Jak
może nie wiecie, wasza ukochana książkowa blogerka, nazwana sama
przez siebie Kylie Raven, nie ma życia towarzyskiego, co,
podejrzanie, nawet cieszy jej mamę. W jej wieku ludzie szlajają się
po szkole po mieście i zakazanych klubach, zasłaniając swój wiek
pod tapetą z makijażu, Kylie natomiast siedzi w domu z kilogramami
książek, albo dłubie na komputerze jakąś długą formę
wypowiedzi (która niekoniecznie jest recenzją). Kylie nie ćpa, nie
pali, nie ugania się za chłopakami (he, he, serio?) myśli o czymś,
co nie jest literaturą i muzyką. Na przerwach, zamiast chodzić do
podstawówki i dręczyć biednych pierwszaków, korzystając z faktu,
że szkoła jest zespołem szkół, siada w kącie z książką i
odtwarzaczem MP3. I dlatego, że prawie cały swój czas poświęca
na pisanie i czytanie, ma czas przeczytać każdą książkę, nawet
taką, którą nie przeczytałaby, kiedy czasu byłoby mniej. Stąd
te wszystkie głupie paranormale, jeszcze bardziej odmóżdżające
obyczajówki i mnóstwo innych rzeczy. Albo, na przykład, książki,
które napisane zostały przez ludzi z hm... pewnych ugrupowań.
Będące reakcją pewnych ugrupowań na nie tylko popkulturę, ale na
wydarzenia, które są w danym czasie przerażająco popularne i
głośne i w których jest więcej niż jedna warstwa. I, czy wiecie,
że takich książek jest więcej, niż moglibyście przypuszczać?
Dzisiaj wasza Kylie przedstawi wam jedną z nich.
Przeczytałam
tylko dwa pierwsze tomy przygód Harry'ego Pottera, dopóki
zrozumiałam, że nie będzie to coś w stylu opowieści Tolkiena, a
zamiast elfów po lesie hasają jednorożce (tak na marginesie, ktoś
mógłby mi wytłumaczyć skąd taka popularność tych zwierząt?
Niby Internety mam, ale raczej nie wchodzę na tzw. gimbusiarskie
strony internetowe, a na Twitterze jestem za rzadko, by to wszystko
zrozumieć, więc zwykle jestem mniej mądra niż moi koledzy i moje
koleżanki z mojej kochanej klasy i szkoły). Nie wiem więc, jak się
mają do prawdy te wszystkie oskarżenia dotyczące prawdziwej magii
i okultyzmu w tej sadze i nie dociekam. W każdym razie fakt faktem,
że różne praktyki tego rodzaju pojawiają się coraz częściej w
świecie i w Polsce, a każdy, kto wyznaje wiarę w jakieś sacrum
–
obojętnie jakie, nawet to ciemne, jak nasz słodziuchny Nergal –
wierzy, że za magią ktoś stoi. Autorka więc, wywodząca się, jak
się domyślacie, z konserwatywnych kręgów Kościoła Katolickiego,
zaniepokojona tą modą na magię, postanowiła napisać coś, co,
teoretycznie, odciągnęłoby ludzi od magii, czy też zapoczątkowało
– tylko się nie śmiejcie – nurt fantasy specjalnie dla
katolików, jakby istniały jakieś podziały między ludźmi i jakby
nawet katolicy byli jacyś inni. Nie śmiejcie się, błagam. Były
świecące wampiry, książęta zaklęci w tygrysy, to dlaczego nie
ma być fantasy dla katolików? Tak, mówię całkiem poważnie. A
teraz przełknijcie ślinę i uspokójcie się, ponieważ
przechodzimy do poważniejszej części tej recenzji, czyli oceny
tego, jak się Autorce udało.
Kiedy
w Internecie pojawiły się reklamy w postaci ruchomych bannerków
(znikąd przypominające reklamy Gry
o Tron i
wielu, wielu innych popularnych książek) pomyślałam, że warto
jednak się zapoznać i hańba by była, gdybym nie skończyła tej
trylogii. Szczególnie
że
poprzednia część pozytywnie mnie zaskoczyła, tym swoim gęstym i
mrocznym klimatem dark
fantasy (!).
