wtorek, 30 czerwca 2015

Wszystko jest nocą. Recenzja książki



Każdy, będąc dzieckiem, chciał być królewną czy królewiczem, prawda? Czytano nam bajki o mądrych monarchach, których poddanym żyło się dobrze i dostatnio. O księżniczkach, które całowały żaby, by wyjść za pięknego księcia. O smokach, których zwyciężali waleczni rycerze, wielkich bitwach, w których ginęli źli, a dobrzy triumfowali. Rozczarowanie przychodzi z czasem, ze znajomością historii. Co prawda, prawdziwi monarchowie otaczali się niewyobrażalnym dla nas splendorem, stać ich było na wszystko, ale tu chyba kończą się wszystkie podobieństwa –małżeństwa z miłości, cnotliwość, rządy, z których zadowolone było całe społeczeństwo należy włożyć między bajki. Bogactwo najczęściej brało się z uciskania biedaków i nędzarzy, rodziny królewskie z wielką przyjemnością truły się między sobą, a władcy, by jakoś wynagrodzić sobie polityczne małżeństwa, jawnie utrzymywali kochanki (o potajemnych romansach homoseksualnych nie mówiąc). Dla królewien większość młodych hrabiów była za nisko urodzona, więc żaden szewc z marzeniami o połowie królestwa nie ma po co nawet marzyć. Przekleństwem władców był także młody wiek, w jakim wielu umarło, choroby psychiczne, z powodu których wybuchały wielkie wojny (na przykład wojna Dwóch Róż w Anglii), hemofilia (czyli przysłowiowa błękitna krew), kazirodztwo. Ci niezbyt bystrzy ginęli, nie potrafiąc rozpracować szpiegów różnych ludzi i własnych, którzy szczelnie oplatali pałac, najczęściej po tym ginąc z rąk silniejszego. Byli tacy jak my, chociaż wielu z nich uważało się za bogów, albo – to w średniowieczu było przekonaniem powszechnym - za pośredników Boga na Ziemi. Różnili się charakterami, cechami, chorobami i osobowościami, co zachowało się w ich przydomkach: Eryk Szalony, Baldwin Trędowaty, Ludwik Święty, Filip Piękny, Kazimierz Sprawiedliwy, Ryszard Lwie Serce, Timur Chromy, Iwan Srogi i Iwan Groźny, Karol Wielki, Ludwik Kłótliwy, Karol Życzliwy… Niektórzy odchodzili do historii z takimi przydomkami jak Pałkin czy Krwawa Mary, a ich śmierć nie zakończyła nieprawdopodobnych wręcz historii o okrucieństwach, którzy się dopuszczali. A królowie dopuszczali się wielu złych rzeczy, nawet wyjątki potwierdzają regułę, że władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie. Niestety. 

Z pewnością szlachcie polskiej czasu rozbiorów ubliżał fakt, że Rzeczpospolita została podzielona między otyłą Niemko-Rosjankę, cesarzową Austrii i jej synka oraz pruskiego Fryca, na którego grobie rosną teraz ziemniaki (podjął się niezwykle ciężkiej próby przekonania chłopków, że to wartościowa roślina). Szczególnie caryca była wyjątkowo negatywnie postrzegana – młodzieńczy romans z Poniatowskim, zła opinia, niemieckie pochodzenie i zduszenie powstania Kościuszki były kroplą w czarze ciągłych konfliktów polsko-rosyjskich. Szlachta nie pałała do Rosjan miłością od niepamiętnych czasów, delikatnie mówiąc, a wiek XVII przekonał ich, że potężnemu sąsiadowi nie można wierzyć ani też go lubić. To tematy do dziś bardzo drażliwe, wykorzystywane w propagandzie, której mało kto jest w stanie się sprzeciwić, bo przecież historia nie zawsze jest dla wszystkich tak samo sprawiedliwa. Urazy zostały, przez wiele lat nie myślano nawet o zmianie perspektywy spoglądania na tę władczynię, rezygnując z obiektywnego podejścia naukowego, na rzecz szczerego patriotyzmu, zawsze mającego w sobie coś z uproszczeń i szufladkowania ludzi jako dobrych i złych. Dopiero teraz, kiedy za trzy lata upłynie sto lat od odzyskania niepodległości po 123 latach niewoli i koniec I Wojny Światowej (albo jak twierdzą niektórzy historycy, pierwszej części Wielkiej Wojny Trzydziestoletniej), można z pewnego dystansu spojrzeć na tamte wydarzenia, szczególnie, że młodsze pokolenie powoli wyrasta z narodowej, cierpiętniczej filozofii, skupionej na ciągłym wypominaniu i wyliczaniu krzywd oraz umiejącej spojrzeć na problem nieco szerzej i bardziej kompromisowo, co mnie raczej cieszy niż martwi. Jednym z literackich dowodów na ciekawość i otwartość dzisiejszych, odurzonych wolnością umysłów, jest właśnie zainteresowanie postacią wielkiej carycy z innego punktu widzenia niż zwykle. Nie jest już demonem, myślącym o zniszczeniu Polski, ale władcą, świadomym siły swojego państwa i zdobywcą, takim samym jak Napoleon Bonaparte (ostatecznie Hiszpanie zrobili niezgorsze od Polaków powstanie, równie drastyczne, co tak pięknie i strasznie namalował Francesco Goya), ale przede wszystkim kobietą, w pełnym znaczeniu tego słowa – kobietą mającą swoje życie, uczucia i problemy, których mężczyzna, będący najczęściej autorem biografii czy monografii nie zrozumie (wiem, wiem, jestem niesprawiedliwa i feministyczna), a które są równie interesujące jak wątki dotyczące władzy, a które wiarygodnie potrafi opisać inna kobieta, pisarka. Ale ta od naukowych, suchych rozpraw i biografii, którym brakuje polotu i wyobraźni, tylko od literatury pięknej, potrafiącej dotknąć tego, co w człowieku ukryte, najgłębsze. Stworzyć inny, bardziej ludzki portret Katarzyny i odmalować świat widziany jej oczyma we wiarygodny sposób. Spróbować opowiedzieć tysięczny raz tę samą historię, tylko w zupełnie nowy, ciekawy sposób. 

Jest z piątego na szóstego października i caryca Katarzyna II umiera. Doznaje apopleksji, czyli wylewu krwi do mózgu i zostaje sparaliżowana – może tylko leżeć i bezwiednie obserwować świat wokół niej, nie mając na niego już żadnego wpływu. Wraca wtedy do swoich wspomnień, przeglądając je wszystkie w zawrotnej prędkości, szukając w swoim życiu błędów, porażek i zwycięstw, dokonując podsumowania, rozliczając się z przeszłością, porządkując je w miarę chronologicznie według jej własnego zegara i kalendarza. Przeglądając twarze przyjaciół, rodziny, zdrajców, wrogów, kochanków i wszystkich, którzy brali udział w wydarzeniach ważnych dla niej na różny sposób. Opowiadając swoje życie od najdalszych, zamglonych wspomnień z Zerbst i kończąc niemalże przed nieszczęśliwym wypadkiem, na którym jej stosunkowo długie życie się skończy. Tak poznajemy jej życie, przeplatane sekwencjami z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin jej ziemskiego życia, splatających się ze wspomnieniami, wciąż przez nią przywołanymi. Uczestniczymy wobec tego w całym jej życiu, chcąc tego czy nie. 

Zwykle przy wyborze książki kieruję się rekomendacjami ulubionych recenzentów, własnymi gustami i okładką, choć to ostatnie często bardzo boleśnie myli. Czasami jednak wystarczy mi nazwisko ulubionego pisarza, by złapać książkę i pobiec do kasy, jakby coś mnie goniło – tak jest właśnie z tą pisarką i Elżbietą Cherezińską, autorką nieco podobnej literatury będącą, moim zdaniem, perłą pośród dzisiejszej polskiej beletrystyki. Tym razem nie tylko ulubione nazwisko zadziałało; podejrzewam, że tytułowi i okładce nie potrafiłabym się oprzeć nawet bez tego. Chociaż główną wadę oprawy najlepiej pokazuje reakcja mojego nauczyciela od historii (Kinga, co ty, romanse czytasz?) nie mogłam się oprzeć przykuwającej wzrok każdego historycznego geeka postaci Katarzyny, w cudownej kremowej i koronkowej sukni (jedna z moich słabości), na tle zarysów Pałacu Zimowego. Wygląda to naprawdę w stylu harlequinów historycznych, które udają, że nimi nie są, trzeba to przyznać, ale jaki z nich odważyłyby się na pałac rosyjskich carów w tle; zresztą, kiedy przyjrzymy się bliżej, okaże się, że włosy kobiety nie są już zupełnie czarne, a jej pozycja za poważna i smutna na gorącą powieść o miłości, nie widać też żadnego faceta z gołą klatą względnie hrabiowskim fraczkiem. Niepokój budzi ten cytat o grze w miłość i carycy, trzeba jednak przyznać, że na okładce poprzedniej części również wypisywali różne głupoty, łącznie z beznadziejnym tytułem - jak teraz się okazuje – pasującym do tamtej powieści jak pięść do nosa. Podoba mi się, jednak to, że cała ta delikatna, niemal sentymentalna kompozycja została otulona jakąś taką mgiełką, rozmywając kształty, co sprawia, że okładka nie jest krzykliwa, a fioletowy, wytłaczany tytuł bardzo ładnie się wyróżnia, komponując z resztą. Bardzo przyjemnie jest patrzyć na tę okładkę, nie mówiąc o na świetnym prezentowaniu się na półce. Aż prosi się, żeby przeczytać, prawda? 

Język jest powodem, dla którego przeczytałabym wszystko, co wyjdzie spod pióra Autorki. Nie jest już tak nieznośnie lekki jak w niezbyt udanym – jak ta tę pisarkę – Dysonansie, co jest wielką zaletą,  bo używając prostszego, mniej metaforycznego i barokowego stylu, Autorka potrafi opisać świat w niezwykle plastyczny sposób i balansować na granicy z wysmakowaną prozą poetycką. Ba, nie tylko świat otaczający bohaterów, ale ten wewnętrzny, pełen ulotnych uczuć i myśli, niezwykle staranny i autentyczny, głęboki i fascynujący. Z wirtuozerską lekkością i śpiewnością opisuje każde wrażenie, uczucie, drgnienie postaci a także ukazuje rzeczywistość, nawet tą bardzo przyziemną, w zaczarowany sposób, tak, że naprawdę mamy wrażenie, że obserwujemy świat oczami Katarzyny, czując to, samo co ona. Tworzy swoimi słowami miejsce, w którym znaleźć się jest bardzo łatwo, bo każdy opis, każda wzmianka na temat jakiegoś przedmiotu czy obiekty sprawia, że niemal czujemy jego fakturę. Jak ja uwielbiam takie książki! Dla niektórych styl może wydawać się zbyt ciężki czy niepotrzebnie przyozdobiony, jednak myślę, że łatwo jest do niego się przyzwyczaić, kiedy wgłębimy się powieść, damy się jej porwać, a z czasem docenimy to, że mamy dostęp do najgłębszych myśli bohaterki, a sploty języka są tak kunsztowne jak wystrój Pałacu Zimowego. Bo to doskonały styl na powieść tego typu, sprawiający, że dawny, już nieistniejący świat ożywa przed naszymi oczami. Trzeba także zaznaczyć, że jedną z jego wielu zalet jest delikatna,  nienachalna stylizacja na osiemnastowieczną modłę, która sprawia, że tekst jest zrozumiały dla dzisiejszego czytelnika, ale i sprawia, że książka jest bardziej autentyczna – Autorka zostawiła nazwy różnych niespotykanych już pomieszczeń i zwyczajów na dworze oraz części garderoby, dzięki którym można nauczyć się kilku pożytecznych rzeczy na ten temat. Pisarka ponadto ma doskonałe wyczucie – swobodnie operuje światłocieniami i cieniami, a także ciszą, przez co czasami prawdziwe znaczenia konkretnych fragmentów trzeba odczytywać między słowami, domyślać się, co kryje się za niedomówieniem, delikatną aluzją, przemilczeniem. Na pewno nie jest to najłatwiejsze, ale naprawdę dodaje to książce smaku, wielu nowych odcieni i znaczeń, nakreślonych pięknie i z prawdziwym wyczuciem jakie potrafi mieć – wybaczcie panowie – tylko kobieta. Kobieta z niewątpliwym talentem do pisania pięknej, śpiewnej prozy. 

