ze zwyczajnych kłótni i tak dalej – bywają
wielopokoleniowe problemy, będące zazwyczaj dziełem jakiegoś
tragicznego wypadku, która wywoła efekt domino, pociągając za
sobą zbyt wiele ofiar.
Gabriela
Kern jest pisarką, odpowiednio dziwną i kontrowersyjną, nawet
wtedy, kiedy nie musi udawać. Życie jej się nie poukładało –
mimo że dużo wspomnień z dzieciństwa wiąże się wiejską
sielanką, na wszystko rzuca cień matka. Matka, która po wypadku,
kiedy Gabriela była mała, wyjeżdża z nowym mężczyzną do
Francji na leczenie swoich chorych nóg, zostawiając córeczkę z
ojcem, profesorem historii i znanym opozycjonistą w czasach
Solidarności. Konflikty z rodzicielką, na Gaby przecież obcą
osobą, doprowadzają do tego, że nie chce o niej słyszeć, żyjąc
w Polsce i po czasach PRL-u rozwijając swoją karierę. Jednak
pewnego dnia Maciej, mężczyzna żyjący z jej matką we Francji,
dzwoni do niej z wiadomością o chorobie matki i spodziewanej
bliskiej śmierci. Kobieta z początku nie chce tam jechać, broni
się, ale ten telefon zapoczątkuje wyprawę w głąb siebie, w swoje
wspomnienia – te dobre i te złe – oraz rozpocznie wyprawę ku
wybaczeniu, takiemu prawdziwemu, jak z książki, którą główna
bohaterka napisała, nie do końca chyba rozumiejąc jej sens.
Największą
zaletą książki jest niewątpliwie jej okładka. Ciemne ni to
niebieskie, ni to zielone tło zostało zestawione z różową
koszulką bohaterki i tytułem w tym samym kolorze, natomiast tył
książki jest dyskretnie kremowy, z różowymi napisami. Wszystko
tworzy elegancki, minimalistyczny zestaw, bardzo chłodny – wbrew
temu, co mamy w tytule – i nowoczesnym. Miłym zaskoczeniem dla
mnie była twarda oprawa, świadcząca niewątpliwie o dbałości
Wydawcy o szczegóły i o książkę. Prawda jest taka, że jestem
estetką, a rogi książek w miękkich okładkach mają to do siebie,
że zginają się, podróżując razem ze mną czy przeżywając
jedną z tych przygód polegającą na wciskaniu jak największej
ilości książek w jak najmniejszą powierzchnię. Zresztą, powieść
w twardej okładce przedstawia naszemu mózgowi jakąś większą
wartość, tak samo jak dziewczyna z długimi włosami (ekhem). Miło
jest taką rzecz trzymać po prostu w ręku.
Muszę
powiedzieć, że czytało się naprawdę szybko, co, mimo wszystko,
jest zasługą języka, jakim posługuje się Autorka. Jest prosto i
przyjemnie, pisarka nie stosuje jakiś ciężkich zabiegów
językowych, tylko najprostszymi środkami próbuje stworzyć
artystyczny tekst – mamy więc tu dużo przenośni, porównań,
gier językowych i tym podobnych, wśród czego sama pisarka kilka
razy się gubi i potyka, mimo że udało jej się stworzyć kilka
naprawdę błyskotliwych momentów, kiedy uśmiechałam się nawet,
mając nadzieję na jeszcze lepsze fragmenty. Czasami sama nie
wytrzymuje swojej konwencji i wstawia gdzieniegdzie jakieś zbyt
pospolite albo niepasujące do niczego słowo, tworząc zgrzytliwą
dysharmonię, co tylko, moim zdaniem, pokazuje, że pisarka powinna
naprawdę przejść na prostszy język. Co więcej, styl momentami
zbliżał się niebezpiecznie do rokoko, które, jak uważam, jest
przesadzoną formą baroku, kiedy indziej muskając przyjemną, chyba
najwłaściwszą, polszczyznę potoczoną, sprawiając, że tekst
