Lubimy
odkrywać świat. Zwiedzać, czy to za pomocą Internetu, książek
(tak, to mój ulubiony sposób, jak się domyślacie) czy podróży,
ale to ostatnie, jak zapewne wiecie, są ostatnio dość
niebezpieczne. Poznawać dziwne, ekscytujące, tajemnicze miejsca,
nierzadko osnute mrocznymi legendami jak mgłą. Niestety, mało jest
już takich – a nawet jeśli są, zwykły zjadacz chleba nie ma
pieniędzy na lot, a my, mole, wydajemy wszystko na książki – bo
atmosferę psują stragany i mnóstwo turystów pozujących do
słodkich selfie. Ale nasz świat jest w sumie nudny. Po jakimś
czasie znamy wszystkie góry, ich oficjalne i ludowe nazwy, wszystkie
jaskinie, parki, drzewa i wszystko jest znane, nasze i .. nudne. Nowy
Jork przestaje bawić, Paryż i słynna wieża Eiffela również, nie
mówiąc o rodzimej miejscowości. Wtedy postanawiamy odkrywać inne
światy, te, które stworzyliśmy w swojej własnej głowie, lub
które są wytworem fantazji pisarzy. Wymyślone drogi, zamki, lasy i
królowie, królewny, smoki, królowe, elfy, bohaterowie i zdrajcy,
zamknięci w zadrukowanych, płaskich kartkach książek fantastów
wszelkiej maści, wzrostu i urody. Książeczki szczupłe, by było
jak najwięcej tomów, a co za tym idzie, więcej pieniędzy oraz
opasłe księgi, niczym najprawdziwsze kroniki z tamtych światów,
dla których potrzeba dużo więcej czasu i, nie oszukujmy się,
miejsca na półce.
Światy
są mniej lub bardziej pomysłowe. Jedne wręcz do ostatniej linijki
przypominają Śródziemnie mojego Mistrza Tolkiena (wtedy, uwaga
Autorzy, Sauron przewraca się w swoim grobie pod szczątkami
Barad-dur w Mordorze), inne orbitują wraz z Marsem czy też Wenus,
inne czerpią ze średniowiecza, z Grecji (bogowie!), Egiptu, Rzymu i
innych pięknych miejsc, które warto by zwiedzić.
Niektóre
światy są zatłoczone turystami, inne wręcz przeciwnie, wieją
pustkami, ku zgrozie ich twórców. Niektóre z nich są bogate w
szczegóły, inne – wręcz przeciwnie, wieją pustką i aż proszą
się o powstawianie literowych domów, pałaców i wypełnienia
powieści postaciami, których moglibyśmy nazwać swoimi dobrymi
znajomymi, których byśmy witali na ulicy i prosili o autograf,
gdyby, oczywiście, tamci ludzie mogliby przedostać się do naszego
świata. Ale marzenia.. Nie wszystkie postacie nie we wszystkich
światach są na tyle dobrze opisane przez ludzkich bajarzy, by
wiedzieć, jacy są. Ale jeśli mamy wrażenie, że te osoby naprawdę
istnieją, z wielką chęcią wchodzimy do świata, by się z nimi
spotkać.. i nie mamy ochoty wychodzić. Na pewno znacie taki stan,
który każe czytać daną książkę, czy, jak wolicie, kronikę
danego świata, od nowa i od nowa, za każdym razem nie mając ochoty
na rozstanie się bohaterami.
Dlatego
różni bajkopisarze i inne pióroskrobki, otoczeni opiekuńczymi
skrzydłami Muz, albo też oślepieni bogactwami w których Smaug
śpi, postanowili dać ludziom coś lepszego niż pojedyncze książki
zaostrzające apetyt na więcej. Dali nam całe serie kronik i to
jakie – niektóre z nich mają po czterdzieści tomów, natomiast
inne mają ich po siedem, osiem, ale za to ich objętość przekracza
grubość cegły. Tak też jest z baśnią, legendą, opowieścią
czy kroniką, lub co tam chcecie, którą czytałam ostatnio,
przyznaję, że pod wpływem nie ciekawości, ale chęci dowiedzenia
się, czy w tym, co tak bardzo kochają jest faktycznie coś godnego
kochania, choćby polubienia. Poprzednia część, jak możecie
dowiedzieć się z mojej recenzji, nie zadowoliła mnie za bardzo,
więc dużo nie oczekiwałam po tej – szczególnie, że, o mój
Boże, miała osiemset stron, z czego przeszło siedemset
pięćdziesiąt było zadrukowanych powieścią (na reszcie Autor
wypisał wszystkie rody biorące udział w tym zamieszaniu, imiona,
role, jakie pełnią, herby i inne rzeczy w tym rodzaju). Nie
zrozumcie mnie źle – kocham grube książki, szczególnie
przewodniki po innych światach – ale co do tego, byłam pewna, że
opowieść mnie przytłoczy, co, zresztą, okazało się prawdą.
