Co
robi mól książkowy? Czyta. A co robi, czytając? Marzy. Tworzy w
swojej głowie lepsze i gorsze światy, w których rozgrywa się
lepsza lub gorsza historia, opisana w przez Autora jakiejś tam
książce. A co robię po przeczytaniu jakiejś książki, gdy,
oczywiście, spodoba mi się? Ano wymyślam, co staje się z
bohaterami, albo ze światem z książki. Zresztą nie tylko ja,
spójrzcie na ilość rozmaitych autorskich historii różnych ludzi,
zwanych z angielska fanfickami? Wystarczy spojrzeć na stronę
wattpad.com albo na, także polską, blogosferę. Nie mówiąc już o
ludziach, którzy piszą historię o tym, że ich idol zakochuje się
w dziewczynie, którą, jak przypuszczamy, jest autorka danej
opowieści. No, niekoniecznie. Ale często tak jest. Opowieści wiele
mówią o autorze. W każdym razie, szczególnie nastolatki, ale nie
tylko, uważają, że opowieści i marzenia nie są niebezpieczne,
co, oczywiście, jest nieprawdą. Pani od biologii powiedziała, że
wszystko w gigantycznych ilościach jest niebezpieczne, choćby
dlatego, że po jakimś czasie wszystkim, albo przynajmniej
większości, molom książkowym wysiadają oczy, nie mówiąc o
ignorowaniu tak oczywistych i nieprzyjemnych obowiązków jak szkoła
czy praca. Ale... co, kiedy marzenia stają się prawdą? I kiedy
decydujesz się dla marzeń poświęcić swoje życie? Zobaczmy.
Powieść
zaczyna się potężnym cytatem z Pani z Shalott Tennysona
, co, ponieważ uwielbiam ten wiersz, zdecydowało, że wypożyczyłam
właśnie tę książkę. Miałam nadzieję, że będą tu jakieś
nawiązania do tej pięknej i smutnej historii, ale gdzie tam –
fakt, że w bohaterki rozmawiają o tym wierszu, ale w kontekście
bardziej filozoficzno-feministycznym niż w kontekście jakiś
wydarzeń w powieści. Pierwsze i największe rozczarowanie. Bo,
szczerze mówiąc, nie oczekiwałam po tej książce nie wiadomo
czego (ale, jak zwykle w takich przypadkach bywa, i tak się mocno
rozczarowałam) . Ale rozczarowanie związane z tym pięknym cytatem
naprawdę mnie dotknęło. Ile razy mam łamać ręce nad pisarzami,
którzy do swoich powieści dołączają piękne cytaty, żeby po
prostu było, bo tak jest fajnie?! Już nie mówiąc, że w drugiej
części (sprawdziłam) na początku jest obszerny fragment Kruka
Poego. Już lepiej nie
komentuję.
Gemma
Doyle mieszka z mamą i ojcem w Indiach, a ponieważ akcja dzieje się
w czasach, kiedy Indie są kolonią angielską, Gemma (niczym
bohaterki Małej księżniczki i
Tajemniczego ogrodu, które
tak bardzo lubiłam, kiedy byłam mała) jest angielską damą i
córką plantatora. Życie ma, dzięki temu, wcale niezłe, ale, mimo
tego, wciąż chce wyjechać do Londynu i to marzenie się, niestety,
spełnia. Niestety, bo w tym samym czasie kiedy źle wychowana
dziewczyna ucieka mamie niczym rozkapryszone dziecko, kobieta zostaje
zabita. A właściwie sama popełnia samobójstwo, w każdym razie
nieważne. Gemma trafia do szpanerskiej pensji dla panien, Spence,
owianej, jak już się domyślamy, mroczną tajemnicą z jednym
spalonym skrzydłem i w dodatku z nawiedzonymi cyganami wokół. W
tym samym czasie Gemma odkrywa, że widzi jakąś małą dziewczynkę
i jakiegoś potwora zwanego Kirke (jak ta wiedźma z Odysei
Homera), a wokół niej kręci się jakiś przystojny chłopak.
Dziewczyna szybko zyskuje grono koleżanek i razem postanawiają
założyć zakon, a ona, Gemma, znajduje wejście do Międzyświata –
pięknej, ale zamkniętej krainy, gdzie spełniają się marzenia.
