poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Tam gdzie muzyka. Recenzja książki

Homoseksualiści. Teraz wszyscy o nich mówią, temat stał się „na topie”, nawet bardziej sławny od rozważań na tematy związane z aborcją, anoreksją, eutanazją, prostytucją, samobójstwami w gimnazjach i czym tam jeszcze, co teraz jest bardzo sławne. Te wszystkie dziwaczne Parady, zmuszanie ludzi, żeby ich tolerowali (a ludzie, jak wiadomo, nie lubią być do czegokolwiek przymuszani). W każdej lepszej, badziewiastej książce dla nastolatek z piegami i trądzikiem, która opowiada o wesołej szkółce dla potworków, gdzie między szkolnymi przystojniakami i dziewczętami przesuwa się postać jakieś lesbijki czy geja, ale Autorki zwykle nie zagłębiają się w ten temat, sygnalizując tylko, że warto byłoby zaakceptować całkowicie inne poglądy od tych zwyczajnych i że powinniśmy tolerować także osobników, którzy wolą tę samą płeć. Są tacy sami jak my, w końcu to też ludzie. Jednak są także pisarze, pisarczyki i pismaki, Autorzy powieści obyczajowych, szczególnie ci amerykańscy powieściopisarze (gdzie, nawiasem mówiąc, jest więcej gejów i lesbijek niż u nas), piszący różnorako na ten temat, nierzadko kontrowersyjnie. Dlatego, zaczynając czytać książki obyczajowych, postanowiłam zacząć od takiej książki, by przejść od powieści SF/thriller dla młodzieży do obyczajówek, które, wiedząc z doświadczenia, są bardzo mdłe, z jakimś mocnym, kontrowersyjnym akcentem.

I wtedy natknęłam się na tę książkę, Autorki bardzo znanej, za której książki nigdy się jeszcze nie brałam. Okładka była ładna, stała na półce mojej chrzestnej, pomiędzy stosami innych książek, jak jakiś przecinek między serią szwedzkich kryminałów. Okładka, o której jeszcze powiem, była bardzo sympatyczna, a tekst w tyle zachęcał, chociaż to o Kościele zbudziło moje podejrzenia, że będzie to coś dalekie od prawdy,a bliskie tej kochanej poprawności politycznej. No cóż. Odłożyłam płytę, którą dołączono do książki, z myślą, że później włożę do laptopa i posłucham na słuchawkach podczas pisania recenzji i rozsiadłam się z pyszną, żurawinową herbatką w fotelu, otworzyłam na pierwszej stronie i zaczęłam czytać, nie przerażając się objętością.

Max i Zoe Baxter są małżeństwem już od dziesięciu lat. On za bardzo nie ma zawodu – jest surferem, ma małą firmę specjalizującą się w porządkowaniu ogrodów, a ona z zawodu jest muzykoterapeutką i wokalistką. Jednak nie powodzi im się w jednej dziedzinie – mianowicie, nie mogą mieć dzieci. Jest to pewna genetyczna choroba w rodzinie Maxa i to, że gdy w wieku dziewiętnastu lat wykonano jej „skrobankę” - aborcja, co jest oczywiste, odebrała jej prawo do poczęcia i urodzenia dzieci. Jednak oni się nie poddają – stosują procedurę in vitro, jednak bez skutków. Kiedy Zoe urodziła martwe dziecko, chłopczyka Daniela i kiedy jego proch po kremacji rozwalają po morzu (co wydaje się mi nieco dziwne, no ale to tylko mój, staroświecki pogląd), Max, załamany, podejmuje decyzję o rozwodzie i wynosi się do brata, bardzo konserwatywnego ewangelika i jego żony Liddy, gdzie popada w pijaństwo. A Zoe? Po szoku znajduje przyjaciółkę, Vanessę (rany, skąd pisarka wzięła to imię? Do licha, tak się nazywa przyjaciółka Seleny Gomez i odtwórczyni jednej z głównych ról w High School Musical, tym koszmarnie słodkim, durnym filmie i na sam dźwięk imienia robi mi się... powiedzmy, niezbyt dobrze), która jest lesbijką. Po jakimś czasie przyjaźń zamienia się coś więcej – w uczucie, więc kobiety postanawiają zostać razem i wziąć ślub. W miodowym miesiącu wymyślają, że warto by było, żeby Vanessa urodziła dziecko z jednego z zarodków, które Zoe ma zamrożone w klinice in vitro. Jednak na to potrzeba zgody Maxa, który, no cóż, jest mało chętny, żeby nie powiedzieć prawdy. Max, który wstąpił do Kościoła Wiecznej Chwały, którego pastor bezwzględnie tępi dążenie homoseksualistów do zawierania związków i adoptowania / posiadania dzieci. Ostatnie dwieście stron powieści zawierają relacje ze spraw sądowych, przerywane sesjami terapeutycznymi Zoe z Lucy, dziewczyną w depresji, która, jak się okazuje, jest córką pastora z kościoła Maxa. Proces wygrywa były mąż Zoe, ale wspaniałomyślnie oddaje owe zarodki Zoe. Ostatnim rozdzialikiem książki jest nieco o Samathcie, córce Zoe, Vanessy i Maxa. Wszystko, według pisarki kończy się dobrze.

