środa, 30 grudnia 2015

I tak nie boję się spać. Recenzja książki




Bez wstydu przyznaję, że jeśli chodzi o fizykę, to nie ogarniam tego jeszcze bardziej od matematyki. Jakieś prawa, zjawiska fotoelektryczne, definicje i najgorsze – wzory, które nijak nie potrafię zastosować w praktyce. Jednak wydaje mi się, że mimo wszystko odkryłam nowy rodzaj przyciągania grawitacyjnego: przyciąganie łóżka i kocu będące wprost proporcjonalne do niewyspania i pogody. Nie wiem jak wy, ale ja to czuję już z odległości dwóch, trzech kilometrów. Ba! Z każdej odległości. Kiedy w końcu moje marzenie się spełni i okryję się po nos w kocyku, do wymęczonego mózgu, który często płata mi wkurzające figle, przychodzi refleksja o tym, że jednak sen to najlepsza rzecz jaka mogła mi się przydarzyć w życiu i chciałabym spać w nieskończoność, co zresztą w moim przypadku nie jest aż tak nieprawdopodobne, bo w weekendy i wolniejsze dni wstaję o trzynastej i jestem taka wyspana, że aż zmęczona. Różnica jest taka, że dociera do mnie, że najlepiej byłoby, żeby moje życzenie się nie spełniło. Bo choć sen jest bardzo dobry dla zdrowia i samopoczucia człowieka (wiąże się to nie tylko z magazynowaniem energii, ale i z lepszym funkcjonowaniem układu odpornościowego, co bardzo by mi się przydało) nie od dziś wiadomo, że jest bardzo podobny do śmierci nie tylko dlatego, że śpiący przypomina czasem zmarłego. Można także umrzeć we śnie i nikt tego nie zauważy, ale jest także objawem różnych nieciekawych chorób, na depresji zaczynając a kończąc na ukąszeniu przez afrykańską muchę tse-tse. Najbardziej jednak śmierć przypomina śpiączka: niezwykle głęboki sen, tak głęboki, że czasem wzbudzenie nie jest możliwe. Stan coma, zawieszenie pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy światami, pomiędzy wszystkim. Niektóre osoby, które w końcu się obudziły, opisują doznania podobne do śmierci klinicznej, inne wspominają, że były świadome wszystkiego, co dzieje się wokół. Jeszcze gorzej, gdy nie jest to śpiączka wywołana przez leki, czyli farmakologiczna, ale ta wywołana chorobą albo wypadkiem, określana w specjalnej skali Glasgow. Jeśli w ogóle da się kogoś z niej obudzić i w jakiś sposób zregenerować zniszczone neurony to zwykle życie dla tego człowieka zaczyna się od nowa. Od nauki czytania, pisania, poznawania swoich bliskich. Nie, nie. Już wolałabym cierpieć na bezsenność i lunatykować niż tak zasnąć. Brr. 
 
Nigdy nie zostanę lekarzem, ale temat śpiączki jest bardzo intrygujący, tak samo jak wszystkie inne dziwne stany świadomości człowieka, których się boimy, ale które nas bardzo interesują (dlatego, że ich się boimy). Co się dzieje z takim człowiekiem, kiedy dla nas jest właściwie trupem podłączonym do respiratora? Czy po śmierci mózgowej istnienie człowieka przenosi się do jakiegoś innego poziomu? Te pytania zahaczają o ważką tematykę, która dla wszelkiej maści pisarzy jest pożywką dla wyobraźni i rzeczą, na której temat można napisać niejedną książkę. Bo tak naprawdę stać może się wszystko i żaden profesorek nie będzie potem pisał w recenzji, że to nie jest realne. Pomysłów zatem jest dużo, bardzo różnorodnych, mniej lub bardziej udanych, w tym najlepsza powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk - Druga szansa, której gęsty, mroczny klimat i ciekawie zbudowany świat zapadły mi w pamięć mimo warsztatowych braków Autorki. Jednak do opowieści o śpiączce pasuje nie tylko stylistyka horroru – można także napisać opowieść bardziej lekką, może skręcając w stronę rozważań nad sensem życia (jakkolwiek kiczowato to brzmi) i innych poważnych tematów, podanych w formie przemyślanej. Tak by temat został zrozumiany i przez przeciętnego nastolatka z gimbazy i dorosłego, który nie ma czasu i ochoty zaprzątać sobie głowy filozoficznymi tematami; jednocześnie trzeba wszystko umiejętnie wyważyć, bo do kiczu i przesadnego sentymentalizmu droga prosta i szeroka. No ale pisarze wciąż próbują jakoś opowiedzieć o tym młodzieży i dorosłym, opisać w możliwie najlepszy sposób. Udaje się różnie, ale weźmy pod mikroskop ten konkretny okaz. 

Mia ma rodzinę z rockandrollową przeszłością, przystojnego chłopaka i oryginalną pasję – wiolonczelę. Mimo to jej życie nie jest proste – jest po prostu w miarę spokojnym życiem dorastającej, normalnej dziewczyny z różnymi problemami. Wszystko rozsypuje się pewnego tragicznego dnia i od tego czasu nic nie będzie takie samo. Oddzielona od swojego ciała, które zapadło w śpiączkę, Mia będzie musiała zdecydować się czy poddać się i odejść w bliżej nieokreślone zaświaty lub stoczyć batalię o kontynuowanie swojego życia. A wybór jest bardzo trudny, szczególnie w sytuacji wewnętrznego rozdarcia, tęsknoty, ale też nadziei. Nadziei? Jedyną nadzieją Mii jest jej ukochany, Adam. Podczas podejmowania decyzji bohaterka wspomina całe swoje dotychczasowe życie, dzięki czemu czytelnik poznaje ją bliżej i zaczyna rozumieć kontekst całej historii. Jaką decyzję, w konfrontacji tego co przeżyła, podejmie Mia? I czy powrót do życia będzie możliwy? 

Temat ciężki, trzeba przyznać. Rozdarcie bohaterki między życiem a śmiercią wymaga zadania w książce fundamentalnych pytań, które bezrefleksyjnej większości ludzi z grona odbiorców powieści – nastolatków-  nie są na tyle bliskie, by cokolwiek z książki zrozumieć. Autorka miała więc dwa rozwiązania: albo opuścić te kwestie, albo też zaprezentować je w prosty sposób. Ponieważ pisanie tego rodzaju powieści z pominięciem tych spraw byłoby bezsensowne, pisarka musiała znacznie uprościć swoje rozważania na temat życia, śmierci i miłości. I tego najbardziej obawiałam się sięgając po powieść – co zrobię, gdy zabrnę w czytaniu za daleko, a zewsząd napadną na mnie ckliwe opisy, wyznania miłości i inne rzeczy, powszechnie określanym kiczem i tanim sentymentalizmem. Ja naprawdę nie mam zdrowia na takie rzeczy, a z rzucania książkami o ścianę wyrosłam już dawno. Uspokoiła mnie tylko niewielka objętość książki, w razie czego męka nie będzie się przedłużać w nieskończoność, a po całej traumie pozostanie tylko kolejna negatywna recenzja i lekki uszczerbek na zdrowiu, który szybko zagoi się lepszymi książkami. Albo, kto wie, wyniosę z tej książki coś dobrego? Lubię bardzo, kiedy coś pozytywnie zaskakuje, szczególnie jeśli chodzi o literaturę dla młodzieży, o której ogólnie nie mam dobrego zdania. 

Jak zwykle w takich przypadkach mam dylemat, od czego zacząć. Okładka? Hm, do złudzenia przypomina plakat filmowy tegoż dzieła literackiego, chociaż sam w sobie jest dość oryginalny. To coś w rodzaju układanki, składającej się na portret głównej bohaterki, której niektóre fragmenty czy też nie pasują czy też nie zostały odwrócone na drugą stronę. Przedstawiają jednak fragmenty życia Mii, będące scenami z filmu (przy jednej z nich dodano tylko pompatyczny napis Żyj dla miłości; oh jej, ale to romantyczne): u góry dwie sceny ze szpitala, sympatyczny obrazek z Adamem, a poniżej wiolonczela z grającą na niej ręką Mii; jeszcze niżej scena z wypadku (no dobra, miało być bez spojlerów, ale to nie moja wina tylko okładki… po co zdradzają najciekawsze rzeczy na samym początku?), a na końcu jeszcze rodzice Mii, którzy uśmiechają się i wyglądają bardzo sympatycznie. Pomijając kwestię spojlerów całość wygląda całkiem pomysłowo, intrygująco i elegancko. Nie ma niczego za dużo, nie zapaciano niepotrzebnymi kolorami bo wszystko oprawiono w białą ramkę, a napisy ograniczono do tytułu, imienia i nazwiska Autorki i krótkiej informacji o tym, że film w kinach. Całość, choć nie przyciąga wzroku w księgarniach i bibliotekach, prezentuje się wyjątkowo skromnie ale intrygująco – na mnie podziałał brak krzykliwych i nadmiernie pozytywnych recenzji i lapidarny opis, po którym pomyślałam, że to coś dla mnie. Nie można też odmówić aktorce na okładce głębi zamyślonego, dramatycznego spojrzenia, którym przyciąga wzrok oglądającego na tyle, że chce się sprawdzić, coś się za nim kryje. 

A kryje się za nim przede wszystkim fabuła, która jest nią tylko teoretycznie. Bo większość zawartości tej pozycji wypełniona czymś, co w teorii literatury nazywa się retrospekcją. Właściwa akcja to tylko krótkie scenki podczas dwudziestu czterech godzin po wypadku z perspektywy Mii, która wyszła ze swojego pogrążonego w śpiączce ciała i krąży po szpitalu medytując nad tym, czy powinna żyć dalej i przypomina sobie całe swoje życie w przydługich fragmentach części drugiej, przypominającej wycinki z jakiejś innej książki czy opowieści. To głównie historia o związku Mii z Adamem, wokalistą i gitarzystą lokalnego zespołu rockowego z obszernymi dygresjami na temat rodziców dziewczyny, przyjaciółki i wszystkiego, co Autorce wydało się ważne (czytaj: pozwalające na nadmuchanie kilkunastostronicowego opowiadania do rozmiarów krótkiej powieści). Co więcej, w historii miłości dwóch głównych bohaterów nie ma nic nadzwyczajnego, może poza tytułami starych hitów amerykańskiego rocka i punku, które pisarka cytuje w nadziei, że dzięki temu książka będzie lepsza od tych wszystkich powiastek, w których nastolatki słuchają Jennifer Lopez i starej Miley Cyrus na swoich różowych iPodach. Ot, dziewczyna i chłopak chodzą do tej samej szkoły, on zaprasza ją na koncert ulubionego muzyka klasycznego, pojawia się seks i cała reszta, w końcu dochodzą zgrzyty i tak od nowa. Nuda. A odskocznią od tego jest równie nijaka historyjka pałętania się po szpitalnych korytarzach, jakby na siłę doczepiona do rozwlekłego romansidła. Mam żyć czy nie mam? Z całego serca życzyłam Mii śmierci w bólach i w ogóle, bo ile można słuchać jej marudzenia i smutania się. Smutania, bo jak inaczej można się smucić bez emocji, bez angażowania czytelnika, bez czegokolwiek prawdziwego. I jeszcze te pseudo-filozoficzne mądrości o życiu i śmierci brzmiące jak dewizy wyjęte z mózgu Paula Coelho podczas tropikalnych wakacji za pieniądze czytelników jego książek. Albo popowych balladek z podkręconym na audio-tune nieciekawym i ckliwym głosikiem Seleny Gomez czy innego Pitbulla. I potem jeszcze dziwiłam się, jak można tak krótką i z założenia lekką książeczkę czytać tak długo! Przy tym wszystkim całość jest boleśnie nieprawdopodobna. Już przemilczmy prawdopodobieństwo nastolatki grającej na wiolonczeli i słuchającej Beethovena, bo jestem żywym dowodem na to, że dziwni ludzie nie są wymarłym gatunkiem, ale ta punkowa gwiazdka, która przyszła do szpitala specjalnie dla pogrążonej w śpiączce dziewczyny gościa, którego kapela będzie grała support na jej koncercie… No nie wiem, czy to jest możliwe nawet w światku punkowców. Zresztą tego typu akcje zawsze wydają mi się wyjęte z bajek, bo wątpię, czy w normalnym, prawdziwym świecie takie akcje by przeszły i to z wielu różnych powodów. Ba, gdyby tylko to, ale sam pomysł prowadzenia narracji z punktu widzenia Mii, która – nie oszukujmy się – wyszła ze swojego ciała i nie jest widoczna dla innych ludzi. Ten mało odkrywczy motyw jakoś nie łączy się bardziej przyziemną resztą. Przecież pamiętacie te wszystkie moje narzekania, że po prostu nie da się połączyć tych dwóch rzeczy w równych proporcjach, przynajmniej jeśli nie jesteś jakimś noblistą czy innym mistrzem. Zresztą gdyby Autorka pokusiła się o jakieś kreatywne rozwinięcie tego wątku: jakieś tajemnice związane z życiem po życiu, jakiś przystojniak w roli anioła (jak to było w mało popularnym już paranormal romance) czy coś w tym stylu. Dysproporcje między wątkiem bardziej realistycznym a paranormalnym nie były takie duże, a pisarka nie dziwiłaby się również, dlaczego książka wyszła taka cienka. No ale wtedy nie byłoby tej całej filozoficzno-mądrościowej otoczki, życiowej mądrości i wzruszającej historii szczeniackiej miłości tak wielkiej, że budzi ze śpiączki i sprawia, że chce się żyć, mimo że bez prawie nikogo bliskiego. Pisarka przecież nie pozwoli swoim rozbrykanym pomysłom zmniejszyć głębokiego przesłania swojego dzieła, prawda? 