Wnuk
Alhara, tego z poprzedniej części, jest hodowany przez mistrza
Lucerusa, wyznawcy Boga Mądrości. Wychowuje się samotnie,
przyjaźniąc się z zamkowym błaznem i wciąż przeżywając
dylematy moralne, polegające na dumaniu, którego z kilkudziesięciu
bogów Królestwa wybrać. Wiara w Tego Samego bowiem wygasła, a
każdy ma swojego prywatnego boga, który Rodzice księcia Ariela,
natomiast, zginęli podczas pożaru zamku, tak samo, jak,
prawdopodobnie, brat naszego głównego bohatera, Adam. Jednak
pewnego dnia, kiedy Lucerus coraz widoczniej dąży do władzy
absolutnej, bibliotekarz i błazen, uciekają z księciem i piękną
Ameeą, by wyruszyć w podróż do zamku-klasztoru, ukrytego w
górach, niegdyś (odsyłam do drugiego tomu) został rozłupany
przez wulkan gór Hogen. Tak rozpoczyna się dość klasyczny quest,
podejrzanie znany z pierwszego tomu, a zakończony, jak zapewne
domyśla się każdy fan fantastyki, wybuchowym końcem i powrót
prawdziwego króla na stolicę (Aragorn, mamy problem – ktoś cię
podrabia z tym prawowitym królem, nie sądzisz?), który obiecuje
obudować mocno zachwianą wiarę w Tego Samego. Tymczasem
otrzymujemy mieszankę podziemnych (znów odsyłam do drugiego
tomu...) jaskiń, siarki, kurzu z dróg, humoru (?) i, co
najważniejsze, nauk. Staram się więc nie być zgryźliwa, wredna i
sarkastyczna, ale faktycznie, jak głosi wszem
wobec
okładka, Tolkien by się nie powstydził.
Plusy.
Są jakieś? Szybko przypominam sobie akcję książki, ale jednak
nie znajduję nic, co jest zdecydowanie na plus i nie mogę nic
ciekawego wymyślać. Okładka? Malowana, tak samo jak okładka serii
o Harrym Potterze (kolejne świadome nawiązanie, mam wyliczać?),
jest dość urokliwa. Niezbyt, wbrew pozorom, oddaje to, o czym jest
książka (oprócz tej całej symboliki Lucerusa w czerni i tak
dalej), ale jest kolorowa i sympatyczna. Lekko naginając niektóre
rzeczy, do jakich z wielką chęcią mogłabym się przyczepić,
okładka jest na plus. Jak w wielu, wielu innych książkach,
niestety.
Powieść
jest napisana takim samym stylem jak dwie poprzednie części, czyli
stylem dość prostym, z pojawiającymi się metaforami, które burzą
resztkę uroku i służą tylko temu, żeby, pokazać ludziom (w
mniemaniu Autorki), że umie pisać, oraz, na szczęście teraz w
mniejszej dawce, słynnymi wielokropkami, którymi pisarka ma w
zwyczaju nas raczyć. Na szczęście, nie ma krótkich, jakby
uciętych zdań jakimi, w przeważającej części, częstuje nas
Autor Pieśni
Lodu i Ognia, więc
w żadnym wypadku nie miałam wrażenia, że przedzieram się lodową
pustynię, grzęznąc po pas w śniegu. Wręcz przeciwnie – miałam
wrażenie, że swobodnie płynęłam sobie z jakąś rzeczką,
problem jednak w tym, że zimną. Czyli też nie było zbyt miło,
szczególnie z powodu tych metafor. I dziwnemu humorowi, który wcale
nie jest śmieszny tylko żałosny, a bohater, który właśnie taki
humor posiada, jest kolejnym przykładem nerwicy dwubiegunowej z
ciężkim ADHD i ilorazem inteligencji poniżej przeciętnej,
przynajmniej wtedy, kiedy żartuje. Poza tym jest dość sympatycznie
– czasami Autorka zaskoczy nas ciekawą, naprawdę udaną metaforą,
zabłyśnie udanym opisem czy fragmentem dialogu, które, czasami, są
nawet ciekawie, chociaż przesadnie, indywidualizowane . Pisarka ma
nawet swój charakterystyczny styl, prosty i klarowny, więc czasami,
kiedy się wysili, jest nawet ciekawie. No, na tyle ciekawie, by
brnąć dalej.
Zresztą,
jak zobaczycie, pisarka niemal plagiatowała samą siebie, co znaczy,
że od średniego tomu pierwszego jej warsztat nie poprawił się,
albo ona nie chce, żeby się poprawił. Cóż. W każdym razie
wszystkie części różnią się jedynie fabułą, chociaż,
szczerze mówiąc, nawet to nie jest takie pewne. W każdej części
książęta przecież przechodzą gruntowne nawrócenie z wiary w
bożków (może następna powieść będzie o ludziach niewierzących
w nic?) w wiarę w Tego Samego, niby Boga, który stworzył ten ich
świat, ale tak naprawdę Boga chrześcijan, co odczyta dosłownie
każdy (już nie będę poruszać tematu, jak to denerwuje człowieka
– przecież nawet sam Mistrz Tolkien mówił, żeby tak nachalnie
nie wpychać religii do fantasy, jeśli chcemy być obiektywni).
