czwartek, 18 czerwca 2015

Gwiazdy i zapach perfum. Recenzja książki



Świat nie jest czarno-biały, nie rządzą nim żadne prawa i na tym polega jego uroda. Niektórym radość przynoszą pieniądze, bo mogą dzięki nim dostatnio żyć i nie bać się o przyszłość swoich dzieci, a inni wolą zgromadzać w swoich rękach władzę na imperiami, tylko dla swoich najniższych pobudek – a i jedni i drudzy mają wystarczająco dużo argumentów, by nie być potępionym przez społeczeństwo i irytować się, kiedy ktoś próbuje wmówić ludziom, że jest inaczej. Ludzie nie dzielą się nawet na złych i dobrych (może poza takimi skrajnościami jak Jezus i Hitler), tylko na bardziej złych i bardziej dobrych, co nie ma nic wspólnego z ilością posiadanych pieniędzy i władzą, jaką sprawują. To jest chyba wytłumaczenie nurtującego historyków pytania o tragiczne wypaczanie idei dobrych, faktycznie przynoszących więcej korzyści niż strat – ludzki charakter i jego mroczne strony potrafią z Edenu zrobić największe piekło. Krucjaty może i byłyby wojnami dwóch Bogów, gdyby nie chciwość i szerzący się antysemityzm; Rewolucja Francuska może i przyniosłaby korzyści biednym, gdyby nie przegrupowania u szczytów władzy i w efekcie krwawy terror jakobinów. Idea życia dawnej arystokracji, powiększenia fortuny rodowej przez pracę chłopów, pełna słodkiego leniuchowania, o jakim z tęsknotą marzy dzisiejszy zabiegany  człowiek, zmieniła się w życie w bezsensu, nudzie i pogonią za pieniądzem, która kończy się nieudanymi związkami i ruiną… 

Idea pozytywizmu też ostatecznie wygasła, na szczęście przedtem nie ulegając wypaczeniom. A raczej, najlepiej powiedzieć, zabrnęła w ślepy zaułek – wiara w edukację, poprawę kondycji moralnej społeczeństwa i pracę nie dała się jakoś pogodzić z rzeczywistością Polski pod zaborami, co więcej, zwiększona wydajność polskich plonów szczególnie w Wielkim Księstwie Poznańskim przyniosła korzyść tylko zaborcom. Nie wszyscy pozytywiści skończyli jak Stasia z opowiadania Żeromskiego, ale charakterystyczny kult pracy i poruszanie społecznych problemów nie wywołało specjalnych zmian, bo kijem Wisły nie zawrócisz. Od lat osiemdziesiątych wieku XIX, w posadach zaczęły się chwiać podstawowe założenia pozytywizmu, łącznie z pracą u podstaw. Pisarze najpierw skłaniali się ku naturalizmowi w stylu Emila Zoli, a potem przyszła Młoda Polska ze swoją dekadencją i ucieczką rzeczywistości w feerię barw, poezji, sztuki, jakby przygotowując Polskę na odrodzenie, jednocześnie przewidując Koniec Świata, przynajmniej tego starego, który faktycznie nastąpił w roku 1914. 

Ale Wacława, bohaterka tej książki, żyje w czasach trochę wcześniejszych, kiedy świat oddychał jeszcze pełną piersią i nikt nie spodziewał się tragedii. Jest panienką z dobrego domu, wychowaną na pensji i co za tym idzie, doskonale wykształconą. Cieniem na jej życiu kładzie się fakt, że rodzice żyją w separacji i jakoś nie chcą do siebie wrócić – taki stan rzeczy jest jednak zupełnie zrozumiały, bo dziewczyna jest owocem związku wody i ognia, arystokratki i profesora politechniki. Jak każda dobra panna, dziewczyna musi zostać wydana za mąż, najlepiej za mężczyznę ze sfery matki: salonowo wykształcony dżentelmen, bogaty i przystojny. Dziewczyna jednak, napełniwszy głowę francuskimi romansami o bohaterach polujących na lwy okrywa, że w eleganckich salonach nie znajdzie swojego ideału – za uśmiechami, pięknymi słówkami i etykietą kryje się mniej lub bardziej wyrachowana gra o pieniądze, kolejne zaszczyty i zyski, które nie mają z miłością nic wspólnego. I jak zmienia się ta naiwna pensjonariuszka, kiedy odkrywa, że pod piękną zasłoną salonów kryją się zepsute serca, chcące zniszczyć czyjeś życie. Nagrodą za przemianę kogoś więcej niż ozdobę pięknych kanap i żonę męża jest – powiem już wam, bo z pewnością byście się i tak domyślili  - Wyśniony we własne osobie, co tylko udowadnia, że jednak bardzo łatwo złapać dobrego faceta. Ale czy to wszystko? 