Niestety. Po przeczytaniu nie miałam chęci pozostania z bohaterami
i czułam się, jakbym była zakuta w ciężką, lśniącą zbroję,
o wiele dla mnie za dużą w dodatku. Paskudne uczucie, każdy rycerz
to potwierdzi.
Tymczasem
w Westeros, po śmierci starego, dobrego Roberta, Uzurpatora, łajdaka
i pijaka, o Żelazny Tron zabija się czwórka, a właściwie piątka
facetów (no, mój drogi Robb jest jeszcze niemal dzieckiem..): Robb
Stark, król Północy i Młody Wilk (tak, wiem, zachwycam się nim,
a później w serialu i w książkach staje się to, co widziała w
wizji Dany i w śnie Theona), z wielką łatwością wygrywa
wszystkie bitwy; Tywin Lannister ojciec tej głupiej królowej, jej
braciszka i Karła; a także dwaj bracia – Renly i Stannis, będący
młodszymi braćmi króla Roberta; a także ojciec Theona Greyjoy'a.
Na dalekim wschodzie Daenerys opiekuje się swoimi, na razie,
sympatycznymi smokami i próbuje zdobyć flotę, którą ma zamiar
podbić Westeros i odebrać lordom Żelazny Tron, który, mówiąc
szczerze, najbardziej się jej należy. Walka jest mniej więcej
równa, bo każdy z nich ma coś w zanadrzu: Robb ma wilka, Stannis
ma Czerwoną Kapłankę i Boga Ognia, o których będzie więcej
dalej, a Lannisterowie, dzięki Tyrionowi, mają nieubłagany dziki
ogień, natomiast Theon zdobył.. Winterfell, siedzibę Starków, pod
nieobecność Cateyln, Robba i innych (to, że nie ma tam Eddarda
Starka, jest, mam nadzieję, oczywiste). Natomiast na Murze robi się
coraz zimniej: już na początku książki dowiadujemy się, że do
maestrów przybyły białe kruki – zwiastuny Zimy. A wiadomo, z
Zimą budzą się Inni, a z Innymi, olbrzymami, mamutami i innymi
potworami na Westeros kroczy szósty, chyba najbardziej upiorny król
– Mance, Król Zza Muru. I po kilku efektownych śmierciach
współtowarzyszy Jon zostaje sam, w dodatku z rozkazem zdradzenia
Nocnej Straży i szpiegowania Dzikich. Zresztą, co ja piszę.
Wszystko, co opisuję i tak jest czubkiem góry lodowej, widzianym z
Titanica. Resztę musicie odkryć sami, gdy zdecydujecie się na
przeczytanie tej powieści.
W
tym tomie dużą rolę pełni religia. Siedmiu, starzy bogowie z
Bożych Gajów, Utopiony Bóg żelaznych ludzi, a także, uwaga,
uwaga, Bóg Ognia i Melisandre, kobieta o wielkiej mocy, którą
zdążyłam już znienawidzić, jego kapłanka. Nie byłoby nic w tym
dziwnego, gdyby nie to, że pewne fragmenty kultu owego boga kojarzą
mi się z chrześcijaństwem. No bo, chociażby, palenie statuetek
starych bogów. Albo znak tego boga – płonące serce, gorliwie
noszone przez jego wyznawców i widoczne na sztandarach Stannisa.
Albo ich zawołanie, które skojarzyło mi się z stylistyką
biblijną, tak samo jak prorocy głoszący upadek miasta na ulicach
stolicy. A ponieważ Bóg Ognia jest raczej złym bogiem, którego
cała moc tkwi w czarnej magii jego ohydnej, wrednej, okrutnej.
głupiej kapłanki-łajdaczki, której nie sposób polubić, raczej
nie za bardzo, jeśli w ogóle ta religia ma jakiś pierwowzór w
świecie, w którym my żyjemy, Autor lubi chrześcijaństwo. Ale
pomijając to – pisarz może lubić co chce, mnie to nie zajmuje. W
każdym razie Utopiony Bóg i Bóg Ognia przynieśli wiele świeżości
do powieści.
