Świat nie jest czarno-biały, nie rządzą nim żadne prawa i
na tym polega jego uroda. Niektórym radość przynoszą pieniądze, bo mogą dzięki
nim dostatnio żyć i nie bać się o przyszłość swoich dzieci, a inni wolą zgromadzać
w swoich rękach władzę na imperiami, tylko dla swoich najniższych pobudek – a i
jedni i drudzy mają wystarczająco dużo argumentów, by nie być potępionym przez
społeczeństwo i irytować się, kiedy ktoś próbuje wmówić ludziom, że jest
inaczej. Ludzie nie dzielą się nawet na złych i dobrych (może poza takimi skrajnościami
jak Jezus i Hitler), tylko na bardziej złych i bardziej dobrych, co nie ma nic
wspólnego z ilością posiadanych pieniędzy i władzą, jaką sprawują. To jest
chyba wytłumaczenie nurtującego historyków pytania o tragiczne wypaczanie idei
dobrych, faktycznie przynoszących więcej korzyści niż strat – ludzki charakter
i jego mroczne strony potrafią z Edenu zrobić największe piekło. Krucjaty może
i byłyby wojnami dwóch Bogów, gdyby nie chciwość i szerzący się antysemityzm;
Rewolucja Francuska może i przyniosłaby korzyści biednym, gdyby nie
przegrupowania u szczytów władzy i w efekcie krwawy terror jakobinów. Idea
życia dawnej arystokracji, powiększenia fortuny rodowej przez pracę chłopów,
pełna słodkiego leniuchowania, o jakim z tęsknotą marzy dzisiejszy
zabiegany człowiek, zmieniła się w życie
w bezsensu, nudzie i pogonią za pieniądzem, która kończy się nieudanymi
związkami i ruiną…
Idea pozytywizmu też ostatecznie wygasła, na szczęście
przedtem nie ulegając wypaczeniom. A raczej, najlepiej powiedzieć, zabrnęła w
ślepy zaułek – wiara w edukację, poprawę kondycji moralnej społeczeństwa i
pracę nie dała się jakoś pogodzić z rzeczywistością Polski pod zaborami, co
więcej, zwiększona wydajność polskich plonów szczególnie w Wielkim Księstwie
Poznańskim przyniosła korzyść tylko zaborcom. Nie wszyscy pozytywiści skończyli
jak Stasia z opowiadania Żeromskiego, ale charakterystyczny kult pracy i
poruszanie społecznych problemów nie wywołało specjalnych zmian, bo kijem Wisły
nie zawrócisz. Od lat osiemdziesiątych wieku XIX, w posadach zaczęły się chwiać
podstawowe założenia pozytywizmu, łącznie z pracą u podstaw. Pisarze najpierw
skłaniali się ku naturalizmowi w stylu Emila Zoli, a potem przyszła Młoda Polska
ze swoją dekadencją i ucieczką rzeczywistości w feerię barw, poezji, sztuki,
jakby przygotowując Polskę na odrodzenie, jednocześnie przewidując Koniec
Świata, przynajmniej tego starego, który faktycznie nastąpił w roku 1914.
Ale Wacława, bohaterka tej książki, żyje w czasach trochę
wcześniejszych, kiedy świat oddychał jeszcze pełną piersią i nikt nie
spodziewał się tragedii. Jest panienką z dobrego domu, wychowaną na pensji i co
za tym idzie, doskonale wykształconą. Cieniem na jej życiu kładzie się fakt, że
rodzice żyją w separacji i jakoś nie chcą do siebie wrócić – taki stan rzeczy
jest jednak zupełnie zrozumiały, bo dziewczyna jest owocem związku wody i
ognia, arystokratki i profesora politechniki. Jak każda dobra panna, dziewczyna
musi zostać wydana za mąż, najlepiej za mężczyznę ze sfery matki: salonowo
wykształcony dżentelmen, bogaty i przystojny. Dziewczyna jednak, napełniwszy
głowę francuskimi romansami o bohaterach polujących na lwy okrywa, że w
eleganckich salonach nie znajdzie swojego ideału – za uśmiechami, pięknymi
słówkami i etykietą kryje się mniej lub bardziej wyrachowana gra o pieniądze,
kolejne zaszczyty i zyski, które nie mają z miłością nic wspólnego. I jak
zmienia się ta naiwna pensjonariuszka, kiedy odkrywa, że pod piękną zasłoną
salonów kryją się zepsute serca, chcące zniszczyć czyjeś życie. Nagrodą za
przemianę kogoś więcej niż ozdobę pięknych kanap i żonę męża jest – powiem już
wam, bo z pewnością byście się i tak domyślili
- Wyśniony we własne osobie, co tylko udowadnia, że jednak bardzo łatwo
złapać dobrego faceta. Ale czy to wszystko?
