Pudełko ze zdjęciami… Jest ciemnogranatowe, na rogach
wzmocnione złotymi blaszkami, ze skóry, a może z czegoś podobnego. Pachnie
strychem, starymi ubraniami i lawendą; zdjęcia się porozrzucane, niektóre w
bardzo złym stanie. Odgrzebane w zakamarkach strychu, których nie odwiedza nikt
poza pająkami i myszami, schowane może przez babcię albo mamę, zapomniane.
Całkiem niesłusznie, bo kryje w sobie inny, odrębny świat. Świat, który
przeminął, pełen ludzi, którzy nie żyją. Ich twarze uważnie patrzą ze zdjęć,
żywe w kombinacjach czerni i bieli, światła i cienia. Zgniecenia pod różnymi
kątami tworzą na ich twarzach zmarszczki. Młodzi, roześmiani, a przynajmniej
uśmiechnięci. Czasem sztywni. Ładni i brzydcy, chudzi i grubi, wciąż jednak
dość nierealni, bo delikatny, coraz bardziej kruchy papier nie zastąpi ciepłego
ciała. Ścieram kurz z wieczka, zdjęcia ostrożnie kładę na stole. Kilka z nich
spada, wirują w powietrzu, lekkie jak piórka czy śnieg. Coraz lżejsze, bo choć
papier żyje dłużej od człowieka, to kiedyś też zniszczy się, a fotografia
wyblaknie. Najpierw umrze jednak pamięć. Po kilkudziesięciu latach od śmierci
matki jej młoda, roześmiana twarz stanie się obca, a młody mężczyzna w mundurze
nie będzie już dziadkiem, ale jakimś przystojnym żołnierzem, którego wojenne
losy są nieznane. Zdjęcia bez podpisu umrą najwcześniej, później czas przyjdzie
na te, kiedy niewyraźne i czasami mało czytelne pismo wyblaknie, schowa się pod
plamami wilgoci, rozlanej sto lat temu herbaty, słońca. Zresztą kim była Maria?
Przyjaciółką, koleżanką, kuzynką? A z kim na tamtym zdjęciu stoi umarły dawno
wujek? Umierają kolejne osoby, które pamiętają, do historii przechodzą i nasze
zdjęcia.
Jednak to właśnie ci zapomniani ludzie stworzyli nas, ukształtowali
naszą osobowość i świat. Ich losy w pewien sposób determinują nasze, choć
najczęściej nawet o tym nie wiemy. Zwykle jednak taki stan rzeczy nam nie
przeszkadza – od małego mamy tyle tożsamości i wiedzy o przodkach, że wystarcza
nam na całe życie. Nie zagłębiamy się w szczegóły z wielu podwodów, z których
najważniejszym jest oczywiście nasz cenny czas i trud, jaki musimy podjąć, mimo
że nie zawsze wynik jest współmierny do starań. Szczegóły zresztą nie zawsze są
bezpieczne i wygodne – lepiej nie wiedzieć, że ukochana babcia podczas drugiej
wojny domowej wydała Żyda, którego ukrywała inna polska rodzina, oczywiście
pomijając wszystkie motywy. Czasami – tak jak jest w moim przypadku – znajomość
szczegółów zmienia diametralnie pogląd o rodzinie, rozszerza perspektywy. Bo
choć wiedza o jakiś przyrodnich braciach i siostrach, tajemnicach i kończących
się katastrofalnie romansach nie jest może koniecznie potrzebna, ale pozwala
lepiej poznać przodków, których kawałek noszę w sobie. Ale to także hobby, pasjonujące
i niewdzięczne, jak wszystkie nauki pomocnicze historii – drzewo rozrasta się
we wszystkich kierunkach, pojawiają się jacyś nieznani wcześniej kuzyni tam,
gdzie myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy, a przodkowie odkrywają swoje
twarze i tajemnice, w żaden sposób nie potrafiąc zahamować mojej ciekawości.