Zaczynając czytać tę powieść uświadomiłam sobie, że będzie to jedna z trudniejszych książek do zrecenzowania. Bo jak ocenić powieść tendencyjną? Ja nie lubię takich, ale skoro to wzorowy przykład takiej literatury, trzeba być choć trochę obiektywnym, a i Autorka ma trochę w swoich wywodach racji, chociaż jej optymizm mnie momentami przerażał. Być sobą - Wredną Czytelniczką czy sobą - Subiektywną Recenzentką (przynajmniej mam nadzieję, że taka jestem)? Cóż, może po prostu w odmętach sieci znajdzie się jakiś dziwny człowiek, który szuka takich książek jak ta – prostych, jasnych i podnoszących na duchu  oraz znaleźć ukojenie w prostych schematach, zamiast zagłębiać się w plątaninę ludzkiej natury. 

Okładka Wydawnictwa kolejny raz mnie zachwyciła, jednak tym razem nie tylko mnie – moja mama uwielbia różowe kwiaty wijące się u dołu, a odkrycie niewyraźnej, niemal wtopionej w tło sylwetki młodej panny, z pięknie ułożonymi włosami, rumieńcami i raczej wredną miną zupełnie w moim stylu, na którą nie zwróciłam wcześniej uwagi, sprawiła, że okładka spodobała mi się jeszcze bardziej. Takich szczegółów jest więcej, jak na przykład logo wydawnictwo ukryte w środku kwiatka na grzbiecie powieści, rzecz zabawna i bardzo pomysłowa. Ciekawym pomysłem była także czcionka ładnie imitująca pismo ręczne, jakim zapisano podtytuł i umieszczenie imienia i nazwiska Autorki na różowym pasku. Wszystko ładnie kontrastuje się z kremowym tłem, sprawiając wrażenie harmonii i elegancji, idealnie oddającej treść książki. Warto wspomnieć także o twardej okładce, w jaką książka została oprawiona – co prawda dodaje książce wagi (nie zaszkodziło mi to w przytarganiu książki do Warszawy, czytaniu w zatłoczonym korytarzu przy płaczu dzieci, którym niedaleko pobierano krew i zareklamowania mojej pani doktor, która złapała się za głowę, widząc moją książkomanię), ale także elegancji i wytrzymałości, nie mówiąc o doskonałym prezentowaniu się na półce w towarzystwie Rozważnej i romantycznej i Wichrowych Wzgórz