Zaczynając czytać tę powieść uświadomiłam sobie, że będzie
to jedna z trudniejszych książek do zrecenzowania. Bo jak ocenić powieść
tendencyjną? Ja nie lubię takich, ale skoro to wzorowy przykład takiej
literatury, trzeba być choć trochę obiektywnym, a i Autorka ma trochę w swoich
wywodach racji, chociaż jej optymizm mnie momentami przerażał. Być sobą -
Wredną Czytelniczką czy sobą - Subiektywną Recenzentką (przynajmniej mam
nadzieję, że taka jestem)? Cóż, może po prostu w odmętach sieci znajdzie się
jakiś dziwny człowiek, który szuka takich książek jak ta – prostych, jasnych i
podnoszących na duchu oraz znaleźć
ukojenie w prostych schematach, zamiast zagłębiać się w plątaninę ludzkiej
natury.
Okładka Wydawnictwa kolejny raz mnie zachwyciła, jednak
tym razem nie tylko mnie – moja mama uwielbia różowe kwiaty wijące się u dołu,
a odkrycie niewyraźnej, niemal wtopionej w tło sylwetki młodej panny, z pięknie
ułożonymi włosami, rumieńcami i raczej wredną miną zupełnie w moim stylu, na
którą nie zwróciłam wcześniej uwagi, sprawiła, że okładka spodobała mi się
jeszcze bardziej. Takich szczegółów jest więcej, jak na przykład logo
wydawnictwo ukryte w środku kwiatka na grzbiecie powieści, rzecz zabawna i bardzo
pomysłowa. Ciekawym pomysłem była także czcionka ładnie imitująca pismo ręczne,
jakim zapisano podtytuł i umieszczenie imienia i nazwiska Autorki na różowym
pasku. Wszystko ładnie kontrastuje się z kremowym tłem, sprawiając wrażenie
harmonii i elegancji, idealnie oddającej treść książki. Warto wspomnieć także o
twardej okładce, w jaką książka została oprawiona – co prawda dodaje książce
wagi (nie zaszkodziło mi to w przytarganiu książki do Warszawy, czytaniu w
zatłoczonym korytarzu przy płaczu dzieci, którym niedaleko pobierano krew i
zareklamowania mojej pani doktor, która złapała się za głowę, widząc moją
książkomanię), ale także elegancji i wytrzymałości, nie mówiąc o doskonałym
prezentowaniu się na półce w towarzystwie Rozważnej
i romantycznej i Wichrowych Wzgórz.
Właśnie. W warstwie fabularnej powieść mocno przypomina
polską wersję książki Jane Austen (bo to właśnie z nią, a nie z Charlotte
Brontë, jak chce okładka, bardziej kojarzy mi się ta powieść), choć jednocześnie
jest od niej zupełnie inna. Skojarzenie to nasunęło mi się, czytając o całej dramie z Lubomirem i ostatecznym
rozwiązaniem kłopotów matrymonialnych Wacławy, tak bardzo przypominających
problemy Marianny. Również tu możemy poczuć atmosferę wielkich salonów, czytać
o balach, przyjęciach i kursowaniu między arkadyjską wsią a gwarnym miastem.
