Często słyszę opinie, że nasz świat jest zły. A to że
homoseksualiści, a to że homofoby, albo jakiś sympatyczny polityk w świecącej
nowością markowej marynarce, nie komentując drobnych sprzeczek w naszym
otoczeniu i ogólnej niesprawiedliwości. Żony narzekają, że mężowie mało
zarabiają, nie bawią się z dziećmi, a wieczorami zasiadają przed telewizorami;
mężowie skarżą się, że żony z przekroczeniem pięćdziesiątki przestają o siebie
dbać, a dla dzieci są zbyt nadopiekuńcze, o teściowych nawet nie myślmy. Kylie
biada, że w domu zawsze brakuje kawy i kakao, a sąsiad Kylie wścieka się, na
Kylie, że za głośno włącza muzykę. Tak naprawdę nie powinniśmy tak robić – mamy
spokój i pokój, pax Europa, jak
dumnie mówią ważniaki z Brukseli, który niewiadomo ile jeszcze potrwa i nie
tylko dlatego, że pan prezydent Putin kombinuje coś na swoich granicach, a
wszyscy (oprócz Polski) opracowują w swoich laboratoriach nowe generacje bomb
atomowych. Nasz brak radości z uprawy ogródka, rozkwitłych róż czy zwykłego
posiłku bierze się z poczucia bezpieczeństwa, który traktujemy jak zwykły stan
świata, a nawet nie potrafimy sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy ktoś z naszej
rodziny jest daleko od nas, codziennie narażając życie, a każda przesyłka
zwiastuje dobre lub złe wieści a nie nową książkę. Pardon, bo przecież w naszym kraju jest mnóstwo rodzin żołnierzy,
których wysłano na misję do Afganistanu, a wiadomo, że zginąć można nawet w
kamizelce kuloodpornej – moja dalsza rodzina, niestety, przekonała się o tym
jakiś czas temu. Tak samo jak rodziny policjantów czy służb
antyterrorystycznych, żyjące w strachu nie tylko o życie bliskich, ale i o
swoje. Są to jednak sytuacje dość rzadkie, bo pobór do wojska nie jest masowy,
a mnóstwo kobiet oczekuje powrotu męża z nudnego biura, położonego niedaleko
domu po pięciu godzinach pisania na komputerze czy innej, równie bezpieczniej i
nudnej (przy założeniu, że taki człowiek nie pracował w WTC w roku 2001). A
jeśli będzie inaczej? Co wtedy zrobimy?
Świat Normanów był bezwzględny, jak pogoda panująca w
Skandynawii, a bogowie równie źli jak zima. Odyn, Jednooki pan Asgardu i
Walhalla. jego syn miotający wielkim młotem Thor (taaak, skarby, niech żyje
Marvel!), mroczny Loki (filmidła fantasy niszczą mi mózg), oraz inni, pomniejsi
bogowie, z trwogą oczekujący Rangoku, Ostatniej Bitwy, w której zginą i dobrzy
i źli, by nastał nowy świat. Normy, niczym greckie Parki tkające ludzki los i
Walkirie, zaprowadzające z pól bitew do Walhalli najdzielniejszych wojowników. Niewolnice
sprowadzane aż z Rusi, bezwzględne palenie i rabowanie oraz wyprawy w nieznane,
aż po kres świata, do Ameryk, które odkrył Leif Eriksson i Cesarstwa
Bizantyjskiego na gorącym południu. Między fanami nordyckiej mitologii krążą
mroczne historie o rytualnym wieszaniu ludzi na drzewach, a potem czczeniu tych
drzew, jako że Jednooki kazał powiesić się głową na dół na Midggardzie, by
poznać tajemnicę runów; palili swoich zmarłych na łodziach, podążających na
Północ. Chłód, mrok półrocznych nocy i krwawe blaski zorzy polarnej sprzyjały
