Lubię
książki, które kończą się, że tak powiem, jak życie. To dowód
na to, że opowieść, chociaż dziejąca się nawet miliony lat
świetlnych od nas, jest prawdziwa, prawdziwa tak jak życie.
Najczęściej, niestety, zakończenie nieoczywiste, dyskusyjne czy
coś w rodzaju urwanej w połowie akcji, kończy się śmiercią
bohaterów, albo czymś, co happy endem na
pewno nie jest. Albo, gdy to jest zwykła powiastka opisująca losy
miłości dwóch nastolatków, wampirów, aniołów i innych istot we
wszystkich możliwych konfiguracjach, niech chociaż umrze ktoś z
otoczenia bohaterów, jakaś przyjaciółka czy coś. Albo niech
dokona jakiegoś kontrowersyjnego wyboru, niech czytelnicy gryzą
paluchy w złości (tak było ze mną, kiedy obejrzałam trzecią
część Piratów z Karaibów i
niemal nie mogłam zasnąć, nie mogąc się pogodzić z wyborem
Willa Turnera) i wrzeszczał na pisarza, że miało być, durniu,
inaczej, jak ja często to robię. W życiu przecież tak jest –
mało rzeczy jest takich, jakie chcielibyśmy je widzieć, a czasami,
na przykład śmierć jest najlepszym wyjściem. Jak na przykład we
Władcy Pierścieni -
w sumie życie Froda po zniszczeniu Pierścienia nie miałoby
większego sensu. Nikt nie potrafiłby żyć w świecie, w którym
nie ma elfich cudów ze
wspomnieniami o okropnościach
Mordoru. Prawda? Albo zakończenia niektórych, co lepszych,
kryminałów, kiedy okazuje się, że przestępcy, mordercy albo
kogoś w tym rodzaju nie można złapać z różnych przyczyn. Czy
udowodnienie, że mordercą był ktoś, kogo byśmy nie podejrzewali.
W każdym razie mówiąc węzłowato i skrótowo, nie lubię happy
endów.
I, wiem, że to okrutne, ale nie lubię happy
endów szczególnie
w romansach dla nastolatków.
I
jak tu się usprawiedliwić, że sięgnęłam właśnie po jeden z
nich? Oszustka parszywa ze mnie i cyganka! Zanim pomyślicie, że
celowo wybrałam właśnie nastolatkowy romans, by poznęcać się
nad nim i wyładować negatywne emocje, które z wielu przyczyn
zbierają się we mnie podczas jednego z ostatnich lat mojej jakże
niezwykle udanej i przymusowej edukacji szkolnej (wyglądam studiów
jak zbawienia). A może,
gdy
wam powiem, że to nie jest zwykły romans, z bajkowym żyli
długo i szczęśliwie?
Już sam opis to zapowiada. A więc skoro będzie coś ciekawszego,
to i może się i zakończy jakoś ciekawiej? Miałam taką nadzieję.
O tym, czy jak zwykle (w 99.9 procentach przypadków) zwiodę się,
rozczaruję, a może nawet wpadnę w gniew, w którym rzucam
książkami o ścianę mojego pokoju, (mimo że niedawno pomalowaną,
wciąż pokrywającymi się nowymi grobami komarów), czy nawet
książka mnie bardzo pozytywnie zaskoczy, przeczytacie niżej.
Z
pozoru najbanalniejszy z banalnych romansów: ona, on, przyjaźń i
miłość. Może nie wartoby nawet marnować czasu na pisanie tego,
bo takich historii jest zbyt wiele i w sumie nie ma o czym pisać,
gdyby nie … No właśnie. Hazel (albo, jak chcecie, Hazel Grace) i
Augustus to dwóch nastolatków chorych na raka. Ona w wieku
trzynastu lat dostała raka tarczycy, który przerzucił się na
płuca, a on ma kostnomięśniaka i nie ma nogi. Hazel wozi za sobą
wózek z butlą tlenową i wąsy, a co jakiś czas muszą z jej płuc
odciągać płyn nowotworowy – ohydną, brązową ciecz, która
pewnego dnia ją udusi. On ma protezę i chwilową poprawę. Obaj
mają książki, szczególnie jedną – Cios
udręki,
powieść napisaną przez niejakiego Petera van Houtena. Opowiada ona
o Annie, chorej na raka, jej matce, tajemniczym zalotniku jej matki,
oraz o chomiku Syzyfie. Powieść jednak kończy się w samym środku
i Hazel koniecznie chce się dowiedzieć, jak się skończyło, więc
razem z mamą i Augustusem wyjeżdżają do Amsterdamu, gdzie mieszka
ów pisarz. Amsterdam jest ostatnim miejscem, jakie razem odwiedzili
– jak można się domyślać ich życie powoli i nieuchronnie
zmienia się ruinę. Wiadomo, jak się kończy, tylko tym, którzy
nie czytali, nie powiem, kto umarł.