Tam rozgrywa się walka ze złem, ale i jedna z przyjaciółek Gemmy
oddaje swoje młode życie za marzenia o prawdziwej miłości (to mi
się najbardziej spodobało). Pierwszy tom trylogii kończy się,
oczywiście, w takim miejscu, że wszyscy, których zaciekawiła ta
powieść, będą ciekawi, co będzie dalej.
Przedstawianie
epoki wiktoriańskiej, o eleganckich szkołach z internatem dla
dziewcząt nie wspominając, nie jest czymś oryginalnym, wręcz
przeciwnie. W wielu, przyznajmy, takich powieściach pojawia się
także mroczna magia, buntownicza dziewczyna, a jak już nie, to
tajemnicza porywająca ludzi skała. Wątek indyjski nie jest także
niczym nowym, o Międzyświatach, Summerlandach i innych takich
rzeczach nie wspominając. Miło było jednak przenieść się
chociaż na chwilę do świata szeleszczących spódnic, gorsetów -
składających się na stroje, których jestem wielką i oddaną
fanką - dziwnego wychowania dziewcząt (chociaż w sumie nikt mądry
nie wymyślił tego, że blondynki mają się uczyć robotyki,
rysunku technicznego, zaawansowanej fizyki, stron świata i innych
cudów), zwyczajów, a także niektórych elementów tego, w co wtedy
ludzie wierzyli, odwiedzić jeszcze raz tamten świat, który,
niestety, zginął pod nawałem popkultury. Jeszcze,
kiedy
wszystko jest owinięte delikatną mroczną mgiełką magii (na plus
zaliczam, oczywiście, genialny moment ze
zmarłym
narzeczonym jednej z nauczycielek Gemmy) i posypany całkiem
pomysłowymi rozwiązaniami fabularnymi oraz elementami zaskoczenia,
smakuje na tyle dobrze, że można zjeść i nie dostanie się
niestrawności. A to, jak zapewne przekonaliście się, czytając
inne moje recenzje, wielki plus, jeśli chodzi o książki przeze
mnie przeczytane.
Okładka jest bardzo ładna,
chociaż niezbyt nawiązuje do tego, o czym jest książka. Prawie
całą okładkę zajmuje dziewczyna w wiktoriańskim gorsecie, a
właściwie jej tylna strona. Widać także fragment twarzy, z
profilu, jednak większą część zajmują jej zasznurowane plecy.
Bardzo ciekawe rozwiązanie, muszę przyznać (lecz nie bez cienia
sarkazmu), wcześniej z czymś takim się nie spotkałam, chociaż
dziwnie i niewygodnie jest patrzeć na plecy dziewczyny, a nie, jak
jest o wiele lepiej i wygodniej, w jej oczy (czy wiecie, że to jest
jeszcze odruch pochodzący z epoki, kiedy nasi biedni, odziani w
skóry przodkowie krzesali ogień dwoma kamieniami, polowali na
mamuty i malowali zwierzątka na ścianach jaskiń?) . Zresztą, w
gruncie rzeczy, okładka nie jest specjalnie ozdobna ani elegancka,
już o uchwyceniu epoki wiktoriańskiej nie mówiąc. Za to trochę
przekombinowana i, przez to, bardzo nieciekawa. Chociaż element
zaskoczenia był, bo zamiast dziewoi w zwiewnych szatkach mamy,
proszę państwa, czyiś gorset!
Co do tytułu, to, chociaż
z niechęcią (bo lubię przyczepiać się do tytułów), przyznaję,
że jest dobrze dobrany i nieoczywisty. Dopiero po przeczytaniu
powieści można dowiedzieć się, czego dotyczy. Z drugiej strony
jest bardzo sztampowy, bo, wybaczcie, nawet najstraszniejsza rzecz,
nazwana mrocznym sekretem dla mnie przestaje być w połowie
straszna. Co to daje tytuł! Wystarczy spojrzeć i już się wie, że
to gotycka, wiktoriańska opowiastka dla nastolatek. Czy naprawdę
wszystkie sekrety muszą być mroczne? A nie mogą być po prostu
straszne?