niewątpliwie takim podaniom, a rozbicie feudalne Norwegii było przyczyną walk
potężnych jarlów, rządzących się jak osobni władcy. Wybuchały wojny domowe,
wojny z tymi, którzy ośmielali się nazywać królami Norwegii, wyprawy grabieżcze
we wszystkie strony świata po złoto, niewolników i sławę. Czytając opisy walk
poznajemy jednak tylko samych mężczyzn – tych, którzy byli zwycięzcami i tych,
którzy ginęli, zasługując na pamięć następnych pokoleń. Nikt jednak nie
zastanawiał się nad ich żonami, pozostającymi w domu z dziećmi i rodziną, ba!,
nawet nie znamy ich imion i bliższych losów, a co dopiero uczuć i myśli. Możemy
tylko przypuszczać, że były bardzo odważne, wysyłając swoich synów i mężów na
wielkie wojny, tak daleko, że trudno było im sobie to wyobrazić, a nawet kiedy
pozostawali w domu, poświęcali się sztuce wojennej, czasami zapominając o
swoich obowiązkach rodzinnych, które w większości ograniczały się do szkolenia
syna we władaniu mieczem i staraniach o większą ilość potomstwa, będącego
pewniejszym gwarantem ciągłości rodu. O kobiety nikt nie dbał. Stały w cieniu
swoich mężów, kochane przez nich czy nie, godząc się na wszystko. Umierały
zapomniane, bo nie stawiano im tak okazałych kopców; pochłaniał je mrok
kolejnych stuleci, chociaż wcale na to nie zasługiwały.
Jak dobrze więc, że jest literatura! Od dawna pisarze
eksploatują nieznane lądy, w na pozór błahych i oklepanych motywach okrywając
nowe wymiary i dna. Znajdując ciekawą perspektywę do opowiedzenia jakiejś
historii od nowa, w sposób nieoczekiwany i odważny. Dzięki temu możemy poznać
to, co zwykle pomijane, ale jednocześnie niezwykle istotne, jakiś szczegół,
który może posłużyć za temat do wcale odkrywczej książki, powieści, gdy do
głosu w powieści dochodzi ktoś kto zwykle spychany był na plan dalszy. Bo czy
kobiety – żony i matki – nie były ważne w świecie Normanów? Czy ich historie są
mniej fascynujące od bitew i okrywania wielkiego, niekończącego się świata?
Autorka tej książki udowadnia, że nie.
Sigrun w wieku szesnastu lat zostaje żoną jarla Regina,
pana Namsen, co rozpoczyna niezwykle ciekawy okres w jej życiu, pełen – jak to
w życiu bywa – blasków i cieni, radości i smutków. Będąc już starą kobietą,
brzydką i czującą się źle w zmieniającym się świecie, wraca wspomnieniami do
przeszłości, opisując słuchającym swoje życie, ze smutkiem przypominając sobie
przemijający powoli świat wielkich Normanów i postacie, które już dawno odeszły
z jej życia, a które były dla jej ważne, jak każda osoba stojąca nad grobem, żyjąca
już tylko piękną przeszłością. A ma Sigrun co wspominać – splendor, szczęście,
miłość, uśmiech dzieci, które wypełniały jej dom, świat Asów i Wanów a nie
ukrzyżowanego Chrystusa, którego nie rozumie i się boi. Malowniczy świat,
zamknięty już tylko w jej głowie, a dla nas zupełnie niezrozumiały, znany tylko
z popularnych seriali, które – niestety – nie mają na celu pokazanie historycznej
prawdy, zbliżając się do hollywoodzkich superprodukcji w stylu tragicznego Królestwa Niebieskiego czy jeszcze
gorszego sequelu 300 (to filmidło ze
statkiem i taką babką na nim). Świat mroźny, dziki, ale w pewien sposób piękny.
