sobota, 25 października 2014

Aj łona bi sori, bat ajm rili nat. Recenzja książki

Każdy człowiek ma marzenia, prawda? Czasami takie dziwne i nienormalne jak moje, żeby w pokoju były tylko same książki no i jeszcze jakiś tapczan, żeby je czytać czy inne, na przykład te o... E tam, nieważne. Albo takie nieprawdopodobne jak napisanie wydanie własnej książki, a potem sfilmowanie jej w Hollywoodzie albo przez Petera Jacksona. Albo te trywialne – o, na przykład dzisiaj moim marzeniem jest to, żeby pani od matematyki nie zrobiła kartkówki z prac domowych (!), albo żebym nie musiała iść do Kochanej Szkoły nawet na jedną lekcję. Każdy człowiek ma jakieś marzenia. Dotyczą one najczęściej miłości drugiej osoby, najczęściej płci przeciwnej, albo tej samej, nieważne. W każdym razie o czymś w odcieniu Romea i Julii, ale raczej z happy endem. W moim wieku (chociaż czuję się już stara) większość dziewczyn marzy jeszcze o ślubnej sukni z kilometrowym welonem, co jeszcze, jeślibyśmy mieszkały w odległych wiekach, byłoby jednym z tych marzeń, co na pewno się spełnią. Jednak teraz wszystko jest coraz bardziej skomplikowane – kobiety wyzwoliły się spod panowania mężczyzn, a i oni coraz częściej są żabami, co się za księcia przebierają i taka jest smutna prawda. Bo jak nie jest uzależniony od TV albo gier komputerowych, to w pewnym momencie życia zaczyna dostrzegać wdzięki innych kobiet, a jak nie to, to ma czasochłonną tudzież niebezpieczną pracę, o której wciąż gada, a jeśli żadne z powyższych, to jest brzydki i pryszczaty. Niestety! Ciężko jest się pogodzić, że Aragorn, pan Dracy, Romeo i inni, do których wzdychamy, nie chodzą po ulicach nawet Los Angeles. Lajf is brutal, drodzy panie i panowie.

No ale od czego w tym razie jest literatura? Przenosimy się tam, gdzie chcemy, poznajemy, co chcemy, przeżywamy płomienne romanse albo, jak to woli, uczestniczymy w autopsji zwłok jakiegoś człowieka, któremu bezlitosny morderca zdał za życia wielki ból. Jak kto woli. Albo, tak jak ja, bierzemy wszystko w jednym worku, żeby jak najwięcej zobaczyć. Poczuć. Bo może w realnym świecie, kto wie, od czego jednak Bóg uchowaj, nigdy tego nie doświadczę. A zresztą uwielbiam silne emocje, jak każdy chyba artysta i osoba nadwrażliwa i wiadomo, że w książkach jest ich pełno. Marzenia mają to do siebie, że nie wszystkie się spełniają, więc piszemy o nich w książkach, upodobniając siebie do postaci z naszych powieści i w chociaż pośredni sposób spełniamy swoje pragnienia. I nie ma w tym nic złego.

Gorzej jest, kiedy między naszym Marzeniem a rzeczywistością w powieści nie ma równowagi, czyli wszystko jest zbyt idealne, by mogło istnieć, a świat jest zbyt idealny. Wtedy nasze Marzenie sprawia, że większość ludzi, którzy w jakichś tam sposób są związani w prawdziwym, realnym światem, uśmiechają się ironicznie i mają wrażenie, kiedy czytają nasze wypociny, że czytają durną baśń, bo nawet te muszą tak napisane, by nie było zbyt naiwnie. I to właśnie jest największym minusem tej książki – dziecinna wręcz naiwność. Ale co ja wypisuję! Przecież jeszcze nie przedstawiłam fabuły, co, na szczęście, nie zajmie dużo czasu, a później przejdziemy do szczegółowego uzasadnienia, dlaczego ta książka nie ma żadnych zalet, a za to mnóstwo wad. Już się nie mogę doczekać!