Okładka jest jedną z najpiękniejszych rzeczy w tej książce, choć jest nieco delikatna, sentymentalna i mdła. Otóż na pierwszym planie mamy tył małej dziewczynki w czerwonej sukience i fragment sukni dorosłej kobiety w kratkowanej sukni czy też spodniach. Na tym mamy tytuł oraz imię i nazwisko pisarki. Choć była to okładka naprawdę ładna, nie pasowała do charakteru książki, bo dziecko, chociaż przebywa we wszystkich myślach bohaterów i jest wszystkim, o czym marzą postacie, w ogóle (prawie) nie przebywa w książce. Moim zdaniem kolory powinny być bardziej stonowane, na przykład mieszanka jasnego fioletu (Boże uchowaj od tego odcienia, na który pomalowane są moje paznokcie), pastelowego różu, nieco brązów i szarości. Odniosłam wrażenie, że książka jest zupełnie nieadekwatna do okładki, ale ma tę zaletę, że przykuwa wzrok.

Język pisarki jest lekki, przyjemny i prosty. Nie wymaga myślenia nad zawiłościami tekstu. Widać, że Autorka zna się na tym, o czym pisze, wszystkie szczegóły, na przykład procedura in vitro, są opisane z całą terminologią lekarską i bardzo precyzyjnie. Słownictwo pisarki jednak nie jest wielkie, takie, jak u człowieka, który dość dużo czyta i pisze, jednak nic specjalnego. Opisów nie ma zupełnie, jednak jest wiele opisów uczuć, myśli i odczuć bohaterów – Autorka myśli, że jej powieść jest powieścią psychologiczną, czemu się dziwię, więc postanowiła ignorować przyrodę wielkiego miasta, niebo, miejsca i tak dalej, dlatego nie można wejść do opisywanego świata tak, jak by się chciało. Powieść podzielona jest na rozdziały pisane z perspektywy poszczególnych bohaterów – Zoe, Vanessy, Maxa oraz, na końcu, Smanthy, więc w każdym mamy te same sytuacje z różnych perspektyw, opisane w dodatku w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Trochę mnie to denerwowało, ale trudno.

Już na końcu, w „Podziękowaniach” Autorka stwierdziła, że ta powieść jest pełna muzyki, dlatego taka niezwykła. Naprawdę? Ja tutaj nigdzie muzyki nie widziałam, szczególnie dobrej muzyki (jest tylko wzmianka o Enyi i utworze Metallicy „Love is the Battlefiled”). Autorka nie opisała muzyki, nie czujemy jej odżywczej mocy przepływającej przez kości. Wiemy, że jest, ale gdzie? Równie dobrze mogłaby być ciszą, milczeniem.. Nie ma tutaj tego. A szkoda, liczyłam na to, kiedy przeczytałam na okładce, że w powieści jest dużo o muzyce. No cóż, znów mamy dowód na to, że Autorka nie jest asem w opisach. Bo są ludzie, którzy umieją opisać muzykę, wierzcie mi.