Już od pierwszych stron książka przypomina wyrafinowany,
wielowarstwowy kobierzec, pełen dodatkowych znaczeń i wynikających z tego
zapętlonych interpretacji, chociaż patrząc pobieżnie, powieść jest prostą,
drastycznie skróconą historią pewnej kobiety. Pod prostymi, przypominającymi
mowę potoczną słowami, kryją się jednak kolejne znaczenia, ciekawe,
niejednoznaczne obrazy i pytania, zmuszające czytelnika do przemyślenia pewnych
spraw jeszcze raz. Dlatego jest to powieść dla wymagającego czytelnika –
cierpliwego i dociekliwego, rządnego czegoś więcej niż akcji, bo tej tu nie ma
wiele; Autorka konstruuje historię z wspomnień głównej bohaterki, w których
czasami szczegóły i uczucia pozostały jak żywe, zasuwając mgłą ważne
wydarzenia, przedstawione czasami pobieżnie i niedokładnie, zaledwie tylko w
zarysach. Wielka polityka przeplata się więc z prywatnym życiem Sigrun, w które
za sprawą przyjaciela Einara wsącza się chrześcijaństwo, dołączając do śmierci,
miłości, tęsknocie i strachu o najbliższych, który wyruszyli na wojnę, tworząc
skomplikowany, ale niezwykle ciekawy portret kobiety tamtej epoki, jednak
zaskakująco uniwersalny, żyjącej w cieniu
swojego męża, ale niemniej interesującej. Myślę bowiem, że książka jest niczym
innym jak portretem (zresztą tak jest z całą sagą: kolejne powieści przybliżają
nas do Haldred, Einara, Gudrunn i innych bohaterów) – utkanym z ułożonych
chronologicznie wydarzeń, które lepiej oddają kształtowanie się bohaterki i
dodawanie kolejnych rysów niż płomienne monologi, składających się na akcję, bardziej podobną
jednak do opowieści rodowych seniorów czy fabuły trzymającego w napięciu thrillera.
Niektórych może irytować jakby fragmentaryczne ukazanie wydarzeń, niczym
osobnych klatek z dłuższego filmu, ale każda z historii jest skończona,
mistrzowsko ujęta w literackiej miniaturce (gdzie czasami jest czas na
przyspieszone bicie serca, a nawet o jakąś mroczną intrygę), bez szerszego
kontekstu jednak niesamodzielnej. To tylko pogłębia wrażenie gawęd przy
kominku, kiedy za oknem śnieg, mróz i mrok, podmalowanych tą sentymentalną
tęsknotą ludzi starych do świata, który minął i który mogą jedynie odtwarzać w
pamięci – jednak ten wymiar powieści jest dostępny tylko dla wrażliwego
czytelnika, lubiącego smakować historii, wolno rozwijającej się jak haftowana
historia z setkami osobnych scen.
Warto jednak zaznaczyć, że nieco zdenerwowało mnie
podobieństwo niektórych wątków i
sformułowań do najnowszego cyklu pisarki, Odrodzone
Królestwo. Może to dziwne, ale w scenie pierwszego spotkania Sigrun i
Regina przypomniało mi się spotkanie Przemysła II i Rikissy – która, co za
zbieg okoliczności, była Szwedką. Nie będę bronić Autorki, mimo że bardzo cenię
sobie jej twórczość, ale też nie oskarżę ją o autoplagiat w stylu kompozytora
Harry’ego Gregsona-Williamsa ale to naprawdę irytuje. I wytłumaczeniem nie jest
objętość pisanych powieści. Takie argumenty też mnie nie interesują. Chociaż…
nie było aż tak źle, jak w pewnej książce, w której bohaterowie kłócili się i
kochali przez sześćset stron (Anno Todd, piję do ciebie!).
Warto też poświęcić osobny akapit zarzutom pod adresem
powieści, szczególnie tych bardzo niedorzecznych, jak to, że książka to erotyk
w historycznej powłoczce. Ha! Ciekawe, co każdy z nas napisałby, gdyby kazano
mu opisać swoje życie szczerze i bez żadnych ubarwień, patrząc z dystansu na
całość, obejmującą wielką miłość. To przecież nie jest typowa powieść o
Normanach, jedynie intymna spowiedź żony jednego z nich, żony kochanej i
kochającej; świat, jaki przedstawia, jest zupełnie subiektywny, a ponieważ
miłość jej męża była dla niej rzeczą ważną, wątek ten wypełnia nieco książki.