Właśnie. W warstwie fabularnej powieść mocno przypomina polską wersję książki Jane Austen (bo to właśnie z nią, a nie z Charlotte Brontë, jak chce okładka, bardziej kojarzy mi się ta powieść), choć jednocześnie jest od niej zupełnie inna. Skojarzenie to nasunęło mi się, czytając o całej dramie z Lubomirem i ostatecznym rozwiązaniem kłopotów matrymonialnych Wacławy, tak bardzo przypominających problemy Marianny. Również tu możemy poczuć atmosferę wielkich salonów, czytać o balach, przyjęciach i kursowaniu między arkadyjską wsią a gwarnym miastem. Problemem było jednak rozbudowanie treści, w książce pani Austen zbyt skrótowej, a tu – zbyt rozbudowanej i rozwlekłej. Poza fabułą, niespieszną i dawkowaną w rozsądnych dawkach, otrzymuje monologi głównej bohaterki i szczegółowe opisy miejsc, w których Wacia właśnie się znajduje, szczególnie pod kątem socjologii, przekonujących wszystkich, że praca faktycznie jest taka dobra i uszlachetniająca, a lenistwo doprowadza do szaleństwa (to drugie to może prawda, ale opis dwóch zadowolonych drwali był groteskowy nawet na powieść tendencyjną). Nie wspominam oczywiście o opisach marzeń i myśli dziewczyny, których nie brakuje na każdej stronie. Nie powiem, żeby było to specjalnie ciekawe, szczególnie, że myśli Wacławy w większej części książki są po prostu naiwne i sentymentalne (a może ja jestem taka skwaszona jak ta Helena?), aż smutno czytać. Późniejsze przekonania bohaterki trzeba raczej zrzucić na karb konwencji, ale na miłość boską snów o tęczach – i kucykach Pony – nie da się usprawiedliwić niczym. Nie ukrywam, że miałabym wielką ochotę zedrzeć z powieści całą tą otoczkę tendencyjną i sentymentalną, zostawiając miejsce na przyjemny, wciągający romans dziewiętnastowieczny, będący, najwyżej, gorzką satyrą na arystokrację, moim zdaniem lepiej przekonywującą czytelników czy tendencyjne moralizowanie. Powieść bowiem czytałam, by odpowiedź sobie na kluczowe w romansach pytanie z kim, u licha, będzie główna bohaterka, z bólem jednak zapadając się w mielizny pozytywistycznych haseł. Szkoda. Szkoda, bo wszystkie te dodatkowe znaczenia i nauki obciążają historię dziewczyny, dodając jej niechcianych kilogramów i odejmując czaru fabule, która wtedy przechodziłaby płynnie z wydarzenia na wydarzenie, będąc nieco grubszą od znanych na całym świecie powieści angielskiej pisarki. 

Nie mogę powiedzieć, że narracja trzymała w napięciu, bo to byłoby tak, jakbym przed oczami miała piernik, a opisywała wiatrak. Z pewnością jednak niewykształcony jeszcze styl Autorki był lekki i delikatny, pozbawiony potrzeby opisywania rzeki podobnej do polskiej Wisły, a nawet chyba jeszcze bardziej zanieczyszczonej (każdy wie, co mi chodzi) co, mimo bardzo widocznej dziewiętnastowiecznej maniery, sprawiało, że książkę czytało się płynnie, chociaż bardzo wolno. Być może to wina ilości moralizatorskich fragmentów i opisów marzeń bohaterki, jej biadań, poszukiwań prawdy, sentymentalnych wstawek, szczególików i innych tego typu niechcianych rzeczy. Widać jednak, że akcję Autorka prowadzi sprawnie i pewnie, od początku dążąc do zamierzonego końca i konsekwentnie kończąc wszystkie rozpoczęte wątki. Nie mogę powiedzieć, że był to jakiś wyczyn, bo konstrukcja fabuły jest bardzo prosta i pozbawiona filozoficznych zapętleń, dzięki którym można by odczytać książkę inaczej, tak samo jak schematy – niestety, bardzo przewidywalne, co jak Autorka udowodniła w swojej innej powieści tendencyjnej, Marcie, nie musi być cechą tego typu powieści. Plusem może być jedynie to, że książka w swojej prostocie i klarowności nie jest pretensjonalna ani prostacka; mimo wszystko Autorce udało zachować się pewną dozę elegancji i salonowego wyrafinowania, co zapewne jest zasługą języka, jakim posługuje się Autorka. 