Pod ciężarem tego niezwykle ważnego przesłania dla czytelników uginają się także postacie. Szczególnie Mia, która – z racji, że jest narratorką i główną bohaterką książki – powinna być postacią najbardziej rozbudowaną i najciekawszą. Cóż, zapamiętałam tylko fakt, że bardzo lubi kawę (tak jak ja), bo więcej cech to ona chyba nie ma. Albo są tak źle pokazane czy wykrzywione, że trudno cokolwiek na ich temat powiedzieć (poczucie, że jest się – oh! – innym od swojej rodziny nie jest cechą, przynajmniej dla mnie). Dziewczyna jest mdła, nijaka, nudna i przy tym bardzo irytująca, nawet jak na bohaterkę powieści dla młodzieży. Przede wszystkim pisarka chciała w nią wcisnąć za dużo cech naraz i to starając się aż za bardzo; tak, żeby była – w jej mniemaniu – zwykłą nastolatką, ale i delikatną, introwertyczną wiolonczelistką, prawdziwym muzykiem. Co za dużo to niezdrowo, szczególnie że orłem w tworzeniu ciekawych, dobrych postaci Autorka nie jest. Brak tu również tej iskry, która ożywiłaby postać, sprawiła, że chciałoby się jeszcze dłużej pobyć z Mią, a nawet może współczuć jej dramatowi, ale za to dużo bylejakości, bo kiedy pisarka stworzyła bohaterce dużo cech, zapomniała je złożyć w całość w taki sposób, żeby nie było zapychania dziur irytującymi zachowaniami dziewczyny, przygryzaniem wargi (tak charakterystycznym dla bohaterek powieści dla nastolatek, że aż boli) i wydumanymi problemami, szczególnie dotyczącymi prestiżowej szkoły muzycznej a przyszłością swojego związku (mogła z nim nie iść do łóżka) przez co wiele razy modliłam się o jej śmierć. Śmierć długą i bolesną razem z jej chłopakiem, bo on też pozostawia wiele do życzenia. Nie, oczywiście, nie mam nic przeciwko gitarzystom w ogóle, bo bez nich nie byłoby mnóstwa genialnych piosenek, ale większość autorek powiastek dla młodych dam nie powinno się brać za stwarzanie wiarygodnych postaci męskich. Faceci w ich wykonaniu – tak jak mniej więcej tutaj – to tylko bosko wyrzeźbione ciało, lekki zarost i mnóstwo testosteronu. Głównym zadaniem takich osobników jest całowanie dziewczyny (żeby tylko!) i powtarzanie jej, jaka jest piękna. Może i Adam nie ma klaty i kaloryfera, ale ma wszystko inne i nic poza tym, a przynajmniej ciężko powiedzieć, bo tak jak jego ukochana jest postacią rozmytą i pozbawioną jakichkolwiek konkretnych cech. No może poza dziwną delikatnością, która kilka razy Autorce wyszła całkiem nieźle jak na nią. Ta wrażliwość z muzyką rockową jakoś nie koresponduje, że tak ładnie powiem, ale szczególnie na początku były szanse, że z chłopaka coś będzie, tylko co może być z czegokolwiek w takiej krótkiej powieści, w której pisarce trudno zdecydować się, czy pisać fantasy czy powieść obyczajową. A może romans? 

Pomiędzy tym wszystkim fruwają sobie postaci drugoplanowe – rodzice dziewczyny, jej przyjaciółka, brat i znajomi rodziny oraz dziadkowie. Są to postacie psychologicznie zaledwie naszkicowane, a fabularnie tylko kilka razy wspomniane i zupełnie nieprzekonywujące. Przede wszystkim dlatego, że Autorka nawet nie próbuje nadawać ich jakichkolwiek cech, myśląc pewnie, że problem sam rozwiąże się w dialogach i partiach narracyjnych. Problem w tym, że nawet to jest niewykonalne przy takich gabarytach, jeszcze kiedy – nie oszukujmy się – dostajemy tylko ubogie zarysy fabuły. Nie ma zatem miejsca i warunków na zwykłe postacie, które można byłoby nazwać postaciami, nie mówiąc już o ludziach, których pisarka rozpaczliwie próbuje kreować na oryginalnych, jak przyjaciółkę Mii. Z bohaterki, która chyba miała nadawać zbytnio ugrzecznionej i bezbarwnej powieści odrobinę szaleństwa, wyszło coś, co przypomina stwora złożonego z fragmentów różnych pomysłów, które w ogóle do siebie nie pasują. A właściwie, jak wszystko w tej książce, szkic stwora. W głębokim tle tego wszystkiego unoszą się jeszcze postacie rodziny Mii i znajomych, których znamy tylko z imion, a w najlepszym razie wygłaszają krótkie, bezbarwne partie w jednej czy dwóch scenach. Lepiej więc, gdyby w ogóle ich tam nie było, bo tak naprawdę ani Mii, ani pisarce nie są potrzebni do szczęścia, świadczą tylko o tym, że Autorka chciała swoją opowieść jak najbardziej nadmuchać. Jakie to zresztą dziwne! Z jednej strony pisarka robi wszystko, żeby nudne, niepotrzebne i rozbudowane retrospekcje ciągnęły się jak najdłużej, bo materiału starcza na niezbyt długie opowiadanie, a z drugiej narzekam, że brakuje miejsca na dobre charakterystyki bohaterów. Coś z tą powieścią jest nie tak i to od momentu, kiedy pomysł na jej napisanie zrodził się w umyśle pisarki. 

A może po prostu miejsce jest, tylko nie – paradoksalnie – dla bohaterów; Autorce chodziło o pisanie książki samo w sobie, nie ważne, że z słabo naszkicowanymi postaciami i niewystarczającą fabułą? Wyrzucanie z siebie słów może być w pewien sposób terapeutyczne (czego przykładem jest moja pisanina). Ale mówię tu o pisaniu do szuflady czy wrzucaniem swoich tekstów na internetowy śmietnik, jak robię to ja. Nie każdy chce czytać twoje wypociny, jeśli piszesz w dodatku bez większego sensu i z zamiarami bynajmniej bardzo przyziemnymi (bo w jakim innym celu pisarka rozbudowała owe, banalne przecież, opowiadanie do rozmiarów powieści wraz z jej kontynuacją?). Zresztą nawet bez tych zamiarów talenty pisarki wypadają mało imponująco. Nie ma bogatego słownictwa, w jakikolwiek sposób odkrywczego, bądź chociaż plastycznego stylu, który sprawiałby, że czytałoby się z zainteresowaniem albo szczątkowym chociaż zaangażowaniem. Zdania są proste, toporne, ledwie poprawnie zbudowane, czasami pełne przekombinowanych metafor, szczególnie jeśli chodzi o opisy uczuć bohaterów, których zresztą jest jak na lekarstwo; zresztą nawet bez tych rozpaczliwych prób dosięgnięcia najlepszym, a przynajmniej przeciętnym  pisarzom z jakimś tam warsztatem, wszystko jest sztuczne i pachnie tanim efekciarstwem na kilometr. Stylu pisarki nie ratuje nawet epatowanie nazwami starych kapel rockowych i punkowych, tudzież tytułami ich piosenek, bo razem z infantylnym językiem i nijakością całej reszty wychodzi jeszcze bardziej sztucznie. Nie wiem zresztą, co pisarka chciała przez to osiągnąć, bo to zupełnie nie było potrzebne, przynajmniej tak myślę. Jeśli Autorka chciała pochwalić się swoim gustem muzycznym to mogła przecież zrobić to chociażby na jakiejś stronie internetowej poświęconej swoim książkom (choć przykładu ze Stephenie Meyer, która jest znana z udostępniania prawie całej dyskografii Muse), a jeśli przypodobać nastolatkom, to pomysł również nietrafiony, bo stereotypowy metal, emo czy rockman po powieść tę nie sięgnie, w przeciwieństwie do kolejnej dziewczyny Justina Biebera, której te nazwy nic nie mówią. Dialogi również pozostawiają wiele do życzenia – swoim zwyczajem tylko dodam, że są boleśnie mechaniczne, pozbawione wszelkich uczuć i bardzo proste (by nie rzec prostackie), a w dodatku często naładowane ową filozofią, co sprawia tylko, że tani sentymentalizm wzrasta do poziomu krytycznego. Nie wspominam oczywiście o dialogach pomiędzy Mią a jej ukochanym Adamem, bo żeby o tym napisać potrzebowałabym znacznie więcej zdrowia… chociaż te fragmenty, w których zaczyna między nimi się coś psuć, bardzo mi się podobały. Znacznie poprawiły mi humor, bo przynajmniej się uśmiałam. I choć wiem, że nie takie emocje to powinno u mnie wzbudzić, to przynajmniej tekst chociaż na chwilę przestał być dla mnie kompletnie obojętny i nudny. A to już jakieś osiągnięcie, prawda? Jedyną zaletą tego wszystkiego było to, że bardzo szybko się czytało, a w połączeniu z objętością, książki starczało tylko na kilka godzin. Ba, nawet nie na jedno popołudnie. Mimo że mam dziwne uczucie, że tak mało czasu poświęconego książce sprawia, że ciężko w ogóle coś o książce napisać (mimo mojego naturalnego słowotoku, który podwaja się jeszcze przy wszystkich tych książkowych koszmarkach) i jakoś ją ocenić. Gdybym miała ambicję być kimś więcej niż jedną z przeciętnych, nijakich blogerek z blogosfery przecież niszowej, która kariery nigdy nie zrobi, przeczytałabym powieść jeszcze raz, dla gruntowniejszego zapoznania się ze wszystkimi błędami popełnionymi przez Autorkę. Ale żal mi tych kilku następnych godzin spędzonych z Mią i jej problemami – mogę wtedy zrobić coś bardziej wartościowego, na przykład uciąć sobie drzemkę, bo tego nigdy za dużo. 