Co do muzykoterapii, jako nauki, mam małe doświadczenie, jednak wszystkie nauki psychologiczne mówią, że muzyka wpływa na psychikę człowieka (co do leczenia fizycznego, jestem bardziej septyczna), a ulubiona, pokazuje kim jesteś naprawdę. Hm. Ktoś sobie potrafi wyobrazić, co o mnie powiedziałby Zoe, albo inny muzykoterapeutka? Ktoś ubierający się na czarno, z wściekle fioletowymi paznokciami i słuchający metalu gotyckiego i symfonicznego. Dużo jest różnych interpretacji, dlaczego tak jest, prawda?

Jeszcze krótka uwaga, co do tłumaczenia. Tytuł oryginału brzmi Sing You Home, co wskazuje na związek tytułu z muzyką, a w polskim tłumaczeniu w ogóle tego nie ma. W ogóle zastanawiam się, co oznacza polski tytuł? To druga książka, której polski tytuł w ogóle nie pasuje do treści. Ja, gdybym była tłumaczką, potraktowałabym to bardziej jak Wyśpiewaj mi dom albo Śpiewaj o domu. No ale ja tłumaczką wydawnictwa nie jestem, trudno.

Bohaterowie są nudni i na pewno ich nie polubiłam i nie polubię. Trudno scharakteryzować ich wszystkich, poza tym, że Liddy to głupia, naiwna chrześcijanka ( a mogłaby być najlepszą postacią w powieści...) , która jednak nie boi się zdradzać jej męża z jego własnym bratem, Zoe, co pasuje do jej imienia, jest głupią, wredną i chamską zołzą, której nie da się polubić, Vanessa to chodzący ideał, pastor Lincoln to chory psychicznie homofob (dla bohaterów) i postać kompletnie wyprana z jakichkolwiek rys charakteru (dla mnie), Max jest denerwujący i irytujący nie tylko dla byłej żony, ale także dla mnie. I ta matka Zoe – pisarka chciała stworzyć opowieść o miłej, dobrej i nieco zakręconej starszej pani, czującej się wciąż młodo, ale wyszła jej, za przeproszeniem, stara wariatka. Dosłownie, bardzo dosłownie. Bohaterowie nawzajem wprowadzają siebie w błąd, w jakąś grę słowną, a ja mogę tylko po drugiej stronie ciekłokrystalicznego monitora wytrzeszczać ze zdziwienia oczy, że obie strony są takie głupie. Ja bym się na wszystko nie nabrała, wręcz przeciwnie. Żałowałam ich. Tak więc, jak widać, podstawę, do dobrej książki i może nawet wiarygodnej psychologicznie, pisarka, fatalnie zawaliła. No, ale tutaj też coś zasługuje na nieformalnego plusa: rzadko zdarza się taka chamska główna bohaterka. Miałam wielką ochotę coś zrobić tej babie, ledwo się powstrzymałam. O Angeli Moretti, adwokatce Zoe i Vanessy, już nic nie napiszę, ponieważ staram się być osobą kulturalną.

Akcja się pisarce solidnie rozłazi, przez to wszystko jest nudne, a ja niemal zmuszałam się do czytania każdej, kolejnej i jednakowo nudnej strony. Poza głównym nurtem, historią stosunkowo nieciekawą, banalną i rozległą, mamy jeszcze wiele dywagacji, nieistotnych szczegółów dotyczących życia bohaterów, prawnych aspektów spraw, o których tutaj jest mowa, opisów zabiegów medycznych, wspomnień, retrospekcji, wyliczeń i całej lawiny wiedzy z dziedziny muzykoterapii. Zupełnie tak, jakby pisarka chciała napisać grubą powieść, więc do mało pojemnej powieści wpycha co tylko się da. Nie lubię takich rzeczy. Lubię grube książki, ale tylko wtedy, kiedy historie zasługują na tyle kart i drzew.