Historia
ta jest gęsto opleciona także faktami z życia owego pisarza,
Petera van Houtena i Issaca, przyjaciela głównych bohaterów z
grupy wsparcia. Issac ma raka oczu i, by żyć, musi stracić oboje
oczu. Z tego powodu rozstaje się z miłością swojego życia,
Monicą, co bardzo przeżywa. Issac, mimo że niewidomy, wie, że
będzie długo żył, więcej niż Hazel i Augustus razem, co go
również denerwuje. Opowieść przetykana również treścią
książek, które czyta Hazel (szczególnie Ciosem
udręki),
a także opowieściami o różnych innych dzieciach z rakiem, co
tworzy ciekawą, niespotykaną mieszankę.
Niewątpliwie to jedna z
tych książek, które są dla myślących ludzi. Odważnych. Takich,
którzy mają odwagę poczytać o czymś innym niż bitwach
wilkołaków i wampirów z innymi wampirami. Którzy mają odwagę
stawić czoła rzeczywistości, straszliwej chorobie i – w końcu –
śmierci. Którzy wiedzą, że nawet nieskończoność miłość ma
kiedyś swój koniec, słowem, nic nie jest tak, jak próbuje nam
wmówić dzisiejszy świat. I że nie wszystko jest tak różowe, jak
nam próbują wmówić inni, kiedy nam coś się stanie. Przecież
powieść podejmuje także wątki filozoficzne – problem
zapomnienia, śmierci, miłości (nie mylić ze szczeniackim
zauroczeniem pozorowanym na wielkie uczucie z większości powieści
dla młodzieży), wagi naszych uczynków, innych ludzi i wielu
tematów, które, dla większości osób w tym godnym pożałowania
świecie, są doskonale obojętne. Chociaż z niektórymi się nie
zgadzam, w większości przypadków Autor doszedł do zaskakująco
trafnych (a jednocześnie bolesnych) wniosków. I to jest chyba
największym plusem – to nie tylko opowieść, do bólu prawdziwa i
szczera (ale o tym później), ale także młode, buntownicze
spojrzenie na sens ludzkiego życia i umierania w młodym wieku.
Autor w dodatku nie dochodzi do jakiś wydumanych wniosków, jak
większość dzisiejszych filozofów (ostatnim dobrym był Leszek
Kołakowski, a tak to płakać się chce), ale do jednej z prawd, do
jakiej samemu się dochodzi tylko wtedy, kiedy ma się otwarty umysł
i nie podchodzi się do sprawy z perspektywy utartych przez ludzkość
stereotypów. Chodzi mianowicie o to, że prawdziwym bohaterstwem nie
jest staranie się, by świat żywych zapamiętał nas po naszej
śmierci. Prawdziwym bohaterstwem jest potrzeba, żeby nie zranić
śmiercią najbliższej rodziny, na czym bardzo zależy Hazel.
Zgadzam się z tym. Ba! Mało! Jestem porażona głębią tego
przemyślenia, wciąż nie potrafię o tym zapomnieć i się z tym
pogodzić. Chociaż wiem, że to prawda.
