Łatwo
mi teraz mówić, że nie boję się wojny. Łatwo mi jest teraz mówić, że nie,
wcale, krew nie jest taka obrzydliwa i nie zemdleję na widok weflonu. Łatwo mi,
siedząc w ciepłym pokoju z laptopem, gdzieś pomiędzy National Anthem Lany del Rey a ostatnią płytą Nightwish, mówić że
jestem szczęśliwa i kiedy przyjdzie mrok, nie załamię się, zostanę stoikiem. Że
ZSP i depresja to nic, przemijające wraz z zimą przygnębienie. Innym też jest
łatwo oceniać kogoś w takim stanie, dopóki samemu nie spadnie się tak nisko, do
myśli o śmierci jako o najlepszym rozwiązaniu problemów, wciąż wyświetlaniu w
pamięci tych strasznych chwil, kiedy myślało się, że cały świat trzęsie się w
posadach i spada na głowę, kiedy gasła ostatnia, najmniejsza nadzieja. I wydaje
się, że łatwo jest o tym pisać. Opisywać mrok, w którym ktoś błądzi i który
niszczy. I ten ból, przy każdym kroku. Opowiedzieć o walce, by to wszystko od
siebie odepchnąć, w której człowiek rani się jeszcze bardziej, albo o zaakceptowaniu
bólu i mroku, stopniowym zapominaniu o świetle, by żyć jak kret. Wbrew pozorom,
nawet najlepsze, najbardziej agresywne metalowe hymny nie opiszą nigdy
wszystkich uczuć, głębi bólu, która owija i tamuje oddech. Chyba nie ma to
słów, a jeśli są, ja ich nie znam. Ale słowa są potrzebne, bo ludzie,
przynajmniej ja, czują potrzebę wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, w pewien
sposób otworzenia sobie żył, by trucizna wypłynęła na zewnątrz, by być znów
zdrowym i szczęśliwym. Szczęśliwym!
Ludzie
lubią także czytać o czyimś bólu i myślę, że nie ma w tym nic złego. Wielu z
nas cierpi, cierpi samotnie, bo cierpienie (paradoksalnie) pogłębia samotność,
mimo że samotność pogłębia cierpienie. Lubimy wtedy czytać o kimś, kto cierpi
tak jak my, chcemy poczuć, że nie jesteśmy sami. Zresztą, temat cierpienia był,
jest i będzie popularny – jest poetycki, starcza go na opasłe tomiszcza, a
ludzie i tak kupią książkę, i tak, nieważne nawet, czy pisarz wie o czym pisze,
czy nie. Jest uniwersalny, a także często wiąże się z miłością, kolejną rzeczą
wprost kochaną przez literatów. Razem z śmiercią tworzą nieśmiertelne trio,
w którym my, czytelnicy, tkwimy po uszy
i wcale to kochamy, bo inaczej nie odkrywalibyśmy coraz to nowych książek,
zaczytywali się w coraz to innych, najczęściej pełnych cierpienia, historiach
wymyślonych – i nie – ludzi.
Kacey
to jedna z takich postaci. Dziewczyna ma już dwadzieścia lat, młodszą,
piętnastoletnią siostrę i ostrą postać wspominanego ZSP. Przeżyła wypadek, w
którym zabito jej najlepszą przyjaciółkę Jenny, chłopaka Billy’ego i rodziców.
Razem z siostrą uciekają od superwierzącej ciotki i wujka, który, tradycyjnie,
próbuje zgwałcić młodszą i uległą Livie. W nowym miejscu – bloku w gorącej
Kalifornii – zaczynają mieć przyjaciół, a Kacey poznaje, co za niespodzianka
doprawdy, chłopaka. Facet nazywa się Trent, ma piękne dołeczki i, naturalnie,
kaloryfer, bicepsy i całą resztę, czym sprawia, że główna bohaterka ma na niego
chęć, więcej, rujnuje wypracowane przez nią mechanizmy obronne. Chłopak się do
niej zbliża, co przy końcu powieści doprowadza do – w końcu! – przespania się
ze sobą w kilku miejscach, a także bardzo poważnego związku. Wszystko byłoby
bardzo pospolite, gdyby nie to, że ów fascynujący kawaler ma wiele wspólnego z
bolesną, straszliwą przeszłością Kacey. I wiadomo, co się stanie, gdy
dziewczyna to odkryje.