Zupełnie normalne. Zarzuty, i to bardzo poważne, miałabym, kiedy bohaterka
mieszałaby się w politykę, pięła się po drabinie władzy niczym lady Makbet czy
walczyła w bitwach, bo to nie byłoby zupełnie normalne. Powieść nie jest – jak
już pisałam – opowieścią o Norwegii, ostatecznie przecież Autorka mogłaby
przenieść historię Sigrun do czasów II Wojny Światowej i intymna historia
małżeństwa zupełnie by się nie zmieniła. Hm. Wcale nie bronię książki, bo mi
się podoba. Bronię, bo myślę, że warto pokazać mój punkt widzenia.
Język Autorki jest dostosowany do
przyjętej konwencji – luźny, potoczny gawędziarski
ton, wzbogacony, jak napisałam wyżej, smutkiem i powagą, jednocześnie bardzo
prosty i wyrafinowany. Ma swój zawiły rytm, niczym sagi skaldów (tak! To jest
to – nawet tytuł pasuje!) i niemal werbalny wydźwięk, pełen emocji, drgających
pod powierzchnią, dzięki czemu mamy wrażenie, że siedzimy z Sigrun przy
kominku, a ona, ufając nam bezgranicznie, opowiada nam o całości swojego życia,
nie pomijając tematów tabu. Słowa są zupełnie subiektywne, bardzo emocjonalne,
skrywające wiele światłocieni i znaczeń, co sprawia, że mimo wszystko powieść
jest niezwykle bogata. To jak woda płynąca pod zimnym, iście norweskim, chłodem,
surowością i oszczędnością słów, o nieco średniowiecznym posmaku – trzeba nieco
zaangażowania, by wniknąć w tę głębię i spojrzeć na tamten świat oczami
bohaterki oraz odkryć piękno języka – faktycznie przypominającego poemat
skaldów: prostego, ale pięknego i skomplikowanego, momentami patetycznego, ale
nigdy nie kiczowatego. Do tego trzeba dodać opisy, w których objawia się
niezwykle głęboka miłość Autorki do szczegółu, czasami nabierającego cech wręcz
symbolicznych. Z tych szczegółów pisarka pieczołowicie odtwarza tamten świat z
całym jego, tak często pomijanym, tłem: z zapachem ryb, zimnymi podmuchami
wiatru, chrzęstem śniegu pod stopami, dotykiem futer i smakiem wina. Całe tło
historii Sigrun staje się więc na tyle realistyczne, by czytelnik mógł spojrzeć
oczami bohaterki i wejść w jej skórę, przeżywając niezwykle silnie opisywane
przez nią emocje. Należy także podkreślić, że sceny erotyczne zupełnie nie
przypominają opisów z wyrażeniami, w najlepszym przypadku, wyczytanym w
łacińsko-polskim atlasie anatomicznym, może są i zbyt przepoetyzowane, ale te
wszystkie porównania do łódki i pływania są fajne, bo nowatorskie i bardzo
pasujące do norweskiego świata. W każdym jednak razie język jest dopracowany i
melodyjny na tyle, by mieć wrażenie, że czytając, płyniemy po zimnych wodach
Bałtyku i Morza Północnego, zaglądając czasami do wnętrza ciepłych komnat
Sigrun i dotknąć miękkich zwierzęcych futer, przez chwilę chociaż żyć w innym
świecie.