Zdaję jednak sobie sprawę, chwaląc pisarkę na wszystkie możliwe sposoby, że nie dla każdego specyficzna budowa książki może wydać się powieściową ciekawostką, odpoczynkiem od klasycznych fabuł ułożonych ściśle chronologicznie. Nie jest to z pewnością W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, ale nieco szkatułkowa budowa książki ze śladami strumienia świadomości (teraz coraz mniej popularnego, niestety) zaimponowała mi swoją kunsztownością. Konstruowanie w ten sposób fabuły nie jest ani proste, ani przyjemne, ale daje świetne efekty estetyczne. Tak jak tutaj: umierająca caryca wraca pamięcią do całego życia, wspominając kolejne wydarzenia w swoim życiu, wybierając je subiektywnie (dlatego w powieści więcej miejsca poświęcono nieistotnym, jak mogłoby się wydawać, szczegółom niż ważnym wydarzeniom w polityce carycy, co zupełnie nie dziwi, po jest to jej własna perspektywa; czasami i dla nas ważniejsze są rzeczy nieistotne dla innych, szczególnie jeśli chodzi o wspomnienia) i, czasami zagłębia się w nie, sprawiając, że z jednego wynika następne, co jest charakterystyczne dla powieści-szkatułek, chwytu tak często stosowanego przy opisywaniu czyjś wspomnień. Te sekwencje są raczej spójne; relację z ostatnich godzin Katarzyny otrzymujemy tylko na początku wszystkich czterech części, przez resztę książki śledząc koleje jej losu we wspomnieniach, zaczynając od tego najdawniejszego, z lat dziecinnych, ale z pewnością nie najlepszego. Specjalna i niezwykle delikatna konstrukcja wymaga także braku wydzielonych rozdziałów, kolejne partie tekstu w obrębie części zaznaczane są tylko odstępami, co na początku wzbudza trochę dezorientacji, z biegiem czasu okazuje się jednak świetnym rozwiązaniem, a taka minimalistka sprawia, że nie możemy obiecać sobie, że skończymy czytać z rozpoczęciem nowego rozdziału, a także nic nie rozprasza nas podczas czytania. 

Gdyby wszystkiego w Polsce tak nie pomieszali, nadając pierwszemu tomowi opowieści o Katarzynie właściwy tytuł (Pałac Zimowy) jasne byłoby, że pierwsza część to wydarzenia z punktu widzenia Warwary Nikołajewny i jej szpiegowska historia obrazująca w raczej bezstronnym świetle wydarzenia na dworze rosyjskim, natomiast druga (tym razem przetłumaczona zgodnie z angielskim oryginałem) to prywatne poglądy carycy, której punkt widzenia jest daleki od tego Warwary. Więcej, można mieć wrażenie, że ta sama historia opowiedziana przez polską dwórkę i jej panią to dwie różne, zupełnie różne opowieści – mają różne poglądy na tą samą sprawę, która faktycznie zupełnie wygląda z perspektywy Katarzyny, a inaczej oczami Polki – dzięki temu czytelnik może otrzymać jak najpełniejszy obraz zdarzeń. Dla mnie było to niezwykle ciekawe i fascynujące doświadczenie, nawiązujące przecież do największych literackich tradycji powieści polifonicznej, a Autorkę trzeba pochwalić za niezwykłe wyczucie. Nawiasem mówiąc, dowiadujemy się nieco na temat dalszych losów Warwary, których, choć są nieco przygnębiające, z pewnością wam nie zdradzę. Musicie przekonać się sami. 

Ponieważ chcę być szczerza, muszę przyznać, że bardzo nie spodobało mi się ograniczenie wątku politycznego, obyczajowego na rzecz psychiki i życia głównej bohaterki. Może to nie jest minus, może po prostu to nie ta książka, ale przyznam, że sięgnęłam po książkę ze złośliwym zamiarem przekonania się, jak Autorka poradzi sobie z opisaniem wątku polskiego – rozbiorów i insurekcji kościuszkowskiej a także agresywną polityką carycy. Stanowiło to przecież niezły kawał jej życia i niezwykle ważny jego element, ale po jakimś czasie musiałam się rozczarować i to bolało. Ale nie tyle co przez książkę, ile przez własne oczekiwania. Spoglądając na to bezstronnie, muszę przyznać, że w powieści nie ma za dużo polityki, bo Autorka chce skupić się na bohaterach i ich przeżyciach – sprawy Imperium pokazane są nawet jeszcze bardziej ogólnikowo niż w pierwszym tomie (gdzie szczegółowo została opisana wojna siedmioletnia), co, będąc dla mnie wadą, może być dla kogoś zaletą. Po prostu tak pisarce pasowało do koncepcji i już. 

Główna bohaterka, caryca, jest nawet tu postacią bardzo kontrowersyjną, chociaż Autorka – odetchnęłam z ulgą – nie próbuje jej usprawiedliwiać ani biadać nad jej zepsuciem, nie ukrywając przy tym jej grzechów, łącznie z nieposkromioną rządzą, tak bardzo charakterystyczną dla wielkich monarchów i odwzajemnioną nienawiścią syna, Pawła (patologie w rodzinach królewskich naprawdę mnie przerażają). Pisarka raczej woli ją opisywać, badać jej psychikę, wnikać w myśli, co – choć przybliża powieść do literatury psychologicznej  – jest bardzo ciekawe, a bardzo trudny osąd postaci pozostawiać czytelnikowi, bezstronnie prezentując jej sposób myślenia. Jest to z pewnością osoba ciekawa, pełna światłocieni, niejednoznaczna, ale przy tym wszystkim bardzo ludzka, niezwykle nam bliska ze swoimi obawami o rodzinę, kilkoma wielkimi miłościami, w tym tą największą, do księcia taurydzkiego Potiomkina (który był – tak naprawdę – chłopskim dzieckiem wywyższonym przez swoją kochankę i przyjaciółkę). Trudno jest więc zdecydować, czy ją lubimy czy nie, ale, trzeba to przyznać, patrząc na nią od wewnątrz i z tej perspektywy obserwując jej postępki, wydaje nam się, że rozumiemy ją bardziej niż zwykle – w szczególności kiedy czytamy polski podręcznik do historii, w którym autorom ciężko jest ukryć anypatię, czemu zresztą się nie dziwię. Dzięki temu można spojrzeć na Polskę w trakcie rozbiorów inaczej niż zwykle, co – zapewniam – będzie dość szokującym uczuciem, a terapią wstrząsową, jeśli ktoś lubi te bogoojczyźniane klimaty pewnej grupy katolików w naszym kraju. Niezwykłe doświadczenie, dla którego warto przeczytać tę książkę, z pewnością poszerzającą horyzonty w tym zakresie. 

Reszta bohaterów drugoplanowych również mnie nie zawiodła – są wymalowani słabej niż Katarzyna, ale mają swoje indywidualne cechy, nie są również marionetkami czy pogrupowani według biało-czarnego schematu. Udało mi się polubić jedynie wnuczkę carycy, biedną Aleksandrę i księcia Potiomkina, jedyną chyba postać, którą nie da się nie lubić. Aleksander, przyszły car, który zniszczy Napoleona, to inteligentny chłopak o niebezpiecznych zapędach demokratycznych, dyskutujący na takie tematy ze swoim polskim przyjacielem, Adamem Czartoryskim (późniejszy niekoronowany król Polski z hotelu Lambert, wspominany również w Dysonansie). Są również szefowe szpiegów Katarzny, Queenie i Wiszka, przemykające zawsze gdzieś obok swojej pani i koleni faworyci carycy o rozmaitych, najczęściej wrednych charakterach, wnuk Konstanty bijący swoją żonę (Konstanty będzie namiestnikiem cara w Królestwie Kongresowym, ożeni się z Joanną Grudzińską, a na końcu ucieknie w damskim przebraniu z Belwederu w Noc Listopadową 1830) i cała galeria niezbyt sympatycznych kobiet Romanowów. Zdarzają się także postacie epizodyczne – zwykle są nimi ludzie, którymi Katarzyna pogardza – naszkicowane tylko i aż proszące się o szersze rozwinięcie, ale jednocześnie wzbudzające w czytelniku same negatywne uczucia (matka Katarzyny i jej syn, który wdał się w niepoczytalnego ojca, lepiej nie komentuję…) do tego stopnia, że momentami chciałam, by fragmenty ich dotyczące jak najszybciej się skończyły. Ludzie! Oni wcale nie byli lepsi od nas, a intrygi w rodzinach panujących, na najwyższych szczeblach władzy, budzą tylko obrzydzenie. Naprawdę. 

W zimę w  Rosji noce są długie i ciemne. Wtedy ludzie tam mieszkający mówią, że Śmierć chodzi po ulicach. A śmierć w Rosji jest straszna – przypomina kościotrupa czy rozkładające się zwłoki, w jednej ręce ma kosę, a w drugiej trumnę. Myśląc o tym drży sama caryca. Bo ostatecznie wszyscy jesteśmy tym samym – ludźmi, tylko że ona ma władzę kierować armiami, zajmować inne państwa i mieć każdego mężczyznę, jakiego chciałaby. Ale nie ważne co zrobi, czy oświeci ludzi czy nie, pewnego dnia do jej okna zapuka noc, nie licząc na kochanków, ważnych spraw i zdrad, jakie dopuszczą się ludzie po jej śmierci. A ona? Wtedy to chyba wszystko jest już jednym – nocą właśnie. I chyba tak ma być; bo przecież nie jest to od razu takie straszne: mimo że jej nie ma, są wciąż portrety, również te literackie. Jej portrety – ale czy Katarzyny kobiety czy Katarzyny bezwzględnego władcy?