jest bardzo nierówny. Zresztą, bardzo łatwo można zauważyć, że
pisarka świetnie radzi sobie ze statycznymi, eterycznymi scenami, na
przykład z dawnymi, rozświetlonymi słońcem wspomnieniami Gabrieli
niż jakimiś rzeczowymi, pełnymi akcji, w których potrzeba
konkretów, suchych faktów, a nie rozwodzenia się nad blaskiem
słońca. Trzeba także wspomnieć o dziwnej manierze Autorki, która
co jakiś czas wtrąca słowo specyficzny w różne miejsca tekstu,
nawet tam gdzie niekoniecznie ono pasuje. Żeby być choć trochę
sprawiedliwa, muszę przyznać, że nie występuje ono tak często
jak ten legendarny już tekst z młodym, greckim bogiem, który
Stephenie Meyer umieszczała na większości kart coraz bardziej
zapomnianego już Zmierzchu. Trochę to psuło fabułę i odbiór
powieści, najmocniej w miejscach, które wydawały się zupełnie
nieodpowiednie na to słowo, ale i tak, po trzech, czterech razach
miałam dość nawet tam, gdzie dzwonek budzika czy coś w tym
rodzaju był naprawdę specyficzny. Innym mankamentem jest
tytułowanie rozdziałów imionami niektórych osób, w jakimś
momencie ważnych dla akcji – uważam, że sama numeracja by
wystarczyła. Z początku myślałam, że kolejne rozdziały dotyczą
poszczególnych osób, tworzących tę historię, trochę jak w Grze
o Tron G.R.R Martina albo Koronie śniegu i krwi Elżbiety
Cherezińskiej, co mnie bardzo zmyliło, a później zaczęło
denerwować. Być może to przez mój mózg, mocno zlasowany tymi
książkami nie widzę sensu nadawać takich tytułów rozdziałom,
kiedy nie postępuje się z tak z historią, jak powyżsi wielcy
twórcy fantastyki.
Opisy
wyszły ładnie – z nimi pisarka radziła sobie chyba najlepiej.
Nie ma ich wiele ani nie są też zbyt plastyczne, jednak sam fakt
ich istnienia, posiadanie jakiejś melodii i przyzwoitego kształtu,
jakoś tam oddziaływające na nasze zmysły, sprawia, że miło mi
je czytać. Pisarka stara się, by były plastyczne, ciekawe, pełne
doznań, może nawet impresjonistyczne, nie ogranicza się do tych
nudnych, szkolnych wyrażeń w kącie… czy były tam…, co jak
najbardziej mnie zaskoczyło i sprawiło, że poczułam do pisarki
pewien rodzaj sympatii. Powinno się przecież chwalić także dobre
chęci, nie tylko rezultat.
Dialogi
są martwe. Bohaterowie wypowiadają się poprawną, literacką
polszczyzną, tak, że czasami mam to niemiłe wrażenie, że czytam
nie rozmowę, nie monolog – a takie tu bywają – a komentarz
narratora. Nie wiem, czy celem pisarki było jak najwierniejsze
oddanie rzeczywistości, bo jeśli tak, to kwestie, jakie wygłaszają
bohaterowie niczym w helleńskim teatrze, nie brzmią zupełnie
prawdziwie, naturalnie, ludzko. Bo nawet ja tak nie mówię, mimo ton
przeczytanych książek – nie mam głowy do wymyślania barwnych
metafor, ale i nikt tego po prostu nie wymaga. Poza kilkoma wyjątkami
nie ma w nich emocji, jakiejś rozpoznawalnej podświadomie gry uczuć
dwóch rozmawiających postaci, wszystko jest płaskie i boleśnie
proste, co razem z pięknym, gramatycznym językiem polskim daje
wrażenie czytanej na głos, znudzonym głosem, książki. I tak jest
lepiej, bo strach pomyśleć o powieściach z dialogami prostymi,
albo wręcz prostackimi, wyjałowionymi z tego, co powinna czuć
osoba wypowiadająca dane zdanie. To fałsz, który sami,
podświadomie, wytropimy.