Trzeba także nadmienić, że Autorka
– jak zwykle zresztą – nie zawiodła mnie w kwestii poprawności historycznej
(prawda, że potknęła się nieco przy tematyce łódź, pisząc o płynięciu przez
rzekę dakkarami, ale koniec końców kobiety mogą być militarnymi laikami), wręcz
zaskoczyła dogłębną znajomością religii nordyckiej: swobodnego poruszania się w
skomplikowanej, dziwnej dla nas, ludzi Południa, mitologii, dogłębnej
znajomości nordyckich bóstw i – co mnie chyba najbardziej zainteresowało –
religijnych rytuałów. Te ostatnie obfitują w ciekawe, malownicze szczegóły,
wyglądające na oryginalne obrzędowe teksty i dowodzą szerokiemu, merytorycznemu
przygotowaniu pisarki do opowieści o świecie średniowiecznej Skandynawii;
czytając te fragmenty, mamy wrażenie, że oglądamy je na własne oczy, cofając
się do przeszłości za sprawą jakiegoś przedziwnego wehikułu czasu. Brawa należą
się także za zadziwiającą orientację w zaplątanych bardziej niż Gra o Tron dziejach królów Norwegii,
pełnych dobrych i złych Hakonów, Grunhild, z których każdy ma inną religię.
Jestem pewna, że tak wierne odtworzenie świata Normanów zajęło więcej czasu,
niż napisanie objętościowo niewielkiej – w porównaniu z Odrodzonym Królestwem – powieści. Nie jestem pewna, czy jeden
człowiek jest w stanie ogarnąć taką ilość materiału jeszcze wybrać tak, by złożyć w wszystko w
ciekawą, wciągającą książkę, dla Autorki więc należą się brawa.
Ciężko napisać cokolwiek o
bohaterach, w powieści znajdziemy przecież ich subiektywne opisy dokonane przez
Sigrun. Idealizuje swojego męża, tak, że nie możemy poznać jego wad, jedynie
same zalety. Zresztą, wbrew pozorom, mało jest Regina w powieści – najczęściej
jest gdzieś daleko, a bohaterka siedzi w domu, tęskniąc za nim, co tylko
sprawia, że postać ta staje się bardziej wyidealizowana. Narracja z punktu
widzenia kobiety sprawia także, że postacie takie Bodvar, jego słowiańska żona
Mislava (czytając ten wątek czułam lekki niedosyt), wieszczka Urd, Haldred – a
w szczególności – Einar, czy druga z
Thor, jakie Sigrun spotkała w swoim życiu, są owiane mgiełką tajemnicy, pewnego
niedomówienia – bohaterka wielu rzeczy może się tylko domyślać, co sprawia, że
książka staje się jeszcze bardziej intrygująca i tajemnicza, jak prawdziwa,
pełna postaci mitologicznych i magii saga. Niestety, zdarzają się także postaci
nudne, nijakie, które tylko irytują, jak na przykład Hela, o której, poza tym,
że jest zielarką, nie dowiadujemy się zbyt dużo, czy Gudrunn i Bjorn, zbudowani
chyba ze zbyt wielkim pietyzmem i zbyt wyidealizowani przez matkę, co jest,
chociaż zrozumiałe, to jednak nieco irytujące.
Główną bohaterkę poznajemy za to
bardzo dokładnie – nie ukrywa przed nami nawet przelotnych, złych i dobrych
myśli, wszystkich elementów życia, składających się na życie i charakter
najpierw małej dziewczynki, potem dziewczyny i kobiety. Jest osobą dobrą, nawet
niezłą matką i doskonałą żoną, tęskniącą i kochającą. Autorka stara się jednak
jej nie idealizować, pokazując kilka mrocznych stron jej osobowości. Mimo że
wszyscy wokół chwalą Sigrun (to jednak było irytujące, trzeba przyznać), a ona
sama jest świadoma swoich atutów, mimo
że wie, iż czasami popełnia błędy. Jest pełnokrwistą bohaterką, ciekawą i
jednocześnie zupełnie zwykłą, z jaką może utożsamiać się każda z nas, albo
przynajmniej zrozumieć kierujące nią uczucia – znamy je przecież, czy jesteśmy
w stanie sobie je wyobrazić. Strach o dzieci, miłość do męża, szczęście i
smutek są autentyczne, głęboko przez nią przeżywane, ciekawe, jak sama postać,
mimo że nie jest ona nikim niezwykłym niecodziennym czy oryginalnym, nie kłuje
w oczy i stoi raczej w cieniu swojego męża i syna; mimo niemal boskiego
czczenia ją przez poddanych, jest zwykłą kobietą, w której oczach świat ma
ciekawą perspektywę. I myślę, że Sigrun da się lubić przez każdego, ale tą
zwykłą, szarą sympatią jaką darzymy naszych dawnych znajomych, albo szacunkiem,
jaki każdy szanujący się człowiek ma dla swojej babci czy innej, starszej i doświadczonej
osoby, która widziała wiele i czuła więcej niż my.