Patrycja jest weterynarzem i nie ma faceta, tylko wiedźmowatą mamuśkę pracującą w sądzie czy w czymś w tym rodzaju oraz malutką kawalerkę. Zaczytuje się, w, dla mnie, kiczowatych powieściach fantasy (czytaj: paranormal romance z najniższej półki i wypocinach Autorki tej książki, znanych szerzej jako Gra o Ferrin i następne części, przy których nawet Zmierzch to największe arcydzieło ludzkości) i marzy o jakimś facecie, roboczo zwanym Amrem, do którego wysyła listy. Innych marzeń nie ma, więc żeby spełnić to, wybiera się na sabat czarownic, na którym ma wizję domku i księcia. Oh, oh, oh! Umieramy z romantyzmu, prawda? Jedziemy w każdym razie dalej. W końcu nasza bohaterka znajduje domek, zamieszkuje w nim, jednak jej ukochana mamusia zaczyna mieć wąty, że nie mieszka niedaleko niej i nie może jej kontrolować (to bowiem jedna z mamuś, które lubią kontrolować swoje dzieci, nawet leżąc w grobie) i... posuwa się do Niecnego Podstępu. Wynajmuje playboya i jego przyjaciela, który swoją drogą jest kolegą Patrycji z kliniki, by ten uwiódł ją i przywabił do Warszawy. Jednak nie wszystko się udaje – w Poczekajce, bo tak nazywa się wioska, w której mieszka nasza bohaterka, mieszka ktoś, kogo ów uwodziciel nie lubi, a łączą ich jakieś straszne rzeczy z przeszłości i jedna chora psychicznie dziewczyna. Co z tego będzie? Kto okaże się księciem, a kto – żabą? I wreszcie, pytanie warte życia: czy Patrycja znajdzie sobie kogoś?

Już jak pisałam wcześniej, książka, niestety, nie ma żadnych zalet. Choćbym nie miała spać całą noc i tylko myśleć, rozpatrując słowo po słowie, i tak nic bym nie znalazła. Może jeszcze więcej wad. Starałam się, słowo honoru, ale do moich zalet należy szczerość, a do wad szczerość. Źle bym się czuła, kiedy zmyśliłabym tu coś, chociaż w jednej rzeczy słodząc Autorce. Cóż. W każdym razie (czujecie ten pośpiech do rozpisywania się wadach tej książki?), jak to śpiewała nasza polska Margaret w swojej najsłynniejszej piosence (tym razem zapiszę poprawnie, bo to nie jest tego typu żart) I wanna be sorry, but I'm really not. Wiem, jak czuje się zjechany przez recenzenta pisarz, ale nie jest mi przykro. Nie tym razem.

