Książki
są teraz dosłownie wszędzie, nawet w Żabce i lokalnych marketach,
nie mówiąc o wielkich sieciówkach w stylu Kauflandu. Tam, chodząc
czasem w środy i soboty, oglądam książki. Czasem jest półka
kryminałów, czasem cały kosz pełen różnego rodzaju książek, a
każdą z nich muszę potrzymać w ręku, przeczytać opis w tyle,
pogapić się na okładkę, przeczytać kilka stron, co zajmuje mi
minutę i przechodzę do następnej. Ponieważ mama mówi, że musi
kupić mleko, a w sklepie stoi trzy godziny między półkami z
rondlami i kubkami, żeby w końcu nic nie kupić, mam mnóstwo
czasu, żeby wszystkie przejrzeć. Mam dobrą pamięć do tytułów
książek (ale już nie do numerów telefonu i innych liczb) i
wystarczy, że pogapię się na jakąś okładkę dłużej, by
później, w odmętach Internetu, odszukać daną książkę i
ściągnąć ją na dysk, albo poszukać w bibliotece. Chociaż nawet
nie mam ochoty jej szukać, bo czasami, spójrzmy prawdzie w oczy,
książki są denne jak nie wiem sama co, ale w jakiś przedziwny
sposób autorzy i tytuły kodują się mi w głowie i czasami, kiedy
zobaczę ją, wiem która to.
Jedna
w bibliotece niedawno przyciągnęła mój wzrok, choć pomyślałam,
że w takiej różowo-błękitnej okładeczce to nawet nic o upadłych
aniołach nie będzie. Jednak, po trzykrotnym wzruszeniu ramionami,
postanowiłam ją wypożyczyć, szczególnie, że była lekturą na
jeden wieczór – nawet nie dwieście stron. Zabrałam więc do domu
i wzięłam się do roboty. Mama pojechała na wycieczkę, wróci
jutro wieczorem, więc pomyślałam, że nadrobię zaległości z
biblioteki. Tą postanowiłam przeczytać jako pierwszą, bo nawet
interesowało mnie, jaka treść kryje się w środku.
Laurel
jest dość dziwną piętnastolatką. Samotna, odosobniona, nie ma
znajomych tylko rodziców i przez cały czas uczyła się w domu.
Teraz ma iść do szkoły. Boi się, że będzie odrzucona. Jest
ścisłą weganką, pije tylko wodę i ogólnie nie jest taka jak
wszyscy. Poznaje także Dawida, szkolnego przystojniaka, który w
niej się pierwszego dnia szkoły zakochuje i sympatyczną Chelsea.
Życie przestaje być takie różowe, kiedy na plecach Laurel wyrasta
kwiat. Nie, nie napisałam czegoś głupiego, jak to się dzieje
czasami, gdy o czymś innym myślę, a coś innego piszę. Tak,
dokładnie w środku kręgosłupa wyrasta dziewczynie kwiat. Od
tajemniczego, megaprzystojnego chłopaka poznanego w lesie (w lesie …
nie, nie to nie jest partyzantka) dowiaduje się, że jest wróżką.
Tymczasem trolle dowiedziały się, że na starych posiadłościach
rodziny przyrodniej mamy i taty Laurel jest jedna z niewielu bram do
tajemniczego państwa wróżek – Avalonu. Chcą zabić dziewczynę
i siłą wykupić ziemię, ale Tamani, bo tak nazywa się to leśne
ciacho (albo, jak to mówią w gimbazie, leśna dupa) i dziewczyna
unicestwiają je, jednak najważniejszy z nich ucieka. Laurel, która
z bardzo zrozumiałych powodów ma wielką chęć zostać z
chłopakiem, wraca do swojego miasta i do drugiego chłopaka, Dawida.