Jedyną rzeczą, która zdecydowanie
nie spodobała mi się w powieści, to okładka. O ile do całej serii, utrzymanej w
podobnej stylistyce, nie mam pretensji, bo w pewnym sensie nawiązuje do nordyckich
sag i tamtejszej twórczości, okładka tomu pierwszego nie jest ładna. Kiedy
przyjrzymy się jej uważnie, zauważamy, że na szarym tle ktoś rozpostarł kawałek
jakiejś tkaniny, z nitkami wystającymi na krawędziach, owijając nim większą
część okładki. Na środku widnieje charakterystyczny bębenek do wyszywania, a w nim obrazek przedstawiający plan jakiejś
bitwy; czerwonymi strzałkami zaznaczono kierunek ruchu dakkarów i snekkarów, a
błękitną ruchy statków nieprzyjaciela. Pod bladoniebieską linią widnieje wbita
igła, jakby tkanina była haftowana przez Sigrun, która na chwilę odłożyła
robótkę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dziwne podobieństwo ilustracji
do map w moich atlasach historycznych. Jeszcze tylko legendy brakuje: kierunki
uderzenia Norwegów, kierunki uderzenia ich wrogów. Podobne, kolorowe strzałki
pojawiają się przy mapach obrazujących jakiekolwiek podboje, ekspansje, a także
rozbiory Polski. W atlasach jest to zupełnie w porządku, nawet bardzo cenię
sobie ten system, ale nie oznacza to, że ma pojawiać się to na okładkach
książek, prawda? W końcu powieść nie jest monografią, ale literaturą piękną, a
w takich przypadkach okładka decyduje o tym, czy czytelnik kupi książkę
(przyznaję, że kupując tę powieść dla nazwiska Autorki, ale gdybym nie czytała Odrodzonego Królestwa, z pewnością nie
sięgnęła po tę pozycję). Okładka ozdobiona także szlaczkiem z nordyckim motywem
i czcionką kojarzącą się ze Skandynawią. Całość jednak wygląda bardzo ubogo,
nawet z eleganckimi skrzydełkami i z nieciekawą czcionką, gdzie wydrukowano
fragmenty – nie ukrywam, że było to dla mnie bardzo miłe zaskoczenie – recenzji
nie blogerów, ale kulturoznawcy, literaturoznawcy i Olgi Tokarczuk, a także
sympatyczne zdjęcie Autorki z krótkim życiorysem. Szkoda jednak, że Wydawnictwo
nie zdecydowało się na ciekawą okładkę i przez to wiele ludzi, nie wiedząc, co
tracą, omijało powieść, nie poznając nigdy świata Sigrun, tak ciekawie
odmalowanego przez Autorkę.