Najważniejszą wadą jest właśnie – również przeze mnie wspomniana - straszliwa naiwność i uproszczenie, co uprościć się da, czyli wszystkiego. Nie, żeby to było płaskie, bo to jeszcze pół biedy, to jest po prostu zupełnie niezgodne z jakimikolwiek realiami na tej plancie, nawet jeśli miałby być to świat równoległy, wymyślony przez Autorkę. To przecież zbitka najgorszych z możliwych stereotypów, uogólnień i nierealnych nigdzie marzeń (nawet na tych ufoludkowych planetach). Naiwność dotycząca łatwości zdobycia pracy, leczenia zwierząt, a właśnie nieleczenia ich, czarownic, wsi wyglądających nie tylko na wieś za czasów głębokiego PRL-u, ale na uproszczanie wsi z głębokiego PRL-u. A rozumiem, że to jest XXI wiek, kiedy nawet na wsi mają komputery, a warszawiacy są bardzo miło przyjmowani przez miejscowych. Skąd to wiem? Cóż, mam rodzinę na wsi, na Mazurach, i dodam, że mają kino domowe, za którym moja kuzynka z Łodzi dopiero się rozgląda, a ciocia przyjaźni się wieloma osobami z Warszawy i nie tylko, którzy mają tam swoje domki letniskowe i często zapraszają nas na swoje działki. A wieś, o której mówię, jest otoczona ze wszystkich stron lasami. Różnice między wsią a miastem tak bardzo się zatarły, że to, o czym pisze Autorka, jest doprawdy śmieszne. Nie mówię już o zwierzętach z ZOO, w którym pracuje Patrycja, bo przecież Autorka, która jest weterynarzem (!) powinna wiedzieć, że gdyby w prawdziwym ZOO, w prawdziwym świecie, albo w książce, która w jakiś sposób naśladuje rzeczywistość, dawno zostałaby wywalona. Jak jej koleżanka Agata, ta od straszenia wężami ludzi w przychodni weterynaryjnej w oczekiwaniu na rentgen. Przecież, tak sobie teraz myślę, w ZOO powinni mieć RTG, a jak nie, to przecież dla nich, szczególnie kiedy mają jakieś niebezpieczne zwierzęta, powinni wpuszczać ich innym wejściem czy coś w tym rodzaju. Zresztą w żadnym normalnym ZOO nie trzyma się siedemdziesięciu iluś korb czy innych wężów w jednym terrarium, wymachuje wężami, przekarmia żółwie, aż zdychają i wyrabia takie inne akcje. Pomijając brak mózgu u dyrektora (o tym powiemy sobie w innym miejscu), w świecie pisarki wyraźnie brakuje Sanepidu, Greenpeace i ekologów, którzy zapewne pierwsi dobraliby się do Patrysinego ZOO. Hm. Poważna wyrwa, nie opisać ludzi od jaszczurek pod autostradami, gdy się chce pisać o zwierzętach. Już sprawę oszalałej Janki taktownie przemilczę, że pozwolicie. Przynajmniej w tym akapicie. Nie wspomnę, że jej choroba jest tak stereotypowa, że śmiać się chce. Czy pani Autorka wie, że nie wszystkie choroby psychiczne objawiają się w ten sposób? Po doznanym urazie Janka nie powinna, co najmniej, chodzić, nie mówiąc o skomplikowanych czynnościach. Nie wspominając o – mimo obłędu – ogólnej wiedzy o tym, co dzieje się wokół, czego takie osoby, z reguły, nie mają, najczęściej są bowiem dotknięte amnezją i mają objawy schizofrenii, a czasami nawet schizofrenię i inne paskudztwa. Janka na pewno nie byłaby w stanie dowiedzieć się, jakie działanie ma rozrzedzająca krew trutka na szczury, która powoduje krwotoki. I jeszcze włożyć w kiełbasę. A może tak trochę realizmu? Jakaś, nawet popularnonaukowa książka o neurologii i jej powiązaniach z psychiatrią? Dobry pisarz dba o wszystkie szczegóły.

Zresztą, czy to nie dziwne, że Janka podpaliła się akurat wtedy, kiedy jej mąż odbył stosunek płciowy z Patrysią. Zresztą samo to wyglądało tak dziwnie i śmiesznie, że nieomal się zakrztusiłam ze śmiechu. Niejedna pani od harlequinów pozazdrościłaby naszej pisarce tego, co tu napisała, naprawdę.