Bez
wątpienia największym plusem książki jest jej okładka. Jest taka błękitna, a ja
bardzo lubię ten kolor, kojarzy mi się ze spokojem. Jednak największe smaczki
to coś innego – pod niebieską powierzchnią wody spaceruje rudowłosa dziewczyna
w czymś białym, na pierwszy rzut oka przypominającym prześcieradło, ale chyba
będącym po prostu białą sukienką. Cała postać dziewczyny obija się w
powierzchni wody. W stosunku do fabuły powieści, okładka może mieć wiele
znaczeń – samochód z rodziną głównej bohaterki wpadł do wody, przez co
większość koszmarów Kacey wiąże się właśnie z tonięciem. Może też być pewnym
symbolem oczyszczenia, obmycia z tego, co było wcześniej. Albo też nawiązywać
do tytułowych dziesięciu płytkich oddechów, bo, jak wiadomo, ciężko jest
oddychać pod wodą. W każdym razie, każdy przecież może sądzić inaczej, bardzo
przyjemnie patrzy się na okładkę, myśląc, że pod spodem kryje się ciekawa
treść, bardzo przyjemna i delikatna jak dotyk wody – nastrojowa okładka, bardzo
dobrze zrobiona, nawet minimalistyczna, chociaż, trzeba przyznać, zupełnie nie
pasuje do mrocznej zawartości, pełnej negatywnych emocji, jakie kłębią się w
tej opowieści.
Pochwała
należy się także za samo podjęcie tematu ZSP i chociaż próbę opisania i
zrozumienie tego, co dzieje się z osobami cierpiącym z tego powodu. Jest to
bardzo trudne, nie tylko ze względów emocjonalnych (kiedy nigdy się tego nie
przeżyło, trudno opisać to w bardzo wiarygodny, a przynajmniej jak najmniej
kiczowaty sposób), ale także i technicznych, w każdym razie obranie możliwie
najlepszego sposobu opisania tego zabiera mnóstwo czasu, nie mówiąc o trzymaniu
się tej samej konwencji przez całą książkę, by uniknąć użalającej się nad sobą
Mary Sue, która – mimo że przeżyła jakąś tragedię, to i tak jęczy ponad
wszelkie możliwe przeciętne.
Autorka
chciała właśnie uniknąć takiego problemu, dlatego swoją bohaterkę, Kacey,
kreuje na zamkniętą w sobie, wredną, sarkastyczną jędzę, która próbuje oszukać
swój ból alkoholem, narkotykami i przygodnym seksem z nieznajomymi, których
twarzy już nawet nie pamięta. Żadnego śmierć metalu, żyletek, przesiadywania w
ciemnych pomieszczeniach, gadania o śmierci i innych rzeczy robionych przez
mdlejącą, bladą dziewczynę w zapyziałym psychiatryku, chociaż szczerze mówiąc,
zrobiłoby to na mnie większe wrażenie, mimo tego, że wtedy ciężko jest uniknąć
kiczu. Tymczasem tutaj nie jestem w stanie polubić Kacey, mimo że ją rozumiem.
