poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Lipa na polu bitwy. Recenzja książki

Jak może nie wiecie, wasza ukochana książkowa blogerka, nazwana sama przez siebie Kylie Raven, nie ma życia towarzyskiego, co, podejrzanie, nawet cieszy jej mamę. W jej wieku ludzie szlajają się po szkole po mieście i zakazanych klubach, zasłaniając swój wiek pod tapetą z makijażu, Kylie natomiast siedzi w domu z kilogramami książek, albo dłubie na komputerze jakąś długą formę wypowiedzi (która niekoniecznie jest recenzją). Kylie nie ćpa, nie pali, nie ugania się za chłopakami (he, he, serio?) myśli o czymś, co nie jest literaturą i muzyką. Na przerwach, zamiast chodzić do podstawówki i dręczyć biednych pierwszaków, korzystając z faktu, że szkoła jest zespołem szkół, siada w kącie z książką i odtwarzaczem MP3. I dlatego, że prawie cały swój czas poświęca na pisanie i czytanie, ma czas przeczytać każdą książkę, nawet taką, którą nie przeczytałaby, kiedy czasu byłoby mniej. Stąd te wszystkie głupie paranormale, jeszcze bardziej odmóżdżające obyczajówki i mnóstwo innych rzeczy. Albo, na przykład, książki, które napisane zostały przez ludzi z hm... pewnych ugrupowań. Będące reakcją pewnych ugrupowań na nie tylko popkulturę, ale na wydarzenia, które są w danym czasie przerażająco popularne i głośne i w których jest więcej niż jedna warstwa. I, czy wiecie, że takich książek jest więcej, niż moglibyście przypuszczać? Dzisiaj wasza Kylie przedstawi wam jedną z nich.

Przeczytałam tylko dwa pierwsze tomy przygód Harry'ego Pottera, dopóki zrozumiałam, że nie będzie to coś w stylu opowieści Tolkiena, a zamiast elfów po lesie hasają jednorożce (tak na marginesie, ktoś mógłby mi wytłumaczyć skąd taka popularność tych zwierząt? Niby Internety mam, ale raczej nie wchodzę na tzw. gimbusiarskie strony internetowe, a na Twitterze jestem za rzadko, by to wszystko zrozumieć, więc zwykle jestem mniej mądra niż moi koledzy i moje koleżanki z mojej kochanej klasy i szkoły). Nie wiem więc, jak się mają do prawdy te wszystkie oskarżenia dotyczące prawdziwej magii i okultyzmu w tej sadze i nie dociekam. W każdym razie fakt faktem, że różne praktyki tego rodzaju pojawiają się coraz częściej w świecie i w Polsce, a każdy, kto wyznaje wiarę w jakieś sacrum – obojętnie jakie, nawet to ciemne, jak nasz słodziuchny Nergal – wierzy, że za magią ktoś stoi. Autorka więc, wywodząca się, jak się domyślacie, z konserwatywnych kręgów Kościoła Katolickiego, zaniepokojona tą modą na magię, postanowiła napisać coś, co, teoretycznie, odciągnęłoby ludzi od magii, czy też zapoczątkowało – tylko się nie śmiejcie – nurt fantasy specjalnie dla katolików, jakby istniały jakieś podziały między ludźmi i jakby nawet katolicy byli jacyś inni. Nie śmiejcie się, błagam. Były świecące wampiry, książęta zaklęci w tygrysy, to dlaczego nie ma być fantasy dla katolików? Tak, mówię całkiem poważnie. A teraz przełknijcie ślinę i uspokójcie się, ponieważ przechodzimy do poważniejszej części tej recenzji, czyli oceny tego, jak się Autorce udało.

Kiedy w Internecie pojawiły się reklamy w postaci ruchomych bannerków (znikąd przypominające reklamy Gry o Tron i wielu, wielu innych popularnych książek) pomyślałam, że warto jednak się zapoznać i hańba by była, gdybym nie skończyła tej trylogii. Szczególnie że poprzednia część pozytywnie mnie zaskoczyła, tym swoim gęstym i mrocznym klimatem dark fantasy (!).