Tytuł: „Cesarzowa Nocy. Historia Katarzyny Wielkiej”
Autor: Eva Stachniak
Moja ocena: 7,5/10

 Katarzyna Wielka. Gra o Władzę | Cesarzowa Nocy. Historia Katarzyny Wielkiej 

niedziela, 28 czerwca 2015

Zagubieni we własnej epoce. Recenzja książki



Jak pokazuje reklama Orange, Rozum i Serce rzadko da się pogodzić. Przykładem mogę być ja – w sercu zacięta bonapartystka, czcząca Cesarza Francuzów jak prywatnego boga, ale rozumowo zwolenniczka IV Republiki, chociaż nie we wszystkich aspektach. Historia nauczyła mnie pokory, patrzenia na świat krytycznym okiem osoby świadomej dramatu ludzkich losów; mimo że przeszłość stała się jedną z form ucieczki przed teraźniejszością, mój rozum znienawidził historię za pokazanie ludzkiej nikczemności i rozczarowania niemal wszystkimi ideałami, z wolnością i tolerancją na czele. Chociaż chyba zawsze wiedziałam, że życie wymaga pewnej dawki hipokryzji i obłudy, chowania głęboko myśli i chronienia serca przed jak największą dawką zła – chociaż małe są koniecznością, jak naświetlenia organizmu promieniowaniem UV czy picie kawy, co w pewnym momencie jest śmiertelne. Może nie rozumiem tego do końca, bo takie dywagacje są tylko dla wybranych, a ja do nich nie należę. Czasami tego żałuję, ale – szczerze mówiąc – wiele jest prawdy w przysłowiu, że wybrańcy bogów umierają młodo. To chyba kwestia niedopasowania do reszty społeczeństwa swoją szlachetnością talentami czy charyzmą, których tak bardzo zazdrosną mali, ale sprytni ludzie, potrafiąc takiego człowieka zniszczyć. Ale i nie tylko. Tacy ludzie zwykle nie znają prawideł epoki… tylko dlatego, że ją znają zbyt dobrze i potrafią przeniknąć ludzką obłudę i fałsz. A przecież nikt sobie tego nie życzy, prawda? 

Rok 1830, w którym Autor pisał swoją powieść, był dla Francji rokiem szczególnym. Może nie był taki doniosły jak 1792, kiedy rozpoczęła się Wielka Rewolucja Francuska czy 1815, w którym na polach belgijskiego Waterloo książę Wellington i Blűther pokonali niezwyciężonego Napoleona, a Kongres Wiedeński ustalił nowy kształt Starego Kontynentu. W roku 1830 lud francuski, nie mogąc znieść więcej absolutyzmu Karola X wywołała rewolucję – trzy dni chwały. W wyniku niej królem został Filip Orleański, gościu, który, chcąc przypodobać się ludziom, chodził z parasolem po ulicach (w 1848 będzie kolejna rewolucja, w wyniku której ludzie proklamują republikę, a prezydentem zostanie pewien siostrzeniec Bonapartego; później w wyniku zamachu stanu obwoła siebie cesarzem na wzór swojego wuja). Przypadek? Nie sądzę, bo to był doskonały czas na powieść podsumowującą około czterdzieści lat prób zdefiniowania pojęcia Francja na nowo, ale także opis tego okresu przełomu, w którym stare odchodzi, a nowe jeszcze się nie zaczęło. Czy aby powieść sprostała temu zadaniu? 

Julian to syn cieśli o nieprzeciętnym umyśle i wybitnej pamięci. Rozpala go ambicja, bardzo kocha Napoleona (który umarł dziewięć lat wcześniej) i rozczytuje się w jego Pamiętnikach ze świętej Heleny i marzy o karierze wojskowej, która jest po prostu niemożliwa – tylko w czasach Cesarza tytuł generała nie był tylko dla dobrze urodzonych. Dlatego, mimo że nie wierzy i wzdryga się przed postępkami księży, postanawia rozpocząć karierę duchową, tylko po to, by kimś być. Przeszkód napotyka jednak wiele – jego nieprzeciętny charakter prędzej czy później sprawia, że wokół zaczyna się kręcić wiele panien i pań, będących mężatkami (!), zakochanych w nim do szaleństwa. To, chyba każdy przyzna, wyjątkowo utrudnia nie tylko karierę duchownego ale także i życie; niepohamowana namiętność dwóch zupełnie różnych od siebie dam i – znów! – różnice między dobrze urodzonymi a chłopstwem, sprawia, że ten świetnie zapowiadający się chłopak kończy bardzo marnie, dając jeszcze pożywkę do romantycznych wyobrażeń szalejącej z nudy Matyldy de la Mole, jego byłej kochanki. Ta nieskomplikowana historia perypetii młodego człowieka w Wielkim Świecie Arystokracji jest jednak tylko argumentem, by w krzywym zwierciadle i bardzo krytycznie ukazać społeczeństwo schyłku Restauracji, szczególnie warstwy znienawidzone przez Rewolucję 1792 – szlachtę i kler. Czy słusznie, sama nie wiem, ale chyba skutecznie, bo książkę Kościół wpisał do Indeksu Ksiąg Zakazanych, co w samo w sobie może być powodem do sięgnięcia po nią. 

Zacznijmy tradycyjnie, od strony wizualnej, do której, jak z pewnością się domyślacie, nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Okładka Wydawnictwa, sama oprawa, sprawia, że na książkę po prostu miło jest patrzeć i, co jest równie ważne, nawiązuje do treści powieści. Na okładce widzimy bowiem całą treść: tę samą postać bohatera w stroju świeckim (u góry) i księdza (na dole), ułożone jak w kartach do gry, co symbolizuje wybór i rozdarcie (z którym mamy już do czynienia w tytule – zdziwiło mnie negatywnie jednak to, że Wydawnictwo na okładce napisało, że „czerwone” symbolizuje Napoleona; czerwień jest przecież kolorem rewolucji – czy to przypadkiem nie jest błąd czy tylko moja interpretacja?) i pewien wiążący się z nim hazard, grę. Minimalistyczny to obrazek, ale więcej przecież nie potrzeba. Tło jest, jeśli mam do tego oko, w kolorze ércu, w każdym razie czerwone napisy i pasek przy grzbiecie ładnie się komponują, tworząc ciekawy zestaw. O funkcjonalności i podziwie dla  twardej okładki już nie wspomnę; wystarczająco rozwodziłam się o tym przy okazji recenzowania innych książek tego wydawnictwa. W każdym razie wydanie jak zwykle sprawia, że książka przyciąga czytelnika do siebie, intrygując swoją oryginalnością i ciekawym pomysłem, który sprawia, że szczególnie przy tworzeniu okładkowych ilustracji dla klasyków, Wydawnictwo nie ma sobie równych. 

Powieść to jest lustro przechadzające się po ulicy – tym chyba najsłynniejszym zdaniem właściwie mogłabym zakończyć tę recenzję – wszystko, co powiem dalej, jest potwierdzeniem tych słów. Powieść ta to sztandarowe dzieło realizmu, niebezpiecznie jednak balansując na granicy z zgryźliwym pamfletem, pozbawionym nawet grama sentymentalizmu i wybujałej wyobraźni, zastąpionej gryzącym sarkazmem i humorem ściętej na gilotynce głowy. Lustro odzwierciedla  piękne widoki i błoto na ulicy pomieszane z psimi odchodami, ale tych drugich jest zdecydowanie więcej, może dlatego, że tak po prostu było, przestarzałe struktury gniły już i umierały śmiercią naturalną, albo taki był cel Autora. Jednak pod sarkazmem kryje się coś więcej: świetnie uchwycony portret ludzi tamtej epoki – dogorywającej arystokracji, próbującej żyć jak przed rokiem 1792, ale jednocześnie świadomej, że ich czas minął, szczególnie wtedy, kiedy drżą przed ludem i jakobinami (jakby Robespierre miał zmartwychwstać) przy czym zaprzeczają jakimkolwiek zmianom; obłudnemu klerowi, który, chcąc przystosować się do nowych warunków, udaje religijność, pnąc się po szczeblach władzy, jak za czasów przed rzezią w Wandei i kultem Boskiej Istoty. Jednak wszyscy mają świadomość, że ten świat należy do przeszłości – nie ma po co wchodzi do tej samej rzeki czy sztucznie podtrzymywać przy życiu umarłego już człowieka. W tym kontekście powieść staje się tragiczną farsą, a bohaterowie – łącznie z Julianem – zagubionymi ludźmi, próbującymi dostosować się do nowych warunków, odnaleźć w tych dziwnych czasach, w których w przeciągu czterdziestu lat miejsce dla siebie znaleźli Ludwik XVI, krwawy Robespierre i nieszczęsny Danton, wojowniczy Cesarz oraz małostkowi Burbonowie, oferując ludziom różne rozwiązania, wszystkie niedoskonałe. Ale cała arystokracja jest tu żałosna ze swoimi marzeniami i planami, ze strachem przed kolejną rewolucją, z tym, że robią niektóre rzeczy na siłę, udając, że wszystko jest po staremu. Tak, to zostało doskonale przez Autora odmalowane, nie tylko ze sarkazmem, który sobie cenię, ale ze znawstwem i trafną, obserwacją otaczających go ludzi. W tym kontekście niezbyt ciekawa historyjka miłości dwóch zupełnie różnych kobiet do chłopskiego syna, próbującego dać sobie radę w arystokratycznych salonach, wydaje się być nieważna, odgrywająca tylko rolę argumentu do złośliwiej, ale i bezstronnej diagnozy tamtych czasów. Bardzo podoba mi się brak komentarzy odautorskich - pisarz tylko wiernie relacjonuje historię opisaną w książce, zgrabnie unikając własnych sądów, stawiających go po którejś ze stron i biadań nad upadkiem moralności, które musiałyby zmusić go do zaprezentowania swoich poglądów politycznych (a były to czasy, kiedy cały światopogląd wiązał się z polityką). A może nie miał poglądów politycznych, potępiając tak samo Restaurację, Napoleona i jakobinów? 

Zachwycił mnie styl pisarza, choć książkę – z różnych względów – czytało się bardzo wolno. Trochę dlatego, że jest to jedna z tych powieści, które pod lekkimi, ironicznymi słowami, pełnymi osobliwego poczucia humoru i błyszczącym wirtuozerią, kunsztownym stylem kryje wiele innych znaczeń, z którymi współczesny czytelnik ma nieco kłopotów, po części z diametralnie różniących się światów. Faktem też jest to, że momentami wszystko niepotrzebnie się ciągnęło i dłużyło, a parę wątków można by opisać w kilku słowach lub akapicie, zamiast poświecać im cały – co prawda krótki – rozdział. Jednak czy nie dobrze jest delektować się utworem, zamiast szybko go połknąć? To jedna z tych książek, które są tak dobrze napisane, że chciałoby się podobnych więcej. Tu wielką zasługę ma także tłumacz, Tadeusz „Boy” Żeleński, który zachował dziewiętnastowieczną stylistykę i wyjątkową harmonię słów Autora (trafnie opisujących wszystko, co ma do powiedzenia, bardzo sobie to cenię, muszę przyznać) podchodząc do tekstu z wielkim znawstwem i wyczuciem osoby rozumiejącej tamtą literaturę. No po panu Żeleńskim, jednym z wielkich ludzi polskiej literatury XX wieku, nie można się spodziewać byle czego.

Postacie są świetnie skonstruowane, jednak nie sposób ich polubić. Może dlatego, że Autor pokazał ich nieco w krzywym zwierciadle albo też po prostu tacy byli. Julian, główny bohater, to naprawdę ciekawa postać, mimo że ciężko byłoby mi powiedzieć o nim coś dobrego. Poznajemy go jako młodego wieśniaka z wielkimi ambicjami i z sercem przepełnionym miłością do Napoleona (to chyba, według mnie, jedyna pozytywna cecha), do czego nie może się przyznać. Już wtedy jest hipokrytą, dumnym, świadomym swoich możliwości w świecie, ma jednak dobre serce, brzydzące się postępkami arystokracji i kleru, tak naprawdę do końca nie może zrozumieć sposobu ich myślenia i rozgryźć zasad ich gry – co przesądzi o jego upadku. Jego postępki nie są jednak szlachetne, co zresztą mnie nie dziwi, bo zdecydowanie nie był to czas szlachetności i żeby osiągnąć większy sukces niż inni, trzeba było być od nich gorszym. Autor nie osądza Juliana, bez komentarza pokazując jego drogę na szczyt, prezentując myśli i uczucia nic nie ukrywając; tylko wszechobecna, gryząca ironia chroni opis tej postaci od beznamiętnej relacji. Nie jest to też postać doskonale skonstruowana, pełna życia, prawdy o człowieku, ale świetnie ukazująca losy ludzi, którzy próbowali być w tamtym świecie szlachetni i mieli czujące serca, powoli zabijane z jednej strony  przez własną ambicję, a z drugiej przez świat, zgniły i zły. Może trochę szkoda, że pisarz nie rozwinął tej postaci bardziej – przez to cała powieść stałaby się jeszcze bardziej ciekawa - ale ostatecznie to chyba wystarczy dla fabuły i całej wymowy książki. Bo jakie lustro odzwierciedla głębokie aspekty ludzkiej psychiki? 