Również stylistycznie jest tak samo – Autorka popełnia wciąż
te same błędy, ale, co ciekawe, żadnych nowych. W sumie, gdybym
miała trochę mniej ambicji recenzenckich i byłoby mi spieszno do
mojej ukochanej matematyki i również kochanej geografii, chemii i
fizyki, wkleiłabym, jaki ktokolwiek fragment dwóch poprzednich
recenzji, zmieniając tylko imiona, fakty i nazwy miejsc, w których
rozgrywa się akcja. Sprawia to, że trzeci tom jest jeszcze bardziej
nużący, nie mówiąc już o tych teologicznych wstawkach, na
każdym, każdziuchnym momencie, nawet wtedy, kiedy dwójka głównych
bohaterów umiera na siarkowej pustyni. Ale temu osobliwemu zjawisku
poświęcimy jeszcze oddzielny akapit.
Natomiast
z bohaterami jest dość kiepsko. Tak kiepsko, że to raczej oni byli
powodem, dla którego tyle razy przerywałam lekturę. Autorka w
dalszym ciągu bardzo boi się dawać swoim bohaterom jakieś wady,
więc raczej nie przypominają normalnych ludzi, tylko jakieś
anioły, którzy,
jeśli
wyzwolą się z okowów magii, stają się niemal idealni, a
właściwie idealni (o ile nie mają lub przestali mieć wspólnego
cokolwiek z magią), choć wzorem z pewnej bardzo popularnej powieści
o wampirach (jakby ta pisarka i Zmierzchu
nie
krytykowała) wciąż narzekają, cierpią i uważają się za
najgorszych, podczas
gdy,
o zaskoczenie, wszyscy wokół wychwalają ich pod niebiosa – tak,
książkę, perło dynastii, o tobie teraz mówię. No ale
przypatrzmy się bliżej. Nasz główny bohater, książę Ariel,
jest dość płaską, rozmytą postacią. Przez zdecydowaną
większość książki jęczy i narzeka
lub
ma te swoje, dość wydumane, problemy moralne. Nie ma jakiś
określonych, stałych cech charakteru, co właściwie znaczy, że
nie ma żadnych. Nie mówiąc już o Perinie (pochodzącym zresztą z
niezwykłego rodu bohaterów), błaźnie królewskim, o którym można
powiedzieć, że cierpiał na iście błazeńską chorobę polegającą
na zachowaniu się w określony, błazeński sposób, by później
zachowywać się inaczej i zaprzeczyć swoim zachowaniem posiadanie
cech, o które go wcześniej podejrzewaliśmy. To ma jakąś swoją
nazwę, ale pomijając go i jego ukochaną Ameę także, bo tę
dziewczynę spotkaliśmy tylko na chwilę i w dodatku spotkanie to
nam o niczym nie powiedziało, nawet,
jaki
miała kolor skóry. Eh. Kogo tu jeszcze mamy? Wszystkowiedzącego,
pięknego i niezwykle odważnego księcia Adama, który, niestety,
chce zostać zakonnikiem (a może był przystojny?...), ojca Perina,
ale tylko w migawkach, kilka kobiet, również w migawkach i nawet
sympatycznego chłopca, Kennę, który najpierw zdejmuje księciu
buty pod stołem, a później, niczym mężczyzna, prowadzi tegoż
samego do podziemnych jaskiń za wodospadem i potrafi uciec wrogowi.
Mimo
tego nawet muszę
przyznać, go lubię. Natomiast mistrz Ido, bibliotekarz, gdyby
Autorka miała więcej talentu lub dłużej popracowałaby nad
powieścią, byłby ciekawą, barwną i inną od wszystkich, ale
oczywiście, kiedy Autorka spieszyła się z pisaniem, jak nie wiem
co, wyszło coś z ADHD i w dodatku chaotycznie, a przez to nijakie.