Wnuk Alhara, tego z poprzedniej części, jest hodowany przez mistrza Lucerusa, wyznawcy Boga Mądrości. Wychowuje się samotnie, przyjaźniąc się z zamkowym błaznem i wciąż przeżywając dylematy moralne, polegające na dumaniu, którego z kilkudziesięciu bogów Królestwa wybrać. Wiara w Tego Samego bowiem wygasła, a każdy ma swojego prywatnego boga, który Rodzice księcia Ariela, natomiast, zginęli podczas pożaru zamku, tak samo, jak, prawdopodobnie, brat naszego głównego bohatera, Adam. Jednak pewnego dnia, kiedy Lucerus coraz widoczniej dąży do władzy absolutnej, bibliotekarz i błazen, uciekają z księciem i piękną Ameeą, by wyruszyć w podróż do zamku-klasztoru, ukrytego w górach, niegdyś (odsyłam do drugiego tomu) został rozłupany przez wulkan gór Hogen. Tak rozpoczyna się dość klasyczny quest, podejrzanie znany z pierwszego tomu, a zakończony, jak zapewne domyśla się każdy fan fantastyki, wybuchowym końcem i powrót prawdziwego króla na stolicę (Aragorn, mamy problem – ktoś cię podrabia z tym prawowitym królem, nie sądzisz?), który obiecuje obudować mocno zachwianą wiarę w Tego Samego. Tymczasem otrzymujemy mieszankę podziemnych (znów odsyłam do drugiego tomu...) jaskiń, siarki, kurzu z dróg, humoru (?) i, co najważniejsze, nauk. Staram się więc nie być zgryźliwa, wredna i sarkastyczna, ale faktycznie, jak głosi wszem wobec okładka, Tolkien by się nie powstydził.

Plusy. Są jakieś? Szybko przypominam sobie akcję książki, ale jednak nie znajduję nic, co jest zdecydowanie na plus i nie mogę nic ciekawego wymyślać. Okładka? Malowana, tak samo jak okładka serii o Harrym Potterze (kolejne świadome nawiązanie, mam wyliczać?), jest dość urokliwa. Niezbyt, wbrew pozorom, oddaje to, o czym jest książka (oprócz tej całej symboliki Lucerusa w czerni i tak dalej), ale jest kolorowa i sympatyczna. Lekko naginając niektóre rzeczy, do jakich z wielką chęcią mogłabym się przyczepić, okładka jest na plus. Jak w wielu, wielu innych książkach, niestety.

Powieść jest napisana takim samym stylem jak dwie poprzednie części, czyli stylem dość prostym, z pojawiającymi się metaforami, które burzą resztkę uroku i służą tylko temu, żeby, pokazać ludziom (w mniemaniu Autorki), że umie pisać, oraz, na szczęście teraz w mniejszej dawce, słynnymi wielokropkami, którymi pisarka ma w zwyczaju nas raczyć. Na szczęście, nie ma krótkich, jakby uciętych zdań jakimi, w przeważającej części, częstuje nas Autor Pieśni Lodu i Ognia, więc w żadnym wypadku nie miałam wrażenia, że przedzieram się lodową pustynię, grzęznąc po pas w śniegu. Wręcz przeciwnie – miałam wrażenie, że swobodnie płynęłam sobie z jakąś rzeczką, problem jednak w tym, że zimną. Czyli też nie było zbyt miło, szczególnie z powodu tych metafor. I dziwnemu humorowi, który wcale nie jest śmieszny tylko żałosny, a bohater, który właśnie taki humor posiada, jest kolejnym przykładem nerwicy dwubiegunowej z ciężkim ADHD i ilorazem inteligencji poniżej przeciętnej, przynajmniej wtedy, kiedy żartuje. Poza tym jest dość sympatycznie – czasami Autorka zaskoczy nas ciekawą, naprawdę udaną metaforą, zabłyśnie udanym opisem czy fragmentem dialogu, które, czasami, są nawet ciekawie, chociaż przesadnie, indywidualizowane . Pisarka ma nawet swój charakterystyczny styl, prosty i klarowny, więc czasami, kiedy się wysili, jest nawet ciekawie. No, na tyle ciekawie, by brnąć dalej.