Co za dużo, to niezdrowo– mówi mądre polskie przysłowie. Czyżby nawet taka dawka przygód Mii i jej kochasia była dla mnie niezdrowa? Bardzo możliwe, chociaż ta książka zadała mi najmniej tortur, jeśli miałabym porównywać do innych, podobnych powiastek. Ale nie współczujcie mi, bo najbardziej przykre jest to, że dalej nie wiem, co z tą śpiączką i stanem zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią. No tak, oczywiście, filozofia była i to jaka, ale każda czytelnika takich książek – w tym ja, bo już trochę tego w życiu było – doskonale wie, że miłość zwycięża śmierć, warto żyć dla miłości i takie tam (szczególnie że tą miłością jest gitarzysta). Ale poza tym nic godnego uwagi, a nawet tej recenzji i czasu na nią poświęconego. Bo powieść nawet nie sprawiła, że zaczęłam się bać się śpiączki, wypadku samochodowego, czy snu – wręcz przeciwnie: z radością i ulgą odłożyłam książkę na bok, włączyłam kochaną Lisę Gerrard, która zawsze pomaga mi zasnąć i okryłam się kocykiem. O książce przypomniałam sobie – z pewnym wysiłkiem – dopiero teraz, kiedy muszę (właściwie nie muszę… ale chcę) pisać recenzję, ale po skończeniu tego tekstu nie pozostanie mi nic innego jak zupełnie wyrzucić sobie opowiastkę z głowy, zapełniając wolne miejsce w mózgu bitami znacznie bardziej potrzebnych informacji. I dobrze. Bo książka jak najbardziej zasługuje.

Tytuł: „Zostań, jeśli kochasz”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 0,5/10

wtorek, 22 grudnia 2015

Kochanie, masz mózg we włosach. Recenzja książki



Może się to wyda dziwne, ale nie lubię lekkoduchów i tych, którzy widzą świat przez różowe okulary. I to nie dlatego, że skręca mnie na widok różowego, bo to zupełnie inna historia, czy mam zamiar zostać emo (Mama by się przeraziła). Myślę, że to wina moich życiowych doświadczeń i znajomości tego, co w życiu człowieka może spotkać. Jest pewien limit traumatycznych zdarzeń, po przekroczeniu którego optymizm staje się irytujący. Zresztą wokół nas jest wystarczająco dużo dramatów innych ludzi, wobec których nie możemy być obojętni, by w końcu tych największych optymistów dopadło przeświadczenie, że tak naprawdę nie zawsze (a raczej prawie nigdy) szklanka jest do połowy pełna. Ale takim znów pesymistą nie jestem, a przynajmniej staram się nie być; staram się zachowywać złoty środek, tak jak starożytni stoicy i postępować według słynnego angielskiego hasła keep calm and carry on. Świat wydaje mi się wtedy umiarkowanie dobry i umiarkowanie zły, co sprawia, że nie czuję się dobrze. 

W sztuce tak nie jest, bo częściej możemy przeczytać, obejrzeć czy posłuchać rzeczy smutnych, wręcz depresyjnych. I to nie tylko dlatego, że ludzie lubią czytać o nieszczęśliwej miłości, chorobach psychicznych, tragediach, wojnach i innych sprawach tego rodzaju. Po prostu takie rzeczy się lepiej pisze i trudnej jest coś sknocić. Sprawdza się to często w muzyce, gdzie łatwiej w kicz popaść śpiewając teen pop albo pop rock i produkując radiowe bangery niż kiedy jesteś songwriterem albo zajmujesz się szeroko pojętą alternatywą. Tak samo w książkach: wiele tych opowiadających o życiu w sposób entuzjastycznie optymistyczny trąci kiczem, a wiele z tych smutnych staje się arcydziełami. Trudniej jest pisać o miłości spełnionej, szczęśliwej unikając cukierkowatości niż ciekawie i głęboko opisać tą nieszczęśliwą. Ciężko w ogóle jest napisać coś, co każdy strawi i jednocześnie być naiwnym, śmiesznym i przesłodzonym. Trudno jest napisać coś lekkiego, zabawnego, ale nie kiczowatego. Świadczą o tym góry zabawnych i ciepłych powieścidełek dla kobiet i młodzieży, których okładki, często utrzymane w ciepłych barwach (najczęściej intensywnym różu, od którego skręca mnie w żołądku), piętrzą się na półkach księgarni i bibliotek i wyprowadzają mnie z równowagi. Szczególnie te powieści dla nastolatek. Kiedyś je czytałam, ale tylko dlatego, że będąc chora i leżąc w łóżku nie miałam nic lepszego do roboty i na nic innego sił. Po kilku tytułach zaczęło mnie niebezpiecznie mdlić. W takiej jednej książce było więcej lukru i czekolady niż na całym talerzu pączków mojej babci, które aż lepią się do rąk. Od tamtego jakoś nie miałam ochoty na takie pozycje, odkrywając wielu ciekawych Autorów, którzy nie mieli z tym problemów, co sprawiło, że ja nie miałam kulinarnych skojarzeń i mogłam czytać w zupełnym spokoju. 

Ponownie pozycjami dla młodszego czytelnika zainteresowałam się niedawno, kiedy zaczęła się ta cała moda na new adult. To gatunek – przynajmniej z założenia – bliższy życiu niż te wszystkie powiastki o bogatych nastolatkach, ciągnące się jak Moda na Sukces (tak, Pamiętniku Księżniczki, do ciebie piję). Miłość, traumy z przeszłości, odkupienie, przebaczenie, zemsta. Takie rzeczy się w życiu zdarzają, zdarzają się wokół młodych czytelników, którzy – tak sobie myślałam – pozbędą się różowych okularów i zaczną patrzeć na ten świat realistycznie, może z gorzką refleksją. Zachęcona pozytywnymi recenzjami, pełnymi ekscytacji dorównującej mojej fazie na Władcę Pierścieni i nabożnej czci, z jaką traktuję tylko wszystko związane z historią, musiałam się przekonać się, czy moje nadzieje się spełnią. Zresztą byłam też ciekawa, jak zwykle (a ciekawość to pierwszy stopień do piekła). Sięgnęłam po losowo wybrany tytuł. Porażka. Drugą pozycją była pierwsza część losów niejakich Tessy i Hardina, również porażka. Pomyślałam, że za trzecim razem musi się udać, bo to przecież trzeci raz. Chciałam także sprawdzić, czy popularne przysłowie mówi prawdę. Bo dlaczego nie? 

Sky jest raczej zwykłą nastolatką chociaż nie posiada konta na Facebooku ani telefonu komórkowego. Ma przyjaciółkę, Six i przybraną mamę a także popsutą reputację. Jej przyjaciółka bowiem nie należy do cnotliwych, a nocami do pokoju Sky wchodzą mężczyźni, którzy obściskują się z naszą bohaterką. Ale tylko obściskują, bo dziewczyna nie pozwala na więcej – całusy i pieszczoty dają jej miłe odrętwienie, ale na pewno nie podniecenie. Dlaczego? Dziewczyna nie wie. Pewnego razu w dziwnych okolicznościach spotyka Deana Holdera, bardzo przystojnego i tajemniczego chłopaka, z którym szybko zaczyna łączyć ją coś więcej. Jednak okazuje się, że rozwijający związek budzi wiele demonów z przeszłości, które Sky przypomina sobie dopiero teraz. To będzie najpiękniejszy, ale także najgorszy okres w jej życiu – bo zapewne każdy z nas wolałby żyć w nieświadomości i spokoju, bez straszliwej prawdy o sobie i tym, co zostało wyparte przez świadomość. Ale każdy z nas, kto stracił nadzieję, chciałby poczuć to szczęście, gdy pewnego dnia ją odzyskuje, prawda? 

Trochę wbrew sobie, ale by stało się zadość sprawiedliwości, muszę podkreślić zalety powieści. Przede wszystkim to kilka ciekawych i kreatywnych pomysłów, które Autorce z całą pewnością się udały. Mówię tu przede wszystkim o wieloznaczności angielskiego tytułu i wynikających z tego konsekwencji. Jedno słowo – a właściwie dwa – a cała gama znaczeń, które nie raz zaskoczą czytelnika. Po drugie nawiązania gatunkowe do kryminału, co prawda tego bardzo popularnego i z niskiej półki, ale zawsze to jakieś novum. Nutka sensacji zdecydowanie pomogła fabule książki nie utykać w mieliznach i sentymentalnych zapętleniach, skutecznie też wprowadza napięcie, które sprawia, że czytelnik nie nudzi się i nie męczy tak bardzo, jak w przypadku, gdyby tego nie było, a przede wszystkim nadaje książce nieco świeżości. Przecież jeszcze nigdy nie spotkałam się z pozycją dla nastolatek, w której byłoby tyle krwi, flaków i dramatów (nie dziwię się więc, że niektórym może zniszczyć psychikę). Literatura dla młodzieży jest tak skostniała w niezbyt ciekawych schematach, że każdy, chociaż najmniejszy, ciekawy i autorski pomysł zasługuje choćby na przelotną uwagę i odnotowanie. Szczególnie że dalej już tak różowo nie będzie. 

Wydanie książki jest niepozorne i zwykłe, oczywiście oprócz okładki. To ten rodzaj okładek, który moja Mama uznałaby za obsceniczny (oni wyglądają jak nadzy albo są, prawda?) a wiele nastolatek za interesujący. Na pierwszy szaro-czarne zdjęcie wydaje się surowe, a nawet trochę mroczne. Widzimy na nim przede wszystkim męską – owłosioną – rękę z wielkim tatuażem będącym jednocześnie tytułem książki. Dalej jest głowa dziewczyny, z zamkniętymi oczami i wyrazem ulgi na twarzy; domyślamy się, że chłopak obejmuje ją, a ona przytula się do jego piersi (romantyczne!). Całość została ujęta w ciekawym, dość tajemniczym na pierwszy rzut oka kadrze, co bardzo przyciąga uwagę w księgarniach, szczególnie kiedy ustawi się książkę na widocznym miejscu w dziale dla młodzieży. Jednak po dłuższym przyglądaniu się pod różnymi kątami w celu napisania tego akapitu, uznałam, że jest w tym coś, co mi się nie podoba. Wydaje mi się, że to jest jakaś sztuczność, jak w – czy to przypadek – utrzymanej w podobnej kolorystyce okładce ostatniej płyty Madonny, na której niemłoda już gwiazda prezentuje jędrną skórę bez zmarszczek. Brakuje naturalności, jakby ktoś wiedział, że taka a nie inna okładka spodoba się młodym odbiorcom, zwróci uwagę pewnego grona osób, które zazwyczaj czytają tego rodzaju opowieści (czyli nie do mnie). Być może dlatego – mimo że uwielbiam minimalistyczne okładki – nie mogę się przekonać się do tej. Poza tym wydaje się za bardzo sterylna i estetyczna, niepotrzebnie wygładzona. Lepiej wygląda po drugiej stronie, chociaż grzbiet i tylna okładka utrzymane są w kolorze różowym – ten straszny kolor został jednak przybrudzony i na grzbiecie ozdobiony tytułem, napisanym wymyślną czcionką, co sprawia, że całość wygląda ładnie i dziewczęco, ale i – co jest wielkim plusem – elegancko. Jakbym zobaczyła książkę od tyłu, może i zainteresowałaby mnie bardziej. W środku jest przeciętnie. Dobry papier, raczej zwyczajna czcionka, zero bardziej spektakularnych rozwiązań graficznych i mnóstwo recenzji na pierwszych kilku stronach. Oczywiście bardzo pozytywnych. Nie wiem, co Wydawca chciał tym udowodnić, ale na mnie podziałało raczej negatywnie, bo zwykle im bardziej reklamowana książka, tym większe kwiatki otrzymuję. 