Gabriela
to dość sympatyczna postać. Nie jest może tak barwna i dziwna,
jak na pisarkę przystało, ani tak głęboka psychologicznie, na
jaką próbowała ją ukształtować Autorka. Ma kilka cech, ma kilka
wad, a także mrocznych wspomnień, które determinują jej
charakter. Kocha, nienawidzi. Nie udało się pisarce głęboko
przeanalizować jej zachowania, dotarcia do najgłębszych,
zakurzonych zakamarków duszy, jest więc raczej osobą oglądaną z
oddali, nieco zamazaną przez usilne starania pogłębienia jej
postaci i zatuszowania kolejnych poprawek i szwów. Nie czuć
samotności, jaka powinna ją otaczać, ciężko jest też pisarce
znaleźć granicę między pisarskim szaleństwem, depresją (?) jaką
przeszła bohaterka i normalnością – między tym, co w Gabie
dorosłe, dojrzałe, a tym, co wciąż młode, przez co przypomina
nieco Madonnę. No dobrze, przesadziłam. W każdym razie bohaterka
nie jest źle skonstruowaną postacią, nie zapada się, ciągnąć
za sobą resztę i doprowadzając powieść do ruiny, jak to ma
miejsce w wielu przypadkach, ale wyrazistością nie grzeszy, pomimo
swoich rudych włosów. Można w niej wyczuć nieco fałszu,
pisarskiej kreacji, ale także prawdziwego człowieka, z kości i
krwi – brak jednak życia, czegoś, co ożywiłoby tę postać
przed naszymi oczami i sprawiło pisarce problemy, bowiem każda
pełnokrwista postać chce podążać swoją drogą, niekoniecznie
taką, jaką wybrał dla niej Autor. Szkoda, bo potencjał tu był,
tyle że może zachowawczość czy jakaś nieumiejętność pisarska
sprawiły, że Gabriela jest kolejną postacią z kolejnej książki,
niezostającą z nami długo.
Bohaterów
drugo – i trzecioplanowych jest kilku, w sam raz tyle, by nie
przerażać czytelników ich ilością. Mamy więc przystojnego
Łukasza (coś mi mówi, że jeśli pisarka zdecyduje się na kolejną
część, to właśnie będzie o związku Gabrieli z tym panem),
typowego przystojniaka: seksownego, inteligentnego (prawnik!),
oryginalnego, dobrego; słowem, idealnego niemal w każdym calu.
Poznajemy także wesołego, mądrego i tak dalej, idealnego syna
Gaby, Janka i nawet jego sympatyczną dziewczynę, Zuzę. Jest także
Hubert Kern, prawicowy polityk i były mąż Gabrieli, postać
poczciwa, ale nie budząca cieplejszych emocji. Istnieje gdzieś na
którymś tam planie także i Maciej, poczciwy straszy pan, wciąż
kochający swoją żonę oraz Kalina, postać przedstawiona głębiej,
chociaż z pewnymi lukami, które, mam taką nadzieję, zapełnia
poprzednia część cyklu. Migawkowo zostali przedstawieni znajomi i
przyjaciele Gaby z Warszawy – jej przyjaciel i wydawca Błażej,
postać dość tajemnicza i intrygująca oraz płasko, nieciekawie
przedstawiony Igor, jeden z wielu kochanków kobiety. Sylwetki te nie
są dokładne, Autorka przedstawia ich zdawkowo, fragmentarycznie,
obdarowując ich dwoma, lub trzema cechami, porządkując ich według
schematu czarny/biały – chociaż do tych pierwszych należy tak
naprawdę tylko głupi redaktor z radia, ograniczony konserwatysta,
nierozumiejący przesłania powieści Gabrysi i podejrzany typ.
Trochę przez to za słodko, szczerze mówiąc, szczególnie wtedy,
kiedy niewierna matka rehabilituje się w oczach córki.
Fabuła
nie toczy się szybko, wręcz przeciwnie, jednak nie ma tu ospałości.