Może dlatego, że nie jest postacią naszkicowaną głęboko? Odnoszę wrażenie, że
jest to niestety prawda. Pisarka nie bawi się w kształtowanie delikatnych,
psychologicznych światłocieni, tych drobnych, niemal niewidzialnych smaczków,
które składają się w skomplikowany, ale
za to bardzo prawdopodobny obraz człowieka, niemal umarłego, ale wciąż
żyjącego, człowieka-ruiny. Kacey jest kanciasta, a dodatek mocno kontrastująca
ze swoją siostrą Livie, jakby to było jednym z celów pisarki. Niestety, na
dobre to nie wychodzi – tak naprawdę dostajemy kawał rudej jędzy, z
niewyparzonym językiem i hormonami niczym burza, rozpalonymi widokiem i myślami
o jakimś przystojniaku dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w
tygodniu. Nic poza tym się nie dowiadujemy, nie czytam o jakiś głębokich,
utajonych może uczuciach, wszystkich odcieniach i rodzajach bólu, jakie Kacey
powinna przeżywać, o myślach, o wspomnieniach. Znamy ją tylko powierzchownie,
ale nie jest to, niestety, celowy zabieg Autorki – postać dziewczyny została
źle skrojona już na samym początku, pisarka nie była do końca świadoma, jak
bardzo przeżywany przez dziewczynę ból wżyna się w psychikę i jak bardzo ta
postać musi być głęboka by być wiarygodną. Szkoda. Potencjał zmarnowany na
starcie i ten żal, że Autorka pozbawiła mnie najlepszych fragmentów, rozwiewając
tym samym moje złudzenia.
Z
innymi postaciami też nie jest dobrze. Charakter Trenta wyparował gdzieś
pomiędzy pięknymi, błękitnymi oczami, dołeczkami w policzkach i kaloryferem. I
to nie przez moje uprzedzenia i stereotypy, nieświadomie ukształtowane przez
tony takich i owakich książek, że chłopacy z boskim ciałem mają zupełnie
nieboski rozum. Przez jedną drugą powieści chłopak ów zdaje się tylko gapić na
ciało Kacey i żartować z podtekstem erotycznym (a ona mu na to pozwala… nie,
błagam, kochane feministki, już słyszę wasze teksty o tym, że mężczyzna widzi w
kobiecie tylko ciało, pogódźcie się z tym, że taki mamy teraz klimat), tak więc
jego wyskok z dramatyczną historią rodziną i z tym wszystkim jest dość
zaskakujący. No proszę! Jest zdolny głębszych uczuć niż podniecenie, a czasami
okazuje się, że ma mózg w innym miejscu niż przypuszczałabym (skończ z tymi
żartami, Kylie, to jest żenujące). Wszystko zebrane razem dowodzi tylko, że
ukochany naszej Kacey jest jeszcze płytszy niż ona. Płaski, schematyczny we
wszystkim, co mówi co robi, łatwy do pomylenia z mnóstwem innych przystojniaków
z powieści, jakich miałam okazję do tej pory poznać. Nie ma żadnego charakteru,
zalet, wad, nawet Autorka zapomniała opowiedzieć o ulubionych rzeczach bohatera
(wiadomo, że wypasiony motor to zabaweczka każdego przystojniaka, który
występuje w książce dla młodzieży i jest seksowny, przynajmniej większości) na
przykład o ulubionym kolorze. Takie szczegóły, zwykłe i przyziemne, ale
charakterystyczne chyba dla każdego osobnika gatunku ludzkiego, sprawiają, że
postać staje się bardziej wiarygodna, a tym samym zyskuje naszą sympatię, czy
nienawiść, w każdym razie jakieś mocniejsze uczucia, które każą czytać nam
książkę dalej. Tyle że tutaj nie ma takich rzeczy – samymi oznakami napalenia
na główną bohaterkę nie wygra się wojny o moją uwagę, bardzo mi przykro.