Denerwuje mnie to, że pisarka nie wzięła na siebie trudu obalenia stereotypów, wręcz przeciwnie, pogłębiła je. Zakreśliła chrześcijan jako tępych, ograniczonych ludzi, w dodatku złych, głupich, bez żadnego wykształcenia, ignorantów, powołujących się na Biblię, o wąskich horyzontach myślowych, osoby podstępne, agresywne, zapalone, wręcz śmieszne w swoim chorym zapale religijnym, kombinatorzy, łajdaki i tak dalej .. i tak dalej. Wymień jakąś negatywną cechę, a znajdziemy u chrześcijan w tej książce. Natomiast homoseksualiści przeciwnie -
Płyta, ani muzyka nie spodobały mi się. Teksty, napisane przez Autorkę książki, nie specjalnie głębokie, wręcz przeciwnie. Nie ma w nich nic odkrywczego, tylko te same emocje, które były w powieści, nieumiejętnie przetwarzane w tekst piosenki, banalne sformułowania i język angielski na poziomie szóstej klasy szkoły podstawowej. Wieje nudą, banalnością, tandetą, można usnąć. Choć, nie mogę przyznać, że pasowały do rozdziałów, bo tak nie było (na początku prawie każdego była tabelka, na której zaznaczono, jaka piosenka jest przeznaczona do jakiego rozdziału). Najbardziej jednak irytujące jest to, że choć czytam bardzo, bardzo szybko, a piosenka jest krótsza i czasem, gdy w środku czytania przerywałam, by na przykład zrobić sobie kawę. Choć skomponowana muzyczka jest całkiem przyjemna, melodyjna i gdyby nie osoba, która śpiewa owe piosenki nadawałyby się do słuchania na dłuższy czas, jednak niestety. Wykonanie było nieprofesjonalne, głos taki, że wszystkie moje komórki nerwowe dostawały poważnego rozstroju. Co do moich osobistych preferencji, wolę ostry, metalowy riff gitar, perkusję, albo szlachetne dźwięki fortepianu i głos Amy Lee, Sharon den Adel, albo muzykę Linkin Park czy Nightwish. I poetycki, głęboki tekst o cierpieniu, rozpaczy, śmierci, miłości szczęściu, a nie takie tam rzępolenie. Że powiem tak nieładnie.

Ta pisanina będzie dłuższa, niż ktokolwiek może przypuszczać. Chciałam jeszcze w krótkich słowach opisać moje poglądy na temat tego, o czym była powieść. Zaznaczam, że jestem praktykującą katoliczką, nieinteresującą się polityką, która jest nuda i głupia, bo oni nic nie robią, tylko się kłócą. Ponieważ, że z nauk ścisłych lubię tylko biologię, konkretnie medycynę i psychologię, a wiele wskazuje na to, że czasami człowiek się z tym rodzi, czasami nie. Przynajmniej ja tak myślę, bo zawsze szukam złotego środka. Homoseksualizm traktuję obojętnie, ze wzruszeniem ramion i jak coś, co jak za naszych czasów się nie poczęło i nie za nas się skończy. O, na przykład w starożytnym Grecji i Rzymie. Ponieważ jednak, że jest to temat bardzo kontrowersyjny, nie kieruję się tym, co przeczytam w czasopismach medycznych, ale moją, kobiecą intuicją, która podpowiada mi, że jeśli jest, to niech będzie. Te pozostałe rzeczy: małżeństwa i adopcja dzieci nie wydają się jednak już takie naturalne, więc raczej nie za bardzo się na to zgadzam. Jednak zaznaczam, że nie kieruję się tutaj moim poniekąd pomarszczonym dobrze mózgiem, tylko moją intuicją. I dlatego tak bardzo byłam zła na tę powieść. Powiedzmy, że ktoś lansuje jakiegoś piosenkarza, trąbi ci to do głowy, że jest zdolny i fajny, a ty odnosisz się do niego raczej obojętnie. I jeśli ten ktoś pomniejsza twoje ulubione zespoły tłumacząc, że ów facet, któremu stado słoni nadepnęło na ucho, a przynajmniej tak sądzisz, jest lepszy niż twój ukochany zespół. I co robisz? Wnerwiasz się, prawda? Masz ochotę pożyczyć piłę od bohaterów filmu „Teksańska masakra piłą łańcuchową, nie mam racji? I dlatego też ta książka mnie tak wkurzyła. Uznałam ją za niebezpieczną dla mojej sympatii dla homoseksualistów, mojej tolerancji. Oczywiście, każdy ma na to własne poglądy i bardzo je szanuję, pod warunkiem, że ktoś szanuje moje. Ja tam nikogo nie zmuszam, bo, jak powiedzieli starożytni Rzymianie – o gustach i poglądach się nie rozmawia. Prawda?