Zresztą, jak zobaczycie, pisarka niemal plagiatowała samą siebie, co znaczy, że od średniego tomu pierwszego jej warsztat nie poprawił się, albo ona nie chce, żeby się poprawił. Cóż. W każdym razie wszystkie części różnią się jedynie fabułą, chociaż, szczerze mówiąc, nawet to nie jest takie pewne. W każdej części książęta przecież przechodzą gruntowne nawrócenie z wiary w bożków (może następna powieść będzie o ludziach niewierzących w nic?) w wiarę w Tego Samego, niby Boga, który stworzył ten ich świat, ale tak naprawdę Boga chrześcijan, co odczyta dosłownie każdy (już nie będę poruszać tematu, jak to denerwuje człowieka – przecież nawet sam Mistrz Tolkien mówił, żeby tak nachalnie nie wpychać religii do fantasy, jeśli chcemy być obiektywni). Również stylistycznie jest tak samo – Autorka popełnia wciąż te same błędy, ale, co ciekawe, żadnych nowych. W sumie, gdybym miała trochę mniej ambicji recenzenckich i byłoby mi spieszno do mojej ukochanej matematyki i również kochanej geografii, chemii i fizyki, wkleiłabym, jaki ktokolwiek fragment dwóch poprzednich recenzji, zmieniając tylko imiona, fakty i nazwy miejsc, w których rozgrywa się akcja. Sprawia to, że trzeci tom jest jeszcze bardziej nużący, nie mówiąc już o tych teologicznych wstawkach, na każdym, każdziuchnym momencie, nawet wtedy, kiedy dwójka głównych bohaterów umiera na siarkowej pustyni. Ale temu osobliwemu zjawisku poświęcimy jeszcze oddzielny akapit.

Natomiast z bohaterami jest dość kiepsko. Tak kiepsko, że to raczej oni byli powodem, dla którego tyle razy przerywałam lekturę. Autorka w dalszym ciągu bardzo boi się dawać swoim bohaterom jakieś wady, więc raczej nie przypominają normalnych ludzi, tylko jakieś anioły, którzy, jeśli wyzwolą się z okowów magii, stają się niemal idealni, a właściwie idealni (o ile nie mają lub przestali mieć wspólnego cokolwiek z magią), choć wzorem z pewnej bardzo popularnej powieści o wampirach (jakby ta pisarka i Zmierzchu nie krytykowała) wciąż narzekają, cierpią i uważają się za najgorszych, podczas gdy, o zaskoczenie, wszyscy wokół wychwalają ich pod niebiosa – tak, książkę, perło dynastii, o tobie teraz mówię. No ale przypatrzmy się bliżej. Nasz główny bohater, książę Ariel, jest dość płaską, rozmytą postacią. Przez zdecydowaną większość książki jęczy i narzeka lub ma te swoje, dość wydumane, problemy moralne. Nie ma jakiś określonych, stałych cech charakteru, co właściwie znaczy, że nie ma żadnych. Nie mówiąc już o Perinie (pochodzącym zresztą z niezwykłego rodu bohaterów), błaźnie królewskim, o którym można powiedzieć, że cierpiał na iście błazeńską chorobę polegającą na zachowaniu się w określony, błazeński sposób, by później zachowywać się inaczej i zaprzeczyć swoim zachowaniem posiadanie cech, o które go wcześniej podejrzewaliśmy. To ma jakąś swoją nazwę, ale pomijając go i jego ukochaną Ameę także, bo tę dziewczynę spotkaliśmy tylko na chwilę i w dodatku spotkanie to nam o niczym nie powiedziało, nawet, jaki miała kolor skóry. Eh. Kogo tu jeszcze mamy? Wszystkowiedzącego, pięknego i niezwykle odważnego księcia Adama, który, niestety, chce zostać zakonnikiem (a może był przystojny?...), ojca Perina, ale tylko w migawkach, kilka kobiet, również w migawkach i nawet sympatycznego chłopca, Kennę, który najpierw zdejmuje księciu buty pod stołem, a później, niczym mężczyzna, prowadzi tegoż samego do podziemnych jaskiń za wodospadem i potrafi uciec wrogowi. Mimo tego nawet muszę przyznać, go lubię. Natomiast mistrz Ido, bibliotekarz, gdyby Autorka miała więcej talentu lub dłużej popracowałaby nad powieścią, byłby ciekawą, barwną i inną od wszystkich, ale oczywiście, kiedy Autorka spieszyła się z pisaniem, jak nie wiem co, wyszło coś z ADHD i w dodatku chaotycznie, a przez to nijakie. Są postacie albo i grupy postaci, które zachowują się kompletnie irracjonalnie, na przykład ci leśni zbóje. Jednak to jest raczej spowodowane przez chaotyczność fabuły, ale jak można coś takie go zrobić swojej książce? Inne postacie, które gdzieś tam, na chwilę się pojawiają, by zaraz kompletnie wyparowywać w atmosferę. Taką postacią jest Miria, dziewczyna naszego głównego bohatera. Gdyby zagościła na kartkach dłużej, byłoby ciekawie. Szczególnie że przez całą książkę nie ma ani śladu, rozumiecie, ani śladu wątku romantycznego. Chociaż, prawda, w książkach jest go aż za dużo, ale chociażby się tam gdzieś przewijał. To, że bohater patrzy się na bohaterkę, nic jeszcze nie znaczy. O, nie. Może patrzeć na nią z nienawiścią. Pomijając to, w powieści jest mnóstwo kapłanów, bo nasi bohaterowie nie nocują w szczerym polu, ale u kapłanów właśnie. Albo innych zakonników. O ile postacie pojedyncze, marginalne z tej wielkiej, okazuje się społeczności, są na pewno sympatyczne,tyle kapłan Ur, będący głównym towarzyszem w wędrówce księcia jest nieco nadpobudliwy i, jak to bywa, bardzo lubi zmieniać charakter. Inni kapłani są świątobliwi i resztę ich cech charakteru Autorka zakrywa welonem milczenia. Cóż. Może i dobrze. Ale nawet i kapłani są ludźmi – jedni są śmieszni, inni poważni, a jeszcze inni chodzą naburmuszeni. Nie mam racji, droga pani pisarko?