Są postacie
albo
i grupy postaci, które zachowują się kompletnie irracjonalnie, na
przykład ci leśni zbóje. Jednak to jest raczej spowodowane przez
chaotyczność fabuły, ale jak można coś takie go zrobić swojej
książce? Inne postacie, które gdzieś tam, na chwilę się
pojawiają, by zaraz kompletnie wyparowywać w atmosferę. Taką
postacią jest Miria, dziewczyna naszego głównego bohatera. Gdyby
zagościła na kartkach dłużej, byłoby ciekawie. Szczególnie
że
przez całą książkę nie ma ani śladu, rozumiecie, ani śladu
wątku romantycznego. Chociaż, prawda, w książkach jest go aż za
dużo, ale chociażby się tam gdzieś przewijał. To, że bohater
patrzy się na bohaterkę, nic jeszcze nie znaczy. O, nie. Może
patrzeć na nią z nienawiścią. Pomijając to, w powieści jest
mnóstwo kapłanów, bo nasi bohaterowie nie nocują w szczerym polu,
ale u kapłanów właśnie. Albo innych zakonników. O ile postacie
pojedyncze, marginalne z tej wielkiej, okazuje się społeczności,
są na pewno sympatyczne,tyle kapłan Ur, będący
głównym
towarzyszem w wędrówce księcia jest nieco nadpobudliwy i, jak to
bywa, bardzo lubi zmieniać charakter. Inni kapłani są świątobliwi
i resztę ich cech charakteru Autorka zakrywa welonem milczenia. Cóż.
Może i dobrze. Ale nawet i kapłani są ludźmi – jedni są
śmieszni, inni poważni, a jeszcze inni chodzą naburmuszeni. Nie
mam racji, droga pani pisarko?
Obiecałam,
że o nauce płynącej z książki napiszę oddzielny akapit, bo owa
nauka jest tego warta, uwierzcie. O tym, że magia, jakkolwiek, jest
zła i należy wierzyć w Tego Samego, co przychodzi niezwykle łatwo,
dowiedzieliśmy się już w pierwszym i w drugim tomie. Jednak na tym
się nie skończyło, wręcz przeciwnie. Doszły do tego niezwykle
delikatne, jak na tę Autorkę, aluzje polityczne (także o
narkotykach), ciągłe refleksje na temat innych bożków, ludzi
błądzących w ciemnościach, którzy nie znają Jasności. I to
zawsze – dwóch przemytników nie rozmawia o niczym innym tylko o
bogach, ślepa jaszczurka żyjąca w jaskiniach nakłania
umierających z wycieńczenia wędrowców do porównania jej do
smutnego człowieka, który urodził się w ciemnościach i nie wie,
czym jest światło. Hm. Hm. W porządku. Każdy przecież ma prawo
myśleć tak, jak chce, ale ja się pytam, jak można tak zanudzać i
męczyć Czytelnika – na każdym kroku, niemal strona po stronie
tym samym. Magia jest zła, inni bogowie są źli, w kraju się źle
dzieje, Ten Sam jest największy, jesteś perłą dynastii, jestem
głupi i od nowa. Aż czytać się nie chce, a jak już, to oczy
niemal same omijają te fragmenty i trzeba się zmuszać, żeby
czytać. A także, co najgorsze, czasami nie mogłam znaleźć
czytanego fragmentu, nawet wtedy, kiedy założyłam sobie zakładką,
bo ciągle miałam wrażenie, że czytam to samo. I później Autorka
się dziwi, dlaczego, zamiast inni ludzie nawracać się z magii,
podejmować z powieściami dyskusję o to, czym mają rację, śmieją
się z nich. Nie można, przecież być takim napastliwym, nie można
przecież wysypać na człowieka całą beczkę cukru, nie zwabiwszy
go wcześniej kostką, w której by się rozsmakował. Albo zwodzić
go, intrygować, by nabrał ochoty na szukanie inspiracji Autora, jak
to zrobił Mistrz Tolkien. Pisarce piszącej opowiastki o niebie dla
dzieci dużo można przebaczyć, ale chyba braku zdrowego rozsądku
nie popuszczę.