Im
dalej tym gorzej – tworząc postać Nory, częściej nazywanej Storm, pisarka
próbowała nakreślić głęboki, psychologiczny portret, przy czym poległa na całej
linii. Niby Strom jest ciepła, dobra, a przy tym niezwykle silna, z wieloma
umiejętnościami akrobatycznymi, ale i tak jej nie wierzę. Wszystko jest
płaskie, proste i jakieś sztuczne, tak, że w ostatecznie wydaje mi się, że owa
najlepsza przyjaciółka Kacey nie ma żadnych cech, jest po prostu następną
prostą, topornie nakreśloną sylwetką, bezpłciową jak kartka papieru. Siostrę
Kacey, Livie, na początku lubiłam. Ułożona, dobra piętnastolatka, tak
przyjemnie niewinna przy zepsutej siostrze, która myśli tylko o jednym, była
jakąś ciekawszą odskocznią, jednak po jakimś czasie zaczęła mnie denerwować,
chyba jeszcze bardziej od siostry. Jak można być tak bardzo sterylnym, w
dodatku pozbawionym jakichkolwiek cech? Przecież nawet ja nie jestem święta ani
niewinna – jeśli nie zauważam jakiegoś gapiącego się na mnie chłopaka, oznacza
to, że akurat coś czytam - a co dopiero ona, kiedy miała taką siostrę! I jak
można się nie złościć, zawsze być taką dobrą? No dobrze, jeśli postać ta byłaby
wiarygodna, tylko żeby pisarka umiała jakoś nas do niej przekonać, co,
oczywiście, nie udaje jej się. Dziewczyna przy całej swojej dobroci jest płaska
i nudna, nijaka. Po prostu kolejna postać w kolejnej książce.
O
pozostałych postaciach, a właściwie niczym nie wypełnionych szkicach, wolę nie
wspominać. Tanner, Nate, Ben, Cain… Naprawdę muszę ich wszystkich wymieniać?
Niedługo zapomnę ich imiona, to, kim byli, a w końcu to, z jakiej książki
pochodzą ich postacie. Nie powiem, że Autorka się starła, bo trzeba być choć
trochę sprawiedliwym, ale coś jej nie wyszło. Znaczy, dużo jej nie wyszło,
skoro są to kolejne imiona i postacie, których jedną do końca wiarygodną i
dopracowaną cechą są właśnie owe imiona. Bohaterowie, którzy się niczym nie
wyróżniają, albo cechy ich wyróżniające są pospolite, nigdy nie zostają ze mną
długo. Nie mam przecież pamięci absolutnej.
Pomysł
nie jest oryginalny. Wręcz przeciwnie. Wiecie co? Albo mam intuicję, albo
jestem żeńską odmianą wróżbity Macieja, lub też, co jest najbardziej możliwe,
naczytałam się już tyle, że pewne schematy fabularne znam na pamięć, w każdym
razie od pierwszego spotkania Kacey z chłopakiem wiedziałam, że on będzie tym,
kim się okazał. Po prostu wiedziałam. Nawet nie byłam zaskoczona, kiedy okazało
się, że mam rację – chyba nawet czułam się zawiedziona, bo wszystko okazało się
takie, jakie przewidywałam. Zresztą, sam schemat jest już mocno wyświechtany,
szczególnie motyw wypadku samochodowego, przebaczenia, współczucia. Nawet jeśli
Autorka zdecydowała się na tak powszechne rzeczy, zawsze mogła maksymalnie
wysilić swój mózg i zbudować jakąś nieoczywistą, wielowymiarową historię, z
niejednoznacznym zakończeniem. Taką, która budziłaby dyskusje, zamiast
powtarzać po raz setny komunały o przebaczeniu, miłości i leczeniu straszliwej
traumy, która – wbrew temu, co napisała Autorka – nie da się wyleczyć
dziesięcioma płytkimi oddechami, radością z każdego szczegółu, z każdej chwili
dnia i z której później nic nie zostaje. I bez tego bajkowego zakończenia, w
stylu żyli długo i szczęśliwie, co
przy jakimś tam realizmie reszty powieści, wygląda dość nienaturalnie. Rozwiązania
fabularne nie zachęcają do dalszego czytania, a nagłe zwroty akcji, które
mogłyby, w ostateczności, uratować książkę, należą do rzadkości, a ten kluczowy
dla akcji, jak już pisałam, jest bardzo przewidywalny. Zresztą, o czym piszę –
to po prostu klasyczna powieść swojego gatunku, która w znakomicie się w niego
wpisuje, nie próbując być nawet oryginalna. A może tak ma być? Cóż, chyba nie
rozumiem tego gatunku, albo coś.