Problemem było jednak rozbudowanie treści, w książce pani Austen zbyt
skrótowej, a tu – zbyt rozbudowanej i rozwlekłej. Poza fabułą, niespieszną i
dawkowaną w rozsądnych dawkach, otrzymuje monologi głównej bohaterki i
szczegółowe opisy miejsc, w których Wacia właśnie się znajduje, szczególnie pod
kątem socjologii, przekonujących wszystkich, że praca faktycznie jest taka
dobra i uszlachetniająca, a lenistwo doprowadza do szaleństwa (to drugie to
może prawda, ale opis dwóch zadowolonych drwali był groteskowy nawet na powieść
tendencyjną). Nie wspominam oczywiście o opisach marzeń i myśli dziewczyny, których
nie brakuje na każdej stronie. Nie powiem, żeby było to specjalnie ciekawe,
szczególnie, że myśli Wacławy w większej części książki są po prostu naiwne i
sentymentalne (a może ja jestem taka skwaszona jak ta Helena?), aż smutno
czytać. Późniejsze przekonania bohaterki trzeba raczej zrzucić na karb
konwencji, ale na miłość boską snów o tęczach – i kucykach Pony – nie da się
usprawiedliwić niczym. Nie ukrywam, że miałabym wielką ochotę zedrzeć z
powieści całą tą otoczkę tendencyjną i sentymentalną, zostawiając miejsce na
przyjemny, wciągający romans dziewiętnastowieczny, będący, najwyżej, gorzką
satyrą na arystokrację, moim zdaniem lepiej przekonywującą czytelników czy
tendencyjne moralizowanie. Powieść bowiem czytałam, by odpowiedź sobie na
kluczowe w romansach pytanie z kim, u licha, będzie główna bohaterka, z bólem
jednak zapadając się w mielizny pozytywistycznych haseł. Szkoda. Szkoda, bo
wszystkie te dodatkowe znaczenia i nauki obciążają historię dziewczyny, dodając
jej niechcianych kilogramów i odejmując czaru fabule, która wtedy
przechodziłaby płynnie z wydarzenia na wydarzenie, będąc nieco grubszą od
znanych na całym świecie powieści angielskiej pisarki.
Nie mogę powiedzieć, że narracja trzymała w napięciu, bo
to byłoby tak, jakbym przed oczami miała piernik, a opisywała wiatrak. Z
pewnością jednak niewykształcony jeszcze styl Autorki był lekki i delikatny,
pozbawiony potrzeby opisywania rzeki podobnej do polskiej Wisły, a nawet chyba
jeszcze bardziej zanieczyszczonej (każdy wie, co mi chodzi) co, mimo bardzo
widocznej dziewiętnastowiecznej maniery, sprawiało, że książkę czytało się płynnie,
chociaż bardzo wolno. Być może to wina ilości moralizatorskich fragmentów i
opisów marzeń bohaterki, jej biadań, poszukiwań prawdy, sentymentalnych wstawek,
szczególików i innych tego typu niechcianych rzeczy. Widać jednak, że akcję
Autorka prowadzi sprawnie i pewnie, od początku dążąc do zamierzonego końca i
konsekwentnie kończąc wszystkie rozpoczęte wątki. Nie mogę powiedzieć, że był
to jakiś wyczyn, bo konstrukcja fabuły jest bardzo prosta i pozbawiona
filozoficznych zapętleń, dzięki którym można by odczytać książkę inaczej, tak
samo jak schematy – niestety, bardzo przewidywalne, co jak Autorka udowodniła w
swojej innej powieści tendencyjnej, Marcie,
nie musi być cechą tego typu powieści. Plusem może być jedynie to, że książka w
swojej prostocie i klarowności nie jest pretensjonalna ani prostacka; mimo
wszystko Autorce udało zachować się pewną dozę elegancji i salonowego
wyrafinowania, co zapewne jest zasługą języka, jakim posługuje się Autorka.