Najgorsze, że Autorka przedstawia fabułę w konwencji komedii, sugerując czytelnikom, że Patrycja jest zdrowa na umyśle i po prostu pozytywnie zakręcona. I człowiek ma się śmiać. Aha. Kto by pomyślał. Mnie się po prostu chciało płakać, bo było to dość, lekko mówiąc, żenujące. Dziewczyna czyszcząca krowę dziką, nienormalną krowę pachnącym, truskawkowym szamponem. Hanka. Wyżej wspomniane ZOO Gra o dziewczynę (Gra o Ferrin! Gra o Tron!, chociaż nie powinnam wspominać zacnej serii Martina w takim miejscu) zakrawa na jakiś kryminał, a to, że ów Gabriel mieszkał dokładnie tam, gdzie mieszkała Patrycja, a Łukasz był właśnie tym playboyem, który z tą, a nie inną wsią był związany. Nie wspominając o listach Patrycji... Nieważne, bo zaczynam się rozpisywać, w każdym razie tą wszystko: naiwność, uproszczenia, stereotypy i inne rzeczy, które wywołują u mnie tylko uśmiech politowania, połączone z fatalnym warsztatem pisarskim, sprawia, że książka jest faktycznie śmieszna, ale w tym bardzo, ale to bardzo negatywnym znaczeniu. To, co miało być śmieszne – jest żałosne. To, co miało być dramatyczne – jest sztampowe jak serduszka na papierze toaletowym (stosunek Gabriela z Patrycją, he, he, he). To, co miało być mroczne – jest mrokiem rodem z blogów nastolatek, które śnią się oceniającym w najgorszych koszmarach. To, co miało być poważne – wygląda na również żałosne. To, co miało być tajemnicze – jest tak przewidywalne, jak ilość naszych palców u rąk. A to, co miało być bajkowe – najzwyczajniej w świecie jest głupie. Książka katastrofa, jak widzicie.

Bohaterowie? Hm? Są? Naprawdę? No tak. Patrysia, ksiądz Plama, Artur, Łukasz... Nie chce mi się dalej wymieniać, chociaż nie jest dużo. Za to dwóch jest gangsterami zajmującymi się rozprowadzaniem dragów na wiejskich dyskotekach (serio?)... przepraszam, gangsterami mającymi uwieść Patrysię i porwać ją do miasta, gdzie na rozszarpanie swojej córki czeka jej matka. Jest mhroczny książę, który rozwalił głowę swojej narzeczonej, za to, że poszła do łóżka z jego najlepszym kumplem po pigułkach gwałtu. Policja, mówiąc nawiasem, nie zainteresowała się tym, dziwne. Mamy księdza, który leczy żyrafę chorą na serce ziołami i który przywalił Patrysi sekatorem i Hankę pustą gorzej od nastolatek z reality show z MTV. Jest Janka, która z niewiadomych powodów podpaliła sama siebie i, o zgrozo!, mimo swojej choroby psychicznej otruła psa (więcej o tym piszę wyżej). Jest jeszcze Patrysia, pisarka kiczowatych powieści fantasy, które w rzeczy samej napisała sama pisarka (i które nazywają się Gra o Ferrin) i pani weterynarz, która zna się tak na weterynarii, jak ja na fizyce kwantowej, czyli wcale, a przecież nikt ją nie wyrzuca, wręcz przeciwnie. Patrysia jest bardzo napalona na mrocznego księcia i to w takim stopniu, że postanawia wybrać się na sabat, uprzednio ukradłszy miotłę. A kiedy odbierają jej Chatkę, podcina sobie żyły i trafia do psychiatryka. Przecież nie ma szansy na czarnego księcia na czarnym koniu! Aaa, zaraz potnę się jak gotka, która nie widzi sensu w życiu, jak emo, różową żyletką, aaa, już nigdy nie zdejmie białej sukienki ze mnie, aaa, zdejmą mi z dachu bronę, która przyciąga szczęście i pioruny (?!?). W końcu przechodzi magiczną próbę i dostaje tego, kogo chciała – swojego kochasia. Mrrr. Przez karty przewija się kilka miejscowych postaci, niczym PRL-owskich duchów z jakiegoś kiepskiego filmu o tym, jaka ta socjalistyczna wieś jest piękna, z nieodłącznymi dyskotekami wsiowymi, niczym w XX wieku. Wstrząsa mną histeryczny śmiech, jednak podszyty współczuciem i zdziwieniem, że ktoś coś takiego może nazywać postaciami.