Jeśli jesteśmy przy kwiatkach, to uprzedzam, że zaraz w tej recenzji rosnąć będą wielkie drzewa, bo narzekania będzie niemało. Zacznijmy może od języka pisarki, ponieważ zjawisko blogowych opowiadań jest mi – z różnych powodów – bardzo bliskie. A styl Autorki jest właśnie jakby żywcem z nich wyjęty, oczywiście w wersji poprawionej przez sztab redaktorów: prosty, komunikatywny, szybki w czytaniu i leksykalnie wołający o pomstę do Boga. Na pierwszy rzut oka całość wygląda jak efekt pracy i ćwiczeń osoby mało utalentowanej i bez polotu, ale ambitnej i z pewnym pomysłem, jednak po dłuższym obcowaniu z książką pod tym ujawnia się niestrawna dawka taniego sentymentalizmu i jeszcze tańszych pomysłów. Narracja jest bardzo płaska, pozbawiona wszelkich emocji (co w kontekście treści książki wydaje się dość dziwne) i nużąca swoim ślimaczym tempem, nawet wtedy, kiedy dzieje się wiele i to w dodatku rzeczy bardzo dramatycznych. A jeśli już jakieś są, to najczęściej te dotyczące niezwykłej, niesamowitej, wielkiej miłości Sky i Holdera, które mają przejmować czytelniczki dreszczami rozkoszy, a w istocie warsztatowym poziomem nie dorównują nawet średniej podobnych opisów w innych tego typu książkach, nie mówiąc o tej prawdziwszej, z założenia lepszej literaturze, gdzie Autorzy raczej nie przypominają egzaltowanych pensjonarek piszących o doznaniach erotycznych siedemnastolatek i – o zgrozo – trafiających w gust XXI-wiecznej młodzieży. Dobrze chociaż, że dysponując tak ubogim językiem, niemal żywcem przeniesionym z wielu przeciętnych internetowych blogów, pisarka nie sili się na artyzm, który potęgowałby tylko wrażenie kiczu. Dość, że całość wydaje się bardzo naiwna i prostsza od budowy cepa, a dialogi nie powalają (a wręcz przeciwnie). Nawet w tych momentach, kiedy teoretycznie powinno być mnóstwo emocji, a to wszystko powinno się kryć się w dialogach, bohaterowie mówią jak nakręcone roboty albo kiepscy aktorzy w jakimś podrzędnym filmidle, a sama treść ich rozmów z powodu swojej nieskładności i naiwności jest charakterystyczna dla tego rodzaju książek i raczej niemożliwa do odtworzenia w rzeczywistości. Chyba że w ostatnich czasach zaniedbałam trochę kontakty z mentalną gimbazą i ludzkimi pokemonami, przez co już nie wiem, jak tacy ludzie się wyrażają. E, to również dość niemożliwe, bo nic w ponurej rzeczywistości nie jest takie różowe, nawet język. 

Ogromną wadą książki jest to, co zasygnalizowałam już powyżej, a teraz powiem bez owijania w bawełnę: tu nie ma nic realistycznego. No dobra, prawie nic. Takie rzeczy jak w rodzinie Sky zdarzają się naprawdę i niestety bardzo często, ale poza tym nawet gdybym stanęła rzęsach nie znalazłabym niczego innego. A i to, co przeżyła bohaterka nie brzmi jakoś realistycznie – drastyczności i cierpienia w jej losie aż do przesady, zresztą całość została odmalowana jakoś kiczowato i krzywo, jakby pośród tych wszystkich okropnych krzywd zagubiły się prawdziwe, intensywne emocje. Zupełnie jak w tych przeładowanych nieszczęśliwymi wypadkami serialach, których twórcy liczą na to, że widz będzie oglądał kolejne odcinki niepokojąc się o bohatera i nie zauważył, że ilość nieszczęścia przekroczyła poziom realizmu, melodramatu i w ogóle wszystkiego. Bo nie wystarczyłoby dużo, nawet katastrofa mniejszych rozmiarów, żeby czytelnikowi rozszarpać serce i już nigdy nie skleić. Co więcej, do tego nie potrzeba jakiś zaawansowanych umiejętności pisarskich czy niezwykle bogatego słownictwa. Tylko dawki logicznego, zwykłego myślenia, żeby nie namotać za dużo. Poza tym można znaleźć tu jeszcze dużo innych kwiatków, które psułyby jakąkolwiek powagę, jeśli taką udałoby się Autorce stworzyć. Choćby to prowadzenie samochodu, co jest już w książkach młodzieżowych tradycją i powodem wielu wypadków samochodowych – chłopak prowadzi samochód, głaszcząc swoją dziewczynę po nogach/miejscach intymnych, całując ją i Bóg wie co jeszcze, a jednocześnie daje gaz do dechy i nie powoduje żadnej kraksy. Mówię wam, kiedy z jakichś powodów cierpię na bezsenność, zastanawiam się, jak to możliwe. Albo to wszystko – co jest motywem wyjętym z gorących harlequinów – co dotyczy seksu. Wszędzie, zawsze, niemal w każdych okolicznościach, bo inaczej będziemy przez pięć stron czytali o fantazjach bohaterki. Ani jedno, ani drugie nie jest ciekawe, już o estetyce nie mówiąc – kilka scen zbudziło mój niesmak swoją nieodpowiedniością; tam, gdzie powinno być trochę odpoczynku, pustej przestrzeni na wzięcie oddechu po (przynajmniej teoretycznie) dramatycznych scenach, pisarka funduje niezwykle głębokie opisy miłości naszych bohaterów. Czasami aż dziw, że mieli na to siły, ochotę i brak przyzwoitości, a może nawet uszanowania czyjeś śmierci. A może to ja jestem taka staroświecka? Cóż, jeśli teraz takie rzeczy są normą, to już wolę być taka, jaka jestem. A co mi konkretnie chodzi? Cóż, przeczytajcie i się dowiedzcie. O owych dramach Sky elektroniką lepiej już nie wspominam, bo rozumiem, że można nie mieć w domu komputera z Internetem czy telefonu komórkowego, ale żeby nie wiedzieć czym jest SMS czy jak się go wysyła… W tych czasach trudno znaleźć takiego człowieka, naprawdę, chyba że przez całe życie nie wychodzi się z domu, albo jest się tak… Dobra, lepiej już nie kończę. Chyba wiecie, o co mi chodzi. Gdzieś wyżej chwaliłam Autorkę za kilka oryginalnych pomysłów, jakie udało się w jakiś sposób wepchnąć w skostniały schemat tego typu powieści, ale trzeba także przyznać, że miejscami przesadziła, chociaż – z drugiej strony – owe ciągłe erotyczne myśli nastoletnich, często jeszcze niepełnoletnich bohaterów, wypełniają każdą książkę tego gatunku, to nic oryginalnego. Tak samo jak wiele innych elementów w powieści, jak tempo zakochiwania się bohaterów, problemy szkolne, najlepsza przyjaciółka czy nawet sekwencja poszczególnych zdarzeń. Sprawia to, że czytając, mamy to samo wrażenie kiedy słuchamy kolejnej popowej, boleśnie wtórnej płyty - irytujące deja vu i ziewanie, szczególnie że tempo rozwija się dopiero przy końcu, czyli wtedy, kiedy już dawno straciłam nadzieję, że coś z tej książki będzie. Ba! I nawet wtedy z grubsza wiedziałam, co się stanie, bo pisarka nie próbowała trików w stylu Cobena; już na początku kilka rzeczy zapaliło lampkę w mojej głowie i potem tylko uśmiechałam się, kiedy wszystko było tak, jak przewidziałam. I nie potrzeba do tego żadnego tarota czy magicznych kuli, ale nieco zwykłego użycia tego pofałdowanego organu, który mamy w głowach. 

Teraz się dopiero zacznie, bo muszę napisać o bohaterach. Mój Boże, aż sama się boję. Przełączam muzykę na jakąś delikatną piosenkę Enyi, która ma moc uspakajania mnie, żebym w tym amoku nie rozwaliła sobie klawiatury, bo doprawdy szkoda jej na coś takiego. Pisanie tekstów recenzjopodobnych wymaga też odpowiedniego wyważenia słów i możliwego ograniczania swoich emocji, co w moim przypadku jest raczej niemożliwe. Ale po kolei. Główna bohaterka – Sky. Tak naprawdę nie wiem, co o niej myśleć, jest taka nijaka. Ani nie wkurza jak większość panienek z tego typu książek, ani zaskakująco ciekawa. Po prostu sobie jest, przygryzając co chwilę wargę, myśląc o swoim przystojnym chłopaku i przeżywając na nowo wszystkie etapy swojej traumatycznej historii, przy czym żadna z tych trzech rzeczy nie wyszła Autorce przekonywująco. Dziewczyna jest nijaka, pusta, bez ciekawszych, głębszych emocji i starannego rysunku psychologicznego (jak może być ciekawy, skoro w ogóle go tam nie ma), nie mówiąc o jakiś charakterystycznych cechach, dzięki którym zapamiętałabym ją na dłużej, albo chociaż przeżywała jej historię i było mi jej naprawdę żal. Okazuje się, że ja na tę książkę postać ta była niezwykle ciekawa i rozbudowana, bo dalej jest tylko gorzej. I tak, mówię tu o owym Holderze. Jest tak typowy, że boli. Z mięśniami brzucha na których widok każdej heteroseksualnej dziewczynie miękną nogi, z dziarą i nieskończonymi pokładami testosteronu, o szczęściu do szybkiego znajdywania tej jedynej (niezbyt cnotliwej zresztą) jakiego niejeden stary kawaler mógłby pozazdrościć. Ale to tylko czepianie się, bo typowe nie musi oznaczać, że coś jest złe - typowy polski rosół może być smaczny albo nadawać się tylko do wylania. Ten jest akurat zły. Głównie dlatego, że poza pięknym ciałem Holder nie ma nic, a jego mózg składa się tylko i wyłącznie z pięknie wyrzeźbionych mięśni. Nie posiada również żadnych ciekawych cech charakteru (poza niemęskim nawykiem patrzenia na gwiazdy… jakie to romantyczne!), rysów i na tyle rozbudowanej psychiki, bym mogła powiedzieć coś więcej, chociaż wskazać to, co Autorce nie wyszło. Ale pisać o czymś, co w ogóle nie istnieje? Tego nawet Salomon nie potrafi. Bardziej niepokojąca za to jest drugoplanowa postać przyjaciółki Sky – istota o imieniu Six, posiadająca opinię – za przeproszeniem -  puszczalskiej. Można i tak, bo postać ta jest wyzbyta wszystkich możliwych cech ludzkich i nie można skategoryzować ją do książkowych bohaterów w ogóle, a przez większą część egzystuje gdzieś na marginesie w postaci SMS-ów; o wiele gorsze jest jednak to, że aspekt jej rozwiązłości został pokazany w sposób zabawny, wręcz sympatyczny. Jakby problem dziewczyn, które nocami wpuszczają chłopaków do pokoju we wiadomych celach (sic!) można było traktować z przymrużeniem oka. Tak wiem, jestem staroświecka, ale literatura, nawet ta popularna, zwykle miała aspekt dydaktyczny. Jeśli to ma być nauka przez bardzo popularną (by nie rzec dość prostacką) rozrywkę, to ja dziękuję za takie coś. Naprawdę. Gdzieś w tle pojawiają się jeszcze postacie opiekunki Sky, osoby bardzo liberalnej w wychowaniu, ale zakazującej posiadania telefonu (to podejrzane, prawda?) i ojca Sky, którego dość groteskowy wątek wprawił mnie w dobry humor, co, jak podejrzewam, było sprzeczne z intencjami Autorki. O ile jeszcze twórcy większości nudnych kryminalnych czytadeł starają się uwiarygodnić tego rodzaju sprawy, pisarka myślała, że wystarczy tylko coś tam napisać, by wszystko było cacy. Ba! Ten wątek wydaje się jeszcze bardziej nieprawdopodobny i prymitywny od romansu głównych bohaterów. Czyli już lepiej nie wspominać o tym więcej. 