Największym
plusem tej opowieści jest na pewno klimat. Baśniowy, delikatny,
ulotny klimat, zupełnie jak na tych obrazkach z wróżkami. Autorka
nie stosuje dużo opisów, ale chyba każdy z nas już intuicyjnie,
mając do czynienia z przytulnym, bezpiecznym lasem pełnym wróżek
od razu produkuje obrazy z wielkimi, starymi drzewami, tańczącymi
wróżkami w kwiatowych ubrankach i innymi takimi miejscami, w
których, co prawda, w dziecięcym wieku czuliśmy się bezpiecznie.
Każdy zaś lubi wracać do wróżek i do swojego dzieciństwa,
prawda?
Język
jest sympatyczny. Lekki, ciekawy, płynny. Jak na debiut pisarki,
którym jest ta książka, bardzo dobry. Autorka, w przeciwieństwie
od wielu innych pisarzy potrafi sklecić sensowną opowieść.
Opisów, całkiem przyjemnych, mamy dość dużo, są na dość
zadowalającym poziomie, nie narzekam więc. Słownictwo dość
bogate, czuć klimat, jaki pisarka chciała osiągnąć, dlatego
czyta się szybko i sprawnie, szczególnie, że książka nie ma
nawet dwustu stron, przy zupełnym wyeksploatowaniu tematu.
Jestem
przekonana, że to jest to wesoła, kompletnie niemroczna baśń,
więc bohaterów nie będę oceniać tak samo jak w paranormal
romanse czy w innych książkach. W baśni, jak każdy wie, podział
na bohaterów dobrych i złych nie jest zupełnie zamazany i nikt też
nie ma wielkich, moralnych dylematów. Tak jest i tutaj: Laurel ma
jakieś tam drobne przewinienia, ale ogólnie jest bardzo, ale to
bardzo w porządku i nie ma prawie żadnych wad. Cech raczej też
nie, ale w baśni jeszcze to przełknę, bo czy Śnieżka też miała
specjalnie dużo cech? Dawid, oprócz tego, że czasem okłamie swoją
matkę, która zresztą woli chodzić na randki niż dbać o
dorastającego syna, a tak to jest kompletnie w porządku. I kocha
Laurel (nikt nie ma pojęcia, jak jestem zaskoczona, Boże, Boże,
Boże!). Rodzice dziewczyny, zwykli ludzie, bujają sobie gdzieś w
obłoczkach, nie mając z akcją wiele wspólnego. No i Tamani.. Na
początku owa postać pachniała mi transseksualizmem, bo mówił o
sobie wróżka, ale później
przymknęłam na to oko. To chyba najlepsza postać w tej książce,
zupełnie niebajkowa: Tamani jest zmysłowy jak diabli i kocha
dziewczynę. Po przeczytaniu książki, przy muzyce, półgodziny
poświęciłam na refleksję ta temat, dlaczego ta głupia dziewczyna
się jeszcze wahała? Jezu, nie rozumiem, dlaczego ci ludzie, to
znaczy kwiatowe wróżki są tak naiwne. A co z przeciwnikami? Trolle
dostarczyły tej książce kolorytu, bo przy wszystkich scenach z ich
udziałem, śmiałam się jak wariatka. Dlaczego? Może jestem już
za stara, żeby doceniać ich przewagę i grozę? Cóż, w każdym
razie jakaś odmiana od milusich wróżek była, a w każdej baśni
musi być jakiś zły charakter.
Z
okładką źle nie jest, wręcz przeciwnie. Obrazek – grafika z
dziewczyną odpowiadającą rysopisowi Laurel ubraną w jakiś różowy
worek – kontrastuje z czernią górnego rogu i z niebieskawą
poświatą motylka, trzymanego przez dziewczynę. Wszystko jest
starannie obrobione na Photoshopie, szczególnie te kontrasty w
twarzy dziewczyny dają wrażenie tajemniczości. Na owym czarnym
skrawku mamy króciutką recenzję Stephenie Meyer (mającą na celu
zapewne przyciągnięcie potencjalnych czytelniczek arcydzieł prozy
tej Autorki, a na różowym worku, imię i nazwisko Autorki i tytuł.