Tutaj
mamy już więcej także elementów fantastycznych. Pomijając
Melisandre, dowiadujemy się, że młodzi Starkowie są wilkołakami
lub zwierzoludami, co było niezwykle interesujące, mimo tego, że
łatwo można było się domyślić. Poza tym są już wspomnienia o
olbrzymach i mamutach, a Dany w jednym z moich ulubionych fragmentów
spotyka się z Nieśmiertelnymi – duchami, czy nie-duchami, w
każdym razie z kimś, kto raczej nie należy do świata ludzi. Już
nie mówiąc o smokach, które towarzyszą khaleesi przez cały czas
i, jak na mój dziwny gust, sympatyczne z nich zwierzątka.
Ocena
tej opowieści będzie, zapowiadam, bardzo dla mnie trudna. Dlatego,
że wszystko jest takie średnie, nie ma czegoś zupełnie
tragicznego, albo, niestety, czegoś bardzo dobrego. Więc jak
zwykle, zaczynamy od okładki, bo ta, w wersji serialowej, zasługuje
na oddzielny akapit.
Jest
faktycznie bardzo ładna – na czarnym tle widać rękę i koronę,
oznaczającą stracie królów i to, który pierwszy będzie tym, na
którego głowie pojawi się korona Westeros a także zasiądzie na
Żelaznym Tronie, chwilowo zajętym przez głupiego, młodego
Lannistera. Czarny wyszczupla książkę, ale też sprawia, że
pięknie wygląda na półce. O tej poprzedniej, nieserialowej,
wspomnę tylko tyle, że nie znając jeszcze wtedy Autora, myślałam,
że to jakaś skandynawska saga, a i obrazek raczej ma się nijak do
treści. Jednak postąpię tak jak w przypadku poprzedniej części –
pójdę na kompromis i ocenię tę ładniejszą. I tak ocena nie
będzie przesadnie wysoka.
Mam
ochotę napisać o bohaterach, bo przez te siedemset stron trochę
ich tam było. Niedużo, co jest wielkim plusem, bo gdyby przez
kartki przeszłaby armia postaci, mówiących i robiących coś, co
nie ma wpływu na fabułę, podziękowałabym już po stu stronach.
Jest w sam raz, tyle ile powinno ich być, szczególnie kiedy żadna
z nich nie jest zbyt rozpoznawalna – wszystkie są mało
charakterystyczne, rozmyte i w końcu jednakowe. Wkurzająca Catelyn,
jak zwykle z tą swoją dziwną odwagą i patologiczną miłością
do synów i córek, polegającą na słuchaniu swojego syna i
pakowaniu swojego nijakiego nosa tam, gdzie nie trzeba. I to wszystko
dlatego, że Autor konsekwentnie brnie w zapychanie jej wszelkimi
możliwymi cechami, dzięki czemu nie wiemy o niej nic i jeszcze
denerwuje. I to jeszcze jak! Zresztą, jej wątek urywa się w
momencie, w którym chce zabić Jaime'a (niestety chyba przeżyje) i
przez blisko dwieście stron możemy od niej odpocząć. Robba jest
jeszcze mniej, zaledwie parę razy rozmawiał z Catelyn, więcej jest
o jego zwycięstwach, więc, niestety, dużo o nim nie napiszę
(chociaż bym chciała). Jona jest trochę więcej, dowiadujemy się
dużo o jego litości i dobrych manierach dla kobiet, przez co
naprawdę zaczęłam go jeszcze bardziej lubić. To jeden z tych
niewielu bohaterów tej powieści, którzy mieli kręgosłup moralny,
ba! Jedyny. Nie chciał nawet pozornie zdradzić Nocnej Straży, a z
tym reszta bohaterów nie ma żadnych problemów. Ach, Jon.