Najlepiej w ogóle nie wspominać więcej o tej książce. Kiedy o niej myślę, ogarnia mnie pewnego rodzaju zażenowanie. Nie chodzi o to, że przyznaję się do czytania czegoś takiego, albo że mimo wszystko chciałabym mieć chłopaka takiego jak Holder (nie martwcie się, nie jest w moim typie) czy mam coś do poniekąd szczeniackiej miłości dwojga bohaterów. Po prostu jestem zażenowana jej niskim poziomem i tym, że w końcu dałam się namówić na jej przeczytanie. Że uwierzyłam w dobre opinie o tej książce. A także trochę rozczarowana, bo to nie jest to, czego oczekiwałabym po dobrej książce o rozterkach młodych ludzi i tym, co ich spotyka. A nawet o tej pierwszej miłości. Cóż, to nie jest nawet gulity pleasure, które w połączeniu z pysznym espresso z pianką relaksuje po nerwowym dniu; uważam, że nawet książka napisana w takim celu powinna mieścić się w jakiś kryteriach estetyki i dobrego smaku (inna sprawa czy takie tematy mogą być używane w książkach z założenia mających być dobrą rozrywką). Jaka to rozrywka, kiedy ktoś czuje się zniesmaczony? No chyba że robi się to dla perwersyjnej przyjemności, ale do tego trzeba mieć dużo zdrowia, jak dla wszystkich ludzi, którzy mają mózgi we włosach a nie tam, gdzie powinny być, czyli w głowie.

Tytuł: „Hopeless”
Autor: Coleen Hoover
Moja ocena: 0,5/10

sobota, 5 grudnia 2015

PODSUMOWANIE LISTOPADA 2015



Jestem z siebie dumna. Może to zabrzmi groteskowo w zestawieniu z moimi osiągnięciami w tym miesiącu, ale jestem dumna. W tamtym roku nie było mnie tu, a teraz jestem. Może w złej kondycji, ale jestem. I to jest ważne i godne pochwały. Mimo to trochę mi wstyd… Wróć. Bardzo wstyd. Wydaje mi się, że zawiodłam Was, a przede wszystkim siebie. Chociaż to nie była zupełnie moja wina. Noc nadchodzi bardzo szybko, ciśnienie makabryczne, no i jeszcze te wiatry, mróz i inne mało przyjemne rzeczy. Kiedy spadnie śnieg zabarykaduję się w domu i nic nie będzie mnie w stanie wyciągnąć. Nie cierpię zimna. Nie cierpię być zmęczona (chociaż to uprawnia mnie do niekontrolowanego ćpania kawy). Nienawidzę zimy. I czekam za świętami, podczas których mam nadzieję dużo czytać – odłożyłam sobie już kilka ciekawych, smacznych cegiełek, które, mam nadzieję, będą dobre i spędzę z nimi miłe godziny czytania pod choinką. Ale to jeszcze miesiąc, przede mną dużo podobnych do siebie dni, mnóstwo nudnych rzeczy do zrobienia, milion sekund ziewania i mało spania. Niezbyt zachęcająca perspektywa, również jeśli chodzi o przyszłość tego nieszczęsnego bloga.

Ale obiecałam sobie, że się nie poddam? Obiecałam. I narzekam tylko dlatego, że nie mam o czym pisać. Bo dokładnie tyle w tym miesiącu się tutaj wydarzyło – nic. I raczej nie będę się tłumaczyć, bo to robią tylko winni, ale wiele muszę zrzucić na pogodę i rzeczy, które teraz dzieją się w moim życiu. Cóż, tak bywa. Ale się nie poddam i – nie martwcie się – będę pisać dalej. Dobrą motywacją będzie to, że jesteście tu i czytacie, a może nawet – kto wie – czekacie na kolejne teksty (to takie moje małe marzenie). Ale także dlatego, że bardzo lubię to robić, przynosi mi to mnóstwo satysfakcji i od dawna marzyłam o stworzeniu takiego miejsca, nie mam więc zamiaru z niego zrezygnować. Przynajmniej się postaram.

Ponieważ nie ma niczego innego do omówienia, zapraszam do podsumowania książkowego. Od razu ostrzegam, że zrecenzowanych pozycji jest tyle co kot napłakał, ledwo mam z czego średnią wyciągnąć. Aż mi się nie chce na to patrzeć, bo jakościowo też dobrze nie jest, bo coś się tych czytadełek nazbierało. To też spróbuję naprawić, ale tym razem nie mogę nawet obiecać, że będzie dobrze, bo to zależy od przeczytanych książek, nie mnie.



0/10 -
0,5/10 –   1 książka
1/10 – 1 książka
1,5/10 -
2/10 -
2,5/10 –
3/10 –
3,5/10 –
4/10 –
4,5/10 –
5/10 –
5,5/10 – 1 książka
6/10 –
6,5/10 –  
7/10 –
7,5/10 –
8/10 –
8,5/10 –   
9/10 –
9,5/10 –
10/10 –


Ilość recenzji: 3
Średnia: 2,3

Najlepsza książka listopada: Aleksandra Zaprutko-Janicka Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania [recenzja]
Najgorsza książka listopada: Stephenie Cowell Claude i Camille [recenzja]

poniedziałek, 30 listopada 2015

Zdeformowane obrazy. Recenzja książki



Każdy z nas potrafić wymienić przykłady dzieł, które na początku były odrzucane przez publiczność i krytykę, a potem okazały się hitem bądź przełomowym arcydziełem. Jeden najsławniejszych przykładów to oczywiście seria powieści o Harrym Potterze, z początku odrzucanych przez wszystkich potencjalnych wydawców. Jak bardzo pomylono się, sądząc, że saga powieści fantasy dla młodzieży nie odniesie sukcesu! Joanne Rowling i tak miała szczęście, bo wszystko to stało się za jej życia, więc śmiało może teraz odrywać kupony od swojej niesłabnącej popularności, pławić się w luksusach i cieszyć się swoim sukcesem. Gorzej, kiedy autora wrzucą do grobu – często tego zbiorowego, dla biednych – a dopiero później odkryją jego dzieła na nowo, zachwycając się jego genialnością, kunsztem i nowatorską myślą, która wytyczyła następcom nową ścieżkę odkryć, pomysłów a publiczności nowe doznania w zakresie sztuki. Ciężko wtedy, poza wybudowaniem przyzwoitego nagrobka, w jakikolwiek sposób wynagrodzić to autorowi albo jakoś go przeprosić (zresztą wątpię, czy nowy grób będzie go w jakikolwiek sposób obchodził). Poza tym powstanie kolejna plama na honorze krytyków, którzy nie rozumiejąc dzieła i jego twórcy, a nie chcąc tego po sobie dać poznać, zawyrokowali, że to jest złe. Tak samo jak przeciętni ludzie, tacy jak my, którzy po trochu zazdrościmy tym, którzy wydają się w czymś od nas lepsi, ale też po prostu rozumiemy tylko rzeczy należące do najbardziej przyziemnej popkultury. I samy nie wiemy, co tracimy – powyższy przykład potwierdza, że często nie chciane dzieła ostatecznie tworzą naszą kulturę, warunkują przemiany i ostatecznie trafiają do szkolnych podręczników, kształtując nasze gusta. 

O dziwo najwięcej takich przypadków zdarza się w malarstwie. Może dlatego, że książki czytają wyłącznie wybrańcy z IQ na pewnym poziomie, które w większości przypadków pozwala na większe otwarcie się na nowe rozwiązania, a może po prostu krytycy nie są tak bardzo skostniali i nie tak bardzo podążają za sztywnymi schematami (a może dlatego, że krytykiem literackim może być byle blogerka, taka jak ja) i akademickimi pojęciami. W muzyce zdarza się to czasami, ale na szczęście łatwiej się poznać na czyimś talencie, zresztą teraz reklamowanie muzyki jest nieograniczone; dla chcącego nic trudnego. Malarstwo chyba bardzo szybko ewoluuje, twórcom szybko nudzą się poszczególne kierunki, wielu z nich ma swój własny, niepowtarzalny styl, swój kierunek. A krytycy, przynajmniej do pierwszej połowy dwudziestego wieku, z uporem zamykali się w akademiach, wśród nagich bogiń, zefirów, rubensowskich kształtów, Prometeuszy i różnych części ciała dyskretnie zasłoniętych listkami. A na dziewiętnastowiecznych ulicach marzł taki Vincent van Gogh, twórca psychodelicznych gwiazd i pulsujących pomarańczom słoneczników, uznany po swojej tajemniczej śmierci za geniusza i mistrza. W Paryżu natomiast przymierał głodem Claude Monet, znany każdemu z reprodukowanego nawet w podręcznikach obrazu Impresja. Wschód słońca (a właściwie został tak złośliwie nazwany przez krytyków), od którego swoją nazwę wziął impresjonizm. Niewtajemniczonym należy powiedzieć, że kierunek ten charakteryzował się przewagą w ukazywaniu ruchu, zmienności i przeplataniu się barw, a malarstwo ma ukazywać przede wszystkim emocje towarzyszące danej chwili i chwilowe zmiany światła, tak jak w innym obrazie twórcy, gdzie portretował tę samą budowlę w trzech porach dnia, za każdym razem malując ją na inne kolory, w miarę jak słońce przemieszczało się wschodu na zachód; staranny rysunek nie ma dużego znaczenia, artystę interesuje rzeczywistość trwająca tylko przez chwilę, skomplikowany miraż barw. Rzecz ciekawa, na pewno bardzo innowacyjna, ciekawa i do przyjęcia przez opinię społeczną, która przyczajona była do starannych dzieł akademickich i szlachetnych tematów, jakie podejmowali artyści. Monet więc, jak powiedzieliśmy już wyżej, bogaty nie był. Wręcz przeciwnie. Ale to, co dla niego było okrutną prozą życia czyni jego życiorys ciekawym dla przeciętnego czytelnika, szczególnie tego, który sam w życiu nic takiego nie zaznał. Szczególnie że to jedna z tych wybitnych postaci, o których każdy mówi z szacunkiem i docenia. No i to malarz – a ci, wiadomo, z reguły mieli ciekawe życie. 

Jak zresztą sugeruje tytuł, Autorka bardziej niż na przełomowych poczynaniach artystycznych Moneta skupiła się na jego życiu prywatnym, a konkretnie na historii związku z Camille Doncieux. I nic w tym dziwnego, bo to historia niemal jak z tych wszystkich starych romansów o nieszczęśliwej miłości – on jest biedny, ale utalentowany; ona pochodzi z szlacheckiej rodziny i jest bardzo piękna. Pozuje mu do obrazu, potem rozpoczyna się romans, który przeistacza się prawdziwą miłość. Miłość trudną, bo nie ma happy endu – rodzina Camille odwraca się od niej, na świecie pojawiają się kolejne dzieci pary a w końcu wybucha wojna z Niemcami Ottona von Bismarcka i mimo że Monet ucieka z żoną do Paryża to wojenna trauma będzie prześladowała ich jeszcze długo. Miłość tragiczną, bo zakończenie nie należy do tych szczęśliwych, nawet w połowie. Ale przede wszystkim miłość przesyconą sztuką – tak mocno, że po poznaniu historii Moneta i jego wielkiej miłości zupełnie inaczej patrzy się na wiele obrazów w twórczości malarza, nie tylko te tematycznie związane z Camille, chociaż takich można znaleźć naprawdę wiele. Wydaje mi się, że dzieła staną się dla odbiorcy bardziej żywe, kiedy pozna emocje artysty. A ta historia teoretycznie umożliwia nam to. Przynajmniej teoretycznie. 