Język był dość
przeciętny i nieodbiegający od paranormalnych norm (nawet narracja
pierwszoosobowa była!) chociaż siłą rzeczy Autorka używała
więcej niż inne podobne jej pisarki słów i szybko, wręcz
ekspresowo się czytało. Czasami zdarzają się także ciekawe,
nawet barwne opisy i dobrze rozpisane sceny, jak umieszczona gdzieś
na początku, bardzo mroczna i zajmująca scena w kaplicy, czy
wszystkie sekwencje z małą dziewczynką, Międzyświatem, runami i
owym mrocznym lasem, który, muszę przyznać, bardzo mnie
zafascynował (uwaga, kolejna moja mroczna fascynacja, zaczynam się
siebie naprawdę bać). Styl pisarki jest prosty i nawet płynny,
dzięki czemu czyta się lekko i szybko, nawet nieco oryginalny i
barwny, czyta się więc bardzo miło i w dodatku odwraca to nawet
uwagę od irytujących bohaterów, czasami psującej się fabuły i
innych, mniej istotnych szczególików. Opisy, jakie wychodzą spod
pióra pisarki, nie odstraszają swoją objętością miłośników
akcji, ani też nie są zbyt wyszukane,pełne metafor. Jednak nawet
są plastyczne, dzięki czemu można było wszystko sobie wyobrazić
w tylu kolorach, by wszystko wydawało się wiarygodne i mało
sztuczne. Czasami jednak zalatywało smrodem plastiku i
nieautentyczności, jak w denerwującej scenie z ożywionymi rzeźbami
z jednej z sal, czy tam, gdzie, podobno, miało być prawdziwie
mroczno, a było wręcz przeciwnie, nie wspominając o nudnym opisie
ponoć pięknego Międzyświata i zupełnie pozbawionym egzotyki
opisie Indii, nie wspominając już o tych wszystkich opisach miłości
Gemmy i owego tajemniczego (a jakże!) chłopaczka, o której aktach
dziewczyna śni po nocach, w dzień wystawiając swojemu adoratorowi
środkowy palec i robiąc dokładnie to, czego on sobie nie życzył.
Wątek miłosny jak z klasycznych baśni, czyż nie?
Bohaterowie, a raczej
bohaterki, nie są istotkami dość oryginalnymi, ale zawsze znajdę
coś, do czego warto się przyczepić. Jak choćby to, że Gemma i
Ann wyprzedziły swoją epokę, tfu, co ja mówię! One wszystkie
wyprzedziły swoją epokę. Wydaje mi się, że w tamtych czasach
mało było buntowniczek, a większość dam po prostu akceptowało
ów porządek, bo tak zostały wychowane. Dziewczęta również, z
zasady, były bardzo wyćwiczone i zahukane, tak więc nie miały
nawet śmiałości pomyśleć o tym, żeby się zbuntować, a
nauczycielki w słynnych pensji dla panienek dziesięć razy gorsze
niż te, które uczyły Gemmę. Istnienie takich dziewcząt w tej
epoce jest po prostu błędem rzeczowym, przynajmniej dla mnie.
Wspaniałomyślnie jednak przebaczmy to Autorce, bo – rozumiem –
przedobrzyła przy tworzeniu, jak jej się wydawało, silnych
bohaterek kobiecych. I tak jej się nie udało. Gemmy nie da się
lubić, jest płaska i głupia, a także zachowuje się jak dziecko,
co jest szczególnie widoczne przy tej scenie w Indiach, kiedy ta
szesnastoletnia pannica ucieka z targu, płacząc jak małe,
rozwydrzone dziecko tylko dlatego, że mama, z niewyjaśnionych
przyczyn, nie pozwala jej pojechać do Londynu. Żeby było
zabawniej, powiem, że w dodatku zgubiła się w Bombaju czy gdzieś,
tupała nóżką i tak dalej. W akademii potrafiła, w ostatecznym
rozrachunku, pokonać nawet szkolne zołzy i wkupić się w ich
łaski. Właśnie. Szkolne zołzy. Felicyty, główny herszt, jest
postacią bardzo niedopracowaną. Z jednej strony wredna, zła,
lekkomyślna dziewczyna z ciągotami do mrocznych stron mocy, z
drugiej strony biedna, cierpiąca dziewczyna (dodajmy, z powodu
swojej rodziny) i świetna przyjaciółka. W dodatku w żadnej z tych
ról na tyle przekonująca, żebym powiedziała, że po prostu była
złożoną osobowością, a nie jakąś dziewczyną z zaburzeniami
osobowości. Bo nawet to szybkie i szczere przeprosiny Gemmy i
zostanie jej przyjaciółką po tym, jak ta odkryła jej sekret,
wydają się dziwne. Myślę, że Autorka chciała ukazać złożoną
postać, co, widocznie, jej się nie udało.