Bo styl powieści jest naprawdę dobry. Poza wszystkimi sentymentalnymi wstawkami książkę czyta się, jak już wspomniałam, lekko i przyjemnie. Autorka nie przesadza opisami jak w Nad Niemnem, ani też nie epatuje wyszukanym stylem; pisarka ma bogate słownictwo, ale jednocześnie pisze bardzo prosto, bardzo dziewiętnastowiecznie, ale niezbyt kwieciście i próbując pozbyć się sentymentalnych ciągotek do kwiatuszków, obłoczków i baranków, które stara się zastąpić pozytywistycznym upodobaniem do naturalizowania stylu. Dialogi są sztywne, czasami naciągane swoim patosem i literacką manierą, ale trzeba sobie uświadomić, że w większości arystokracja tamtych czasów naprawdę tak się wyrażała, pod krasomówczym talentem ukrywając swoje emocje i czyniąc zadość etykiecie, jednak zdarzy się raz na dwieście stron jakiś bardziej błyskotliwy dialog, błyśnięcie humoru (porównanie salonu w Rodowie do szuflad), ciekawe napisany fragment, wrzący życiem i emocjami. Z monologami już tak nie jest, bo czytanie o poszukiwaniu ideału przez główną bohaterkę i wykłady o przewadze pracy nad salonowym leniuchowaniem, równie żarliwe co niepotrzebne, bo wszystko zostało zawarte w fabule książki i pośrednio wytłumaczone przez bohaterów i ich losy (w pewnym stopniu Autorka zrealizowała to w Marcie, która, chociaż chybiona pod innymi względami, była dobra chociaż jako powieść tendencyjna). Nudziło mnie to i męczyło, jednak kiedy już, zdesperowana, chciałam odłożyć książkę i zabrać się za coś innego, monologi się kończyły i bohaterka odrzucała kolejnego absztyfikanta, który plątał się wokół niej, co znów zaczynało mnie interesować. Były nieco wydumane i zupełnie nieproporcjonalne do reszty książki, co sprawiało, że czasami miałam dziwne wrażenie, że cała powieść jest tylko argumentem do rozważań na tematy społeczne, ukazane w tak tendencyjny sposób. Szkoda, że Autorka nie poszła w stronę wnikliwiej analizy Prusa, albo romansu z społecznymi podtekstami – na to pierwsze, przyznaję, nie było jeszcze za wcześnie, ale to drugie w tym wypadku sprawiłoby mi wielką przyjemność również językowo, bo lekki styl Autorki doskonale sprawdziłby się w tym gatunku. 

Postaci, jak to w powieściach tendencyjnych bywa, są idealnie czarno-białe, albo też robiące złe rzeczy z powodu swojej tragedii, jak Rozalia czy Zofia. To zresztą postacie, które wzbudziły  mój podziw oraz jeszcze kilka innych emocji, nie tylko umiejętną kreacją ale i pomysłem – zjadliwa łagodność i próżna skromność Rozalii, a także los nieugiętej Zofii, w końcu potępionej w tamtym społeczeństwie, dodają książce nieco autentyczności i rumieńców, ożywiając nieco zestaw pomnikowych, schematycznych postaci. Bardzo schematycznych. Bo jeśli pominąć tradycyjny podział na postacie czarne i białe, Autorka dzieli postacie na biedne i bogate (im ktoś bogatszy tym ma gorszy charakterek – pan milioner, Henryk S., to potwór w ciele odpychającego człowieka, za to dorobkiewicze jak hrabia Witold czy pan Michał są wcale sympatyczni) a także, jakby było jeszcze za mało, kontrastuje je. I tak hrabia Witold jest przeciwieństwem wszystkich poprzednich zalotników Wacławy, los Zeni jest przeciwieństwem losu Zofii, sama Wacia jest przeciwieństwem kuzynki Rozalii, a – co jest chyba najbardziej widoczne – babka Hildegarda jest zupełnym przeciwieństwem babki ciotecznej Ludgardy. Powiecie, że prosty, nieskomplikowany podział bohaterów to element składowy powieści tendencyjnej i muszę się z wami, niestety, zgodzić, choć bardzo chciałabym zganić Autorkę za to, bo nieco mnie irytowało. Ale co ja mogę w tej kwestii zrobić? Nie cofnę się w czasie i nie poproszę Autorki, by nie pisała powieści w tej konwencji. Niestety. 