Ale i tak wcześniej, kiedy byłam zbyt młoda by zrozumieć ideę drzewa
genologicznego, a większość historii rodzinnych nie była na moje ucho,
wiedziałam, skąd pochodzą moi przodkowie i nie musiałam martwić się o swoją
przynależność i tożsamość; byłam nawet dumna ze swojej krwi. Z psychologicznego
punktu widzenia była to najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać: osoby, które
od najmłodszych lat czują się związane ze swoją rodziną i bezpieczne, unikają w
późniejszych latach poważnych komplikacji osobowościowych. Gorzej z tymi,
którzy nie zaznali tego uczucia; których dzieciństwo było traumatyczne lub
naznaczone strachem przed najbliższymi, których zachowań nie mogli zrozumieć,
ale podświadomie wiedzieli, że muszą mieć źródło w przeszłości. W dorosłość
wkraczają z tym strachem, szukają prawdziwej miłości i jak największego
poczucia stabilizacji, uciekają w toksyczne związki i, chociaż są świadomi, że najlepszym
lekarstwem byłaby konfrontacja z przeszłością, uciekają bojąc się tego niż
własnego lęku. Wolą się bać wspomnień z dzieciństwa niż tego, co nosili w sobie
najbliżsi.
W takiej sytuacji znajduje się bohaterka książki, Łucja
Sowińska. To młoda lekarz psychiatra i neurochirurg, która jednak nie potrafi poradzić
sobie ze swoją własną przeszłością. Matka kobiety, Wiktoria, miała przypadek
ciężkiej schizofrenii paranoidalnej, ojciec był nałogowym hazardzistą i
pijakiem, a babka – choć kochała wnuczkę – tajemniczo po nocach płakała. Łucja
dorastała zatem w lęku przed demonami swoich bliskich, kryjąc się na ulicach
brzydkiej wtedy warszawskiej Pragi, jednak trauma pozostaje, tak samo jak
tajemnicza skrzynia pełna tajemniczych pamiątek pozostałych po rodzinie.
Kobieta nie chce jej otworzyć, ale do czasu. Pewnego razu na jej oddział
przywożą brutalnie pobitego mężczyznę, który po wzbudzeniu ze śpiączki oznajmia
Łucji, że jest łudząco podobna do pewnego portretu. Kiedy okazuje się, że ma
rację, bohaterka stanie przed koniecznością otworzenia tajemniczego kufra i zmierzenia
się z mroczną, niezbyt zrozumiałą historią swojej rodziny, tragicznie splecioną
z tragicznymi losami Polski i Europy w okresie Wielkiej Emigracji i II Wojny
Światowej. A ponieważ jej los splecie się z historiami kilku innych osób, nie
wszystko w jej życiu ułoży się tak, jakby tego pragnęła.
Uwielbiam sagi rodzinne, co na pewno ma związek z moimi
genologicznymi zainteresowaniami. Śledzenie perypetii jakiejś rodziny na tle
ważnych przemian wizerunku świata, problemy i konflikty pozostawiające swój ślad
w następnych pokoleniach, które na ogół – w pozycjach mniej ambitnych –
dokonują rozliczenia z przeszłością i mogą odetchnąć z ulgą, albo w dramatyczny
sposób próbują dotrzeć do prawdy o sobie samych, odkrywając koszmary, które w
jakiś sposób zniszczą ich dotychczasowe życie albo nic w nim nie zmienią (w
tych bardziej ambitnych) to przyjemność, ale przede wszystkim to mądra lekcja i
głęboka refleksja na ludzkim losem. Refleksja bardzo bliska każdemu z nas, ale
jednocześnie bardzo uniwersalna; bardzo często możemy także utożsamiać się
bohaterami, ich lękami, wątpliwościami i radościami, tak jak oni każdego dnia
zmagamy się różnorakimi trudnościami, bo życie nie jest proste, na każdym
miejscu spotykamy trudności i przeszkody – nie tylko te codzienne, ale także te
wynikłe z zakrętów historii i jej kaprysów. Nie jest przecież przypadkiem, że
wiele Autorek – tych rodzimych i tych pochodzących z zagranicy – bardzo
interesuje się okresem II Wojny Światowej, która wniosła zamęt do bardziej lub
mniej uporządkowanego życia rodzinnego i czasami zmusiła do wyborów
ostatecznych, które położyły się cieniem na losach wszystkich członków rodziny,
także tych, którzy urodzili się później. Ten wątek staje się jeszcze
wyraźniejszy w literaturze polskiej – nasza historia jest bardzo bolesna, a
ponieważ historia dotyczy ludzkich losów, te niemal zawsze naznaczone były
tragedią, która dosięgała następne pokolenia, zwykle tego nieświadome,
kształtując ich psychikę i osobowość. Bo to ludzie i ich wnętrze, oddziałujące
na innych wokół jest – według mnie – najważniejszą rzeczą w tych opowieściach,
ich reakcje na wydarzenia jak na przykład wojna czy dziedzictwo przodków, które
tkwi w nim właściwie od urodzenia. I właściwie to ostatnie – obiecane przez
blurb – zachęciło mnie do sięgnięcia po tę książkę.