Bo styl powieści jest naprawdę dobry. Poza wszystkimi
sentymentalnymi wstawkami książkę czyta się, jak już wspomniałam, lekko i
przyjemnie. Autorka nie przesadza opisami jak w Nad Niemnem, ani też nie epatuje wyszukanym stylem; pisarka ma
bogate słownictwo, ale jednocześnie pisze bardzo prosto, bardzo
dziewiętnastowiecznie, ale niezbyt kwieciście i próbując pozbyć się
sentymentalnych ciągotek do kwiatuszków, obłoczków i baranków, które stara się
zastąpić pozytywistycznym upodobaniem do naturalizowania
stylu. Dialogi są sztywne, czasami naciągane swoim patosem i literacką manierą,
ale trzeba sobie uświadomić, że w większości arystokracja tamtych czasów
naprawdę tak się wyrażała, pod krasomówczym talentem ukrywając swoje emocje i
czyniąc zadość etykiecie, jednak zdarzy się raz na dwieście stron jakiś
bardziej błyskotliwy dialog, błyśnięcie humoru (porównanie salonu w Rodowie do
szuflad), ciekawe napisany fragment, wrzący życiem i emocjami. Z monologami już
tak nie jest, bo czytanie o poszukiwaniu ideału przez główną bohaterkę i
wykłady o przewadze pracy nad salonowym leniuchowaniem, równie żarliwe co
niepotrzebne, bo wszystko zostało zawarte w fabule książki i pośrednio
wytłumaczone przez bohaterów i ich losy (w pewnym stopniu Autorka zrealizowała
to w Marcie, która, chociaż chybiona
pod innymi względami, była dobra chociaż jako powieść tendencyjna). Nudziło
mnie to i męczyło, jednak kiedy już, zdesperowana, chciałam odłożyć książkę i
zabrać się za coś innego, monologi się kończyły i bohaterka odrzucała kolejnego
absztyfikanta, który plątał się wokół niej, co znów zaczynało mnie interesować.
Były nieco wydumane i zupełnie nieproporcjonalne do reszty książki, co
sprawiało, że czasami miałam dziwne wrażenie, że cała powieść jest tylko
argumentem do rozważań na tematy społeczne, ukazane w tak tendencyjny sposób.
Szkoda, że Autorka nie poszła w stronę wnikliwiej analizy Prusa, albo romansu z
społecznymi podtekstami – na to pierwsze, przyznaję, nie było jeszcze za
wcześnie, ale to drugie w tym wypadku sprawiłoby mi wielką przyjemność również
językowo, bo lekki styl Autorki doskonale sprawdziłby się w tym gatunku.
Postaci, jak to w powieściach tendencyjnych bywa, są
idealnie czarno-białe, albo też robiące złe
rzeczy z powodu swojej tragedii, jak Rozalia czy Zofia. To zresztą
postacie, które wzbudziły mój podziw
oraz jeszcze kilka innych emocji, nie tylko umiejętną kreacją ale i pomysłem –
zjadliwa łagodność i próżna skromność Rozalii, a także los nieugiętej Zofii, w
końcu potępionej w tamtym społeczeństwie, dodają książce nieco autentyczności i
rumieńców, ożywiając nieco zestaw pomnikowych, schematycznych postaci. Bardzo
schematycznych. Bo jeśli pominąć tradycyjny podział na postacie czarne i białe,
Autorka dzieli postacie na biedne i bogate (im ktoś bogatszy tym ma gorszy
charakterek – pan milioner, Henryk S., to potwór w ciele odpychającego
człowieka, za to dorobkiewicze jak hrabia Witold czy pan Michał są wcale
sympatyczni) a także, jakby było jeszcze za mało, kontrastuje je. I tak hrabia
Witold jest przeciwieństwem wszystkich poprzednich zalotników Wacławy, los Zeni
jest przeciwieństwem losu Zofii, sama Wacia jest przeciwieństwem kuzynki
Rozalii, a – co jest chyba najbardziej widoczne – babka Hildegarda jest
zupełnym przeciwieństwem babki ciotecznej Ludgardy. Powiecie, że prosty,
nieskomplikowany podział bohaterów to element składowy powieści tendencyjnej i
muszę się z wami, niestety, zgodzić, choć bardzo chciałabym zganić Autorkę za
to, bo nieco mnie irytowało. Ale co ja mogę w tej kwestii zrobić? Nie cofnę się
w czasie i nie poproszę Autorki, by nie pisała powieści w tej konwencji. Niestety.