Reszta bohaterów to naprawdę pocieszne stworzenia, choć zbudowane dość szablonowo, chyba nie dlatego, że Autor nie potrafił tego zrobić, tylko z powodu innego celu powieści. Zresztą nikt z salonowych wyżeraczy i biskupów-karierowiczów nie był Antygoną z jej moralnymi dramatami, ponadprzeciętnym Bonapartem czy Robespierrem, który wprowadzając terror marzył o Republice Cnoty, tak naprawdę zmuszając ludzi do wolności (to zawsze mnie śmieszy); bywalcy salonów byli raczej nieznośnie puści i znudzeni wszystkim wokół, nie można wydobyć z nich głębszych, skomplikowanych uczuć, bo ich nie mieli. Pisarz nie kreśli więc głębokich portretów psychologicznych, ograniczając się do cech widocznych gołym okiem i przedstawienia krótko ich powodów. Mimo wszystko zafascynowała mnie postać Matyldy de la Mole. Naprawdę można tak oszaleć z nudy? Rany Julek, jak to mówiła Anasatacia z Pięćdziesięciu Twarzy Grey’a, nie wiedziałam. Ofiara swoich romantycznych marzeń i miłości do historii swojego rodu, którą chciałaby powtórzyć w swoim życiu, wpada w końcu w obsesję czy szaleństwo, które dziewczyna pomyliła z miłością do głównego bohatera. Nie wiem, czy ktoś taki może istnieć naprawdę, może brak mi doświadczenia albo w naszych czasach nie jest już to po prostu możliwe, może po prostu Autor nieco przesadził ze swoją ironią. Przy niej reszta bohaterów drugoplanowych wygląda bardzo blado, szczególnie druga kochanka Juliana, pani de Rênal, typowa istota ze sentymentalnych romansów, łagodna, blada i pełna namiętności, posiadająca jednak sumienie. Portrety mężczyzn są tylko fragmentaryczne, częściowe, ciężko cokolwiek o nich więcej powiedzieć, poza wszechogarniającą wszystkich i wszystko hipokryzją i obłudą, a także próżnością i desperacką chęcią ocalenia starego świata przed nowymi prądami w Europie przy jednoczesnych konfliktach wewnętrznych, co doskonale obrazuje tajne spotkanie arystokratów pod koniec książki. Przez to postacie te są zabawne i żałosne, naiwnie wierzące w coś, co już nigdy nie wróci, nienawidzące króla, ale i widzące w nim gwarancję na życie takie jak przed rewolucją, strach przed masami i skrupulatne unikanie tematu gilotyny. Napisałabym także, że są to postacie schematyczne, stworzone jeśli nie bez polotu to tylko do określonych celów, mające odzwierciedlać raczej ogólne cechy i poglądy tych dwóch stanów, a nie konkretne, osobowe cechy. Czyta się wtedy o nich z mniejszą przyjemnością, to prawda, ale myślę, że aby prawidłowo odebrać tę powieść, trzeba to zaakceptować, cieszyć się z tego, co się ma i pozwolić sobie na jeden lub dla ironicznie uśmieszki, kiedy pisarz prowadzi nas do salonów, przesyconych pochlebcami, obłudnikami i zniewieściałymi, znudzonymi młodzieńcami, piszącymi listy miłosne dla zabawy, ukazując to wszystko w bardzo, ale to bardzo krzywym zwierciadle, przechadzającym się ulicami Paryża i prowincjonalnych miasteczek. 

Autor chyba nie przypuszczał, że jego powieść stanie się obrazem epoki odchodzącej, systemu, który runął jeszcze w tym samym roku, by ostatecznie zawalić się w 1848. Nie znał – bo skąd – dalszych losów jego ojczyzny: II Cesarstwa, będącego tylko parodią rządów Bonapartego i porażki Napoleona III w wojnie z II Rzeszą Bismarcka (1870-1871). Wiedział jednak, że Restauracja, kolejny potworek Kongresu Wiedeńskiego i ministrów Metternicha i Talleyrand (gość jest synonimem zdrady wszystkiego i wszystkich) nie utrzyma się długo, mimo nabożnych życzeń panów de la Mole. Moim zdaniem jednak, cały tragizm i jej siła leży w czymś innym – w doskonałym, acz nieco szablonowym, przedstawieniu Francji w czasach kryzysu, targanej sprzecznościami, poszukującej własnej drogi. Ukazaniu ludzi zagubionych we własnym wieku, tęskniącymi za przeszłością – tak jak cała arystokracja i Julian, zadurzony w wojowniczym Cesarzu, ale i tych, którzy chcą przyszłości – chodzi tu o liberałów, których panicznie boi się większość bohaterów; ludzi rozdartych, takich jak Julian, próbujących mimo wszystko coś z tym  swoim życiem zrobić. Prawdziwą sztuką jest ukazanie tego w taki lekki sposób, jak zrobił to Autor przy jednoczesnym szczerym, ironicznym ukazaniu opisywanego problemu, mimo więc kilku niedociągnięć, najczęściej będących wynikiem nużącej fabuły, podziwiam go bardzo. I muszę przyznać, chociaż nie przychodzi mi to nigdy z łatwością, że dopiero teraz, dzięki tej książce poznałam naprawdę kawałek żywej historii Francji, ukazanej dokładniej i bardziej autentycznie niż w nawet najlepszych podręcznikach akademickich do historii – bo przecież istotą tego przedmiotu jest człowiek, a jego nie da się zrozumieć wykuwając na pamięć bezosobowe nazwiska, daty, wydarzenia i studiując zawikłane mapy, nie będące zwierciadłami, nawet krzywym odbiciem świata, pulsującymi życiem tam ukazanym.

Tytuł: „Czerwone i czarne”
Autor: Stendhal (właśc. Henri Beyle)
Moja ocena: 7/10 

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG 

sobota, 27 czerwca 2015

LIEBSTER BLOG AWARD #4: Książkowe Pytania






Nie ukrywam, że bardzo lubię odpowiadać na Wasze pytania w Liebster Blog Award, choć, jak wiadomo, moim priorytetem są recenzje książek – nie tylko dlatego, że wydawnictwa, z którymi współpracuję, tego ode mnie wymagają. Zabawa ta i TAGi sprawiają, że blog staje się mniej monotematyczny, atrakcyjniejszy więc dla czytelników, którym – nie ukrywajmy – po jakimś czasie przejedzą się same recenzje, choć jak najlepiej napisane. Sam bloger ma też szansę odpocząć od marudzenia na książki czy pisania ód na ich cześć, nie odchodząc zbyt daleko od książkowych tematów. 

Fobos (blog) zamiast tradycyjnych  Liebster Blog Award, stworzyła zestaw jedenastu pytań, inspirowanych książkami. Zachwycił mnie ten pomysł, postanowiłam więc odpowiedzieć na jej pytania, jako że zaprosiła wszystkich zainteresowanych. Jej intrygujące, kreatywne pytania, wymagające głębszego pomyślunku, zainspirowały mnie do stworzenia własnych i nominowania czwórki osób, które, mam nadzieję, odpowiedzą na nie. Cóż, zapraszam do przeczytania moich odpowiedzi!

1. Dostajesz Jedyny Pierścień, co z nim zrobisz? Zanosisz go do Mordoru, aby go zniszczyć, wykorzystujesz go do własnych celów, czy może oddajesz komuś innemu?

Myślę, że zaniosłabym go do Mordoru, ale ponieważ jestem osobą bardzo strachliwą, prędzej czy później wyciągnęłabym kopyta dostając zawału serca od tych wszystkich strasznych istot, jakie z pewnością spotkałabym na swojej drodze. Zresztą Pierścień nigdy by mnie wybrał - na co komu taki Powiernik Pierścienia?

2. Jest ostatnia klasa jakiejś szkoły. Do Twojej klasy przychodzi rudowłosa dziewczyna. Dziewczyna jest jakby oderwana od rzeczywistości, nie pasuje do XXI wieku. Jak zachowujesz się wobec niej?

Pomyślałabym, że to jest moja bratnia dusza – bo ja też nie pasuję do XXI wieku i jestem często oderwana od rzeczywistości – i starałabym się z nią zaprzyjaźnić.

3. Z którym zdaniem się zgadzasz: „inny nie znaczy gorszy” czy „inny nie znaczy lepszy”?

Dla mnie słowo „inny” nie istnieje bo ( jeśli przypadkiem nie jesteś elfem albo wampirem) na pewnym poziomie każdy jest taki sam – wszyscy jesteśmy oryginalni i to jest piękny. Nie powinno się kogoś wynosić na piedestał czy mieszać z ziemią. Cóż z tego, jeśli równość nigdy nie będzie istnieć!

4. Twoja przyjaciółka/przyjaciel mówi Ci, że widzi ludzi ubranych na czarno z tajemniczymi tatuażami. Pokazuje Ci ich, ale Ty ich nie widzisz. Uważasz ją/jego za wariatkę?

Choroba psychiczna ma wiele różnych objawów i gdyby to było właśnie to, zaczęłabym podejrzewać już wcześniej. A gdyby było z nią wszystko w porządku i nagle tak …? Wzruszyłabym ramionami, zaczęłabym niepokoić się dopiero później, kiedy dalej mówiłaby i robiła różne dziwne rzeczy, albo zaczęła widzieć tych gości w innych miejscach.

5. Do jakiego domu w Howardzie chciałabyś/chciałbyś należeć? Dlaczego? Masz do wyboru tylko Slytherin i Hufflepuff.

Hufflepuff. Mniejsze zło, bo tam nie ma znienawidzonego Draco Malfoy’a.

6. Masz dwoje drzwi. Po jednej jest Niebo, a po drugiej Piekło. Wiedząc, że za pierwszymi drzwiami jest nuda, a za drugimi zabawa, co wybierzesz? Zmienić swoją decyzję możesz dopiero za 1000 lat.

Muszę wybierać? Eh. Pomyślmy więc: rozrywkowa nie jestem (po weselu i poprawinach mam dość melanży na cały tydzień, w kręgu moich znajomych domówek raczej nie ma), a ostatni raz nudziłam się w brzuchu mojej Mamy, kiedy nie było mnie na świecie i miło byłoby się trochę ponudzić i odpocząć. Przydałoby się trochę odpoczynku, szczerze mówiąc, szkoda więc, że nie sprecyzowałaś pytania: o jaką nudę chodzi? Modlitwa? Zajęłabym się swoimi myślami. Spanie? Zgłaszam się pierwsza (zieeew). Szczególnie przy założeniu, że w zaświatach zachowujemy trochę swoich cech. Nie mów mi więc o nudzie, błagam. Od razu chce mi się spać!

7. W trakcie roku szkolnego okazuje się, że Twoja rodzina jest tak naprawdę królewską dynastią, za którą czai się kolejna dynastia, której członek chodzi z Tobą do klasy. Jaka jest Twoja reakcja?