Obiecałam, że o nauce płynącej z książki napiszę oddzielny akapit, bo owa nauka jest tego warta, uwierzcie. O tym, że magia, jakkolwiek, jest zła i należy wierzyć w Tego Samego, co przychodzi niezwykle łatwo, dowiedzieliśmy się już w pierwszym i w drugim tomie. Jednak na tym się nie skończyło, wręcz przeciwnie. Doszły do tego niezwykle delikatne, jak na tę Autorkę, aluzje polityczne (także o narkotykach), ciągłe refleksje na temat innych bożków, ludzi błądzących w ciemnościach, którzy nie znają Jasności. I to zawsze – dwóch przemytników nie rozmawia o niczym innym tylko o bogach, ślepa jaszczurka żyjąca w jaskiniach nakłania umierających z wycieńczenia wędrowców do porównania jej do smutnego człowieka, który urodził się w ciemnościach i nie wie, czym jest światło. Hm. Hm. W porządku. Każdy przecież ma prawo myśleć tak, jak chce, ale ja się pytam, jak można tak zanudzać i męczyć Czytelnika – na każdym kroku, niemal strona po stronie tym samym. Magia jest zła, inni bogowie są źli, w kraju się źle dzieje, Ten Sam jest największy, jesteś perłą dynastii, jestem głupi i od nowa. Aż czytać się nie chce, a jak już, to oczy niemal same omijają te fragmenty i trzeba się zmuszać, żeby czytać. A także, co najgorsze, czasami nie mogłam znaleźć czytanego fragmentu, nawet wtedy, kiedy założyłam sobie zakładką, bo ciągle miałam wrażenie, że czytam to samo. I później Autorka się dziwi, dlaczego, zamiast inni ludzie nawracać się z magii, podejmować z powieściami dyskusję o to, czym mają rację, śmieją się z nich. Nie można, przecież być takim napastliwym, nie można przecież wysypać na człowieka całą beczkę cukru, nie zwabiwszy go wcześniej kostką, w której by się rozsmakował. Albo zwodzić go, intrygować, by nabrał ochoty na szukanie inspiracji Autora, jak to zrobił Mistrz Tolkien. Pisarce piszącej opowiastki o niebie dla dzieci dużo można przebaczyć, ale chyba braku zdrowego rozsądku nie popuszczę.