Chcąc skreślić, w ramach obowiązku, kilka słów o głównej
bohaterce, muszę powiedzieć, że przez całą powieść była mi doskonale obojętna –
w przeciwieństwie Rozalii, Zofii i jej ukochanego, a także – częściowo – matki
Wacławy, pani Matyldy, oraz pana Henryka, który (naprawdę jestem dziwna)
momentami naprawdę mnie dziwił. Kryształowe, naiwne dziecko było z tej Waci,
marmurowa panna z Wacławy, kiedy przybyła z nauk od swojego Bardzo Mądrego
Ojca, fakt, że lubiłam ją w późnym okresie brylowania na salonach, bo z
rozstrojonymi nerwami była bardziej autentyczna, nie zmazuje jakiegoś złego
wrażenia, jakie zrobiła na mnie, stając się kolejną idealną bohaterką, z darem
przenikania ludzkich serc w dodatku. Niewinnością ustępuje może tylko Ligii z Quo Vadis, ale jeśli Sienkiewicz miałby
kilka argumentów do obrony, pisarka sama musiałaby w końcu przyznać, że
przydałoby się coś więcej niż piękna panna owinięta w róże piękna i sową
mądrości na ramieniu nizam bogini Atena, podobna bardziej do swojego Anioła
Stróża niż żywego człowieka. Naprawdę.
Pomysł nie był spektakularny, więc nie muszę narzekać, że
Autorka zmarnowała i to. Ot, historia o młodej dziewczynie, która nie
znalazłszy szczęścia w wielkim świecie salonów i nudnych zabaw postanowiła
zostać kobietą niezależną, przy okazji zgarniając najlepszą (choć wydaje się,
że niemłodą) partię w okolicy. Wokół jej
historii zbiega się kilka jeszcze innych, zakończonych równie pomyślnie wątków
– przetykanych refleksjami na temat społeczeństwa, emancypacji kobiet (szczegół:
z początku myślałam, że to błąd druku, ale z pewnych linijek tekstu wynika, że
Autorka przewidziała na wiek XXI emancypację kobiet! Przypadek?) i problemu
niestarannej i powierzchownej edukacji wyższych warstw, co jak mantra pisarka
powtarza w Marcie - które, jak to
bywa z powieściami tendencyjnymi, wynoszącymi edukację czytelnika nad
atrakcyjność fabuły, są rdzeniem, najważniejszą tezą i rzeczą w książce, wokół
której obraca się cała historia. Gdyby to wszystko wyrzucić, powstałby
umiarkowanie ciekawy, ale lekki i odprężający romans, nasycony klimatami
dziewiętnastowiecznej polskiej arystokracji, lektura, z jaką można by spędzić
miłe popołudnie, choć brak tu jakiejś ciekawej intrygi, nawet takiej jak z Rozważnej i romantycznej – powieść i
Autorka miały wszelkie zadatki na tytuł rodzimej Jane Austen, zmarnowane przez
pewną jednostajność i nadmierne moralizowanie wszystko zostało zaprzepaszczone.
Wszystko może nie, ale bardzo dużo.
Kiedy Autorka wydała swoją powieść, arystokracja
przechodziła już do historii. Proces ten zaczął się już w latach 40.,
straszliwą marą rabacji galicyjskiej, ale to powstanie styczniowe, zakończone
zajmowaniem majątków i wywożeniem szlachty na Sybir, miało na decydujący
wpływ. Ich miejsce zajmowali powoli
dorobkiewicze, tacy jak Wokulski z Lalki czy
prawnik pan Władysław, ukochany Zofii, śmiało wchodzący w świat nowoczesnej
przedsiębiorczości i interesów. Dziś pracuje chyba każdy, nawet ja (choć
płacone mam w książkach i w rzekomej szkolnej wiedzy), więc nie mamy nawet
czasu zastanowić się nad tym, co by było, gdybyśmy się nudzili, a kobiety służą
w wojsku i służbach specjalnych, co chyba najlepiej dowodzi ich emancypacji.
Edukacja dla wszystkich jest równa, każdy korzysta z niej według własnego
uznania – chociaż jakość nauki jest ogromnym, wciąż bolesnym problemem w naszym
kraju – a społeczne bariery zostały w teorii zlikwidowane, nawet w odniesieniu
do rodzin królewskich. Problemy, które w powieści przedstawia Autorka, próbując
nauczyć czytelników, jak według niej mają postępować, są więc w ogólnym zarysie
przedawnione, obrazujące tylko epokę i teorię wczesnego pozytywizmu w praktyce.