Poker face. Zimna krew. Zachowywałabym się, tak jak wcześniej, udając, że nie o niczym nie wiem. To dezorientuje wroga, choć to trudna sztuka, której uczą się studenci prawa. Plus nóż lub jakiś Smith&Wesson w kieszeni, tak dla pewności. Innej rady nie ma.

8. Zamykają Cię w lochu. Na stole leży kilka fiolek z płynem. Każda ma nalepkę z rysunkiem. Rysunki przedstawiają postacie z „Kubusia Puchatka”. W którego bohatera się przemienisz?

W Sowę. Lubię bardzo sowy, a moją jedyną alternatywą jest Kłapouchy, więc…

9. Twój głos sprawia, że to, co czytasz, staje się realne. Jakiej książki nie przeczytałabyś nigdy na głos?

Metro 2033 pana Gulhovsky’ego. Wizja życia w moskiewskim mieście po zniszczeniu świata bombami atomowymi jest straszliwa i bardzo realistyczna.

10. Zmienia się bieg polskiej historii. To Ty jesteś królem/królową, która/który musi poprowadzić polsko-litewskie wojska do bitwy z Krzyżakami. Jak potoczy się bitwa pod Grunwaldem?

Bliżej mi do Napoleona niż Jagiełły, więc z pewnością nie zmarnowałabym tak pięknego zwycięstwa. Nie dając rycerzom dnia na odpoczynek, pognałabym za Krzyżakami, zdobyła Malbork, prześladowałabym ich niczym Filip Piękny templariuszy, potem zmusiła niemieckich elektorów do hołdu lennego ze swoich ziem, a na końcu zdetronizowałabym samego habsburskiego cesarza. Może to zapobiegłoby  hołdowi Hohenzollerna, rozbiorom, obu Wojnom Światowym i wielu innym nieszczęściom. Eh. Gdybanie. Jak to mówią – mądry Polak po szkodzie. 

11. Budzisz się w szpitalu. Nic nie pamiętasz. Koło Ciebie stoją tylko dwie osoby. Obie mówią swoją wersję wydarzeń. Komu zaufasz? Przemiłej staruszce, czy przystojnemu chłopakowi?

Zawsze można przejść się po korytarzu szpitala, choć trochę zweryfikować obie wersje, w ostatecznie w szpitalu jest dość czasu, by zabawiać się w Holmesa. Staruszka może być żoną jakiegoś ojca chrzestnego mafii ale też moją babcią, a chłopak moim narzeczonym, ale także agentem CIA/FBI. Wiadomo, trzeba polegać na sobie.

Zabawa ciekawa bardzo, dawno już nie musiałam się tak namyślać nad odpowiedziami, postanawiam więc wymyślić swoje książkowe pytania i zadać je paru osobom. Mam nadzieję, że taka odmiana Liebster Award wszystkim się spodoba i stanie się popularna na blogosferze, ale tu przecież nie tylko o popularność chodzi – to naprawdę świetna zabawa, bo pytania są bardzo kreatywne i zmuszają do pomyślenia.

Moje jedenaście książkowych pytań:

1.     Ktoś z bliskich Ci osób jest śmiertelnie chory/a, a Ty dostajesz propozycję otrzymania remedium, pod warunkiem wygrania pewnego trudnego wyścigu. Czy podjęłabyś/podjąłbyś próbę, wiedząc, że może kosztować Cię to życie?
2.   Ty i Twój brat jesteście ostatnimi potomkami pewnej dynastii. Pewnego dnia dowiadujesz się, że Twój brat jest śmiertelnie chory na trąd. Jak postąpiłabyś wobec niego, wiedząc, że jest to choroba bardzo zaraźliwa i nieuleczalna?
3.   Twoja matka przez całe dzieciństwo trzymała Cię w domu, w ukryciu, nie pozwalając bawić się z innymi dziećmi. Po jej śmierci dowiadujesz się, że miała paranormalne zdolności, które przekazała Tobie. Co o niej myślisz?
4.   Zakochujesz się ze wzajemnością w jakimś chłopaku w wyniku zbiegu okoliczności jednak okazuje się, że to Twój nieznany brat. Co robisz?
5.    Wyobraź sobie, że mieszkasz w miasteczku, zdominowanym przez mafię. Twój chłopak naraża się jej członkom i z powodu ostrożności rodziny musisz wyjechać. Czy będziesz kontaktować się ze swoją sympatią? Jeśli tak, to w jaki sposób?
6.   Jesteś Napoleonem Bonaparte i po bitwie pod Lipskiem zostałaś zesłana na wyspę Elbę. Czy odpuścisz sobie, próbując nie słyszeć złych słów na swój temat, czy postanawiasz wrócić, by zemścić się na swoich wrogach?
7.    Wyobraź sobie, że jesteś Arwen i musisz wybrać między krótkim, ludzkim życiem z ukochanym i nieśmiertelnością bez niego (uwaga: wybierając pierwszą opcję, zgadzasz się, by nigdy nie zobaczyć rodziny). Uzasadnij swój wybór.
8.   Mieszkasz w Warszawie i jest II Wojna Światowa, a ktoś proponuje  Ci wstąpienie do Armii Krajowej. Czy decydujesz się na to, mając świadomość, że w razie złapania, czeka się więzienie na Pawiaku, pokój przesłuchań w siedzibie Gestapo oraz – być może – śmierć w akcji. Jaka jest Twoja decyzja?
9.   Rodzice chcą Cię wydać za księcia mającego bardzo złą opinię, mającego zostać w przyszłości władcą jednego z największych państw świata. Czy zgadasz się na ich wybór? Odpowiedź uzasadnij.
10. Kiedy Twój mąż wraca z wyprawy wojennej oświadcza Ci, że spotkał osoby, które przepowiedziały mu piękną przyszłość – zostanie królem, a Ty królową. Król, którego jesteście poddanymi, żyje jeszcze i ma się bardzo dobrze. Czy popychasz męża do zbrodni, widząc, jak bardzo pragnie władzy, czy radzisz mu czekać?
11. Żyjesz w tunelach metra, który od kilkudziesięciu lat jest jedyną ostoją ludzkości – świat uległ zagładzie w wyniku wojny atomowej, na powierzchni jest zbyt niebezpiecznie; żyją tam tylko mutanty. Pewnego razu niezwykle ważną rzeczą jest dotarcie na drugi koniec metra, by przekazać bardzo ważną wiadomość, od której zależą losy ludzkości tam ukrytej. Czy odważysz się na wyprawę, wiedząc, że po drodze spotkasz komunistów, nazistów, mutanty i wiele innych zagrożeń, o których nie masz pojęcia?

Do tych niezwykle krótkich pytań nominuję cztery osoby. Mam nadzieję, że szybko odpowiedzą na moje pytania, ponieważ jestem niezwykle ciekawa odpowiedzi (przebaczcie, ale to naprawdę ciekawe). Uwaga!

Fobos (blog)
KittyAilla (blog)
Isabel Czyta (blog)
Cynka (blog)


Co mogę jeszcze napisać? Kolejna recenzja się pisze, kolejne książki się czyta, a paczki z książkami odpoczywają w drodze do mojego domu przez weekend, chociaż chwasty same się nie wyrwą. Oficjalnie w poniedziałek zaczyna się także najpiękniejszy okres w moim życiu, szczególnie dlatego, że w końcu mam swój kochany leżak (i tak przebywanie na dworze jest dość uciążliwe; jeszcze żeby była pogoda) i trochę więcej czasu. Wreszcie!

Wakacyjne pozdrowienia,
Kylie

Mała prośba, na marginesie: żebym łatwiej wszystko ogarnęła, proszę przesyłać powiadomienia o nominacji do TAGów i Liebster Blog Award na adres mailowy bloga.  




piątek, 26 czerwca 2015

Migdałowa baśń. Recenzja książki



Na końcu Królestwa Niebieskiego Ridley’a Scotta, filmu wprost proporcjonalnie głupiego do pięknej twarzyczki Orlando Blooma i ilością historycznych błędów równającą się litrom czerwonej farby wylanej na planie, padło jedyne chyba w tym wszystkim mądre zdanie: Pokój w Królestwie Niebieskim do dziś jest kwestią problematyczną. Oj, z pewnością jest i to nie tylko dlatego, że Jerozolima jest stolicą trzech wielkich religii (i to jakich! Judaizm, chrześcijaństwo i islam czerpią z tych samych korzeni, ale historia, pewne założenia i wzajemne animozje przeszkodziły im w dogadaniu się). Do bolesnej starożytnej historii Żydów (niewola babilońska, perska, potem okupowanie kraju przez Greków i Rzymian, a potem najgorsze – najazd Arabów) doszły krucjaty, podczas których baronowie Królestwa Jerozolimskiego i Arabowie, mordując się wzajemnie, zabijali Żydów. Religijny zapał i upojenie zwycięstwami na Bliskim Wschodzie, przyczyniły się do rozpoczęcia w Europie prześladowań wyznania mojżeszowego, co z powodzeniem kontynuowała Inkwizycja. O pewnym austriackim pozerze z śmiesznym wąsikiem, który upierał się, że jest aryjskim Niemcem, nie wspomnę – wspomnienia z wycieczki do Auschwitz-Birkenau prześladują mnie dziś. Zrozumiałe więc jest, że Żydzi po tym wszystkim chcieli mieć swoje państwo tam, gdzie kiedyś na tronie zasiadali Dawid i Salomon. Czy jednak mają prawo postępować z ludnością arabską niemalże tak, jak postępowano z nimi w Europie? Czy to na nich mają stosować starą, budzącą już za czasów Jezusa kontrowersje zasadę oko za oko, ząb za ząb

Wojna Izraela z Autonomią Palestyńską toczy się dziś. Znana z telewizyjnych „Wiadomości” Strefa Gazy, nazwana tak od pięknego, starożytnego miasta Gaza (świadka wojen Diadochów, bitew o Aszkelon i goszczącego w swoich murach takie osobistości jak Saladyn czy Ryszard I Lwie Serce), jest symbolem tej wojny, bardzo trudnej dla ONZ i Unii z powodów historycznych, bo jeśli miejsce to jest kolebką Żydów, to przecież większość została wygnana, a Arabowie mieszkają tam od V w. n.e, co w ludzkim, niedoskonałym ujęciu też jest zawsze. Do wszystkiego dochodzi jeszcze skomplikowana polityka międzynarodowa, która nie uznaje słabszych, nie mówiąc o zwykłych obywatelach i zupełny brak zgody pomiędzy obiema nacjami, mający także źródło w religiach – judaizmie i islamie – które niekoniecznie mówią o przebaczeniu, a także każą traktować innych z góry. Oba narody wiele wycierpiały w swojej historii, także i podczas tej wojny, ale z tym Polityka się nie liczy i zadaniem niezaangażowanych w nią ludzi, dlatego ich rola, tym właśnie pisarzy, jest pochylić się nad cierpieniem zwykłego człowieka, dla którego nie liczą się racje obu stron, tylko to, że żołnierz – obojętnie w jakim mundurze – przyjdzie i rozwali ci dom lub zabierze ojca do więzienia. Bo – kto wie – jakiś polityk czy wojskowy, dla którego wioski pełne żywych ludzi są tylko pozycjami na linii frontu, stanie się nagle czuły na ból, a obie strony zrozumieją, że lepiej jest nawiązać dialog i pójść na kompromis, który zdaje się być jedynym w tej sprawie normalnym rozwiązaniem, neutralizując terrorystów obu stron i godząc się. Może po przeczytaniu książki ktoś zrozumie cenę pokoju i doceni ten stan w Europie póki jeszcze można, a komuś otworzą się oczy na ewidentne zło na świecie. Tak jak Chłopiec z latawcem. Może, w takim razie, jest jeszcze jakaś szansa dla Izraela i Palestyny? 