Język
i punkt widzenia również mnie zaskoczył. Autor pisze bowiem z
perspektywy, uwaga, dziewczyny, Hazel. To ona opowiada nam o
wszystkim, łącznie z blaskami i cieniami życia z rakiem, oprowadza
czytelnika po swoim świecie i oswaja go z nim, jak również i ze
swoim umieraniem (książka jednak nieprzyjemnie przypomina ulubioną
powieść Hazel, Cios
udręki,
która również opowiada o nastolatce z rakiem i urywa się w
połowie, prawdopodobnie śmiercią bohaterki. Podobieństw się tyle,
że aż straszno). Styl jest prosty, potoczny, co sprawia, że czyta
się lekko i szybko, jednocześnie jednak Autor potrafi go tak
wykorzystać, by stał się artystyczny i ciekawy. Manipuluje nim,
zaskakuje, często wprowadzając czytelnika w zaskoczenie, a także,
chociaż nie jest to dość odpowiednia książka, sprawiając, że
na jego (przynajmniej czasami) pojawia się uśmiech. Pojawiają się
także opisy, szczególnie Amsterdamu, jednak nie jest dużo. W tej
książce jednak nie odczuwałam ich bardzo, bo powieść ma tak
specyficzną konstrukcję, że opisy, paradoksalnie, wszystko
zepsułyby. Hazel ma ciekawy sposób opowiadania o świecie, pełen
dystansu i ironii, czasami jednak zachowuje się jednak jak
prawdziwa, typowa nastolatka. Chociaż u niej to nie razi, wręcz
przeciwnie – Hazel nie jest pusta jak jej koleżanki z innych
powieści, a dzięki temu nie jest także zbyt poważna. Osobiście
uważam, że kiedy facet pisze z perspektywy kobiety, wnikając
głęboko w jej psychikę, tak, że mamy wrażenie, że napisała to
kobieta, jest geniuszem. Szczególnie
kiedy
książka nie dotyczy takich płytkich tematów jak wybór szminki,
ale spraw życia i śmierci – dosłownie - i wychodzi wszystko
bardzo wiarygodnie. Moje gratulacje, panie Autorze.
Ogólnie mówiąc, nie lubię
okładek filmowych, szczególnie kiedy plakat filmowy nie jest zbyt
oryginalny, a jak przyzna każdy skulturyzowany człowiek na tej
planecie, większość dzisiejszych plakatów filmowych nie
charakteryzuje się oryginalnością – po prostu jest to zdjęcie
głównych bohaterów, najczęściej w produkcjach dla młodzieży.
Okładka filmowa tej powieści szczególnie mi się nie podoba, nie
tylko dlatego, że aktorzy grający bohaterów (którymi możemy
cieszyć nasze oczy na okładce) nie pasują mi. Okładka jest po
prostu pospolita i nudna. Dlatego bardziej wolę tę pierwszą –
białą, minimalistyczną i ciekawą. Niebieski obrazek,
przedstawiający zarys sylwetki Hazel, a w ciemnych odcieniach,
dalej, ciemnoniebieską sylwetkę Augustusa oraz plamy, niczym namalowane
akwarelą, w różnych odcieniach błękitu. Obrazek, niezajmujący
nawet połowy okładki, nawiązuje do tytułu, ale także w ładny,
graficzny sposób i bez spoilerów pokazuje treść książki. Jest
ciekawie, estetycznie niebanalnie, bardziej przyjemnie niż w
przypadku okładki filmowej i na pewno zachęca do przeczytania,
przynajmniej mnie.
Bohaterowie
wydają się ciekawi, choć są tylko zwykłymi nastolatkami...
śmiertelnie chorymi, co sprawia, że zachowują się bardziej
dorośle. Hazel, jak mówiłam (a raczej pisałam) wcześniej, jest w
dużej mierze zwykłą nastolatką, jednak znacznie bardziej dorosłą
i poważną niż inne osoby w jej wieku, nie mówiąc o
zainteresowaniach i gustach. Dziewczyna ma swoje wady i zalety, ale
ogólnie jest bardzo dobrze rozbudowaną, wiarygodną ciekawą
postacią (o czym dowodzi chociażby to, że można o niej cokolwiek
powiedzieć więcej niż to, że istnieje). Targają ją wewnętrzne
rozterki, boi się przerzutów, śmieje się, jak każda nastolatka
buntuje się przed rodzicami, czyta książki i ogląda telewizję.