Wynika
z tego, że fabuła mnie nie zaciekawiła, wręcz przeciwnie. Bez przekonania
przewracałam kartki, interesując się perypetiami bohaterów tylko na tyle, by
wiedzieć, o czym czytam. A czytałam o niewielu ciekawych rzeczach, bo kiedy
Kacey i Livie na dobre rozgościły się swoim nowym domu na horyzoncie pojawił
się Trent, co sprawiło, że kilka godzin swojego życia poświęciłam na czytanie o
pożądaniu, kłopotach Kacey z ZSP i resztą swojej zrujnowanej psychiki, o
pożądaniu, o przyjaciołach dziewczyny, o pożądaniu i o pożądaniu. Gdzieś w tle
przewijają się sentymentalne motywy
miłosne i pomysły, jakich nie powstydziłaby się żadna dziewiętnastowieczna
hrabina, dla zabicia czasu pisząca o jednej rzeczy, na jakiej się zna. Kiedy
akcja książki przeniosła się gdzieś indziej i punkt ciężkości z hormonów
płciowych przesunął się na prawdziwe kłopoty, okazało się, że powieść się
skończyła i czułam się zawiedziona. Technicznie rzecz biorąc, akcja często
utykała w zbyt romantycznych mieliznach, czasami pisarka skupiała się na
szczegółach, zupełnie nieistotnych, a najczęściej jednak niebezpiecznie zbliża
się do powieści erotycznej, przez co miałam dziwne wrażenie, że trochę odchodzi
od tematu. Co prawda, na nadmierny chaos i nielogiczność nie mogę narzekać, bo
widać, że pisarka za sobą ma jakieś doświadczenie w tej materii, ale zdarzyło
się kilka momentów, w których Kacey zachowała się irracjonalnie, nawet jak na
osobę z wiadomymi zaburzeniami, nie mówiąc już o innych bohaterach, a do
powieść wkradło się nieco nielogiczności, głównie wtedy, kiedy akcja pędziła
jak szalona, a pisarka nie potrafiła nad tym zapanować. Niestety, wiadomo co
się wtedy dzieje – spodziewana dramaturgia, jak na przykład w scenie, kiedy
Kacey spotyka rodziców swojego chłopaka, idzie do lasu i strzela sobie w łeb.
Albo idzie na dno w worku z kamieniami, jeśli jesteśmy w depresyjno-samobójczej
tematyce.
Język
jest chyba główną wadą powieści. Wiadomo, jak źle się napisze, to bohaterowie
wyjdą nie tak, jak chcieliśmy, choćby nie wiem co, a nawet przemyślnie
skonstruowana runie jak domek z kart. Chociaż tu nie tylko to zawiodło. Po
pierwsze, nie jestem pewna, czy język był odpowiedni do tematu. Jeśli staramy
się opisać ten straszny ból, rozrywający klatkę piersiową, najlepiej jest chyba
połknąć i strawić w całości kilka słowników i, najważniejsze, znaleźć równowagę
między kiczowato-barokowym stylem i prostym, niemal prostackim. Autorka chyba
tego nie wiedziała, albo nie chciało się jej, co chyba bardziej możliwe. Styl
powieści jest bardzo prosty i lekki, czasami za bardzo prosty i lekki jak na
powieść o głębokich problemach psychicznych, stracie rodziców i o ZSP ogólnie.