Nie wierzę w te całe pokojowe akcje, bo, jak powiedzieli starożytni Rzymianie – chcesz pokoju, gotuj się na wojnę – i być może zmienię zdanie, kiedy na podwórku zobaczę rosyjski czołg, to jest jednak zupełnie inna sprawa. Dobra pacyfistyczna książka musi być przecież literackim arcydziełem, by poruszyć serca całych narodów, pomóc im spojrzeć ponad podziałami, co się zdarza niezwykle rzadko. Ale co mi tam – pomyślałam, otwierając tę książkę – przynajmniej przeczytam kawałek dobrej literatury. 

Siostra Ahmeda, Amal, została rozerwana przez minę przeciwpiechotną, kiedy goniła motyla na łące. Potem żołnierze izraelscy kazali wyprowadzić się domu, w którym mieszkała jego rodzina, i przenieść się do mniejszego. Tu jednak wydarzyła się największa tragedia w życiu chłopca – ojca zaaresztowano, znajdując w ogródku zakopaną broń. Kiedy głowa rodziny odeszła i kolejny dom został zniszczony, to Ahmed i jego młodszy o rok brat, Abbas, muszą się zaopiekować rodziną. Czy jednak chłopcy dadzą radę? Czy niezwykły dar, dany głównemu bohaterowi przez los, pomoże Palestyńczykom i Izraelitom stać się jednym narodem? Jak potoczą się losy głównego bohatera – również wątki dotyczące spraw sercowych – i jego rodziny, tak okrutnie doświadczonej straszliwą wojną, toczącą się przecież w cywilizowanym świecie XXI wieku? I czy przebaczenie jest najlepszym wyjściem z sytuacji? 

Niewątpliwie największym plusem książki jest jej wydanie i potwierdzi to każdy, kto miał ją w swoich rękach. Tytuł, napisany piękną, różową czcionką, jest wytłaczany i na okładce i na grzbiecie, a zdjęcie biegnącego ulicami jakiegoś miasta chłopca na białym tle jest niezwykle intrygujące i sprawia, że okładka łatwo wpada w oko. Na tylnej stronie okładki mamy kolejny, lekko lśniący wytłaczany napis, wyjaśniający o czym będziemy czytać, ładną grafikę przedstawiające kwiaty na jakimś drzewie (kwiaty migdałowca?) i dość długi opis. Całość wygląda minimalistycznie, bardzo estetycznie i w pewien sposób nawiązuje do treści, chociażby delikatną, dyskretną się urodą, mającą w sobie coś intrygującego, co sprawia, że mimo wszystko oprawa zaciekawia. Prawdziwa uczta zaczyna się dopiero w środku: przy każdym rozdziale umieszczono zarys gałęzi tytułowego drzewa migdałowego, a przy karcie każdej z czterech części książki niemal całą jego sylwetkę. Rysunek jest bardzo misterny i bardzo mi się spodobał – kiedy otrzymałam książkę, przez całe półgodziny kartkowałam ją, w poszukiwaniu drzew, a w czasie czytania owe rysunki umilały mi czytanie. Nie wiem, czy Wydawnictwo przedrukowało ten pomysł z wydania oryginalnego, czy – tak jak okładkę – zaprojektowano w Polsce, ale jestem naprawdę pod dużym wrażeniem. Lubię takie dodatki w książce, byle minimalistycznie i ze smakiem, jak tu. 

Język, jakim posługuje się pisarka, jest prosty i lekki, wbrew tematowi.  Nie ma tu żadnego specjalnego stylu, trudnych metafor i ukrytych znaczeń; jedynym novum są wtrącenia w języku arabskim i żydowskim, które sprawiają, że powieść staje się bardziej wiarygodna. Szczerze mówiąc, po stylu czuć nieco, że Autorka jest debiutantką – nie ma żadnych językowych błędów czy też potknięć, słów użytych nie tam, gdzie trzeba, czy słownego przesadyzmu, jak mówi moja kochana kuzynka (wszyscy wiecie, o co chodzi), co podziwiam, bo narracja jest prowadzona z perspektywy głównego bohatera, jednak wydaje mi się, że pisarka nie nabrała jeszcze pewności siebie właściwej doświadczonym pisarzom, pisze nieśmiało i nieporadnie, czasami po prostu nie wiedząc, jakiego słowa użyć. Odbiera to książce wiele barw, pozbawia ją życia, sprawiając, że perspektywa staje się płaska i mniej różnorodna; słabiej odczuwamy uczucia postaci, przez to one stają się bardziej nierealne, nie mówiąc o dynamice w niektórych scenach oraz dramatyzmie akcji – opisy, które mogłyby stać się porywające czy zapierające dech w piersiach (także w negatywnym tego słowa znaczeniu, jak w początkowej scenie z nieszczęsną Amal czy wtedy, kiedy rodzinę wyrzucano z pierwszego, a potem z drugiego domu). Czasami było też za lekko, a czasami wręcz przeciwnie – nachalne podkreślanie mrocznych stron strefy Gazy naprawdę może zirytować takiego czytelnika jak ja. Najlepiej jeszcze udało się Autorce opisać zwyczaje panujące w Palestynie – wesele Ahmeda i Nory było barwne, ciekawe, a styl Autorki żywy, aż chciało się czytać. Szkoda tylko, że potem było znów gorzej i z nieba spadłam na ziemię. 

Główny bohater jest ciekawą postacią… ale tylko na początku. Później okazuje się, że jest matematycznym geniuszem i wszystko, co tyczy się jego osoby staje się różowo-mdlące, łącznie z szybkimi awansami na uniwersytecie i przyjaźnią z żydowskim profesorem. Chociaż tak o sobie nie myśli, jest chodzącym ideałem: dba o rodzinę, kocha ojca, świetnie idzie mu na uczelni, ma mnóstwo przyjaciół i tak w ogóle. Dziwne. Makabryczna śmierć siostry nie pozostawiła żadnego śladu w jego psychice? No nie wiem, może ja mam zryty książkami mózg, a ponieważ ponoć książki uczą empatii i są raczej dla wrażliwców, nie rozumiem, jak działa mózg matematyka, dla którego liczą się tylko chłodne kalkulacje. Dbanie o rodzinę jeszcze mu przebaczę, bo dobre dzieci jeszcze, wbrew pozorom, istnieją, ale nie wydaje się nikomu dziwne, że tak szybko zaskarbił sobie sympatię Żydów na Uniwersytecie Hebrajskim (!)? Nijak ma się to do rzeczywistości, przynajmniej dla mnie. Z wiekiem stał się niemniej denerwujący, bo jego działania w strefie Gazy pokazują go w raczej negatywnym świetle – ot, amerykański, napuszony naukowiec, który niekoniecznie da się lubić, nie mówiąc już o poprawnym skonstruowaniu postaci przez Autorkę: Ahmed wydał mi się płaski, bez życia, jednoznaczny i bardzo szablonowy. Czy mam napisać, że szkoda? E tam, zrobiłam to już tyle razy, że każdy chyba wie, co czuję krytykując coś, co mogłoby być lepsze, prawda? 

Porywającą postacią mógłby być Abbas, brat głównego bohatera, ten zły (z doświadczenia wiem, że zwykle mroczne postaci są lepiej skonstruowane i bardziej ciekawe niż te dobre). Autorka przez tę postać chciała napiętnować Hamas ale i terroryzm w ogóle, pokazując, jak bardzo może zniszczyć nienawiść. Pomysł super, jednak o ile postać Ahmeda była jasna, to Abbas jest może tylko lepszy od Saurona, Voldemorta i złych czarnoksiężników z baśni, tyle że na końcu zmienia się w Dobrego Wujka, zupełnie tak, jakby bestia okazała się pięknym księciem. Mogłoby być to piękne i wzruszające, w końcu we wielu książkach motyw przebaczenia jest jak najbardziej obecny, ale brak tu półcieni; delikatnej analizy psychologicznej, zrozumienia, rozbudowanych aspektów psychologicznych i choćby odrobiny autentyczności – wszystko wydaje się więc być szyte grubymi nićmi, co zbytnio mnie nie przekonuje. Dla ścisłości: zupełnie mnie nie przekonuje. Nic a nic. 

Pozostałe postacie zostały tylko delikatnie nakreślone, zostawione przez pisarkę w formie szkicowej. Mądry Baba, trochę jak taki dziadek pykający fajeczkę w tych wszystkich bajkach dla dzieci z wielkimi kolorowymi obrazkami (które wspominam z sentymentem; czasy mojego dzieciństwa, gdzie jesteście?) i mama, trochę jakby negatywnie podmalowana, sama nie wiem dlaczego, słaba istota, którą trzeba bronić i która niekoniecznie potrafi ogarnąć swoje życie i dzieci. Zupełnie źle stworzona Nora, która wydawała mi się nieco zaskakującym ale i niepotrzebnym wątkiem, Jasmine, której nie potrafiłam polubić, syn Abbasa, rodzeństwo Ahmeda, przyjaciele ze studiów i niewiarygodnie serdeczny przyjaciel-profesor oraz jego żona, jedna z tych, które obwieszają się pacyfkami i wierzą w pokój na świecie, co podziwiam, bo mi już nadziei zupełnie nie zostało; oraz wiele, wiele innych sylwetek, które cierpią z braków warsztatowych Autorki, może niewielkich, ale za to bardzo widocznych, a które, w mniejszej ilości, mogłyby być bardzo ciekawymi, charakterystycznymi typami, żyjącymi własnym życiem. Czasami po prostu nie liczy się ilość, ale jakość – są powieści z kilkoma ciekawie skonstruowanymi postaciami, które więcej mówią o podjętym przez Autora problemie niż portret zbiorowy jakiegoś narodu. 