Muszę przyznać, że okładka, mimo swojego różowego koloru,
spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Zresztą nie jest to wściekły róż
przyozdobiony różowym brokatem, jak w tych starych powieściach obyczajowych dla
nastolatek (teraz mieszają róż z czernią, co wygląda równie tandetnie), ale
bardzo ciemny, niemal purpurowy. Takim kolorem zostały podświetlone praskie
kamienice, może ze zdjęcia przedwojennego, może z współczesnego, co daje
wrażenie nieco widmowe i intrygujące zarazem. Na ich tle odcina się biały zarys
kobiecej głowy, może ze starego portretu lub fotografii, w którym – zaskoczenie
– umieszczono fragment listu. Widać, że papier jest stary, zażółcony, a pismo
ładne, wyraźne z zawijasami; da się przeczytać słowa, które przyciągają wzrok.
Co jest tam o Paryżu, Czartoryskich, Żydach i nie wygląda na pierwszy lepszy
darmowy stock z Internetu, z jakich często korzystają wydawnictwa ale nie chcą
się przyznać. Ma to jakiś związek z treścią książki? Jeśli tak, to pachnie
jakimiś tajemnicy, pomyślałam przyglądając się książce jeszcze raz przed
zabraniem się do czytania. Kurczę, Wydawnictwo wie jak zaciekawić Czytelnika,
przynajmniej taką typową dziwaczkę jak ja. Tuż poniżej owej intrygującej sylwetki,
na ciemnym (brązowym? fioletowym? czarnym?) pasku, można przeczytać tytuł
pozycji, wydrukowany białą czcionką; poczyniłam błyskotliwe skojarzenie, że
podobna czcionka znajduje się na poprzedniej książce Autorki, którą
zareklamowano na ostatniej stronie pozycji. Zaskoczyło to mnie bardzo pozytywnie,
a w moim zrytym książkami mózgu pojawiło się marzenie o stworzeniu kolekcji i
przyjemna wizualizacja obu powieści na moich półkach, szczególnie że skromny z
pozoru grzbiet – wyróżniając się swoim różem i ciekawą czcionką – wygląda
naprawdę ładnie. Do tego wszystkiego pasuje intensywnie różowy grzbiet z
białymi napisami i zdjęciem Autorki – jest klasycznie i prosto, ale dzięki temu
udało się uniknąć najgorszego, jeśli chodzi o używanie koloru różowego w
okładkach: kiczu. Nie chciałam jednak dłużej się nad tym zastanawiać i
przejrzałam całą książkę, z zaskoczeniem odkrywając umieszczone wewnątrz
zdjęcia i ładną, przyjemną w czytaniu czcionkę, która nadawała intrygującego
charakteru całej pozycji. Krój ładny, a absolutne novum w powieści – przynajmniej dla mnie – czyli zdjęcia sprawiały,
że byłam ciekawa treści książki, a kiedy zobaczyłabym ją w księgarni, z
pewnością nie minęłabym ją obojętnie.