Fabuła nie zachwyca, wręcz przeciwnie. Jest jeszcze gorzej niż powyżej, z bohaterami i całą resztą. To klasyczny, nudnawy quest, z mocno przepojony naukami, a momentach, które atmosferę podgrzewa jakaś przygoda, jakiś pościg, albo emocje opadają tak szybko, jak wzrosły, albo, co gorsza, boleśnie nas rozczarowują. Czasami akcja pędzi na złamanie karku, jak w urywku o pustyni Grecesa i tak naprawdę nie wiadomo, kiedy wszystko się rozegrało, bo chwilę uciekają, a kilka słów później są już daleko od swoich prześladowców. Albo jest tak groteskowo nielogicznie, jak na początku, w scenie z dowódcą Lasów Wschodnich. Przez resztę powieści bohaterowie sobie idą, snując nieciekawe rozmyślania i zatrzymując się w klasztorach, które dla Autorki są kolejną okazją do rozmyślań teologicznych i wykładów, które, cóż, jak już wspomniałam wyżej, nie wydają się potrzebne ani dobre (i, na logikę, skoro Lucerus tępi wiarę Tego Samego, to dlaczego w kraju jest tyle klasztorów?) Nie mówiąc o tym, że na końcu, kiedy na twierdzę Holin zbliżało się niebezpieczeństwo w postaci wojsk maga, któremu marzyła się władza absolutna, nieograniczona i wieczna, tak naprawdę do bitwy nie doszło, bo zanim przeciwnicy skrzyżowali miecze, Ten Sam postanowił zainterweniować i czarnoksiężnik zabił się sam, a właściwie został porażony białym światłem czy czymś w tym rodzaju. Cóż, Tolkienowi szczęka opadłaby, gdyby się o czymś takim dowiedział, szczególnie że dla Drużyny Pierścienia, czy też później dla Trójki Myśliwych (nie mówiąc o Eowyn, która bez hełmu zabiła Czarnoksiężnika z Angmaru) zabijanie orków było zajęciem przyjemnym, pożytecznym i już nudnym. Ja też byłam rozczarowana i to jak! Myślałam już o świetnym opisie bitwy, chociaż o odrobinie krwi, ale okazało się, że zamiast tego mamy lipę. Bardzo niezłą, wysoką, ot, taką lipę, jaką w swoim ogródku miał Jasio Kochanowski. Tyle że nie o to chodziło. Gdyby chociaż stało się coś, jakiś mały cud i bohaterów spotkało coś, co wymagałoby naprawdę poświęcenia i odwagi, walki na miecze i tak dalej, wyszłaby porządna chociaż baśń. No bo, jeśli opisuje się wojnę, nie trzeba od razu opisywać okrucieństwa, ale, po prostu, powiedzieć nawet, że kogoś, choćby w imię Tego Samego, zaciukali mieczem. Nawet laser w Gwiezdnych Wojnach znajdował się w mieczach. Co ta pisarka sobie myślała? Że fajnie jest czytać książkę z gatunku przygodowej fantasy, w której nie wylewa się nawet kropla krwi? Hm, szczerze mówiąc, niekoniecznie.

Wydaje mi się, że cokolwiek Autorka zrobi (nawet napisze kolejną część) dalej tak wytrwale przez nią tępiony Harry Potter będzie popularny, a jej książki nawet nie ruszą jego fanów. Dlaczego? Książka jest zbyt fatalna, a o tym, czy porywa, lepiej nie mówić. Gdyby było lepiej... powieści byłyby dyskusyjne, kontrowersyjne czy coś tam, byłoby inaczej, a poglądy pisarki być może rozpowszechniły się. A taka lipa? Taka, przy której Kochanowski, znany z miłości do tych drzew (wcale nie wiem dlaczego, bo to świetny pisarz był), nawet by nie usiadł? Fani Garncarza się tylko pośmieją, bo każdy, co jakieś książki w życiu czytał, wyczuje, że powieści Rowling są zwyczajnie lepiej napisane. Ba! O wiele lepiej! I żeby skutecznie coś zrobić przeciwko nim, trzeba wyczarować coś równie dobrego. A ponieważ Autorka wciska na siłę ludziom to, w co wierzy (chociaż, muszę przyznać, że niektóre jej argumenty są przesadzone i śmieszne) i robi to tak nieudolnie, wszyscy się śmieją lub też wkurza ich to. A co na to Autorka? Ignoruje. Nie słucha dobrych rad. Jest przekonana, że jej powieść jest w stanie zmienić świat, jakby nie wiedziała, że do zawojowania Błękitnej Planety trzeba mieć w zanadrzu wyjątkową historię i to nieważne, czy przekazującą prawdę, czy kłamstwo (a żeby powieść była dyskusyjna, wszystko musi być mniej oczywiste i bardziej przypominające rzeczywistość). Jakby nie wiedziała, że kijem Wisły nie nawrócisz, już nie mówiąc o tamie z lipy – która, jak wiecie, słabym bardzo drzewem jest.

Tytuł: „Ariel. Wnuk Alhara”
Autor: Małgorzata Nawrocka

Moja ocena: 2,5/10

2 komentarze :

  1. Haha....bardzo ciekawy wstęp :D Niestety książki nie przeczytam

    OdpowiedzUsuń
  2. Kompletnie nie moja bajka :P

    http://ksiazkoweimperium-recenzje.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!