Gdzieś w jej tle przewijają się jej rodzice, jak to rodzice, po
swojemu zatroskani, przerażeni chorobą córki (jak wszyscy rodzice,
zresztą) i zdecydowanie nadopiekuńczy, o czym Hazel wciąż im
przypomina, jednak oni są tylko tłem – w wieku nastoletnim
rodzice przestają być tacy ważni jak wcześniej, nawet kiedy jest
się tak chorym jak bohaterka. Augustus. O, tak. Spodobał mi się
bardziej od większości amantów z innych romansów dla nastoletnich
czytelników, ale nie tylko (nie wspominam, ze zrozumiałych powodów
o Harlequinach). Przede wszystkim dlatego, że jego jedynym zajęciem
nie jest obmacywanie bądź myślenie o obmacywaniu, ale jest także
wiele innych rzeczy – jak na przykład miłość do metafor, choćby
do trzymaniu w zębach niezapalonego papierosa jako metafory tego, że
chociaż ma coś śmiercionośnego, nie jest to w stanie go zabić,
słynny krzywy uśmiech, dystans do wszystkiego, łącznie z chorobą,
inteligencja … Tak, to jeden z tych chłopaków, którzy nie mają
puchu zamiast mózgów, takiego to nawet ja bym chciała spotkać,
szczerze mówiąc. Ma jakieś wady, nie powiem, jak każdy z nas,
kłóci się ze swoimi rodzicami, wyrzuca sobie, że wręcz
obsesyjnie myśli o tym, by zapamiętano go po jego śmierci. Jednak
Hazel nie przedstawia nam go dokładnie, tylko na tyle, na ile on dał
jej się poznać, co jest wadą konstrukcji opowieści. Ale w sumie
dzięki temu Gus (Autor prawdopodobnie nie zrozumie, jakie dodatkowe,
makabryczne znaczenie ma to przezwisko w języku polskim)
przynajmniej mi wydaje się osobą nieco tajemniczą i niecodzienną.
Tajemnicze osobniki w powieściach obyczajowych, no, no.
Nie sposób zapomnieć o van
Houtenie, autorze ukochanej książki Hazel. Jeśli nastawialiście
się na fizjonomię pisarza pasującą do treści książki albo
maili, które przysyłał bohaterom, będzie rozczarowani tak jak ja.
Jednak to najlepiej zarysowana w książce postać dorosłego,
obrazująca całą nędzę człowieka, ból po stracie bliskiej osoby
i stopniową degenerację. Pokazana w dodatku ciekawie, inaczej i
bardziej sugestywnie niż w większości czytadeł dla dorosłych.
Inną wartą uwagi postacią jest Issac. Ten młody, przez większość
książki całkowicie ślepy chłopak, który stracił ukochaną
Monicę (która obiecywała mu „zawsze”) wzbudził moją
sympatię. Chociaż jest zarysowany ogólnikowo, wybiórczo i pojawia
się tylko od czasu do czasu, jednak gdyby Autor chciał go
rozbudować, powstałaby zapewne bardzo ciekawa postać, a może po
prostu kolejny sympatyczny mój rówieśnik. Szkoda więc, że pisarz
nic z tym zrobił.
Fabuła to, paradoksalnie i
niestety, najsłabsza część książki. Jest, oczywiście, realistyczna, nie ma
jakiś ckliwych wątków (czyli zbyt wielu miłosnych wyznań,
głupich gatek i wiader egzaltowanych łez) i czasem nie pozostawia
złudzeń, co dalszych losów niektórych bohaterów - to na plus.
Jest ciekawa, zaskakuje, szokuje szczególnie w zakończeniu, ale...
No właśnie. Minusem było skarcenie na siłę niektórych epizodów,
do wręcz nienaturalnych odcinków czasowych (wieczorem Hazel spotyka
się ze swoim chłopakiem, a rano ów ma już adres mailowy do
asystentki van Houtena), a już po wizycie w Amsterdamie czas
powieściowy mknie niczym rollercoaster, jakby Autorowi było
spieszno, by jak najszybciej zakończyć powieść. Ja chciałam
(wiem, to trochę niezdrowe) więcej poczytać o jawnym, końcowym
umieraniu, poniżeniu przez coraz mniej sprawne organy i zewnętrzne
i wewnętrzne, degeneracji ciała, odchodzeniu. Zasmakować się w
emocjach bohaterów, przeczytać o ich uczuciach, o uczuciach i
rodziców, zatrzymać się przy tych uczuciach, wgłębić się w je
w miarę możliwości i poznać. Jednak jednocześnie zdaję sobie
sprawę z tego, ze dla mniej wprawionego czytelnika taka wyprawa
wydawałaby się zbyt nudna, a dla tych, którzy zrozumieliby, zbyt
traumatyczna (na przykład dla mnie). Niech sobie więc będzie tak,
jak jest, jednak trochę, na przykład trzydzieści, czterdzieści
stron więcej nie zaszkodziłoby, wręcz przeciwnie. Trochę szkoda,
bo to, co się działo po Amsterdamie, miało wielki potencjał.