Chcąc skreślić, w ramach obowiązku, kilka słów o głównej bohaterce, muszę powiedzieć, że przez całą powieść była mi doskonale obojętna – w przeciwieństwie Rozalii, Zofii i jej ukochanego, a także – częściowo – matki Wacławy, pani Matyldy, oraz pana Henryka, który (naprawdę jestem dziwna) momentami naprawdę mnie dziwił. Kryształowe, naiwne dziecko było z tej Waci, marmurowa panna z Wacławy, kiedy przybyła z nauk od swojego Bardzo Mądrego Ojca, fakt, że lubiłam ją w późnym okresie brylowania na salonach, bo z rozstrojonymi nerwami była bardziej autentyczna, nie zmazuje jakiegoś złego wrażenia, jakie zrobiła na mnie, stając się kolejną idealną bohaterką, z darem przenikania ludzkich serc w dodatku. Niewinnością ustępuje może tylko Ligii z Quo Vadis, ale jeśli Sienkiewicz miałby kilka argumentów do obrony, pisarka sama musiałaby w końcu przyznać, że przydałoby się coś więcej niż piękna panna owinięta w róże piękna i sową mądrości na ramieniu nizam bogini Atena, podobna bardziej do swojego Anioła Stróża niż żywego człowieka. Naprawdę. 

Pomysł nie był spektakularny, więc nie muszę narzekać, że Autorka zmarnowała i to. Ot, historia o młodej dziewczynie, która nie znalazłszy szczęścia w wielkim świecie salonów i nudnych zabaw postanowiła zostać kobietą niezależną, przy okazji zgarniając najlepszą (choć wydaje się, że  niemłodą) partię w okolicy. Wokół jej historii zbiega się kilka jeszcze innych, zakończonych równie pomyślnie wątków – przetykanych refleksjami na temat społeczeństwa, emancypacji kobiet (szczegół: z początku myślałam, że to błąd druku, ale z pewnych linijek tekstu wynika, że Autorka przewidziała na wiek XXI emancypację kobiet! Przypadek?) i problemu niestarannej i powierzchownej edukacji wyższych warstw, co jak mantra pisarka powtarza w Marcie - które, jak to bywa z powieściami tendencyjnymi, wynoszącymi edukację czytelnika nad atrakcyjność fabuły, są rdzeniem, najważniejszą tezą i rzeczą w książce, wokół której obraca się cała historia. Gdyby to wszystko wyrzucić, powstałby umiarkowanie ciekawy, ale lekki i odprężający romans, nasycony klimatami dziewiętnastowiecznej polskiej arystokracji, lektura, z jaką można by spędzić miłe popołudnie, choć brak tu jakiejś ciekawej intrygi, nawet takiej jak z Rozważnej i romantycznej – powieść i Autorka miały wszelkie zadatki na tytuł rodzimej Jane Austen, zmarnowane przez pewną jednostajność i nadmierne moralizowanie wszystko zostało zaprzepaszczone. Wszystko może nie, ale bardzo dużo. 

Kiedy Autorka wydała swoją powieść, arystokracja przechodziła już do historii. Proces ten zaczął się już w latach 40., straszliwą marą rabacji galicyjskiej, ale to powstanie styczniowe, zakończone zajmowaniem majątków i wywożeniem szlachty na Sybir, miało na decydujący wpływ.  Ich miejsce zajmowali powoli dorobkiewicze, tacy jak Wokulski z Lalki czy prawnik pan Władysław, ukochany Zofii, śmiało wchodzący w świat nowoczesnej przedsiębiorczości i interesów. Dziś pracuje chyba każdy, nawet ja (choć płacone mam w książkach i w rzekomej szkolnej wiedzy), więc nie mamy nawet czasu zastanowić się nad tym, co by było, gdybyśmy się nudzili, a kobiety służą w wojsku i służbach specjalnych, co chyba najlepiej dowodzi ich emancypacji. Edukacja dla wszystkich jest równa, każdy korzysta z niej według własnego uznania – chociaż jakość nauki jest ogromnym, wciąż bolesnym problemem w naszym kraju – a społeczne bariery zostały w teorii zlikwidowane, nawet w odniesieniu do rodzin królewskich. Problemy, które w powieści przedstawia Autorka, próbując nauczyć czytelników, jak według niej mają postępować, są więc w ogólnym zarysie przedawnione, obrazujące tylko epokę i teorię wczesnego pozytywizmu w praktyce. Jedną rzeczą, jaką można wynieść z tej długiej historii, jest refleksja, że ludzie są tak dalecy od wyśnionych przez nas ideałów, jak gwiazdy, którymi zachwycamy się nocą od salonów pachnących ciężkim, dusznym perfum. Bo nawet jeśli Wacława znalazła szczęście z mężczyzną, to wiadomo, że jest tylko bohaterką wczesnej powieści tendencyjnej pewnej pozytywistycznej pisarki, co, ze szlachetnych intencji uczenia tak niedoskonałych ludzi, rozminęło się zbyt bardzo z rzeczywistością.