Na okładce powieści umieszczono obraz Claude’a Moneta, czego zapewne domyślaliście już wtedy, kiedy zaczynaliście czytać ten tekst. Rzeczywiście, grafik nie musiał się męczyć, bo obraz sam w sobie jest bardzo ładny i idealnie pasuje na okładkę ze względu na swoją lekkość i przyciąganie wzroku o wiele bardziej skutecznie niż te wszystkie romansidła z kwiatami i domkami. Ja również nie czepiam się do niczego, bo ciężko krytykować dzieło uznanego mistrza, a i na tego typu malarstwie znam się tylko tyle, ile udało mi się nauczyć w szkole czyli niewiele. Zaznaczyć jednak trzeba, że Wydawnictwo postąpiło bardzo rozsądnie w kwestii pozostałych elementów okładki – ani elegancko napisany tytuł, ani imię i nazwisko Autorki, umieszczone na wąskim, żółtym pasku nie zasłaniają na tyle obrazu na okładce na tyle, by oznaczało to profanację albo chociaż całość nie wyglądała estetycznie. Przy tym całość nie wygląda minimalistycznie, co raczej w tym przypadku nie byłoby najlepszym pomysłem, a akurat ten obraz celnie oddaje zamierzoną przez pisarkę treść książki i – według mojej nieomylnej intuicji – istotę związku Claude’a i Camille. Tak czy siak, po prostu miło patrzy się na białą spódnicę kobiety z parasolką, stojącej pośród falującej na niewidzialnym wietrze. Aż chciałoby się zobaczyć, co kryje się pod okładką, prawda? 

Chociaż czytelnicy lubiący dramatyczne zwroty akcji pewnie będą rozczarowani i do książki nie wrócą po kilku stronach. Bo to nie jest książka, w której dużo się dzieje i wynika to raczej z formuły powieści, co jestem w stanie jak najbardziej zaakceptować. Jednak jeśli nie ma dramatycznych zwrotów akcji i skomplikowanych intryg, interesująca powinna być perspektywa opisywanych zdarzeń a może jakiś motyw, przewijający się przez całą powieść. W tym przypadku to było malarstwo - życie i uczucia Claude’a, a także jego środkiem ekspresji. Bo maluje głównie emocje. Jednak Autorka nie wykorzystała tego motywu tak, jak – myślę – byłoby to potrzebne, a przynajmniej tak, by uczynić powieść ciekawszą. Wybrała łatwiejszą, nudniejszą drogę i w ostatecznym rozrachunku Camille było więcej niż malowania, co przyczyniało się do wydłużenia opisów miłosnych rozterek bohaterów i skracania tych, które dotyczyły sztuki. To bardzo spłaszcza książkę i sprawia, że jest to dość prosta opowiastka o malarzu i jego muzie, oparta na odwiecznych schematach niewybrednych romansideł. Jeszcze żeby zarysowała relację między tymi w dwojga w jakiś ciekawy sposób, w ten sposób tworząc coś w rodzaju powieści psychologicznej, ale pisarka nawet z tego rezygnuje. Efekt jest więc taki, że otrzymujemy dłużącą się opowiastkę, z której przez długi czas nic nie wynika, a kolejne kłótnie pary i koleje ich życia są męczące i nudne bez wyraźnego tła psychologicznego. Autorka zresztą do ostatniej strony nie wiedziała, co tak naprawdę pisze i niezgrabnie balansowała między powieścią biograficzną malarza i opisanym wyżej romansem – na początku dostajemy rozdział czy dwa z wczesnej młodości Moneta, jeszcze za życia matki i rozwoju jego malarskich zainteresowań, dowiadujemy się o jego relacji z ojcem oraz jesteśmy świadkami pewnego incydentu, kiedy na przyjęciu wymknął się kuzynką. Następnie pisarka raczy nas opowieścią o pierwszych miesiącach w Paryżu (i kolejnym romansie), by wątek Camille zacząć dopiero na stronie pięćdziesiątej, kiedy mój cały entuzjazm wygasł. Całość kończy się w środku życia malarza, w sposób bardzo rozmyty i chyba Autorka ma tego świadomość, bo co jakiś czas umieszcza w książce interludia, w którym Monet jest już stary, maluje ów słynny obraz z liliami i wspomina Camille. Chociaż to urozmaica fabułę, to samo w sobie nie ma sensu – owe fragmenty są krótkie i zwykle wyrwane z kontekstu. Nie, nie chodzi mi o to, że panuje chaos; w niektórych pozycjach chaos jest zamierzony przez pisarza, ale jest w nim jakaś metoda – tu natomiast konceptu nie ma żadnego. I nawet nieskutecznie odrywa od panującej w powieści płaskości, schematycznego myślenia i jak najprostszych rozwiązań, które prowadzą do prostego, nijakiego romansidła, które niczym nie wyróżnia się spośród wielu innych. 

Jest to także zasługa bohaterów, postaci mdłych i nudnych. Przede wszystkim Autorka nie miała na nich pomysłu, który uczyniłby z nich prawdziwych, pełnowymiarowych ludzi. Zamiast tego posługuje się wytartymi schematami, które nawet nie wypełnia własnym mięsem. Bohaterowie nie mają osobowości, nie mówiąc o tej właściwej najciekawszym postaciom w literaturze iskry życia; ich charaktery to niezbyt udana mieszanka tradycyjnych cech w takim wypadku i tego, co niektórzy uważają za geniusz wielkich artystów. Dziwi i wkurza mnie to tym bardziej, że pisarka czytała jakieś książki o Monecie, jakieś napisane przez specjalistów biografie, w których – jak przypuszczam – zawarte były chociaż pobieżne opisy osobowości malarza. Wystarczyło tylko na podstawie tego wykreować choćby przeciętny portret malarza, nic przy tym nie wymyślając, jeśli to było dla Autorki zbyt trudne (swoją drogą jak można napisać książkę i jeszcze ją wydać, jeśli się wie, że z słabo się radzi z kreacją bohaterów). Wtedy może nie byłabym taka zła, a każdą stronę przewracała z ciężkim westchnieniem znudzenia ale też ulgi, że do końca pozostało już mniej stron. I nie dlatego, że Claude Monet w tej powieści nie ma w sobie cech geniusza, jakim niewątpliwie był, reaguje jak kawał drewna i jest zaledwie niestarannym, węglowym szkicem, narysowanym na kolanie w rozpędzonym aucie; jego psychika wywołuje alergię u każdego zwolennika autentyzmu w książkach. Bardziej dlatego, że jego zachowania są nieracjonalne (nawet na artystę), ciężkie do zrozumienia z punktu widzenia powieściowej logiki, w czym uwidaczniają się poważne techniczne braki pisarki i skrajne kombinatorstwo, prowadzące do oddalenia się opowieści od jakiejkolwiek naturalności. I w ostateczności jest nużące. No bo ile błędów naraz można popełnić? Postać Camille, w której Autorka miała duże pole do popisu, bo nie pozostało po niej niemal nic poza obrazami Moneta, wyszła również źle, nijako i boleśnie płasko. Niezbyt cnotliwa, wyzwolona ślicznotka z dobrego domu, obdarzona za to wszystkimi innymi zaletami – anielską cierpliwością tudzież salomonową mądrością, która pomaga Claude’owi przezwyciężyć twórcze kryzysy, ponadprzeciętnymi marzeniami o napisaniu powieści dorównującej Gregorges Sand (też mi autorytet - znana dziś głównie ze związku z Fryderykiem Chopinem pisarka z pewnością nie zyskała nieśmiertelności jak inni francuscy twórcy z jej epoki, co też świadczy o jakości jej dzieł). Jedyne rysy, jakie pojawiają się na jej anielskiej sylwetce to symptomy choroby, więc ostatecznie można to przebaczyć. Przynajmniej tak twierdzi Autorka, bo mnie w ogóle Camille nie przekonuje; więcej, bardzo mnie denerwuje. I dużo w tym winy topornej budowy postaci i ogólnych braków warsztatowych, ale i postmodernistycznej brutalności i dosłowności, która nie pasuje do tej – z założenia – staroświeckiej, delikatnej opowieści, przesyconej emocjonalnym malarstwem i wielkim uczuciem, które sprawiło, że dziewczyna ze społecznych wyżyn poślubiła człowieka praktycznie bez perspektyw. Ukazać to w taki sposób, żeby czytelnik zrozumiał. Bo po lekturze tej książki, kiedy wydawałoby się, że powinnam wiedzieć wszystko na temat tej dwójki, wciąż ta kwestia jest dla mnie bardzo niezrozumiała. 

Jeszcze gorzej jest z przyjaciółmi Moneta. Na początku ucieszyłam się, bo z kart książki popłynęły nazwiska wszystkich wspaniałych impresjonistów, ale potem moja mina robiła się coraz rzadsza. Poszczególne postacie różniły się od siebie tylko tym, że inaczej się nazwały. Wszyscy malowali, żartowali, przymierali głodem i wchodzili w różne relacje z głównymi bohaterami. Nuda. Nikt nie wyróżniał się niczym ciekawym – jak na malarza przecież przystało – chyba że miałabym pogrupować ich pod względem denerwowania mnie. Ale raczej tego nie zrobię, dlatego że ze znudzenia przestałam zawracać sobie głowę, czy kwestię tę wypowiedział Renoir czy Manet, bo w pewnym momencie przestało to być dla mnie ważne. Wybaczcie, wielcy malarze. Ale nie mnie, bo ja miałam jak najlepsze chęci, tylko tej Autorce. Zasługujecie na o wiele lepsze kreacje, na ukazanie was w sposób, który zapadnie w pamięć, na o wiele więcej ekspresji, najlepiej takiej, jaką widać w waszych obrazach! Wielką, ale zmarnowaną szansą była rodzina Camille – w wielu złych książkach bywa tak, że czarne charaktery budzą w czytelniku jakieś emocje, a i są ciekawej zbudowane, wyraźnie i ciekawie naszkicowane.  W tym przypadku siostra i rodzice naszej kochanej Camille, którzy tutaj pełnią rolę tych złych, przeciwnych wielkiej miłości, po prostu sam są. Bez lepszych lub gorszych szkiców, bez żadnych, najmniejszych cech. Pojawiają się tylko po to, by wygłosić parę słów i zniknąć z kart książki, robiąc na czytelniku – przynajmniej na mnie – wrażenie mniejsze niż ci wszyscy anonimowi Niemcy, którzy zdobyli Paryż i zabili jednego z przyjaciół Moneta. Ale nie oto w tej książce chodzi. Zdaje się, że chodzi za to o Alice, drugą żonę malarza, której Autorka próbowała wykreować na pełną ciepła, mądrą dojrzałą kobietę, tworząc tym samym kolejny koszmarek. I to jeszcze taki, że palce na klawiaturze omdlewają i nie chce się męczyć tego tekstu – będącego podobno recenzją – najlepiej będzie wiec, jak przejdziemy dalej. 