Ciekawszą postacią jest
Pippa (tak, tak, właśnie się nazywała). To naprawdę udana postać
– ani dobra, ani zła, z zaletami i wadami, z ciekawą historią i
ludzkimi problemami, a nawet chorobą – padaczką. Jej los jest
najgorszy, nie tylko dlatego, że ginie, ale także dlatego, że jej
życie nie jest, delikatnie mówiąc, kolorowe, nawet jak na taką
wielką damę i niektóre z ostatnich wydarzeń w jej życiu naprawdę
ścinają lodem krew w żyłach. Pippa, w wyniku tego wszystkiego,
postanawia nie wracać do świata żywych i decyduje się żyć, w
marzeniu. Może jestem durna (a na pewno jestem), ale też jej tego
nieco zazdroszczę. Gemma, Felicyty i Ann, które pozostały, by
walczyć, jak, mam nadzieję, poprawie to zinterpretowałam, uznały,
że to haniebne poddanie się, ale myślę, że dla dziewczyny nie
było już wyjścia. A jej historia miała naprawdę piękny, jak na
mnie, koniec, który już na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Fabuła jest dość
przewidywalna, no, może z jednym wyjątkiem, to historia Pippy i
kilka innych rzeczy, które mają szansę zaskoczyć. Z dwoma
wyjątkami, przepraszam, co oznacza, że nie jest jeszcze tak źle,
jak mogłoby być. Czasami jednak język pisarki sprawia, że sceny
wydają się chaotyczne, nijakie, pozbawione mroku i jakiegokolwiek
nastroju, czytelnik nie wie się nawet, co się dzieje. Cały wątek
przyjaźni Gemmy z Felicyty i dziewczynami z jej paczki wydaje się
dość naciągany, od początku do końca, już nie mówiąc o
dziwnym sekrecie Ann (dobra, powiem wam, że się okaleczała i mam
wątpliwości, czy w tamtych czasach było to powszechne jak teraz i
czy biedaczka wpadłaby na taki pomysł, nie mówiąc już o tym, że
po prostu nie ma sensu ciąć się z braku koleżanek) w Czytanie
pamiętnika Mary Dowd też nie jest świeże, bo, prawdę mówiąc, w
co drugiej powieści zakrawającej na mroczną jest pamiętnik
jakiegoś umarlaka, w którym kryją się jakieś wskazówki, już
nie mówiąc o dziwnej wizji Gemmy na samym początku i pędzącym na
złamanie karku wątku indyjskim, jakby Autorka jak najszybciej
chciała się z nim rozstać. Czasami nawet łamie się albo miesza
węzeł przyczynowo-skutkowy, pojawia się tak zwany deux ex
machina, czyli coś w rodzaju właściwej osoby we właściwym
miejscu, a innym razem wszystko staje się bardzo sztampowe (patrz:
wszystkie sceny, kiedy dziewczyny zachowują się jak naćpane mocą,
co niebezpiecznie pokazuje całą ich, niestety, pustotę)
cukierkowe, albo nielogiczne. Często książka zwyczajnie nudzi i
denerwuje, a wiele scen było niepotrzebnych, albo takich
derywujących i dziwnych (oczywiście w negatywnym tego słowa
znaczeniu) że aż ciężko było przez to wszystko przebrnąć.
Trzeba jednak pochwalić Autorkę, że na tyle jej warsztat jest
wyrobiony, że postacie nie wychodzą godzinami z pokoju, ani też
nie otwierają drzwi przez pół akapitu. Akcja wciąż idzie do
przodu, nie zatrzymują się nawet na łzawe rozmyślania bohaterek,
co jest charakterystyczne dla wielu podobnych powieści. Więc jest
trochę lepiej niż zazwyczaj. Co za ulga.