Autorka na obwolucie książki i w wywiadzie w EMPiKu wspomina o tym, że w liceum była uważana przez panią od polskiego za grafomankę. Hm, nie chcę mówić, bo moim celem nie jest obrażenie pisarki, ale moim myszowatym, skromnym zdaniem ta pani miała rację. Są ludzie, którzy nie powinni brać się za pewne zawody, tak jak nie powinnam zostać fizykiem albo matematykiem. Niektórych rzeczy niektórzy ludzie po prostu nie mogą robić, bo to przekracza ich możliwości, tak jak moje przerasta – na przykład – wejście do prosektorium i cięcie trupów, dlatego nie wybieram się na medycynę, chociaż tego żałuję. Tak samo jak Autorka tej książki – nie powinna tego robić, choć sobie wyobrażam, jak bardzo musi to robić. Po prostu, myślę, musi być bardziej empatyczna, mniej egoistyczna i zrozumieć, że większość ludzi rozmiłowanych w słowie pisanym, słowie, co coś znaczy i układa się niemal w melodię, będzie cierpieć, tak, jak ja. Może już nigdy nie przeczytam żadnej książki tej pisarki, a być może przeczytam – bo masochistką jestem i z radością mieszam kolejne tomy z błotkiem, ale przykro mi jest, że takie książki w ogóle powstają i są przyjmowane do wydawnictw (jeśli chodzi o ten niezwykły przypadek, zapewne każdy doświadczony Polak wie, jakim sposobem owa pisarka doszła do takiej popularności i wydawnictw). Przecież ta książka jest napisana źle, infantylnie, nic się do niczego nie klei, nie mówiąc już o opisach (Autorka szczyci się jeszcze, że cechuje ją niechęć do opisów, co, jak zapewne wiecie, jest dla mnie zbrodnią przeciw ludzkości) i dialogach, które są beznadziejne, jak, zresztą, wszystko inne. Sam pomysł nie wystarczy, droga pisarko, trzeba mieć wyczulone zmysły pisarza, miłość do słów i wyczucie, że tam, pośród kartek, płynie rytmicznie melodia, stuka serce opowieści, w które trzeba się wczuć, wsłuchać, zrozumieć. Dzięki temu - nie ważne czy to fantasy czy powieść historyczna można napisać coś dobrego. Czytałam więc niechętnie, z przygryzioną wargą niczym bohaterka paranormali i ponurą determinacją kogoś, kto idzie na ważny test, nic się nie ucząc i licząc, ile jeszcze stron tej męki zostało mi do końca. A ponieważ takie rzeczy czyta się szybko, na szczęście, dużo mi te czterysta ileś stron nie zabrało. Na szczęście, bo już myślałam, że więcej nie wytrzymam.

Osobny, wymowny i jakże krótki akapit poświęcam piosenkom śpiewanym przez Patrycję, po angielsku, ale jakoś dziwnie zapisanych. Cytuję: Ląly, mister, ląly, aj hew nołbadi on maj ołn. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że to angielski. Postanowiłam pozostawić to bez komentarza, ale przynajmniej wiecie, skąd się wziął taki dziwny tytuł tej recenzji.

Nie wspominam także o paskudnej autopromocji, o tym, że Amre to bohater z Ferrinu, że Patrysia pisze Ferrin, o fragmentach Ferrinu, który pewnie wtedy kiełkował pisarce w głowie, o powtarzalności i wielu innych rzeczach. Nie wspominam. Niech Autorka rozważy je w swoim sumieniu.