Fabuła
nie zachwyca, wręcz przeciwnie. Jest jeszcze gorzej niż powyżej, z
bohaterami i całą resztą. To klasyczny, nudnawy quest,
z mocno przepojony naukami, a momentach, które atmosferę podgrzewa
jakaś przygoda, jakiś pościg, albo emocje opadają tak szybko,
jak
wzrosły, albo, co gorsza, boleśnie nas rozczarowują. Czasami akcja
pędzi na złamanie karku, jak w urywku o pustyni Grecesa i tak
naprawdę nie wiadomo, kiedy wszystko się rozegrało, bo chwilę
uciekają, a kilka słów później są już daleko od swoich
prześladowców. Albo jest tak groteskowo nielogicznie, jak na
początku, w
scenie z dowódcą Lasów Wschodnich. Przez resztę powieści
bohaterowie sobie idą, snując nieciekawe rozmyślania i zatrzymując
się w klasztorach, które dla Autorki są kolejną okazją do
rozmyślań teologicznych i wykładów, które, cóż, jak już
wspomniałam wyżej, nie wydają się potrzebne ani dobre (i, na
logikę, skoro Lucerus tępi wiarę Tego Samego, to dlaczego w kraju
jest tyle klasztorów?) Nie mówiąc o tym, że na końcu, kiedy na
twierdzę Holin zbliżało się niebezpieczeństwo w postaci wojsk
maga, któremu marzyła się władza absolutna, nieograniczona i
wieczna, tak naprawdę do bitwy nie doszło, bo zanim przeciwnicy
skrzyżowali miecze, Ten Sam postanowił zainterweniować i
czarnoksiężnik zabił się sam, a właściwie został porażony
białym światłem czy czymś w tym rodzaju. Cóż, Tolkienowi
szczęka opadłaby, gdyby się o czymś takim dowiedział,
szczególnie
że
dla Drużyny Pierścienia, czy też później dla Trójki Myśliwych
(nie mówiąc o Eowyn, która bez hełmu zabiła Czarnoksiężnika z
Angmaru) zabijanie orków było zajęciem przyjemnym, pożytecznym i
już nudnym. Ja też byłam rozczarowana i to jak! Myślałam już o
świetnym opisie bitwy, chociaż o odrobinie krwi, ale okazało się,
że zamiast tego mamy lipę. Bardzo niezłą, wysoką, ot, taką
lipę,
jaką
w swoim ogródku miał Jasio Kochanowski. Tyle że nie o to chodziło.
Gdyby chociaż stało się coś, jakiś mały cud i bohaterów
spotkało coś, co wymagałoby naprawdę poświęcenia i odwagi,
walki na miecze i tak dalej, wyszłaby porządna chociaż baśń. No
bo, jeśli opisuje się wojnę, nie trzeba od razu opisywać
okrucieństwa, ale, po prostu, powiedzieć nawet, że kogoś, choćby
w imię Tego Samego, zaciukali mieczem. Nawet laser w Gwiezdnych
Wojnach znajdował
się w mieczach. Co ta pisarka sobie myślała? Że fajnie jest
czytać książkę z gatunku przygodowej fantasy, w której nie
wylewa się nawet kropla krwi? Hm, szczerze mówiąc, niekoniecznie.
Wydaje
mi się, że cokolwiek Autorka zrobi (nawet napisze kolejną część)
dalej tak wytrwale przez nią tępiony Harry Potter będzie
popularny, a jej książki nawet nie ruszą jego fanów. Dlaczego?
Książka jest zbyt fatalna, a o tym, czy porywa, lepiej nie mówić.
Gdyby było lepiej... powieści byłyby dyskusyjne, kontrowersyjne
czy coś tam, byłoby inaczej, a poglądy pisarki być może
rozpowszechniły się. A taka lipa? Taka, przy której Kochanowski,
znany z miłości do tych drzew (wcale nie wiem dlaczego, bo to
świetny pisarz był), nawet by nie usiadł? Fani Garncarza się
tylko pośmieją, bo każdy, co jakieś książki w życiu czytał,
wyczuje, że powieści Rowling są zwyczajnie lepiej napisane. Ba! O
wiele lepiej! I żeby skutecznie coś zrobić przeciwko nim, trzeba
wyczarować coś równie dobrego. A ponieważ Autorka wciska na siłę
ludziom to, w co wierzy (chociaż, muszę przyznać, że niektóre
jej argumenty są przesadzone i śmieszne) i robi to tak nieudolnie,
wszyscy się śmieją lub też wkurza ich to. A co na to Autorka?
Ignoruje. Nie słucha dobrych rad. Jest przekonana, że jej powieść
jest w stanie zmienić świat, jakby nie wiedziała, że do
zawojowania Błękitnej Planety trzeba mieć w zanadrzu wyjątkową
historię i to nieważne, czy przekazującą prawdę, czy kłamstwo
(a żeby powieść była dyskusyjna, wszystko musi być mniej
oczywiste i bardziej przypominające rzeczywistość). Jakby nie
wiedziała, że kijem Wisły nie nawrócisz, już nie mówiąc o
tamie z lipy – która, jak wiecie, słabym bardzo drzewem jest.
Tytuł:
„Ariel. Wnuk Alhara”
Autor:
Małgorzata Nawrocka
Moja
ocena: 2,5/10
Haha....bardzo ciekawy wstęp :D Niestety książki nie przeczytam
OdpowiedzUsuńKompletnie nie moja bajka :P
OdpowiedzUsuńhttp://ksiazkoweimperium-recenzje.blogspot.com/