Przeglądając książkę po raz pierwszy, miałam nadzieję, że została napisana jak przystało na powieść o malarzu. Czyli pięknym, potoczystym językiem, z ponadprzeciętną ilością opisów. Jak zwykle miałam nadzieję, że to jakaś mało popularna mistrzyni pióra, która potrafi przenosić obraz na wyraz. Albo ktoś, kto się stara napisać coś dobrze. Bo przecież doceniam dobre chęci, nawet jeśli rezultaty są słabe. Jednak z każdą stroną traciłam i nadzieję, i ochotę na czytanie tego dalej. I to z kilku powodów. Po pierwsze, wspomniana już wyżej charakterystyczna dla współczesnej, postmodernistycznej prozy brutalność i dosłowność, pod piórem słabych twórców nabierająca niesmacznego prymitywizmu; ani jedno, ani drugie nie pasuje do tematu tej powieści. Postmodernizm raczej psuje delikatny, staroświecki klimat opowieści i zresztą nie pasuje do epoki – może to konserwatywne, ale uważam, że o każdej epoce najlepiej jest pisać jej językiem, operując tamtym zbiorem pojęć. Zresztą co ja mówię o postmodernizmie! I nie narzucam komukolwiek – w tym Autorce – mojego widzimisię; po prostu mi to tam zupełnie nie pasuje i uwiera jak metka przy bluzce. I to nie jest wina mojego gustu, bo pisarka po prostu ma niewielki zapas słownictwa, nawet jak na powieść współczesną, a plastyczny w gruncie rzeczy język współczesny w jej wykonaniu jest toporny i kulawy, nie mówiąc już o jakiejkolwiek stylizacji, plastycznych opisów obrazów, czy szansy na poczucie tego wielkiego uczucia między bohaterami, o którym pisali na okładce (a którego nie czułam). Co więcej, w tekście nie ma żadnych ciekawych pomysłów na narrację i sposób opowiedzenia historii, która rozwija się w sposób przewidywalny i nudny, a językowa monotonia sprawia, że zasypia się jeszcze bardziej, co w sumie jest dziwne, bo nie od dzisiaj wiadomo, że przy straszliwych zgrzytach spać nie można, a złe książki spędzają mi sen z powiek (dlatego wciąż jestem zmęczona). Kto wie, może sen jest lepszy, bo od naiwnych wyrażeń, pomieszanych z tymi mocno niewyszukanymi i tymi prostych, znanych z wielu innych pozycji oraz dialogów czytanych jakby przez odpowiednio zaprogramowane androidy głowa szybko zaczyna boleć; zresztą nikt nie zasługuje na taką torturę. No i jeszcze ta wyglądająca zza każdego zdania pewność swoich umiejętności, udawane zabiegi językowe i sztuczność. Dużo sztuczności i naiwności. Może to pisała jakaś XXI- wieczna pensjonarka? Nie, to tylko kolejne tanie romansidło w historyczno-artystycznym płaszczyku i opakowane w ładną okładkę, profanującą zresztą lekki, ulotny i niezwykły obraz Moneta. Kiedy byłoby tu coś niezłego, a przynajmniej przeciętnego, napisałabym szkoda. Ale napiszę niestety. To słowo mogłoby być tak naprawdę całą moją recenzją, bez tych wszystkich dłużyzn. 

W pewien sposób podziwiam kreatywność twórczyń romansów – znajdą je wszędzie i zawsze. Nieważne, czy w prehistorii czy w przyszłości. I nie byłoby w tym nic złego, bo romans to też gatunek i jak się chce, można pisać je w bardzo inteligentny i ciekawy sposób, co udowodniły między innymi Jane Austen czy siostry Brontë. Ale można też robić to nijako i na jedno kopyto, powtarzając wciąż te same motywy i powołując do niby-życia podobne do siebie postacie, za każdym razem polewając całość innym sosem i doprawiając inną przyprawą, zmieniając tylko imiona i elementy scenografii. Można. Przecież gdyby tego nikt nie czytał, takie książki już by nie powstawały, a kolejne autorki nie mnożyły się jak grzyby po deszczu. Gorzej jednak, kiedy idee tego gatunku przenosić na tematy wcześniej zarezerwowane dla innych konwencji i bardziej ambitnych twórców. Wtedy pojawia się nieznośne uczucie, że potencjał historii został zmarnowany, ciekawe perspektywy straszliwie spłaszczone do jednowymiarowej, irytującej bajki. Jeśli to zupełnie fikcja to jeszcze pół biedy, ale jeśli to historia na poły prawdziwa jak ta ból w moim sercu rośnie i nie chodzi tu bynajmniej o brak kontaktu Autorki z rzeczywistością, o której pisze. Płaczę raczej nad tym, co tak źle i płasko zostało opisane – w tym przypadku o płótnach Moneta, ulotnych, delikatnych, pełnych emocji i pasji – i jakby sprofanowane i bardzo zdeformowane. Przynajmniej dla mnie, nie tylko dlatego, że mam sentyment do tych obrazów i bardzo je lubię. Bo jak uczcić arcydzieło to tylko arcydziełem. Jak nakreślić piórem (a raczej komputerem) portrety osób wielkich i zmarłych to tylko tak, by po przeczytaniu nie wzbudzały w nas niechęci i szybko znikały z naszego życia razem z wieloma innymi książkami, które zostają wyparte dla zdrowia mózgu. Bo mam nadzieję, że z tą książką właśnie tak się stanie.

Tytuł: „Claude i Camille”
Autor: Stephenie Cowell
Moja ocena: 0,5/10

poniedziałek, 23 listopada 2015

Kot w śmietanie. Recenzja książki



Zdecydowanie nie należę do łasuchów – kiedy byłam mała problem jedzenia pożywnych kaszek spędzał sen z powiek mojej Mamy. Jeszcze kilka lat temu moje fochy wkurzały niejednego kelnera w eleganckich restauracjach, a moich znajomych i rodzinę w zakłopotanie wprawiały porcje jedzenia zostawione na moim talerzu. Z wiekiem jednak stałam się mądrzejsza (mam przynajmniej taką nadzieję), nie marnuję jedzenia, nakładając sobie małe porcje. Zrozumiałam, że podczas gdy wyrzucamy psu lub innym zwierzętom jakieś jedzenie, gdzieś na świecie dziecko umiera z głodu. Straszna to świadomość. I ta nie dająca spokoju myśl, co to byłoby, gdybym to właśnie ja była na miejscu tamtego człowieka. To, że z zasady nie potrzebuję dużo jedzenia nie znaczy, że czułabym się dobrze nie mając w ustach nic od kilku dni. Co prawda człowiek umiera szybciej od braku wody, ale śmierć z głodu jest długa i straszliwa. Szczególnie kiedy ma się świadomość, że gdzieś tam na świecie ludzie umierają z przejedzenia, wyrzucają mnóstwo dobrych rzeczy. Oczywiście nie wspominam o prawdziwej i mentalnej gimbazie, która wrzuca dobre kanapki do toalet i pisuarów (przyczyniając się tym samym do częstych awarii) oraz koszów na śmieci. Jednak z drugiej strony taka wiedza może też być marzeniem – dziecko wychowane w slumsach ma jakąś szansę na życie w świecie, w którym zabijającego szybko głód fast fooda można kupić za kilka euro. I chociaż dziecko to – czy dorosły – mieszka w skleconym byle jak domku w fawelach czy na afrykańskiej pustyni. Gorzej jest w czasie wojny, tym bardziej, że nowoczesne sposoby walki często niszczą zapasy poczynione przez cywilów i magazyny, niekiedy celowo. Głód zaczyna zaglądać w oczy, stając się największym wrogiem… 

Takim konfliktem była największa dotychczasowa wojna – II Wojna Światowa. W przeciwieństwie do poprzednich konfliktów, prowadzonych dla osiągnięcia konkretnych celów politycznych, wojna była wcielaniem w życie dwóch chorych idei – komunizmu i nazizmu, a Hitlerowi i Stalinowi marzyło się panowanie nad światem. To był konflikt o wiele bardziej okrutny niż poprzednie. Na ulicach obleganego przez Niemców Leningradu zdarzały się przypadki kanibalizmu. Pracujący na Syberii w straszliwych warunkach ludzie otrzymywali tylko talerz cienkiej zupy i kawał chleba; tak samo amerykańscy i australijscy jeńcy Japonii. Oni mieli jednak na tyle dobrze, że psi kawałek chleba otrzymywali dla siebie i mogli go zjeść (o ile ktoś im nie ukradł) nie martwiąc się o przygotowywanie jedzenia ze składników, których nie było i wyżywienie innych osób, na przykład dzieci, które same jedzenia nie zdobędą. O to musiały się martwić gospodynie w innych krajach, jak na przykład w Generalnym Gubernatorstwie, utworzonym na zajętych przez hitlerowców terytoriach polskich. Niemcy z jasnych przyczyn dążyli do wyniszczenia naszego kraju, ograniczali więc przydziały pokarmu do niezbędnych podstaw, jednocześnie zmuszając do ciężkiej pracy. A nikt nie chciał przecież umrzeć; pragnienie życia i obiektywny brak szans zmuszały do sprytu i korzystania ze wszystkich dostępnych i niedostępnych środków, stwarzania czegoś z niczego jak Salomon. A to, jak głosi stare porzekadło, Polak potrafi.

Dowód na to znajdziemy w tej książce – historycznej opowieści o kuchni i jedzeniu w czasach okupacji niemieckiej. Autorka, skupiając się na mieszkańcach wielkich miast, a w szczególności Warszawie, w kilku rozdziałach opisuje panujące tam warunki i sposoby zapobiegania powszechnemu głodowi, jaki powoli zaczynał zaglądać w oczy mieszkańcom Generalnej Guberni. Na samym kartkowym chlebie, słusznie nazywanym dźwiękowcem (chodziło oczywiście o sensacje żołądkowe i związany z tym efekt dźwiękowy) i marmoladzie, która konsystencją i barwą przypominała bardziej masę z utartych buraków i brukwi człowiek nie wyżyje – szczególnie że codzienna dawka dla dorosłego, pracującego ciężko mężczyzny była za mała i trzeba było się jakoś ratować. Tak więc w następnych rozdziałach Autorka pisze o szmuglu czyli przemycaniu żywności ze wsi do miasta i, ponieważ za ten proceder groziły duże kary, technikach ukrywania cennych towarów przed Niemcami. Nie będę tu wyjawiać dużo, żeby nie psuć potencjalnym Czytelnikom zaskoczenia, jakie ich czeka podczas lektury – zdradzę tylko, że Niemcy bali się chorób zakaźnych, wymyślano więc wiele kreatywnych sposób przenoszenia mięsa, ale nie tylko. W każdym razie gwarantuję wielokrotne zbieranie szczęki z podłogi, pomieszane z oczywistym podziwem dla naszych utalentowanych przodków. W kolejnych rozdziałach opisuje także kwitnący czarny rynek i sposoby działania rekinów pokątnego biznesu, którzy – jak się okazuje – tworzyli niemalże przedsiębiorstwa zajmujące się kupowaniem i transportem zakazanych przez okupanta towarów, co bardzo się opłacało i było bardzo potrzebne – bez nich nie działaby kawiarnie, o których traktuje następny rozdział. Bo choć najbardziej luksusowe lokale były zarezerwowane dla Niemców, to Polacy też potrafili urządzić sobie niezłą restaurację. Na przykład taką, w której kelnerkami były przedwojenne gwiazdy, a czas spędzony na piciu erzacu kawy umilał głos Mieczysława Fogga. Nie brzmi przyjemnie? Ba, może na dzisiejsze standardy, ale w tamtych czasach nie każdy mógł sobie pozwolić na coś takiego – większość oszczędzała to, co miała, z niepokojem licząc pozostałe pajdy chleba i ziemniaki, głowiąc się, jak zastąpić podstawowe, ale niedostępne produkty czymś innym i jeszcze przy tym zaoszczędzić. Taką codziennością zajmują się kolejne rozdziały: Autorka z okupacyjnych podręczników dla gospodyń wyławia ciekawe, praktyczne rady dotyczące gotowania kawy z żołędzi (smakowała drzewem) i herbaty ze skórek jabłek; wyrabiania chleba z kartoflami i z mąki żołędziowej; a także pichcenia tortu z fasoli czy piernik z marchwi (mniam). Wspomina także o technikach oszczędzania na gazu, czyli gotowaniu wieżowemu i o tym, jakie korzyści wynikały z hodowli królików w łazience czy kozy w piwnicy, a także o szerokich zastosowaniach spasionych gołębi miejskich. Finalną i chyba najbardziej drastyczną częścią jest opowieść o gotowaniu dla obrońców Warszawy podczas Powstania, chociaż i tu nie braknie weselszych akcentów takich jak tytułowy kot, którego zjadł generał Tadeusz Bór-Komorowski (i który był ponoć smaczny), to całość kończy się dość ponurym akcentem i morałem. A ty, wydaje się pytać Autorka, kończąc opowieść słowami pewnej kobiety, która przeżyła piekło wojny, cieszysz się z tego, co masz na talerzu? 