Właśnie, zdjęcia. Ciekawa jestem, skąd Autorka je
wytrzasnęła. Kupowała na Allegro, jak autor Fotoplastykonu,
Jacek Dehnel? Skoro tak, to podziwiam zaangażowanie, bo dopasowanie fragmentów
gazet i fotografii tak, by pasowały do koncepcji musiało być żmudne.
Podejrzewam jednak, że zebrała dostępne materiały i z nich składała historię
Łucji i jej rodziny, a dzięki skrywającymi się za czarno-białymi zdjęciami
ludziom wymyślała bohaterów i ich historie, a także – co stanowi trzon
opowieści – ich tajemnice. W każdym razie umieszczanie tych fotografii w
książce, łącznie z gazetami i odkrytymi przez bohaterkę dokumentami było bardzo
oryginalnym, intrygującym pomysłem, dzięki któremu zawartość rodzinnego kufra
Łucji jest dostępna także dla Czytelnika. Chociaż, z drugiej strony, więcej
jest wycinków gazet i niż ludzkich twarzy, a szczególnie mało portretów.
Żebyście sobie nie pomyśleli, że jakaś dziwna jestem i jako fan historii nie
lubię starych gazet, ale to przecież nie monografia, w której Autor stara się
pokazać wiele rzeczy na zdjęciach, to powieść narracyjna, w której
przedstawiamy sylwetki ludzi, jeszcze tak fascynujących jak ci, których pisarka
przedstawiła w swojej opowieści. Oczywiście, nie konkretnie z tego powodu było
mi tak przykro, bo przeczytałam tyle fascynujących rzeczy, w której nie było
narysowanej ni kreski, ale skoro od początku pisarka skutecznie rozpala ciekawość
Czytelnika i obiecuje mu niezwykłą atrakcję w postaci zdjęć bohaterów, to
powinna się trzymać się do końca, prawda? Sam pomysł jednak bardzo ciekawy i
udany, wzbogacający percepcję czytającego, ale jednocześnie, w pewien sposób,
ograniczający jego wyobraźnię. Zresztą można potraktować to jako pewien
eksperyment, rodzaj komiksu, sprawdzić, czy w takiej konwencji miło jest nam
się poruszać; możemy sprawdzić to chociażby czytając opis bohatera w tekście, a
potem oglądając zdjęcie i sprawdzając, czy nasze wyobrażenia były podobne. Mogą
wyjść ciekawe rzeczy, albo – tak jak mi – nic. Tyle że nie wiem, czy to dobrze,
czy też nie.
W miarę czytania okazało się jednak, że mam większe
zastrzeżenia do bohaterów, nie mające nic wspólnego z ich wyglądem na zdjęciach.
W największym skrócie chodzi o to, że mieli więcej cech wspólnych z marmurowymi
posągami niż z rzeczywistymi ludźmi, o jakich – przynajmniej moim skromnym
zdaniem – powinna traktować powieść. Może nie żywymi w dosłownym tego słowa
znaczeniu, ale realistycznych, namacalnych, takich, których problemy
autentycznie zaczęły obchodzić Czytelnika. W tym przypadku to tylko marzenie.
Bo taka Łucja Sowińska. Pomijając fakt, że w literaturze popularnej jest na
pęczki seksuologów, którzy nie potrafią poradzić sobie ze swoim związkiem,
policjantów, którzy w domu mają patologię albo sami uzależnieni są od używek,
no i pań doktor, które obawiają się, że coś z nimi nie tak, bo rodzina. Już o
paranoiczkach bojących się objaw choroby psychicznej rodziców czytałam tyle, że
mam tego dość. A tu kolejny, szablonowy przykład. Łucję w dodatku nękają
niezwykłe i podejrzane (z uwagi na występowanie w jej rodzinie przypadków
schizofrenii) koszmary pełne rodzinnych tajemnic, demony z przeszłości i strach
z dzieciństwa, a także głęboki lęk przed odkopaniem rodzinnych sekretów. Tak
sobie zresztą myślę, czy lekarz neurochirurg może być jednocześnie psychiatrą,
co Autorka kilka razy sugerowała i dochodzę do wniosku, że nie. Błąd logiczny?