Wysłałabym mu walentynkę, tylko że, pech, on nie może mieć
dziewczyny. Następna jest Arya. Aryi już nie lubię. W recenzji
poprzedniego tomu rozpisywałam się, jaka owa mała Arya mądra i
dobra, silna i dzielna oraz inne rzeczy, a teraz dziwię się własnym
słowom. Arya jest okrutna, zabija ludzi z zimną krwią, życzy im
śmierci, chce zostać mężczyzną. Nie lubię jej, ani rozdziałów
z jej perspektywy. Inna sprawą jest to, że osoba, która nie
potrafiłaby sobie poradzić tak jak Arya, szybko by zginął. I
właśnie ona ma szansę przeżyć tę piekielną wojnę. Inną
kobietą jest Matka Smoków – Daenerys, równie irytująca.
Przechwala się, że jest już młodą kobietą, a nie potrafi
wyjechać z miasta, w którym grozi jej niebezpieczeństwo i za
bardzo ufa temu Mormontowi, który ją pożąda. Tfu, dla mnie to
pedofilstwo, albo to drugie, co jest miłością do nastolatek, tylko
zapomniałam jak się nazywa. Wkurzało mnie to nieco, szczerze
mówiąc. Ceresei i jej synek, banda z Czerwonej Twierdzy, dalej jest
bandą beznadziejnych, głupich, ale nie wywołujących strachu
komediantów, którzy nie zginięli tylko dlatego, że mają kilku
wiernych obrońców i dostatecznie wiele sprytu oraz są sadystami,
więcej nie będę o nich mówić, bo gdy słyszę cokolwiek o
łaskawej królowej Westeros bierze mnie nerwica po prostu. Do
bardziej ciekawszych postaci należą obaj kochani bracia Roberta,
szczególnie polubiłam biednego Renly'ego, a także Davos Seaworth,
który, niestety, zginął i z którego perspektywy mieliśmy zbyt
mało fragmentów, by powiedzieć coś ciekawszego. Natomiast Theon,
ze swoim iście paskudnym charakterem, wciąż jeszcze jest szkicem,
dość rozwiniętym, ale szkicem. Mam nadzieję, że pojawi się w
następnych tomach już w lepszej, bardziej pełnej odsłonie. Na
razie wkurza, niż zasmuca, tak samo jak ta durna Sansa (chociaż na
końcu pokazała trochę charakterku, nie powiem), która uparcie
wierzyła w legendy o rycerzach ratujących wdowy i starców (to
pewnie też jest paszkwilem pisarza na „obłudną” kulturę
średniowiecza w Europie) Jedna tylko postać, Tyrion Lannister,
ładnie i ciekawie się rozwinęła, co, mam nadzieję, pisarz
wykorzysta w następnym tomie. Karzeł, zakochany w prostytutce,
wspominający swoją pierwszą ukochaną, będącą również dziwką
i, w dodatku, za co go podziwiam, próbujący ustawiać swoją
siostrzyczkę nie raz sprawił, że podczas czytania na mojej twarzy
odmalowały się jakieś emocje, będące najczęściej podziwem i
rozbawieniem. To postać naprawdę bardzo barwna, po swojemu nawet
dobra, z jakąś tam moralnością i niezwykłym sprytem. I chyba
jedna postać, która naprawdę udała się Autorowi, pośród tłumu
rozmytych albo ledwie nakreślonych sylwetek bohaterów,
wypełniających książkę. Dlatego jestem już lepszej myśli niż
po przeczytaniu pierwszego tomu, gdzie nawet Tyrion był mdły i
bezbarwny, a żadna postać nie zachwycała.
Fabuła..
Oj, jej jest jeszcze więcej do bohaterów, ale mam nadzieję, że
nie będę tego już tak bardzo szczegółowo opisywać, jak zrobiłam
to powyżej (już zaczynają mną targać wrzuty sumienia, że tak
Was zanudziłam opisywaniem po kolei każdej postaci. Zresztą,
opisując szczegółowo historię, za wiele dałabym spojlerów,
które przecież mogą popsuć lekturę tym, którzy nie czytali. W
każdym razie to, co dzieje się w książce, bardzo mnie
przygniotło. Czytałam bardzo długo, fragmentami, ale i tak już
pod koniec zapomniałam, co działo się na początku. Zresztą,
przeglądając potem książkę pobieżnie uznałam, że niewiele
straciłam. Tak naprawdę akcja rozkręca się dopiero pod koniec, w
czasie bitwy o Czerwoną Twierdzę, a wcześniej bohaterowie
najczęściej idą w różnych kierunkach, zabijają się lub
zdobywają kolejne zamki z pomocą żołnierzy lub głupiej
czarodziejki albo wciąż intrygują, bo przecież każdy chce
zasiąść na Żelaznym Tronie. Na początku jest jeszcze ta kometa,
która dla każdego z bohaterów jest zwiastunem czego innego, a w
rzeczywistości, przynajmniej jak tak sądzę, jest symbolem smoków
Dany. Później jakoś pisarz zapomina o komecie, jakby przestała
istnieć. Trochę, jak zwykle, przesyt rzeczy, bez których opowieść
mogłaby wartko płynąć do przodu, tyle tych szczegółów, że
człowiek, który czyta bez większego zainteresowania, ba, fan
serii, większość zapomni, już nie mówiąc o niemal dosłownych
scenach seksu i przemocy, w których Autor się lubuje i które,
jeśli już musiałyby być, powinny zostać okrojone do kilku
wzmianek. Przez to wszystko, nawet jeśli wiemy, że zaraz stanie się
coś ciekawego, bo do tego zmierza fabuła, nudzimy się, opadając z
historią na mieliznę dłużyzn i niepotrzebnych wątków, które,
mam wrażenie, mają na celu sztucznie nadmuchanie książki.