Wiele jest książek o
miłości. Wiele miłości zostało przeklętych przez gwiazdy –
wojna, niezgoda w rodzinach (jak w znienawidzonym przeze mnie Romeo
i Julii wujcia Szekspira) i śmierć z różnych przyczyn, choćby
w wyniku zabójstwa nie sprawiają, że miłość rozkwita. Jednak
teraz, w naszym wieku, gdy, jak na razie, nie wisi nad nami widmo
żadnej wojny, a rodziny są raczej liberalne, grozą dla ludzi jest
coś nie do zaakceptowania przez nowoczesną medycynę – nowotwór,
nazywany cesarzem chorób. Nowotwór złośliwy, którego leczenie
(chemioterapia też jest zabójcza) jest niebezpieczne, nowotwór
niezłośliwy i wszystkie szkaradne mutacje (jak jeden z raków
mózgu, nazwany w książce typem „dupek” z tego powodu, że
zżera mózg, robiąc z człowieka potwora) nie mówiąc już o
stwardnieniu rozsianym, białaczkach i innych okropnościach. Choroba
nie do wyleczenia, która zamienia życie niektórych ludzi, często
przypadkowo wybranych, w tragedię. Tak, przypadkowo wybranych. Bo
jak zgrzeszyły takie niewinne, w gruncie rzeczy, istoty, jak
Augustus i Hazel? Czy to była ich wina? Ich rodziców? A może
faktycznie wina gwiazd – kosmosu, Tajemnicy, która wybrała dla
nich taki, a nie inny los – takie zakończenie ich miłości,
zwykłej, najzwyklejszej, która niechcący stała się jedną z tych
wielkich tragedii – miłości przeklętych przez gwiazdy. Przez
Wszechświat.
Tytuł: „Gwiazd naszych
wina”
Autor: John Green
Moja ocena: 7/10
Niedługo zabieram się za czytanie tej książki :) Liczę na to, że się nie zawiodę.
OdpowiedzUsuńKupiłam tę książkę przyjaciółce na urodziny, nim jeszcze stała się ona modna... Mówiła, że jej się podoba, sama chciałabym ją przeczytać, jak uporam się z "Mistrzem i Małgorzatą" -.- Skoro oceniasz na 7/10, to może warto, tym bardziej, że ja lubię romanse, nawet te banalne ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam (Porcelanovvy)
Czytałam tę książkę nim stała się taka popularna, czyli jakieś 2 lata temu i bardzo mi się spodobała <3 I ja też, tak jak ty, lubię, kiedy książki kończą się tak, jak życie, nie podoba mi się, gdy autor wszystko koloryzuje. Na szczęście tutaj tak nie było :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Alpaka
Na razie widziałam tylko film i jest po prostu niesamowity, co do książki chętnie przeczytam :)
OdpowiedzUsuńChoć miałem tego nie robić, to za sprawą licznych rekomendacji, tą książkę przeczytam.
OdpowiedzUsuńCzytałam! Oj jak ja płakałam pod koniec. Książka jest przepiękna i bardzo zachęciła mnie po sięgnięcie po inne książki Johna. Obecnie mam w planach Will Grayson, Will Grayson.
OdpowiedzUsuńthousand-magic-lifes.blogspot.com
Widziałam ekranizację. Książkę mam w planach. Mam nadzieję, że książka okaże jest lepsza od filmu.
OdpowiedzUsuńwłaśnie jestem w trakcie czytania i muszę przyznać, że książka robi niemałe wrażenie. :)
OdpowiedzUsuńIle osób tyle opinii o tej książce. Niemniej większość ją zachwala :)
OdpowiedzUsuńJeszcze nie czytałam, ale pewnie kiedyś to zrobię, bo nie sposób przejść obojętnie obok tylu pozytywnych opinii :)
OdpowiedzUsuń