Fabuła wewnątrz kolejnych czterech części jest spójna, skonstruowana dobrze, czyta się więc przyjemnie, raczej bez znudzenia, chociaż w trzeciej części pisarka popada w mielizny luksusów, w jakie opływa Ahmed, zagłębiając się z pewnym brakiem wprawy w jego życie osobiste i intymne (co raczej niezbyt ma się do tematu książki). Akcja toczy się dość szybko, pisarka, która z pewnością nie grzeszy okiem do szczegółu, opisuje wszystko bardzo ogólnikowo, pobieżnie, z niejaką gracją przechodząc z sceny do sceny. Dość dużo miejsca zajmują przemyślenia głównego bohatera i ogólne spojrzenia na sytuację panującą w kraju, połączone z opisami  sytuacji politycznej, biedy życia Arabów i okrucieństwa Izraelczyków, czym Autorka próbuje zrobić swojej książce odpowiednio dramatyczne tło, tylko cudem unikając rzucania jawnych gromów na Izrael (wspomniała bardzo szeroko niechlubną operację Cast Lead, czyli Płynny Ołów, która faktycznie pociągnęła za sobą wiele ofiar w Gazie) i nawoływania do pojednania, pokoju etc. Wszystko to zostało przyprawione bajkową wręcz naiwnością i idealizmem, łącznie z Szczęśliwym Zakończeniem, mającym symbolizować przyjaźń między Izraelem a Palestyną i dowód na to, że kiedy zjednoczą się pokojowym uścisku dłoni, razem mogą stworzyć coś, co pomoże całemu światu, pokazując siłę przebaczenia, potępiając przy tym jak i wojnę, tak i terroryzm (z częściowym usprawiedliwieniem tych drugich), nie mówiąc  tu już szerzej o moralizujących wystąpieniach obu zainteresowanych bohaterów, co nieco mnie zdenerwowało – bo jak wiecie – nie  ma nic dla mnie gorszego niż wmawianie mi, że tak będzie dobrze. I jeszcze to odkupienie krzywd z przeszłości, niczym maksyma wyjęta z kart Biblii: Ostatni będą pierwszymi. Dzięki temu wszystko jest proste, jasne,  łatwe, kompromis przyjemny i satysfakcjonujący; wojsko Izraela jest złe, terroryści nie mają perspektyw, a życie w zgodzie jest możliwe. Gdzie Wielka Polityka, wpływająca na mieszkańców, gdzie animozje religijne (bohaterowie w tej książce są raczej bezwyznaniowi), tradycje, półcienie, leżące przecież w naturze ludzkiej? Ciężko przecież wybronić się argumentem, że Autorce nie pasowało to do koncepcji… 

Kiedy by mi ktoś powiedział, że powieść jest raczej baśnią, utopijną wizją przyszłości (albo sama bym wierzyła w to, co wierzy Autorka), z pewnością inaczej podeszłabym do powieści zupełnie inaczej. Bo to ładna baśń – o smaku migdałów, które nie są ani słodkie ani gorzkie, pełna nadziei, jak kwitnąca na wiosnę gałązka drzewa migdałowca. Mamy tu wszystko: triumf dobra, happy ever after, bardo dobrych i bardzo złych, prostą fabułę i niemalże magiczne zdolności bohatera, który ratuje swoją piękną krainę, pełną egzotyki i magii dla europejskiego czytelnika. Ale czy można pokazać ten bardzo skomplikowany konflikt w takim uproszczeniu, próbować jakoś wszystko wypośrodkować, pokazując, że są dobrzy i źli ludzie po obu stronach, kierujący się własnym sercem, szlachetni, pełni poświęcenia, a polityka tak naprawdę nikogo nie dotyczy? Czy wypada tak o tym napisać? Pomijając niezwykle istotne kwestie? Opowiadając o tym bez kontekstu, bez historii, w którą ta wojna jest wpisana, a którą ciężko jest zignorować (tysiące lat!)? Nie zająknąć się nawet na jakiś kontrowersyjny temat? Moim zdaniem, każda dobra książka na ten temat powinna wzbudzać kontrowersje. Może wystarczyłoby trzymać się kurczowo nurtu pacyfistycznego? Cóż, wątpliwości wiele. A baśnie chociaż wcale nieźle napisane, dość przyjemne i pięknie oprawione, nie zmienią ani wczoraj ani dziś ani jutro. No, chyba że da relaks, wieczorem i z kubkiem ciepłego kakao, może i miseczką migdałów (nie polecam jednak, są pyszne, psują jednak linię) Chociaż i tu nasuwa się pytanie – czy wobec cierpienia tamtych ludzi, tak wypada?

Tytuł: „Drzewo migdałowe”
Autor: Michelle Cohen Corasanti
Moja ocena: 2,5/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu SQN

Recenzja bierze udział w wyzwaniu Wojna i… literatura

środa, 24 czerwca 2015

W puszczy i w pustyni. Recenzja książki



Są takie książki, o których mogłabym napisać kilka grubych tomów, jak – na przykład – Wichrowe Wzgórza czy Władca Pierścieni. Pod liniami tekstu tych książek kryją się inne, wielowarstwowe przesłania, czasami tak skomplikowane, że niemożliwe do interpretacji, a ilość inspiracji Autora przeraża i budzi ogromny szacunek do danego pisarza. Są też powieści, które zmuszają do zadawania pytań, niszcząc to, w co wierzyliśmy i drażniąc nasze sumienie – są to zwykle pytania niełatwe, rodem z dyskusji na studiach filozofii. Bywa też tak, że Autor prowokuje treścią, by wywołać wokół siebie szum medialny i kontrowersje, dodając do tego kilka godzin całkiem niezłej rozrywki. Jednak, ponieważ wciąż mówimy o literaturze popularnej, która – jak wskazuje nazwa – jest dla wszystkich, często jest po prostu tak, że książka ma nam dostarczyć rozrywki i oderwania się od ponurej rzeczywistości na kilka godzin. Autor nie udaje wtedy, że ma jakieś większe ambicje niż rozbawienie czy poruszenie widza, tworzy z chęci opowiedzenia, zaprezentowania jakiejś historii, którą stworzył w swojej głowie. Nie ma nic w tym złego – każdy od czasu do czasu potrzebuje wytchnienia, odpoczynku, czegoś mniej skomplikowanego i lżejszego, może na podróż czy w lato, kiedy trzeba odetchnąć nieco przed kolejną ciężką jesienią i zimą. Jeśli oczywiście Autor dobrze się wywiąże z zadania, bo to, że książka ma służyć rozrywce, nie znaczy, że książka ma być literackim gniotem – bo te, o dziwo, czyta mi się gorzej, niż zabawne, inteligentne, wciągające i napisane z polotem książki napisane tylko i włącznie ku radości mola książkowego. 

Szczerze mówiąc, że sięgając po tę powieść, nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, a nawet trochę się bałam. Klon Igrzysk Śmierci? Ratunku, ja już mam takie doświadczenia z dystopijnymi koszmarkami (nie zawiodła mnie tylko Nowa Ziemia, ale czy książka o życiu po ataku bombowym nie może być słaba), że szkoda mówić. Kolejna powieść dla nastolatek z bohaterką słodką niczym cukierek, dietą cud i sylwetką modelki Victoria’s Secret? Nie lubię żyć w nieświadomości, więc kiedy skończyłam poprzednią książkę dzień przed wyprawą do Warszawy, wzięłam ze sobą tę powieść w podróż, z nadzieją, że umili mi podróż oraz pobyt u wujostwa, u których poza wspaniałym ogrodem, nie ma żadnych rozrywek. 

Świat Telli Holloway rozsypuje się wraz z tajemniczą chorobą starszego brata – z gwarnego Bostonu przeprowadzają się na wieś w Montanie, gdzie w zasadzie nie ma żadnych rozrywek, poza oglądaniem, jak Cody umiera, jeśli można to nazwać rozrywką. Aż do czasu, kiedy na kołdrze bohaterki pojawia się pudełko z maleńkim urządzeniem, które rodzice i brat chcą jak przed nią ukryć i zniszczyć. Gdy dziewczyna odzyskuje urządzenie, okazuje się, że jest to zaproszenie na Piekielny Wyścig, w którym można wygrać lek na każdą chorobę. Dziewczyna, podążając za wskazówkami, bierze udział w niebezpiecznej wyprawie przez las równikowy i bardzo gorącą pustynię. Lecz czy wszystko jest takie proste, jak na początku się wydaje? Dzięki przystojnemu Guy’owi Tella odkrywa powoli prawdę o Wyścigu, a także swojej rodzinie. Jednak czy może komukolwiek ufać, szczególnie, że każdym dniem wyścig jest coraz bardziej piekielny? I co najważniejsze – dopiero się zaczął. 

Brzmi jak połączenie Igrzysk Śmierci z Wyścigiem Śmierci i tymi wszystkimi thrillerami w stylu Jamesa Bonda i innych filmideł akcji, gdzie trzeba niwelować szalonych naukowców, prawda? Faktycznie, ten opis odzwierciedla sporą część książki, z pominięciem autorskich pomysłów pisarki, bardzo wyraźnych i, muszę przyznać, bardzo zaskakujących, które sprawiły, że klonem powyższych powieści nie jest, tylko dość mocną inspiracją. Z pewnością brakuje mocno politycznych wątków z dzieła Collins (boję się jednak, że w następnych tomach Tella wdepnie w światek mafii i skorumpowanych biznesmenów, równie niebezpieczny jak ten prezydenta Snowa), zbliżając jej trylogię do ambitniejszej dystopii. Przede wszystkim jednak powieść ta nie należy do nurtu SF – akcja dzieje się w teraźniejszości, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem i jakąś miłą odmianą. W przeciwieństwie do Igrzysk w Panem, które odbywały się ku uciesze gawiedzi – przynajmniej na początku – Wyścig ma jakiś cel: lek (przynajmniej może się tak wydawać do pewnego czasu). I to bardzo interesujące, nowatorskie, coś, z czym wcześniej nie miałam do czynienia. Tak samo jak pomysł z pandorami – genetycznie modyfikowanymi zwierzętami, które jako jedyne mogą pomóc uczestnikom, co na początku raczej mnie nie przekonywało i wydawało się bardziej infantylne niż ciekawe, ale ostatecznie przekonałam się do tego pomysłu, kiedy okazało się, że ujmuje ciężarowi niektórych scen. Na początku słabą stroną Autorki była akcja, jednak z każdą stroną było lepiej – w drugiej części, tej dotyczącej pustyni, książka rozpędziła się już zupełnie nieźle, zupełnie nie dając czytelnikowi odpocząć i trzymając go w napięciu. Przez to nie było zbyt dużo czasu na dość schematyczny i przewidywalny wątek miłosny (ciekawe, kiedy zrobią TO; mam nadzieję, że w tej kwestii Autorka okaże się pomysłowa), co sprawiło, że nie musiałam się męczyć, czytając o tysięcznych pocałunkach i obmacywankach, podczas których mam w zwyczaju błagać bohaterów, żeby już TO zrobili, bo wtedy może przejdziemy do kwestii ciekawszych. Kilka elementów zdawało mi się dość naciąganych, jak ci dziwni faceci biegający po puszczy i ta uczta po pierwszym etapie, mam jednak nadzieję, że po odsłonięciu się kolejnych tajemnic Wyścigu ten element wyda mi się bardziej logiczny. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy podróżują w większej grupie, bo nawet Katniss miała tylko Peetę, a nie większość trybutów (Autorka też chciała wymyślić podobną nazwę, ale skończyła na dość kolokwialnym wyrażeniu uczestnicy, co niezbyt jakoś grało z resztą), ale w przecież zawsze trzeba mieć nadzieję, że pisarka jest na tyle inteligentna, że na końcu zaczną walczyć między sobą o lek, który przecież działa tylko wtedy, kiedy dana osoba wypije wszystko. Wszyscy mają chore bliskie osoby, więc spodziewam się ciekawych rozwiązań tej kwestii w kolejnym tomie i, przede wszystkim, nowych, bardziej jeszcze nowatorskich pomysłów, a Tella, mimo tego, że jest bardzo sympatyczna – o czym niżej – przestanie być, choć trochę, Wyjątkową Dziewczyną z Wyjątkową Pandorą. 