Nie, moje pierwsze spotkanie z Autorką się nie udało, niestety, chyba wybrałam złą powieść. Postanowiłam dać pisarce szansę, zobaczymy, jak to jeszcze będzie, ale na razie jest kiepsko. Jeszcze kiedy były te fragmenty o małżeństwie i jego rozpadzie, było całkiem nieźle, myślałam, że jakoś to pójdzie i że książka otrzyma ocenę więcej niż przeciętną, ale się, niestety, tak nie stało. Im bardziej w głąb, tym było gorzej. Ledwo brnęłam przez kolejne strony, rozdziały i miałam wrażenie, że marnuję czas, który był na lepsze lektury. Muzyka też nie była fajna. Nie, nie, nie. Dlatego, kiedy przeczytałam, poszłam tam, gdzie moja muzyka – do laptopa, do Evanescence, Within Temptation, Metallicy, Nightwish, Linkin Park – jak najdalej od tej muzyki z powieści.

Tytuł: „Tam gdzie ty”
Autor: Jodi Picolut
Moja ocena: 2/10

(recenzja archiwalna) 




12 komentarzy :

  1. Kocham Jodi ;) zamierzam sprawić sobie wszystkie jej książki, co do jednej! Żałuję, że nie ma ich więcej :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo lubię książki autorki, ale tej nie czytałam i jakoś odebrałaś mi chęć ;) Być może rzeczywiście jest słaba. Moimi ulubionym są powieści: "Pół życia", "Dziewiętnaście minut" i "W naszym domu". Te z czystym sumieniem Ci polecam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, że książka nie przypadła Ci do gustu. Tej książki Picoult nie czytałam, ale inne podobały mi się. Mam nadzieję, że uda mi się ją przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo chciałam poznać książki tej autorki, teraz trochę mnie zniechęciłaś... Recenzja - genialna!

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie ciągnęło mnie szczególnie do tej książki, a teraz to już na pewno nie sięgnę po nią, z oczywistych powodów :P

    OdpowiedzUsuń
  6. postaram się ją przeczytać pozdrawiam i zapraszam do sb http://odzia.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. Ostatnio próbowałam zmierzyć się z "Karuzelą uczuć" i niestety poległam w połowie książki. Zbyt emocjonalna jak dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Oj, oj, powiało arktycznym chłodem :) Szkoda, że książka aż tak bardzo cię rozczarowała, ponieważ osobiście niezwykle pozytywnie ją wspominam.

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo lubię tę autorkę, ale po tę książkę nie sięgnęłabym nawet, gdybym nie przeczytała twojej recenzji. Widać, że jest ona spełnieniem mojego koszmaru o książce o homoseksualizmie. Polecam ci jednak inne książki tej autorki: "Bez mojej zgody" i "W naszym domu". Są naprawdę dobre :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Ciekawa opinia, jakoś nie mam przekonania, do takiej tematyki, jednak może i ja spróbuję się z nią zapoznać, jak polegnę, to trudno się mówi :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Jodi uwielbiam a ta książka jest jedną z jej słabszych, więc chyba źle trafiłaś z tym pierwszym razem :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Moja mama kiedyś zaczęła czytać powieść Picoult i nie dokończyła jej nawet. To w ogóle nie mój klimat, nie moja tematyka, więc zdecydowanie podziękuję :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!