Wygląda to wszystko w miarę znośnie, a nawet całkiem znośnie,
gdyby tylko niezbyt ładna twarz dziewczyny z okładki – jestem
przekonana, że pisarka nie tak wyobrażała sobie swoją bohaterkę.
Wnętrze książki jest również estetyczne – wyraźna czcionka,
dobry papier i okładka sprawiają, że przyjemnie się czyta i nie
ma żadnych wielkich dyskomfortów.
Akcja..
dość naiwna i schematyczna. Trójkącik miłosny, dziewczyna, która
nie jest człowiekiem, a tego nie wie, ma jakieś tam moce i tego nie
wie, ktoś na nią polujący, szkoła, gdzie nie czuje się dobrze.
Rany! W dodatku nasza bohaterka jest kwiatem, ze wszystkimi jego
cechami charakterystycznymi, pomijając oczywiście rośnięcie w
ziemi. Jakież to głębokie! Czy ktoś przypadkiem nie wpadł na
pomysł, żeby akcję osadzić w głębi puszczy amazońskiej i
zrobić z tego romans amerykańskiej fanki metalu z tubylcem?! Może
przynajmniej bym się pośmiała. Dlaczego wciąż wszystko musi
kręcić się wokół szkoły? To już zaczyna być nudne! Wracając
jednak do naszej książeczki, śmiem twierdzić, że mimo
schematyzmu, jest w niej tchnienie czegoś nowego, co prawda zupełnie
nieskandalicznego i nieoryginalnego – ot, lekka, sympatyczna bajka
z wplecionymi w to legendami o królu Arturze, który , jak to
odkryła pisarka, trzymał z elfami. Autorka, według biznesowych
prawideł, zostawiła historię otwartą, ponieważ, co również
widziałam w Kauflandzie, dalsze części tej historii, na pewno
dotyczące losów związku Tamaniego i Laurel (czego jestem nawet,
nawet ciekawa) i ochrony Avalonu przed trollami (czego już jestem o
wiele mniej ciekawa), pysznią się na półkach jak pawie. Nie
wiem, w bibliotece jest kontynuacja i zastanawiam się, czy ją
wypożyczyć.
Myślę
jednak, że chyba nie trafiłam za bardzo z lekturą. Przekładając
kolejne kartki i brnąc w przód, doszłam do wniosku, że kiedy moja
kuzynka będzie miała dziesięć lat, czyli już za dwa lata, ta
książka będzie dla niej inicjacją już do bardziej „dorosłego”
świata. Ale dla mnie...? Ja jestem już za stara, czuję to w
kościach, przysięgam. Dla mnie to jest bardzie infantylne niż
baśnie Andersena, które nigdy nie stracą na swojej ponadczasowej
mądrości. Ot, żadnych emocji przy czytaniu nie było żadnych, po
skończeniu też nie. Taka lekka, skrzydlata baśń dla młodszych,
niezbyt wymagających czytelniczek.
Tytuł:
„Skrzydła Laurel”
Autor:
Aprilynne Pike
Moja
ocena: 5,5/10
Ja bym oceniła podobnie, może nawet troszkę niżej...
OdpowiedzUsuńNie byłam w stanie przekonać się do tej książki.
OdpowiedzUsuńChyba jestem za stara na klimaty wróżek i tym podobnych.
Utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam :)
http://thousand-magic-lifes.blogspot.com/
Niestety tym razem mówię stanowcze nie.
OdpowiedzUsuńKsiążka nie dla mnie. Swoją drogą nie przepadam za książkami, które się czyta tylko po to, by czytać. Tak "na raz".
OdpowiedzUsuńMoja koleżanka ma tę książkę i nawet myślałam, żeby od niej pożyczyć, ale skoro zachwytów nie ma, więc chyba jednak spasuje.
OdpowiedzUsuńCzytałam jedną część tej serii, chyba trzecią i taka sobie, przeciętna :)
OdpowiedzUsuń