Oczywiście, zdarzają się takie perełki jak scena modlitwy Catelyn
w sepcie, w czasie wizyty w obozie Renly'ego, ale bardzo rzadko –
jedna na taką opasłą księgę!
Językowo
też nie ma fajerwerków, wręcz przeciwnie. Zdania jak w poprzednim
tomie są krótkie, jakby urwane, nie mają płynności i przez to
nie czyta się płynnie, wręcz przeciwnie. Opisy są toporne, mało
plastyczne, nieciekawe, nie sprawiają, że czuje się jakby się
było w opisywanych wydarzeniach, a dialogi raczej nie powalają-
wręcz przeciwnie. Cóż, prawda jest taka, że pisarz wciąż ma
mały zasób słownictwa i wciąż nie zjadł słownika, a i przecież
jest mężczyzną, który nie jest wrażliwy na barwy i faktury.
Chociaż.. scena modlitwy Catlyn w sepcie, najlepsza w całej serii
oznacza się niezwykłą wirtuozerią słowną, jakby napisał ją
ktoś inny (broń mnie Boże, to nie oznacza, że podejrzewam o coś
Autora, bardziej skłaniam się ku tezie, że pisarz „poczuł” tę
scenę), ginie w morzu sprawnego, przystępnego, ale bezbarwnego
pisania.
To
niestety sprawia, że powieść nie ma klimatu. Żadnego mrocznego,
zimnego czy egzotycznego klimatu, czegoś, dzięki czemu książkę
czytałoby się z autentyczną przyjemnością. Nic z tego rodzaju,
nawet w słynnym, upiornym zamczysku Harrenhall czy zza Murem, gdzie
rządzi Mance, ponury, dziwnie przypominający Siwobrodego z tej
bajki-horroru Craster, a na każdym kroku można poczuć na plecach
spojrzenia Innych, natomiast zimno przepoławia cię na pół, tak
jak miecze Dzikich. To się, moi drodzy, nazywa niewykorzystaniem
potencjału historii i, niestety, jest spotykane przeze mnie
częściej, niż się komukolwiek wydaje. Jak tym Autorom nie może
być żal marnować takich ciekawych historii..
Pomysłów
Autor dużo nie miał, pomijając oczywiście wszystkie intrygi i
bitwę. Nie byłam nawet zaskoczona informacją, że dzieci Starków
są zwierzoludami, chociaż, trzeba przyznać cała otoczka wokół
wilkorów i Brana była bardzo, ale to bardzo ciekawa. Melisandre i
jej cienie były zbyt, moim zdaniem, ohydne, by o tym mówić,
przynajmniej taka jest moja opinia. Mur jednak był najciekawszy,
pełen tajemnic i zagadek, a także dzieci lasu, na które
niecierpliwie czekam oraz Innych, których zdążyłam polubić.
Jeśli chodzi o wątek Daenerys, uważam, że smoczki są
sympatyczne, a Quarth to najciekawsza rzecz, jaką pisarz wymyślił.
Więcej perełek nie wyłowię, bo książka była zbyt gruba, żeby
ogarnąć naraz i zapamiętać wszystko (gdybym chciała,
zapamiętałabym ze szczegółami, ale nie chciałam, bo niezbyt to
lubię). Brakowało tylko prawdziwych duchów w Harrenhall, ale mam
nadzieję,że w dalszych tomach mojemu pragnieniu stanie się zadość.