Ciekawym dodatkiem do całości jest kilkadziesiąt przepisów zaczerpniętych z okupacyjnych książek kucharskich, które możemy wypróbować i ugotować coś innego dla siebie bądź rodziny. Zresztą myślę, że dla celów edukacyjnych również – wielu z nas, ludzi posiadających cokolwiek ponadprzeciętnie rozwiniętą wyobraźnią, nie potrafi dokładnie zrekonstruować tamtej rzeczywistości, w której zwykłe kartofle były droższe od złota, a zrywając pomidory na porzuconym polu można było zginąć. Może te smaki coś nam uświadomią, dodadzą książce kilku nowych znaczeń. Ale przede wszystkim ekscentrycznym smakoszom i kucharzom-amatorom (bo są to dania proste i szybkie w przygotowaniu) dostarczą wielu ciekawych wrażeń – ze swojej strony z czystym sumieniem mogę polecić ciasto piernikowe z marchwią i chleb z kartoflami. Naprawdę mniam

Książka została wydana bardzo estetycznie i ładnie, zarówno jeśli chodzi o wnętrze jak i okładkę. Twarda oprawa, ze zdjęciem dużej rodziny jedzącej i pijącej coś z termosu na przykrytym kamieniu pośród gruzów (domyślam się, że to zdewastowana Warszawa) przyciąga wzrok i intryguje, szczególnie że sterylną biel okładki i śladową czerń połączono z zielonym napisem i paskiem. Nie ma dużo haseł reklamowych, a blurb został wydrukowany oszczędną czcionką bez irytujących i krzykliwych recenzji (czytaj: reklam). Podobnie jest w środku: średniej wielkości przyjemna na wzroku czcionka, z graficznie wyróżnionymi cytatami, a na początku każdego rozdziału sympatyczny obrazek z kucharką, może trochę za optymistyczny, ale i tak nieźle pasujący. Całość przetykana jest zdjęciami, ilustrującymi wybrane fragmenty tekstu; interesujące były w szczególności fragmenty gazet i okładki książek, zapewne unikatowe i dlatego ciekawe. Z resztą miałam jednak kłopot i to całkiem duży. Ponieważ wzrok mam jeszcze niezły, przyglądając się jednej z nich zauważyłam, że fotografia bardziej przypomina rysunek, a potem dowiedziałam się, że opracowaniem ilustracji zajęła się firma graficzna. Ilustracji? To wygląda jak wyostrzanie konturów albo inny efekt GIMP-a czy Photoshopa, no – ewentualnie – zwykła ilustracja. Ale umieszczanie tychże w książce popularnonaukowej, stricte historycznej według mnie nieco mija się z celem. Zresztą pozostawienie pewnego rozmycia, jakichś elementów niewyraźnych to ocalenie czasu w zdjęciu, magicznie zatrzymanego w niewyraźnych czarno-białych plamach; edycja tego sprawia, że pozycja ma mniej autentyzmu niż powinna. Zresztą owe zdjęcio-rysunki nic nie zyskały na wyrazistości, wręcz przeciwnie – dla odmiany wszystko jest szare i gładkie jak twarze na szkolnych zdjęciach (również edytowane), przez co całość wygląda jak jakieś dzieło sztuki współczesnej, taka tam sztuka dla sztuki, a nie zdjęcie w porządnej książce historycznej, w której powinno być widać jak najwięcej, bo przecież takie funkcje ma pełnić ma tu zdjęcie. Albo tylko moje dziwne poglądy. Zresztą nieważne.  

Oprócz tekstu głównego i przepisów, ozdabianych zdjęciami z epoki, do książki dołączono dwa indeksy – z nazwiskami osób występujących w pozycji i nazw okupacyjnych dań, dzięki czemu korzystanie z książki jest wygodne, a całość zaczyna przypominać okupacyjny podręcznik przetrwania. Po krótkim tekście od Autorki, w którym wyjaśnia czym nie jest napisana przez nią książka (nie sądzę jednak, że cofnę swoje zarzuty o ograniczanie pozycji do tak wąskiego zakresu tematu jak gastronomiczne perypetie inteligencji Krakowa i Warszawy), następuje bibliografia. Chociaż jest to tylko wybrany spis użytych źródeł i brak przypisów bardzo mnie zmartwił, wszystko zostało estetycznie pogrupowanie, a wymienione przez Autorkę pozycje wydawały się w większości wiarygodne i profesjonalne. Dużo tu także źródeł mówionych, co decyduje o dodatkowej, dokumentarnej wartości książki. I chociaż wciąż nie mogę zrozumieć braku przypisów, biorąc pod uwagę inne czytane przeze mnie popularne pozycje historyczne, pozycja ta jest utrzymana na dobrym poziomie. Przynajmniej na takim, że mogę czytać bez strachu, że podane przez Autorkę informacje są w logiczny i historyczny sposób prawidłowe. 

Autorka ma to coś, co nazywamy lekkim piórem, które pozwala na przekazanie informacji w sposób prosty i przystępny dla każdego Czytelnika. Jej styl jest lekki, nieskomplikowany, jednocześnie konkretny i z pewnością nie minimalistyczny. Tam, gdzie można pisze ze swadą, wplatając subtelne żarty, ale tam, gdzie należy być poważnym – a wiele jest takich momentów – stara się zachować powagę, na szczęście trzymając się daleko od zbędnej patetyczności, z jaką wielu pisze bohaterskich czynach Polaków podczas II Wojny Światowej i nie tylko.  Myślę, że to najlepszy sposób na opisanie tego typu historii – proste słowa obrazują najlepiej dramat i najdokładniej przekazują emocje. Całość jest utrzymana w tonacji lekkiej, tak, że czyta się bardzo szybko i przyjemnie, czasami aż za bardzo. Na ogół z książki tchnął lekkostrawny optymizm (może poza rozdziałem o Powstaniu, ale to tylko subiektywne wrażenie) opierający się na przeświadczeniu, że Polacy potrafią poradzić sobie w każdej sytuacji; optymizm bardzo sympatyczny, ale po dłuższym czasie dość nużący, nieco może naciągnięty i nieszczery. Mimo wielu pomysłów i rozwiązań scenariusze przedstawione przez Autorkę nie zawsze się sprawdzały – przecież inaczej wszystko wygląda w praktyce, a nie każdemu wiodło się w czasie okupacji na tyle dobrze, by trafić na karty tej książki. Lekkość jest też wadą pod innym względem. Otóż kiedy odłożyłam książkę na bok, miałam wrażenie, że skończyło się, zanim naprawdę rozpoczęło. Już z łatwością zaczynałam wyobrażać sobie obiad powstańca warszawskiego czy smak żołędziowej kawy, kiedy zorientowałam się, że właściwie skończyłam czytać. To było naprawdę przykre uczucie, trochę jak to, kiedy dostajemy do przeczytania tylko fragment jakiejś książki albo wersję demo jakiegoś programu. A zapowiadało się tak dobrze! Jestem w stanie zrozumieć, że – tak samo jak portal Ciekawostki Historyczne, którego współredaktorką jest Autorka – książka jest adresowana do szerokiego grona odbiorców, dla których specjalistyczny język historii jest zbyt skomplikowany i ciężki, ale w takim razie można było się jeszcze rozpisać. Naprawdę, w tym przypadku nawet dwieście stronic więcej nie zaszkodziłoby. A nawet przeciwnie. 

Miałoby to także wiele innych plusów – na przykład to, że Autorka potraktowałaby temat bardziej szczegółowo. I to nie tylko dlatego, że w historii detale są bardzo ważne (i bardzo mnie pasjonują), ubogacając portret wybranej epoki. Szczególnie, że nie jest to przekrojowa monografia czy książka dla ludzi, którzy nie wiedzą, kim był Adolf Hitler, ale pozycja skupiająca się na wąskim zagadnieniu, rzadko przecież poruszanym i niesprawiedliwie spychanym na margines, który jest jednak bardzo ciekawy. Ograniczenie informacji do samej Warszawy i – momentami – Krakowa jest dość nieprofesjonalne (cóż, w takim razie Autorka mogła napisać, że chodzi jej tylko o te miasta), bo ciężko jest generalizować jeśli mamy do czynienia z zjawiskiem tak złożonym. Zresztą trudno jest mówić nawet o generalizowaniu, bo Autorka dotyka tylko niektórych problemów, przedstawiając je w bardzo ogólnych zarysach i w sposób możliwie uproszczony, przez co pomija wiele ciekawych aspektów, które podczas czytania bardzo mnie zainteresowały, ale i zdenerwowały swoim brakiem. Jakieś szczegóły dotyczące czarnego rynku i powody, dla których pomimo częstych nalotów policji niemieckiej miejsca te wciąż kwitły? Produkcja erzaców, jak na przykład jajek w proszku, syntetycznych galaretek i innych dóbr, które Autorka określiła dosadnym słowem sugerującym coś, czego nie da się zjeść? Zresztą błędem samym w sobie było ograniczać książkę do Warszawy i Krakowa – we Lwowie, na przykład, leżącym już na rubieżach Rzeczpospolitej z pewnością wszystko wyglądało inaczej. A na wsi, o której wspomniano tu tylko jako o zapleczu jedzenia dla miasta? Chciałabym dowiedzieć się na przykład o sposobach na ukrywanie takich zwierząt jak krowy przed Niemcami; czuję wręcz, że byłoby to bardzo ciekawe i, lekko opisane przez Autorkę, w pewien sposób nawet zabawne. Ale tutaj takich informacji nie otrzymujemy. Zamiast tego zostajemy zasypani dość niekonkretnymi informacjami o tym, co warszawiacy jedli w święta, jakby to nie była rzecz, którą można omówić w jednym akapicie, zostawiając miejsce choćby na sprawy wymienione wyżej przeze mnie. I choć powinnam być wyrozumiała, bo to dopiero książkowy debiut Autorki, przyzwyczajonej do krótkich artykułów na tematy ważkie, to chociaż na okładce powinni napisać, że to nie pierwsza książka o gastronomicznym aspekcie okupacji, ale pierwszy popularnonaukowy szkic. Wtedy może podeszłabym do lektury inaczej, a po skończeniu czytania nie byłabym taka … głodna. 

CiekawostkiHistoryczne.pl to specyficzny, autorski portal. Chociaż redaktorami są historycy, do opisywanych spraw podchodzą na luzie, może czasami aż za bardzo. Treść artykułów stanowią historyczne ploty (przyznaję, że bardzo do lubię, bo konstruowanie coraz bardziej skomplikowanych drzew genologicznych królów, ich żon i metres jest bardzo ciekawe, zresztą alkowiane problemy i podboje koronowanych głów nigdy nie przestaną smakować pikantnym skandalem), anegdoty i sprawy marginalne, często pomijane w poważnych pozycjach albo po prostu ciężkie do zweryfikowania pomówienia. Prawdziwego historyka przyprawiłoby to o stan przedzawałowy albo i gorzej, ale dla zwykłych laików strona może być ciekawa, a tych, którzy zawsze uważali, że historia to rzędy dat i wojny, z pewnością zaciekawi opowieściami z przeszłości i w przyszłości, kto wie, sięgnie po poważniejsze opracowania. Tak samo jest z książkami pisanymi przez Autorów portalu i nie tylko, szczególnie jeśli chodzi o serię, która ukazuje się z logiem strony: kompletna, dobra technicznie książka historyczna to nie jest, ale zawsze można spróbować, bo może to będzie nasza furtka do pasjonującego świata historii. Wstęp, który pokaże nam, że dawniej działy się takie same rzeczy jak teraz; dzięki któremu niemal namacalnie poznamy walkę o jedzenie, która – na szczęście – jest nam z doświadczenia nieznana. I posmakujemy wybornego kota w śmietanie, danie, które jeszcze nie zagościło (mam nadzieję) na naszych stołach, ale według generała Bór-Komorowskiego jest bardzo pożywne i dobre.

Tytuł: „Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania”
Autor: Aleksandra Zaprutko-Janicka
Moja ocena: 5,5/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję pani Katarzynie z wydawnictwa ZNAK