Może. Oczywiście w wiek bohaterki nie wnikam, bo smutno robi mi się na myśl
wniosków, do jakich bym doszła. Nikogo też nie oskarżam, chociaż jako
humanistka nie mam ochoty wypowiadać się na temat fizyki kwantowej, żeby nie
popełnić takich głupich błędów. W każdym razie Łucja, jak każda porządna
bohaterka, ma poranione uczuciowo serce, co jednak nie jest tak wielkim
problemem jak mogłoby się wydawać – atrakcyjna pani doktor ma wielu adoratorów,
którzy poświęcą dla niej wszystko, nawet swoje życie i pozwolą jej łamać ich
serca ile tylko chce. To takie typowe. I jeszcze ta rosnąca liczba przyjaciół
wprost proporcjonalnie do przyrastania ilości kłopotów. Ja tego już zupełnie
nie rozumiem. W zwykłym życiu z wielkim trudem utrzymujesz wokół siebie grupkę
znajomych i przyjaciół, przy udawaniu, że nie
jest się zrzędą i skrajnym mizantropem, a ta czaruje każdego od tak. No kurde,
to zupełnie nie fair. I przede
wszystkim jakoś tak mocno nierzeczywiście, nawet jak na powieść, która w
założenia wykorzystuje wątki paranormalne. To byłoby dziwne nawet na Marsie w
najbardziej odjechanym SF, a co dopiero w tego typu powieści.
Ten zarzut można także wykorzystać przy ocenianiu innych postaci
– przede wszystkim kochasiów Łucji i jej przyjaciółki Magdy. Zarówno Łukasz jak
i Władysław charakteryzują się nieuzasadnioną miłością do Łucji i zaawansowaną
bezbarwnością (poza tym, że obaj są ludźmi wykształconymi, z bardzo wysokim IQ
i sprawiają wrażenie wymuskanych dżentelmenów, przynajmniej tak myślę). Nie
mają żadnych cech, o których mogłabym napisać szerzej; moje emocje odnośnie ich
postaci nie są również ciekawe, bo chyba każdy wie, że irytacja fajnym uczuciem
nie jest. Zresztą dziwi mnie to, bo na wątek miłosny Autorka poświęciła dużą
partię książki, miała więc szansę na intrygujące rozbudowanie postaci,
pogłębienie ich charakterów, przynajmniej do minimum, dodanie im iskry życia,
czy po chociaż nakreślenie ich ciekawego portretu. Żeby chociaż było widać, że
się starała, próbowała w tej kwestii zrobić coś wtórnego, cokolwiek, nawet
wspomnieć o nawykach żywieniowych, włożyć w usta jakiś śmieszny żart, dodać
jakąś prawdziwą, znaną z autopsji cechę, niekoniecznie nawet zaletę. Wbrew
pozorom postacie same się nie stworzą, a napastowanie byłej żony swojego brata
i niedwuznaczne narzucanie się nie czyni z bohatera drugiego Romeo czy pana
Darcy’ego, naprawdę. To nie jest miłe uczucie dla czytelnika, kiedy bohaterka
zachwyca się facetem, który podrywa ją na dziwny obraz i na dobrą sprawę robi z
to przyczyn niewyjaśnionych – ów przystojniak jest tylko imieniem i nazwiskiem
na kartce papieru, bez żadnych cech, dzięki którym zapamiętaliśmy go na kilka
dni po zakończeniu lektury; postać tak papierową i pustą, że aż boli. Wyjątkiem
potwierdzającym regułę jest ruda Magda – najlepsza przyjaciółka głównej
bohaterki, której wątek był równie nieśmieszny co dziecinny. No bo żeby to była
jakaś kreskówka dla dzieci albo jedna z tych głupich komedii, ale to przecież –
teoretycznie oczywiście – poważna książka dla dorosłego czytelnika, obfitująca
w tragiczne zdarzenia, konflikty i romantyczną miłość, pełną bólu i cierpienia.