Kolejnym z wielu moich
argumentów dla tezy, że warto czytać książki, o których już z
góry wiemy, że będą złe, albo przeciętne jest to, że nie
wiemy, gdzie znajdziemy perełkę. Bo warto grzebać nawet w zwykłym,
już nudnym piasku i wodorostach, by znaleźć jakiś cenny bursztyn.
No dobra, przesadziłam. Może coś w rodzaju pięknej, sztucznej
biżuterii – historię, która zachwyci i zostanie na zawsze przy
mnie. Bo jeśli wszystko, co przeciętne i nudne w tej historii –
czyli, jak prawie zawsze, większość – sobie pójdzie w
niepamięć, albo pomyli się tysiącami podobnych przeczytanych
przeze mnie opowieści, wątek Pippy zostanie, chyba dlatego, że
jestem wrażliwa na śmierć innych, a zresztą to magiczna, ciekawa
historia. Inna niż te, które poznałam dotychczas. Taka jak
wiktoriański gorset w mojej szafie pełniej skórzanych kurtek,
sportowych toreb i dżinsów.
Jednak większość książki,
nie oszukujmy się, nie jest jakaś wybitna, wręcz przeciwnie. Jest
przeciętnie, chociaż czasami wydaje się bardziej inteligentnie niż
w tworach zmierzchopodobnych. W każdym razie chociaż czasami jest
nawet ciekawie, na pewno nie jest tak mrocznie, jak obiecywały
recenzje na tyle okładki i jak wydaje się Autorce, tylko bardzo
mhrocznie. Co oznacza, że według mnie jest tak gotycko, jak w
wiktoriańskiej alkowie w czasie nocy poślubnej. Czyli, jak każdy
uświadomiony człowiek się domyśla, w ogóle.
Tytuł: „Mroczny Sekret”
Autor: Libba Bray
Moja ocena: 4,5/10
Nie oszołomiłaby mnie ta książka, dlatego na pewno sobie ją odpuszczę. Tym bardziej, że sama wczoraj skończyłam książkę, której poziom pozostawia wiele do życzenia i mam na razie dość kiepskich i schematycznych historii.
OdpowiedzUsuńO książce nawet nie słyszałam. Dzięki Tobie wiem, że za wiele nie straciłam ;) Odpuszczę sobie te mhroczne klimaty ;)
OdpowiedzUsuńJedna z najdłuższych recenzji jakie ostatnio miałam możliwość czytać. :D
OdpowiedzUsuńNo cóż, cytat jako motto ma zachęcać, a co potem autor robi, to już nie sprawa czytelnika. Zazwyczaj na zachęcie się kończy.
Jak dla mnie okładka słaba, bardzo słaba, a tytuł kojarzy mi się z jakimś przerysowanym romansidłem.
Jedynie co mnie ciekawi, to ten inny świat, gdzie ponoć spełniają się marzenia...
Co do bohaterów. Pippa... ok, to tyle w temacie. :P
Mam ją w planach jak i całą serię, szkoda, że tak słabo wypadła w twoich oczach :)
OdpowiedzUsuńWow, jaka długa recenzja :). Ja też czytałam tę książkę, ale mi się podobała bardziej. Fakt, może mnie nie powaliła, ale dosyć przyjemnie mi się ją czytało :)
OdpowiedzUsuńhttp://pasion-libros.blogspot.com/
Nie jest to dobra książka, ale mam do niej sentyment, przeczytałam wszystkie tomy :D
OdpowiedzUsuńSpojrzałam na okładkę (podoba mi się) i pomyślałam, że to książka dla mnie. Przeczytałam Twoją recenzję i okazało się że się jednak pomyliłam. Raczej nie jest to książka w moim klimacie.
OdpowiedzUsuńOpis kuszący, ale po Twojej ocenie raczej po tę pozycję nie sięgnę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Alpaka
to ja podziękuję. :)
OdpowiedzUsuńRaczej nie moje klimaty.
OdpowiedzUsuńJa na pewno złapałabym książkę przez ta okładkę. Nie wiem czemu, w końcu nie jest jakaś wyjątkowa, ale wzbudziła moją ciekawość. Szkoda, że na końcu nie okazało się, że książka jest równie ciekawa.... ;)
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Twoją opinią. Książka jest przeciętna. Wiele momentów mnie denerwowało, chociaż były też takie zasługujące na uwagę :)
OdpowiedzUsuń