Wiele tu przerywników w postaci wspomnień, tworzących właściwie
szkielet powieści, ale i tak wszystko jest prosto i miło
skonstruowane, nawet wtedy, kiedy pisarka tworzy – a przynajmniej
stara się – niejednoznaczne sytuacje, nadając opowieści jakiś
rys oryginalności i nieprzewidywalności (z różnym skutkiem,
niestety) Przez jakieś osiemdziesiąt procent objętości książki
Gaba mieszka w swojej samotni na Mazurach, jednej z tych sielskich
posiadłości, które tak bardzo uwielbiają nie tylko polskie
pisarki, a różni ludzie przyjeżdżają do niej, determinując to,
co się dzieje, to, co myśli. Na końcu akcja trochę przyspiesza,
nie na tyle jednak, by mówić o jakimś przyspieszeniu,
zapierających dech w piersiach scenach i tym podobnym. Pisarce przez
cały ten czas udaje się utrzymać delikatny, kameralny klimat,
unoszący się nad powieścią (może jednak zbyt słodki i
sentymentalny), a fabuła ma rytm, dzięki któremu nie nudzi się
czytanie, nawet wtedy, kiedy dzieje się coś mniej istotnego lub po
prostu nudnego. Pisarka zgrabnie uniknęła dłużyzn i
niepotrzebnych fragmentów, a wątki, które ze sobą splata, nie
urywają się w przypadkowych miejscach – zresztą trudno byłoby
to zrobić, skoro nie jest ich dużo. Nie można nie zaznaczyć, że
nielogiczności w akcji się zdarzają, jak choćby fragment, w
którym Gabriela pływa po jeziorze w czasie burzy (brr) , w dodatku
nago, ale ciężko zarzucić jakieś większe niekonsekwencje –
wszystko wydaje się starannie skonstruowane, rozplanowane, bez
żadnego miejsca na przypadek. Z jednej strony sprawia to, że fabuła
jest jakby bez duszy, z drugiej strony to nalepszy sposób na
uniknięcie kłopotów i, na przykład, zmieniania połowy książki,
czy słuchania wymówek na temat nielogiczności, nierówności
akcji.
Można
by powiedzieć, że książka nie wyróżnia się niczym, bo to jest
prawda. Wiele możemy znaleźć opowieści o matkach, córkach i
ojcach – najróżniejszych problemach, przed jakimi stawia rodziny
życie. Z różnych punktów widzenia, niektórzy bowiem próbują –
tak jak Autorka tej książki – w jakiś sposób usprawiedliwić
postępowanie rodziców, inne natomiast zrzucają winę na nich, na
osoby postronne, na los, na dzieci. Ile ludzi, tyle historii,
chociaż, co w jakiś sposób pokazuje ta książka, pewne motywy są
nieśmiertelne, bardzo uniwersalne. Wspomnienia. Te złe, o których
nie chcemy pamiętać, które zamiatamy pod dywan, od których
uciekamy. I te dobre, na których wspomnienie się uśmiechamy, albo
płaczemy, tak jak ja, bo wiadomo, że już nigdy nie wrócą, nie
można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wybaczenie to
chrześcijańskie uczucie, tak bardzo trudne, ale i niezwykle
potrzebne – co pokazuje ilość książek na ten temat, ilość
powieści. I to jest właśnie jedna z nich, różniąca się tylko
innych tym, że Autorka wplotła do swojej powieści inne realia,
kostiumy, słowa, myśli i bohaterów; inne miejsca. Ale tak naprawdę
to kolejny, nawet nieróżniący się głos w dyskusji o rzeczy
uniwersalne, kolejna kopia historii o tym, jak trudne jest
przebaczenie i zapomnienie.
Tytuł:
„Upalne lato Gabrieli”
Autor:
Katarzyna Zyskowska-Ignaciak
Moja
ocena: 4/10
Za
egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG
Twórczość Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak miałam okazje poznać podczas lektury ''Przebudzenie'', która akurat bardzo mi się podobała. Innych dzieł autorki nie znam. Także powyższa pozycja jest mi całkowicie obca. Ale raczej po nią nie sięgnę, przez wzgląd na sztuczne dialogi i dość monotonną akcję.
OdpowiedzUsuńCiekawa recenzja :) wy-stardoll.blogspot.com
OdpowiedzUsuńCzytałam poprzednie części, w których autorka opisała życie babki i matki Gabreli i zerkam z ciekawością na tę część. I chociaż dostrzegłam w nich te same wady, to czytało mi się je przyjemnie. A co okładki - zgadzam się. Wszystkie kolory są bardzodobrze dobrane a ten minimalizm cudowny.
OdpowiedzUsuńO, a ja jestem w trakcie czytania i strasznie mi się jak na razie podoba :)
OdpowiedzUsuńPo tym się właśnie poznaje dobrego pisarza - bierze jakiś banalny temat i potrafi przekształcić w zajmującą opowieść. To wielce niepokojące zdanie, że największą zaletą jest okładka...
OdpowiedzUsuń