W 1066 roku nastąpił przełom – w
sławnej bitwie pod Hastings Wilhelm I Zdobywca jako jedyny człowiek w historii
pobił Anglię, zabijając króla Harolda
strzałą, która utknęła mu w oku (według tkaniny z Bayeux), a większość
mieszkańców Normandii nawiązywała coraz ściślejsze kontakty handlowe z
Południem, przyjmując chrześcijaństwo. Na Rusi władała dynastia Rurykowiczów,
ale ich legendarny przodek, Ruryk ze Skandynawii, był już legendą, nie mówiąc
już o byłych niewolnikach Panów Północy, Słowianach Zachodnich, którzy tworzyli
swoje państwa – między innymi Królestwo Polskie, własność królów i książąt
piastowskich. Niedługo potem, w 1095, papież Urban II rozpoczął całe to
zamieszanie z krucjatami i wzrok całej Europy zwróciły się na Bliski Wschód,
gdzie Baldwin, hrabia z Flandrii, koronował się na króla Jerozolimy. Bezkrwawy
Rangok Asów skończył się, a z upadającymi murami Asgardu i Walhalli odszedł
świat bezpowrotnie świat Sigrun i Regina. Jednak historia kobiet jej podobnych
nigdy się nie kończy – zawsze jacyś mężczyźni idą na wojnę, by czasami nie
wrócić, a kobiety czekają, tocząc walkę z samą sobą, ze światem, z
codziennością, ze strachem. Walkę o to, by mimo wszystko wpuścić do ciemnego
pokoju promień światła, radości i nadziei.
Autor: Elżbieta Cherezińska
Tytuł: „Saga Sigrun”
Moja ocena: 7/10
Nie jestem jakoś zachęcona do książki. Jedyni jarle jakich znam to ci ze Zwiadowców i z Drużyny i tak zostanie ^^ A co do Marvela - jak słyszę Thor to widzę tego przystojniaczka z Avengersów ^^
OdpowiedzUsuńBardzo fajna recenzja, zachęciłaś mnie. ;) Książka wydaje się naprawdęfascynująca, chyba wstawię ą na moją listę oczekującą <3
OdpowiedzUsuńChętnie, czemu nie ;)
OdpowiedzUsuńNie specjalnie mnie zachęciłaś do tej książki... A przy okazji ostudziłaś mój zapał do "After" bo kłótnie i seks przez 600 stron kojarzy mi się z Greyem, co nie jest zbyt pozytywnym skojarzeniem
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/
Niestety książka nie dla mnie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Insane z przy-goracej-herbacie.blogspot.com
Na początku wyłączyłam myślenie i nie zrozumiałam części Twojej recenzji, więc musiałam wrócić i przeczytać jeszcze raz. Teraz zrozumiałam i mi się spodobało :) Fajnie, że piszesz takie długie posty! Nie wiem czy przeczytam, ale jeśli wpadnie mi w łapki, to nie pogardzę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Fanny http://buszujacawsrodksiazek.blogspot.com/
Cieszę się, że obaliłaś moje obawy, że to jedynie romans, czy powieść erotyczna. Piszesz długo, ale nie czuję kompletnie tego, że zdradzasz fabułę, to niesamowite, rzadko spotyka się takie recenzje. :) Jestem zaintrygowana tytułem, chętnie poznam życie tamtejszych ludzi, jeszcze przyjemniej, że to życie tak dokładnie odwzorowane religijnie i historycznie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Ciekawa fabuła,ale książka ogólnie chyba nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:*
http://klaudiaczytarecenzuje.blogspot.com/
Rozpisałaś się:)))) Myślę, że to coś dla mnie:)
OdpowiedzUsuńZainteresowałaś mnie niesamowicie tą pozycją :)
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie :)
http://poczytajmycos.blogspot.com/
Książka wydaję mi się ciekawa, znaczy... średnia. Są w niej elementy, które mnie zaciekawiły i te, które wprost przeciwnie. Nie wiem... Zastanawia mnie, czy te opisy nie nudzą czasami? Nie czytam książek tego typu, stąd moje wahanie.
OdpowiedzUsuńHm... Raczej nie jest to literatura dla mnie...
OdpowiedzUsuńWow, wyczerpująca recenzja. Jestem jak zawsze pod wrażeniem:)
OdpowiedzUsuńTej serii Autorki jeszcze nie czytałam, ale po lekturze innych jej pozycji jestem pewna, że po ten tytuł też sięgnę w niedługim czasie :)
OdpowiedzUsuń