Oczywiście, bohaterka ma pełne prawo posiadania zakręconej i szalonej
przyjaciółki, ale przecież nawet ja nie doszłam do takiego poziomu dziwności i
– módlcie się za mnie, wszyscy bogowie olimpijscy – nigdy nie dojdę. Zresztą
chyba nie muszę opisywać tego bolesnego uczucia, kiedy rzecz należącą do
kategorii nieśmiesznych kawałów ktoś traktuje całkiem poważnie. Na szczęście,
Autorka zlitowała się nad nami i postać Magdy pojawia się wystarczająco rzadko
i jest niedostatecznie zarysowana, by wywoływać taką irytację w czytelniku, by
zniechęci się do książki zupełnie. Na szczęście. Jeszcze więcej trochę Magdy,
jeszcze więcej trochę bezcelowego absurdu i załamanie nerwowe w moim życiu
stałoby się faktem.
Nie chwal dnia przed zachodem – nawet nie wiecie, jak
wielką to okazało się prawdą. Po kilku pierwszych stronach, kiedy czytałam
książkę jeszcze z prawdziwym zaciekawieniem, myślałam, że język Autorki będzie
rzeczą, którą będę wychwalać najbardziej. Ba! Spodziewałam się, że będzie
szybko i lekko, a książka stanie się historyczną rozrywką, odpoczynkiem od
lektur cięższych, bardziej wymagających. Coś zaczęło się psuć już na początku,
kiedy opisany został sen bohaterki. Bardzo nie lubię opisywania snów, szczególnie
tych pisarzy, którzy nie są Marquezem czy innym mistrzem rozumiejącym logikę
snu. To było zaledwie preludium. Autorka, uważając się za wielką literatkę,
sięgnęła po frazy i styl zaczerpnięty z innych wielkich powieści. Z każdej
strony książki bucha artyzm, prawdziwe emocje, epicko nakreślone obrazy; słowem
styl pisarki dosięga literackich wyżyn. Tylko dlaczego wszystko wydaje się dość
pretensjonalne? Nieszczere? Płytkie? Wydumane? Za słowami nie ukrywają się
żadne emocje, dobre wyrażenia (zapożyczone często od innych) giną w gąszczu
słabej prozy, z trudem składanych zdań, którym dobrze zrobiłby zabieg odwrotny
do zaprezentowanego czyli lekki, nieskomplikowany styl, proste emocje – chociaż
może wtedy zganiłabym Autorkę za wielką prostotę, z całością byłoby o wiele
lepiej. Może wtedy książka nie miałaby tego rysu epickości, śmiertelnej powagi,
może scena erotyczna nie prześcignęłaby wszystkiego, co dotychczas na ten temat
napisano, może stany psychiczne bohaterki nie byłyby wtedy tak bardzo
wiarygodne. Tylko dlaczego to wszystko brzmi bardzo fałszywie? Dlaczego te
kwieciste wyrażenia wydają się pochodzić z tych arcyciekawych pamiętniczków
egzaltowanych pensjonarek albo kobiet, które można nazwać tym mianem? Kolejną
wadą stylu pisarki jest szczegółowe opisywanie kolejnych czynności bohaterki.