I jeszcze ostatnia, ostateczna okazja do poznęcania się nad tą książką – oto okładka. Chatka, a na progu chatki, w zielonej, jedwabnej sukni, z rudymi włosami opadającymi na plecy, siedzi sobie … Autorka. Nie, nie, ona chyba nie jest Patrycją, ale, uwaga, Bereniką. Autorka jako czarownica. Naprawdę, ciekawe marzenie. Plusem jest to, że nie ma tam pary jak na rasowych harlequinach, ale to … czy ja wiem? Wygląda dla mnie zbyt romansowo, zbyt słodko. Nie mogliby sfotografować jednej z polskich dróg, ozdobionych niezwykłym wzorem dziur? Albo drogi wiejskiej, z chatką na końcu. To byłoby ciekawe, znacznie ciekawsze niż takie jawne reklamowanie pisarki. A może się czepiam? Może kobiety, które lubią sobie pomarzyć o nocy z czarnym księciem na czarnym koniu, lubią takie okładki? Ja tam nie spojrzałabym na taką książkę, a okładka wydaje mi się kiczowata, ale może dlatego, że całe swoje towarzyskie życie spędzam z kuzynami i kolegami, z którymi rozmawiam o metalu, fantasy i historii. W każdym razie z rozkoszą zauważam, że opis Autorki jest bardzo śmieszny i nawet dzieci by się dziwiły, dlaczego ta pani pisze o sobie takie rzeczy (zaglądnąwszy na oficjalnego bloga pisarki, dowiedziałam się, że zrobiła filmik do Union (Slopes of St. Benedict) jakich pośród fanów Sabaton dużo, a fotografie są tylko amatorskie).

Nie chciałam pani Autorki zranić, szczególnie, z tego, co wiem, jest bardzo delikatną osobą, która nie znosi krytyki, chociaż, w sumie, nie jest mi jej żal. Jednak z drugiej strony to już druga recenzja (pierwsza była Katarzyna Berenika Miszczuk i jej debiutancki Wilk), kiedy nawet ocena 0,5/10 jest zbyt wysoka. Ja tylko wytykam błędy, pastwię się nad książką, bo bardzo bym chciała, żeby wszystko, co czytam, jakakolwiek książka, jaką dotknę, była bardzo dobra. To moje nierealne marzenie. Jestem hejterem, mam gorącą, słowiańską krew i to wszystko dlatego. Ale nie przepraszam za tę recenzję, takie jest moje zdanie. Może kiedyś, kiedy pisarka napisze coś lepszego, kto wie. Na razie wstawiam taką ocenę, jaką wstawiam i kończę wreszcie swoją radosną twórczość, wybierając się na poszukiwania czegoś nowego do krytykowania.

Tytuł: „Poczekajka”
Autor: Katarzyna Michalak
Moja ocena: 0/10 

6 komentarzy :

  1. Aaaleś się rozpisała :D Czytałem już negatywne recenzję tej książki, kiedyś przyglądałem się żalom autorki i jej polemice z czytelnikami, że jest niedoceniana :P

    Mam tę książkę w domu, wygrana w konkursie i chcę ją sprzedać, jednak od dłuższego czasu nie mogę znaleźć chętnej :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie się bawiłam czytając Twoją recenzję. O autorce mam już swoje zdanie (wystarczy przeczytać Kroniki Ferrinu). Tam również wszystko było nierealne, poplątane, głupie itp., itd. Jak można napisać coś aż tak fatalnego? Bo Ferrin naprawdę nie ma żadnych zalet...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie czytałam, więc nie mogę z Tobą dyskutować. Za to książkę postaram się omijać. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. nie czytałam tej książki, ale pod wrażeniem jestem twojej recenzji. Gratuluję. Fajnie wizualny blog i świetna recenzja. Tylko pozazdrościć

    www.polecanekobietom.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie znam twórczości tej autorki. Może nawet i lepiej. Dzięki Twojej recenzji wiem, której książki trzeba unikać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie zgodzę się z Tobą w jednej kwestii, autorka zpewnością nie jest grafomanką. Pisze lekko, płynnie, historia w zasadzie czyta się sama. Używa poprawnego języka i potrafi budować zdania w logiczny sposób. Jednaj piszę w zasadzie akordowo i myślę, że gdyby chciała czytalibyśmy nowe powieści co miesiąc. Niestety o realizmie, stronie merytorycznej i relacjach międzyludzkim nie ma ona zielonego pojęcia. I tyle ;)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!