Tytuł: „Pamiętnik Wacławy. Ze wspomnień młodej panny ułożony”
Autor: Eliza Orzeszkowa
Moja ocena: 4/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG

10 komentarzy :

  1. Osobiście nie mam nic przeciwko Orzeszkowej, doceniam jej starania i chęci, by książki niosły w sobie przekaz. Lecz teraz współczesny czytelnik nie będzie miał większej przyjemności z czytania powieści tendencyjnych. Sama też wolę wysuwać własne wnioski, własne spostrzeżenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham takie książki. Niech ją tylko dorwę w łapki...

    OdpowiedzUsuń
  3. Słyszałam o tej książce całkiem sporo i cały czas zastanawiam się, czy książka przypadłaby mi do gustu. Myślę, że warto zmierzyć się z tą książką :))
    addictedtobooks.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Widzę, że ostatnio spędziłyśmy sporo czasu nad tą samą lekturą :) Wiatrak i piernik szczerze mnie rozbawił;) Mnie też podoba się okładka. Wydawnictwo ma dobrą rękę do okładek, książki aż uśmiechają się do czytelnika. Nie wiem jak można nie brać pod uwagę tego czynnika marketingowego... Trafnie zauważyłaś, że pisarka mogła spokojnie książkę "odchudzić" bez uszczerbku dla treści (wyszłoby to jej tylko na dobre). Pięknie ujęłaś, że mimo wad i sentymentalizmu Orzeszkowa wyszła obronną ręką i nie popadła w infantylizm - dzięki pięknemu językowi, wykształconemu już literacko. Zgadzam się również, że postacie nie posiadają głębi. Są jednowymiarowe, jak w bohaterowie baśni... Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ojej, trochę mnie rozczarowałaś, bo zamierzałam zabrać tą lekturę ze sobą na wakacje. Na pewno ją przeczytam i sama ocenię, ale może jednak nie w najbliższym czasie :)
    Thievingbooks.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Eliza Orzeszkowa... Czytałam nowelkę tej autorki. "Dobra pani" bardzo mi się spodobała, jednak jeśli chodzi o tą książkę to pewnie nie spodobałaby mi się ze względu na obyczajowość, miłość itd.

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo dobra recenzja, ale po niej wiem, że po tę książkę już nie sięgnę. Również podoba mi się okładka i gdybym miała oceniać po okładce to pewnie już bym ją czytała, jednak dzięki Twojej recenzji wiem, że nie jest zbyt dobra.
    Pozdrawiam serdecznie!
    Fanny http://buszujacawsrodksiazek.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. Interesująca opinia. Jak zwykle - bardzo rzeczowa, zazdroszczę, że potrafisz tak myśli i uczuciaubierać w słowa. Ja mam z tym większy problem.
    Kestem w trakcie lektury Pamiętnika Wacławy, jak na razie przerwałam z powodu sesji. Zgadzam się - okładka piękna, ale książka ciężka. Orzeszkowa ma styl., który poprostu trzeba polubić.

    OdpowiedzUsuń
  9. Autorka mnie nie zachęca swoją twórczością aż tak bardzo, jak można by oczekiwać, ta książka również mnie do siebie nie przyciąga. Sama nie wiem, dlaczego, być może dzięki Twojej opinii, a być może dzięki prezencji.
    Bardzo ładny szablon.
    KLIK

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!