Czy Autorka chciała w ten sposób sprawić, że jej książka będzie dłuższa? Bo
chyba nie uważa ona, że tak jest dobrze? W każdym poradniku dla początkujących
pisarzy napisane jest, że tak po prostu się nie robi – bohater wchodzi do
pomieszczenia, a nie wkłada klucz, przekręca go, naciska klamkę i zdejmuje buty
lub nie; dłużyzny obejmowały także inne, znaczne partie tekstu jak wędrówka po
Pradze, której skutkami był tylko sen, jeszcze więcej stron i jeszcze więcej
użalania się nad Łucją. W tym miejscu Autorka mogłaby zrobić coś, żeby
bohaterowie bardziej przypominali zwykłych śmiertelników, przynajmniej taka
jest moja sugestia. Ponieważ umiem czytać i żyję jakiś czas na tym świecie,
myślę, że instrukcja jak przechodzić po pasach jest mi niepotrzebna. Zresztą
podobno ta książka traktuje o czymś innym, znacznie bardziej interesującym niż
– na przykład – gotowanie Łucji i inne tym podobne sprawy.
Na torcie musi być wisienka, bo bez niej nie byłoby
przecież tak fajnie. Ową wisienką u mnie będzie fabuła pozycji. Przede wszystkim
jeszcze raz zaznaczę – o czym pisałam w znacznie starszych tekstach – nie lubię
połączeń powieści obyczajowej czy też sagi rodzinnej z fantastyką. Oczywiście,
wspaniale jest, kiedy te dwie płaszczyzny przenikają się nawzajem, tworząc
oryginalną mieszankę, ale myślę, że tylko w wypadku, kiedy cały świat
przedstawiony jest przesiąknięty magią, a nie tylko życie jednego z bohaterów,
z czym do czynienia mamy i tym razem. Autorka, bez szkody dla powieści, mogłaby
przebaczyć sobie te wszystkie magiczne naleciałości i opowieści o spirytystach,
którzy toczyli magiczne pojedynki jak w Harrym
Potterze jak i owego fizyka, który zajmował się czwartym wymiarem, już o
duchu Marianny nie mówię (pomijam milczeniem legendy o białej damie w tamtej
wieży, bo nie mam ochoty zastanawiać się nad owym weselem, w którym pan młody i
świadek bez określonego powodu powiesili się tam… czy to już horror czy jeszcze
farsa?), bo zostało przedstawione to na tyle nieprawdopodobnie, że trudno w to
uwierzyć i to nie tylko pod względem językowym. Powieść została nieprzemyślana,
do tego stopnia, że z nagromadzenia sensacyjnych faktów i nadnaturalnych
zdarzeń nic tak naprawdę nie wynika, bo poszukiwania Łucji kończą się nie
dojściem do jakiejś prawdy o zagadkowej Mariannie, ale napisaniem książki,
chociaż wcześniej byliśmy świadkami wielu zaskakujących zdarzeń, sugerujących,
że zakończenie będzie zapierało dech w piersiach i przede wszystkim wyjaśni
chociaż parę kwestii, których byliśmy ciekawi. Ja to naprawdę rozumiem i myślę,
że niedopowiedzenia są dobre, ale żeby były takie duże? Przecież w końcu nie
wiemy niemal tyle, co na początku, pomijając pokrętne wytłumaczenia konfliktu
między babką a jej siostrą, no i kwestię żydowską, bardzo w powieści szeroko
ujętą. I myślę, że nie przypadkowo, bo – choć nie będę o nic Autorki oskarżać,
a do klimatów antyżydowskich bardzo mi daleko, tak samo jak do bronienia tych
parszywych polskich jednostek, które wolały wydać Żyda niż ryzykować dla niego
życie – pisarka chciała być lekko
kontrowersyjna. Nie tylko Marianna, której postać dominuje całą książkę, ma
dużo wspólnego z Żydami – resztę rodziny Łucji możemy podzielić na tych, którzy
mieli korzenie żydowskie i tych, którzy owych Żydów nienawidzili. Ba, to
dotyczy nawet matki, którą w stanach schizofrenicznych nawiedzali Żydzi i
opiekunki małej Łucji, która była owocem romansu pewnego Żyda. I te praskie
kapliczki z Maryją. W snach bohaterki płaczą, mają gwiazdy Dawida na
płaszczach, a w rzeczywistości prześladują Łucję na każdym praskim podwórku, we
wspomnieniach jej i innych. Przypadek? Może to próba podjęcia kontrowersyjnego
tematu? Wszak pachnie tu aluzjami do osławionego polskiego antysemityzmu…
Porzućmy jednak te ważkie kwestie i skupmy się na ważniejszych rzeczach, przede
wszystkim na nieścisłościach i tego typu kłopotach. A zdarza się ich dużo,
właściwie dzieją się przez większą część książki. Poza drobnymi, wywołującymi
tylko złośliwy, krzywy uśmieszek (vide choćby
godziny pracy Łucji jako lekarza w początkowych rozdziałach), to tajemnicza
choroba bohaterki zaparła mi dech w piersiach, oczywiście w sensie negatywnym.