Inną jasną stroną książki są bohaterowie, choć tu jest już mocno nierówno. Tella to postać przede wszystkim bardzo sympatyczna, a z tłumu bohaterek wyróżnia ją przede wszystkim niepospolity, sarkastyczny humor. Nie jest płaską bohaterką Niezgodnej, wredną Marre z Czerwonej Królowej, ani mocno bezmyślną Americą z Rywalek, że dyplomatycznie przemilczę Isabellę Swan z zapomnianego arcydzieła o jakże mrocznym tytule Zmierzch. Nie jest może bohaterka bardzo głęboka, ze skomplikowaną psychiką, rozdarta wewnętrznie, czy przeżywająca najgłębsze dylematy moralne – wręcz przeciwnie. W tym jednak tkwi siła tej postaci: kilka cech wystarczyło, by ożywić bohaterkę, nadać jej rumieńców i sprawić, że czytelnik naprawdę jej dopinguje.  No może ze mną tak było, jak zdążyliście się zorientować, kiedy mam dobry humor i mi się chce, mogę być sarkastyczno-wredna i nie tracić humoru nawet w obliczu katastrof, jakimi okazuje się wiele książek. Przy tym wszystkim dziewczyna ma niezłego powera nie jest Larą Croft, wredną Marre czy nieszczęśnicką z ADHD/uzależnieniem od sportów ekstremalnych i ryzyka – Autorka utrzymała równowagę, tworząc jeśli niezbyt wiarygodną postać, to przynajmniej sympatyczną. Do czasu -sentymentalna odmiana Telli, tej z momentów romantycznych, jest dziwnie blada i nijaka, kiedy pewna siebie, sarkastyczna dziewczyna tęskni za chłopakiem. W powieści udało się tylko raz sprawić, by można było ujrzeć drugą, poważniejszą twarz bohaterki – kiedy siedzi w samochodzie, zastanawiając się nad swoimi wyborami i ścinając włosy. Przeważnie jednak wprowadzała trochę wigoru i zawadiackiego humoru do ksiązki, sprawiając, że z strony na stronę mroczniejsza treść stawała się bardziej znośna i po prostu, a to przecież niezwykle ważne, sprawiała, że książkę czytało się lekko i z przyjemnością. 

Pisząc o bohaterach drugoplanowych nie sposób zatrzymać się choć trochę na towarzyszu głównej bohaterki, Guyu. Imię, przyznacie, dość dziwne, choć nie bardziej dziwne od Patcha z Szeptem. To klasyczny mięśniak o złotym sercu, błękitnych oczętach i umyśle Einsteina (no dobrze, przesadzam), który na początku nie lubi głównej bohaterki, a potem zakochuje się w niej (co za niespodzianka, doprawdy), jest rycerzem pełnym cnót wszelakich i ma seksowną dziarę, która być może znaczy bunt bohatera czy coś w tym rodzaju, o miłości namiętnej i gorącej do bohaterki nie mówię. Ponieważ to postać naprawdę źle skonstruowana i – według mnie – płaska i boleśnie schematyczna, zrobiło mi się trochę smutno, ale postanawiam nie tracić nadziei, bo przecież przede mną jeszcze tom drugi, i mam nadzieję, trzeci. Może przez ten czas pewne wątki będą wymagały pogłębienia postaci chłopaka, sprawienia, że będzie ciekawszą, mniej bladą postacią. Znacznie lepiej prezentuje się antagonista, Titus. Trochę przypomina Lokiego z filmów Marvela, co to jak dziesięć razy zabijany komar wciąż jeszcze gryzie, a Autorka kilka razy zdobyła się na ryzykowne ukazanie jego bardziej ludzkiej strony, co sprawiło, że postać ta stała się jeszcze ciekawsza. Nie znaczy to jednak, że kilka razy niemal przyprawił mnie o stan przedzawałowy (tylko Hannibalowi Lecterowi udało się trzymać mnie w tym stanie przez cały czas, ale kto by się dziwił) i naprawdę dreszcz obrzydzenia i strachu. Mamo moja! Z drużyny Telli zainteresowała mnie tajemnicza Caroline z bolesną sprawą rodzinną i Dink – nawet jeśli wam powiem, żebyście uważali na tę dwójkę, z pewnością będziecie musieli zbierać szczęki z podłogi. Harper to taka blond wersja Lary Croft z mięsożernym ptakiem, co raczej do mnie nie przemówiło, bo – niestety – pisarka popadła tu w skrajność, od której udało jej się uratować przy tworzeniu postaci Telli – kobiety-wojowniczki poszły do lamusa z Xeną, a jeśli już, to raczej powinny być podobne do Katniss, tak naprawdę słabą dziewczyną, zmagającą się ze zniszczeniem swojej psychiki czy Johanną, która nie miała nic do stracenia. W tym całym rozgardiaszu giną bliźniaki, marudna Olivia i chłopak Harper, postacie nakreślone tylko pobieżnie, przy okazji, szkicowo, do których nie mam większych nadziei, ale – kto wie – mogą mnie zaskoczyć w drugim tomie. Naprawdę ciężko jest ocenić książkę – obiektywnie i subiektywnie – mając przed sobą tylko pierwszy tom, gdzie wszystko jest jeszcze w powijakach. 

Okładka, kiedy spogląda się na jej wirtualną wersję, nie robi wrażenia. Ot, przeciętna oprawa, trochę pomarańczowego u góry, trochę błękitnego na dole, w środku piórko. Jednak po odpakowaniu książki okładka zrobiła na mnie duże wrażenie. Mimo że minimalistyczna, ma swój charakter, coś takiego, co wyróżnia ją pośród książek o podobnej tematyce – może przez czarne tło, na której wyraźniej jakości elementy wody i ognia rzucają się w oko, tworząc intrygującą mieszankę, może zainteresowanie budzi piórko, zawieszone pomiędzy tymi dwoma żywiołami, prezentującymi dwa pierwsze części wyścigu, w środku tytułu, napisanego prostą czcionką? Fakt, że wygląda naprawdę elegancko (książka została oklejona połyskującą folią) i zachęcająco – mogę z pewnością powiedzieć, że gdybym zobaczyła ją na półce w księgarni, nie odkleiłaby się od moich łapek. Wnętrze jest niemniej staranne – pierwsze strony rozdziałów zostały zaznaczone szarym paskiem u dołu, a dwie części książki są graficznie wyróżnione. Eleganckie skrzydełka, utrzymane w podobnej stylistyce co okładka, z jednej strony prezentują notkę o Autorce (sympatyczna, młoda osoba z niezłym dorobkiem pisarskim) i kolejny opis. Uf, dobrze, że nie fragment książki. Nie cierpię fragmentów książki gdziekolwiek na okładce – mam dziwne wrażenie, że chodzi o zaspojlerowanie czytelnikowi, czego nie lubi przecież nikt. W każdym razie Wydawnictwo naprawdę się postarało, bo okładka zachęca do sięgnięcia po książkę, nie odbiegając przy tym od standardów okładek dystopii i thrillerów dla nastolatek, zupełnie nie skręcając w stronę kiczu i przesłodzonych klimatów. 

Fabuła – jak pisałam wcześniej – rozwija się coraz bardziej ze strony na stronę, by pod koniec przypominać naprawdę coś mocnego. Autorka potrafi zaskoczyć czytelnika nieprzewidywalnymi zakończeniami wątków, zwrotami akcji, które sprawiają, że po prostu trzeba czytać dalej, by dowiedzieć się, co będzie dalej. Na początku akcja toczy się tempem umiarkowanym, jednak przy końcu, kiedy ma zakończyć się etap drugi, bohaterowie trafiają z deszczu pod rynnę i akcja pędzi jak szalona do przodu. Wytchnieniem może być tylko wątek romantyczny, ale i tak wolałam wszystko, tylko nie to, szczególnie, że Autorce ten wątek zbytnio nie wyszedł – jest za bardzo sentymentalnie, jak na mój dziwny gust. Jednak nie można narzekać na nudę (wręcz przeciwnie – czasami chciałam, by bohaterowie, chociaż dla własnego dobra, odpoczęli nieco) czy zbytnią chaotyczność akcji, bo Autorka potrafiła wszystko uporządkować i opisać tak, że mimo natłoku wydarzeń nie czujemy się zdezorientowani. Dotyczy to zarówno wydarzeń, jak przypuszczam, mających wpływ na dalszy przebieg akcji, ale i tych pobocznych, jak tej całej sprawy z Olivią (bohaterka i wątek romantyczny bardzo łatwo mogą was zmylić, ale proszę osoby nieco wrażliwsze, żeby pod żadnym pozorem nie czytały książki przy jedzeniu, albo po nim; jest tam kilka fragmentów prawdziwie makabrycznych, co pogłębia tylko mrok tej książki). Mimo tego książka nie ma potencjału filmowego, jak Igrzyska Śmierci czy Czerwona Królowa, a przynajmniej byłaby to powieść bardzo trudna do wyreżyserowania. Może i dobrze, bo powieść nie ma drugiego dna, które film mógłby wyeksploatować, natomiast, dzięki fabule, jako trzymająca w napięciu książka sprawdza się doskonale. Nie znalazłam tu żadnych błędów rzeczowych dotyczących opisywanych miejsc, w stylu dżungli, z której wychodzi się na autostradę (pamięta ktoś jeszcze Klątwę Tygrysa?), a na opisy konkretnych roślin nie liczyłam, ostatecznie nie jest to czyjś dziennik z podróży albo powieść napisania po pobycie tam. Pustynia jest odpowiednio gorąca, las parny i deszczowy, pokryty mnóstwem roślin, a to wystarczy za tło wydarzeń z książki. 

Język Autorki jest prosty i lekki, dzięki czemu czyta się szybko i bez zaangażowania większości szarych komórek. Ucieszyły mnie szczególnie cięte uwagi Telli, świadczące o doskonałym poczuciu humoru Autorki i żywe dialogi postaci, które w powieściach dla nastolatek zdarzają się bardzo rzadko i na co najczęściej narzekam (fragment o piasku na pustyni, które jest dzieckiem Marii Antoniny i Józefa Stalina, rozwalił mnie na łopatki, aż mama spytała, z czego tak się śmieję, bo naprawdę trzeba czegoś wyjątkowo śmiesznego, by mnie rozbawić). Czasami można jednak wyczuć pewnego rodzaju nieporadność językową, co dziwne jest u tak doświadczonej Autorki, szczególnie tę występującą na początku książki – może to nieśmiałość, strach? Było to dość nieprzyjemne, bo we fragmentach, które pisarka mogła rozwinąć, pisała bardzo krótko i ogólnikowo, na czym ucierpiały niektóre sceny (ciężko przeboleć mi na przykład ciekawą, ale zmarnowaną scenę uczty po pierwszym etapie, która wydała mi się niezbyt ciekawa i jakoś zbyt krótka). Pretensje mam też do wątku miłosnego i jego naprawdę sentymentalno-erotyznego poprowadzenia, co naprawdę nie pasuje ani do Telli, ani – tym bardziej – jej mięśniaka. Jednak tu naprawdę nie liczyłam na nic więcej, nawet bałam się, że będzie gorzej. Liczę jednak na to, że humor głównej bohaterki znajdzie swoje miejsce również w tym wątku, sprawiając, że będzie on bardziej realistyczny i pasujący do mrocznej, czasami pełnej krwi i innych rzeczy stylistyki powieści. Za jakiś czas pojawi się tom drugi, ale, mam nadzieję, nie będzie to koniec – najlepiej, gdyby książka stała się trylogią, a jeszcze lepiej – serią! 

Czy jestem rozczarowana książką? Z pewnością nie. Głównie dlatego, że liczyłam na dobrą rozrywkę, a ponieważ ją otrzymałam, jestem w pełni usatysfakcjonowana – książka nigdy arcydziełem nie będzie, ale nawet nie ma takich ambicji; taki po prostu umilacz czasu, z czego Autorka zdaje sobie sprawę. Nie męczyłam się przy lekturze, czytając o wydumanych Mary Sue czy naburmuszonych pannicach, nie wysilałam swoich szarych komórek, oszczędzając je do następnej powieści historycznej, klasyki, biografii czy czego tam jeszcze, a podróżując do Warszawy, tak naprawdę wędrowałam po wciąż mokrej puszczy równikowej i wyschniętej pustyni, tyle że nikt z moich współpasażerów o tym nie wiedział. I tyle mi wystarczy – w końcu po to ta książka powstała, prawda?

Tytuł: „Ogień i Woda”
Autor: Victoria Scott
Moja ocena: 6/10 


                      Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu IUVI