I
cóż ja powiem? Chyba powtórzę to, co napisałam kilka kilometrów
wyżej: książka nijaka. Dość nijaka. I nie podniosła poprzeczki
następnemu tomowi, ani nie też jej nie opuściła. Nie rozumiem
zachwytów nad nią i to wcale nie dlatego, że kocham wszystko
Tolkiena. Chociaż podziwiam pracę Autora, który siedział i
wklepywał w komputer osiemset stron i w dodatku wymyślał to
wszystko we własnej głowie, uważam, że po prostu niezbyt mu się
udało i cóż – nie jetem nawet zawiedziona. Nie wiem, czy po
prostu nie w moim guście, czy jednak, tak jak myślę, Autor wciąż
nie podciągnął swojego warsztatu, czy, w pewien sposób, pisarz
pomylił się co do ciężaru tej opowieści i zaserwował za dużo.
Chyba to ostatnie, tak myślę. Mimo wszystkiego – tej nudnej i
przydługiej wizyty w Westeros – zaczęłam, a to oznacza, że
muszę skończyć. Jak odpocznę. Jak odpocznę znów złożę wizytę
w krainie tysiąca i jednego lorda..
Tytuł:
„Starcie Królów”
Autor:
G.R.R Martin
Moja
ocena: 5,5/10
Nadal nie wiem, o co chodzi z tym Martinem ;-) Po Twojej ocenie wnioskuję, że nie jest to AŻ taki fenomen, niemniej jednak wszyscy to czytają :O Nie wiem, może kiedyś. Jakoś nie znajduję póki co zrozumienia... A za twórczością tego pana najsilniej przemawia fakt, że sceny do serialu Gra o tron były kręcone w Chorwacji :P
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim - uwielbiam Śródziemie i Tolkiena! Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy, jaką włożył w wykreowanie tego świata.
OdpowiedzUsuńAle co do "Starcia królów"... Przeczytałam na razie 3 części "Gry o tron" Martina i podobały mi się, chociaż czasem czytanie mi się dłużyło i nie zrobiło na mnie tak wielkiego szału, jak spodziewałam się po zachwytach innych. Minęło ponad pół roku od kiedy skończyłam 3 tom i jakoś nie sięgnęłam po kolejne części, ale pewnie kiedyś to zrobię.
Książki nie zdążyłam przeczytać,bo już musiałam ją oddać do biblioteki, ale jestem fanką serialu, który zresztą jest genialny. Jedno wiem na pewno, muszę zdobyć książkę :)
OdpowiedzUsuńNadal należę do osób, które nie czytały jeszcze "Gry o tron", ani nie oglądały serialu. Obiecałam sobie, że w te wakacje to nadrobię, ale czas mija, a ja jeszcze po to nie sięgnęłam... ;)
OdpowiedzUsuńKiedyś planowałam poznać treść tej książki, ale jakoś nie śpieszno mi do niej. Twoja opinia potwierdza mnie w przekonaniu, że jeszcze mogę poczekać :)
OdpowiedzUsuńHmmm ja akurat Martina lubię :) Pisze fajnie i wielowątkowo - dla niektórych może być to problematyczne. Sama na początku miałam problemy z kto jest kim :) Ale później wciągnęłam się w ten zaczarowany świat!
OdpowiedzUsuńNo co jak co, świat Westeros jest mało zaczarowany :), przynajmniej dla mnie, ale wielowatkowosc uwielbiam, ale tutaj akurat mi cos zgrzyta:D
UsuńNieważne jakie wrażenie książka na Tobie zrobiła i tak podziwiam Cię za zapał do czytania tak opasłego tomiska, które nie do końca Ci się podobało. Jesteś mistrzynią ;)
OdpowiedzUsuńWidzę po twojej recenzji, że szału nie ma. W takim razie nie skuszę się na tę książkę tym bardziej, że nie przepadam zbytnio za fantastyką.
OdpowiedzUsuńMnie pierwsza część rozczarowała bardzo i może drugą przeczytam, żeby dać autorowi jeszcze jedną szansę, ale skoro słabo ją oceniasz to pewnie lepiej nie będzie :D
OdpowiedzUsuńUtknęłam w połowie "Gry o tron" i niestety nie byłam w stanie dobrnąć do końca.
OdpowiedzUsuń