I nie mówię tu dezorientacji, jaką u mnie wywołał ten pomysł, czytaniu po kilka
razy tych samych linijek tekstu w poszukiwaniu jakiegoś racjonalnego
wytłumaczenia, ale o zupełnej nielogiczności tego konceptu. Co? Jak? Dlaczego?
Może ktoś mi to wytłumaczyć? Nie mam w rodzinie – niestety – lekarza, więc nie
mogę pokusić się o taką weryfikację. Na chłopski rozum jednak, całość nie ma
żadnych zrozumiałych podstaw, zarówno fabularnych, psychologicznych jak i
medycznych. Zresztą większość czyta się tak, jakby Autorka chciała umieścić
fabułę książki na Marsie, a na Ziemię zdecydowała się w ostatniej chwili. Z
całym szacunkiem, ale tak właśnie się czułam przez znaczną większość tej
książki.
Trochę mi szkoda, że prawie wszystko poszło nie tak.
Szkoda, że nie można napisać tego od nowa, bo na kilku dobrych pomysłach
Autorki dałoby się zbudować ciekawą rzecz. Trochę szkoda, że historia z niezłym
potencjałem za jakiś czas stanie się jedną z wielu książek na mojej półce,
której fabuły ani bohaterów nie pamiętam. Na pewno bowiem pisarka włożyła w
powieść dużo pracy, a szkoda, że nie zaowocowało to czymś dobrym, a
przynajmniej rozrywką, zanurzeniu się w świat jakichś bohaterów i ich rodziny.
Trochę szkoda, że tajemnica kobiety z obrazu nie wyjaśniła się tak naprawdę.
Trochę szkoda… kiedy miałabym to wszystko pisać, najprawdopodobniej zapisałabym
kolejne pięć stron. A tyle nie potrzeba. W ogóle o tej książce nie potrzeba
było tyle pisać – ten czas, przeznaczony na pisanie i czytanie mogłam poświęcić
innym zainteresowaniom, może właśnie szukaniem swoich przodków, szukaniem
swoich korzeni, poznawania rodzinnej i swojej historii. O tyle lepszej od
czytania tej książki, że prawdziwej, swojskich i pozbawionej całej tej
pompatycznej narracji i błędów, chociaż tak samo pełnej wspomnień i ludzkich losów, zaklętych w
uśmiechach na starych fotografiach.
Tytuł: „Twarz z lustra”
Autor: Elżbieta Wichrowska
Moja ocena: 1/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
wydawnictwu MG
O, a ja się przymierzam do czytania.
OdpowiedzUsuńNiefart bo jak zobaczyłam okładkę i tytuł to sądziłam, że książka przypadnie mi do gustu :s
OdpowiedzUsuńAle zgadzam się z tobą, że historia obyczajowa i umieszczenie w niej jednego bohatera, który zmaga się ze swoimi nadnaturalnymi zdolnościami jest już nudna, tania i pospolita :(
Zapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/
Szkoda, że się rozczarowałaś. Ale ja chyba mimo wszystko spróbuję się z nią zmierzyć ;)
OdpowiedzUsuńThievingbooks
Dzięki za ostrzeżenie, odpuszczę sobie tą książkę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.