Wszystko jest proste, zbyt dosłowne, nie ma miejsca na aluzje, ulotne uczucia
wyrażone czasami tylko jednym słowem, mroczne widoki, plastyczne opisy snów,
krwawych koszmarów, jakie co noc wracają do Kacey. Owszem, czyta się szybko,
ale świat stworzony przez pisarkę nie jest plastyczny, ciekawy, kolorowy. No
może kolorowy nie powinien być, jednak Autorka nie hipnotyzuje swoim stylem,
nie owija napisanymi słowami, które przeniosłyby nas w głąb mrocznego wnętrza
bohaterki, a może nawet pozwoliły z nią przeżyć wypadek – cokolwiek, co
sprawiłoby, że powieść stała się pełna autentycznych emocji, nawet na tyle, by
słowa z okładki nie były tylko reklamą. Jednak styl pisarki jest w pewnym
sensie toporny, senny a także niepewny, jakby bała się napisać coś więcej, może
sprawić, by narracja była bardziej skomplikowana. To zdecydowanie nie ułatwia
czytania. Tak samo jak przekonanie Autorki, że przekleństwa dodają akcji
dramatyzmu, a relacji Kacey autentyzmu, co sprawia, że niecenzuralne fragmenty
pojawiają się bardzo często. Nie mam nic przeciwko wulgaryzmom, mogą przecież
urozmaicać akcję powieści, czy dodać postaci charakterku, ale trzeba z nimi
rozważnie, na pewno nie tam, gdzie mogło być jakieś inne słowo, jeszcze
bardziej wyrażające emocje, tyle że może mniej znane. Kiedy widzę przekleństwa
w takim miejscu to po prostu myślę, że Autorka nie wiedziała jak wyrazić swoje
myśli, jak wielu ludzi, którzy przeklinają, bo im po prostu słów brakuje, lub
też – to jest tak samo możliwe – chciała się przypodobać swoim czytelnikom,
którzy uznają, że język powieści jest ich. Chociaż raczej jestem bliższa
pierwszej opcji, patrząc na nieliczne, niezgrabne opisy i dialogi, jakie mamy
niezwykłą przyjemność przeczytać.
Sięgając
po powieść miałam głęboką nadzieję, że powieść mnie przygnębi, a może w pewien
sposób i ja, czytając o smutkach kogoś innego, tylko kilka lat starszego,
pocieszę się i popłaczę razem z bohaterką. Zresztą książka miała ciekawy tytuł
i piękną okładkę, a ja jestem stara i naiwna, więc zawsze dam się na to złapać.
Bo to, co dostałam bardzo mnie rozczarowało. Mimo tego, że – trzeba to Autorce
sprawiedliwie przyznać - trauma głównej bohaterki była nawet nieźle
wyeksponowana (i tak najwięcej jest o epickiej miłości do Trenta, która potrafi
nawet przebaczać najgorsze rzeczy) chociaż powieść wywołała u mnie inny rodzaj
traumy. Ten rodzaj, kiedy sfrustrowana odkładam lichą książkę, ze złością
myśląc, że znów zamiast perły złowiłam kamień. Cóż, znów nie tym razem. Biorę
dziesięć płytkich oddechów, żeby jeszcze nie napisać czegoś nieodpowiedniego i
znów zanurzam się w poszukiwaniu innych perełek. Może kiedyś znajdę, może
wtedy, kiedy historia Kacey zostanie zapomniana, a książka pokryje się kurzem,
tonąc w milionach podobnych historii.
Tytuł:
„Dziesięć płytkich oddechów”
Autor:
K. A. Tucker
Moja
ocena: 1/10
Czytałam dość dawno temu, ale pamiętam, że książka zrobiła na mnie pozytywne wrażenie
OdpowiedzUsuńTak jest! Nareszcie nie tylko ja uważam tą książkę za najzwyczajniej w świecie chorą ;) Nuda i głupota połączone z dziwacznie poprowadzonym wątkiem miłosnym, a o samym zakończeniu nie wspomnę ;)
OdpowiedzUsuńGdzieś już słyszałam o tej książce, ale czytając recenzję raczej nie prędko po nią sięgnę (o ile w ogóle tak się stanie) :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
O matko, właśnie serce pękło mi na mnóstwo kawałków... Dla mnie to jest jedno z najpiękniejszych NA, a tutaj tak bardzo zmieszano tę książkę z błotem. :<
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się nad sięgnięciem, ale widocznie nie jest to tego warte :)
OdpowiedzUsuńbookocholic.blogspot.com
Ale niska ocena ! Własnie miałam brać się za czytanie tej książki, a teram mam dylemat. Nie mam pojęcia co mam robić.... o jejuuu
OdpowiedzUsuńhttp://klaudiaczytarecenzuje.blogspot.com/
No dzięki za ostrzeżenie! Często ładne okładki przyciągają, w dodatku taki interesujący tytuł... A w środku nic ciekawego :( szkoda szkoda
OdpowiedzUsuńPozdrawiam www.zapachdruku.blogspot.com