Jedną rzeczą, jaką można wynieść z tej długiej historii, jest refleksja, że
ludzie są tak dalecy od wyśnionych przez nas ideałów, jak gwiazdy, którymi
zachwycamy się nocą od salonów pachnących ciężkim, dusznym perfum. Bo nawet
jeśli Wacława znalazła szczęście z mężczyzną, to wiadomo, że jest tylko
bohaterką wczesnej powieści tendencyjnej pewnej pozytywistycznej pisarki, co,
ze szlachetnych intencji uczenia tak niedoskonałych ludzi, rozminęło się zbyt
bardzo z rzeczywistością.
Tytuł: „Pamiętnik Wacławy. Ze wspomnień młodej panny ułożony”
Autor: Eliza Orzeszkowa
Moja ocena: 4/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
wydawnictwu MG
Osobiście nie mam nic przeciwko Orzeszkowej, doceniam jej starania i chęci, by książki niosły w sobie przekaz. Lecz teraz współczesny czytelnik nie będzie miał większej przyjemności z czytania powieści tendencyjnych. Sama też wolę wysuwać własne wnioski, własne spostrzeżenia.
OdpowiedzUsuńKocham takie książki. Niech ją tylko dorwę w łapki...
OdpowiedzUsuńSłyszałam o tej książce całkiem sporo i cały czas zastanawiam się, czy książka przypadłaby mi do gustu. Myślę, że warto zmierzyć się z tą książką :))
OdpowiedzUsuńaddictedtobooks.blog.pl
Widzę, że ostatnio spędziłyśmy sporo czasu nad tą samą lekturą :) Wiatrak i piernik szczerze mnie rozbawił;) Mnie też podoba się okładka. Wydawnictwo ma dobrą rękę do okładek, książki aż uśmiechają się do czytelnika. Nie wiem jak można nie brać pod uwagę tego czynnika marketingowego... Trafnie zauważyłaś, że pisarka mogła spokojnie książkę "odchudzić" bez uszczerbku dla treści (wyszłoby to jej tylko na dobre). Pięknie ujęłaś, że mimo wad i sentymentalizmu Orzeszkowa wyszła obronną ręką i nie popadła w infantylizm - dzięki pięknemu językowi, wykształconemu już literacko. Zgadzam się również, że postacie nie posiadają głębi. Są jednowymiarowe, jak w bohaterowie baśni... Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńOjej, trochę mnie rozczarowałaś, bo zamierzałam zabrać tą lekturę ze sobą na wakacje. Na pewno ją przeczytam i sama ocenię, ale może jednak nie w najbliższym czasie :)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Eliza Orzeszkowa... Czytałam nowelkę tej autorki. "Dobra pani" bardzo mi się spodobała, jednak jeśli chodzi o tą książkę to pewnie nie spodobałaby mi się ze względu na obyczajowość, miłość itd.
OdpowiedzUsuńZupełnie nie moje klimaty xd
OdpowiedzUsuńBardzo dobra recenzja, ale po niej wiem, że po tę książkę już nie sięgnę. Również podoba mi się okładka i gdybym miała oceniać po okładce to pewnie już bym ją czytała, jednak dzięki Twojej recenzji wiem, że nie jest zbyt dobra.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Fanny http://buszujacawsrodksiazek.blogspot.com/
Interesująca opinia. Jak zwykle - bardzo rzeczowa, zazdroszczę, że potrafisz tak myśli i uczuciaubierać w słowa. Ja mam z tym większy problem.
OdpowiedzUsuńKestem w trakcie lektury Pamiętnika Wacławy, jak na razie przerwałam z powodu sesji. Zgadzam się - okładka piękna, ale książka ciężka. Orzeszkowa ma styl., który poprostu trzeba polubić.
Autorka mnie nie zachęca swoją twórczością aż tak bardzo, jak można by oczekiwać, ta książka również mnie do siebie nie przyciąga. Sama nie wiem, dlaczego, być może dzięki Twojej opinii, a być może dzięki prezencji.
OdpowiedzUsuńBardzo ładny szablon.
KLIK