niedziela, 19 października 2014

Galadriela pęka ze śmiechu. Recenzja książki

Wierzę w elfy. Może to brzmi jak zapiski schizofreniczki, ale jak normalne osoby z mojej głupiej szkoły wierzą w jednorożce, więc dlaczego nie wierzyć w elfy? Kiedy nawet mam na to dowody (tak wiem, to brzmi jak wycinek bloga jakiegoś ufologa, który przekonuje, że na rządowego TU-154 M napadli Marsjanie), to dlaczego nie wierzyć? Szczególnie w te piękne, mądre istoty z opowieści Tolkiena, które mają ze mną wiele wspólnego (wszyscy politycy są z Wenus!) i w dodatku pięknie śpiewają, nawet piękniej od Enyi. Być może, kiedy większość z nich odpłynęła z Białej Przystani, resztki, które zostały, zdziczały i z biegiem czasu zamieniły się we wredne, złe istoty, w jakiej formie zapamiętali je mieszkańcy Irlandii i innych krajów, gdzie kiedyś, w błogich czasach pogaństwa, kiedy rzymscy kupcy wędrowali do wybrzeży Morza Bałtyckiego po bursztyn, mieszkał lud zwany Celtami. Ci ludzie tworzyli piękną muzykę i jeszcze piękniejsze mity, które przetrwały w klasyce fantasy w postaci pięknych, idealnych (przynajmniej dla mnie) powieściach Tolkiena, gdzie owe Istoty są piękne i jasne (no, nie zawsze), nieśmiertelne i, w większości, są pięknie śpiewającymi wojownikami, a także w wielu książkach, nawet takich, które z klasyczną fantasy mają mało wspólnego – jak choćby romansów paranormalnych, bo to przecież motyw ten na stałe zakorzenił się w światowej popkulturze. Elfy tu są różne – małe duszki (co mnie denerwuje) ze skrzydełkami, piękne, ale groźne dla ludzi stworzenia, przystojni faceci (też się niestety zdarza, chociaż, szczerze mówiąc, powoli zaczynam mieć tego akurat dość), czy niemal skopiowani od Tolkiena dumni królowie i piękne królowe, jaśniejące tajemniczym blaskiem z innych światów.

Jednak kiedy pomysłów na własny rodzaj elfów brak, Autorzy (chociaż, nie oszukujemy się, powieści, o których teraz będzie mowa, w przeważającej części tworzą panie) i Autorki wracają ku źródłom – celtyckim balladom, pełnym elfów, zdradzonej miłości i bólu, autentycznie pięknym, oraz klasycznej Faerie, świecie fejów, przenikającym się z naszym niezauważalnie dla większości śmiertelników, bardziej tylko widocznym w noc przesilenia letniego. Fejowie niekoniecznie są tym samym co elfy, ale, bardzo upraszczając wszystko, można by je tak nazwać. Fejowie są jednak bardzo często przedstawiani jako istoty okrutne, nie wspominając już o ich królowej, istocie tak samo złej, jak pięknej. Ale … ale. No właśnie. Co robi Faerie w Ameryce?

Deidre jest szesnastoletnią harfistką, która tak bardzo się denerwuje występami, że wymiotuje wszystko to, co zjadła wcześniej, a później idzie na występ, na którym, no, gra przeciętnie. Pewnego razu spotyka jednak tajemniczego chłopaka, Luke'a Dilliona, którego (jakżeby inaczej) wcześniej widziała w swoim proroczym śnie i ów tajemniczy młodzieniec decyduje się z nią zagrać. Od tego czasu w wokół dziewczyny zaczynają się dziać różne dziwne rzeczy – na czterolistnych koniczynkach poczynając, a na odkryciu daru telekinezy kończąc. Jeszcze nie dość, oczywiście, rewelacji – okazuje się, że dziewczyna ma więcej wspólnego z okrutną królową elfów, niż sama przypuszczałaby, nie mówiąc już o tym, kim jest w rzeczywistości Luke Dillion, bo to jest, uwaga, to dość trudne i nieprzewidywalne (od razu zaznaczę, że w przeciwieństwie do reszty książki) nawet na ludzi, którzy, tak jak ja, zajmują się w paranormal romance od dłuższego czasu (wstyd się przyznać, wiem, ale, jak zapewne wiecie, czytam paranormal romance po to, by mieszać większość z błotkiem) i wydaje im się, że znają wszystkie zakończenia i wszystkie możliwie wątki, będą zaskoczeni. W każdym razie, jak bywa, naszą piękną harfistkę pragnie zła królowa elfów i nie cofnie się przed niczym, by ją dopaść i zabić, najpierw przez swojego sługę – domyślacie się już przez kogo, prawda? - który jedak zawodzi, zakochując się w naszej bohaterce na zabój (skąd ja to znam, hm?) a później już samodzielnie, kiedy nadchodzi przesilenie letnie i wszystkie Feje mają tyle siły, by złamać linię pomiędzy ich a naszym światem, i, niewidoczne pobalować na parkingach. Pytanie za sto punktów: czy bohaterce uda się powstrzymać rudą złośnicę, czy może sama zginie w tej walce o miłość i swoje, normalne, ludzkie życie, a także inne wartości, których uzna za słuszne osłaniać swoją piersią? Czy uda jej się w końcu złamać klątwę królowej, która zabija jej kolejne wcielenia, które, mimochodem, stają się bohaterkami kolejnych, klasycznych ballad irlandzkich? Domyślacie się zakończenia? Jeśli tak, to brawo. Możecie zostać wróżbitą Maciejem czy jak mu tam.

Rzeczą, która mi się naprawdę spodobała i jest zdecydowanie na plus, było wykorzystanie ludowych ballad irlandzkich na początkach każdej z ksiąg (po powieść, jak na poważną kronikę doniosłych dziejów Faerie, podzielona jest na sześć ksiąg), oraz wszelkie nawiązania do szkockiej, irlandzkiej muzyki, a także mojego ukochanego new age'u i głównej przedstawicielki – Enyi, jednej z moich ukochanych artystek w ogóle. Ciekawe były także wszystkie nawiązania do mitologii celtyckiej, a szczególnie ucieszyły mnie szczegóły, których wcześniej nie znałam, mimo że ciągle w tym grzebię i które dzięki tej książce wreszcie się dowiedziałam, albo sobie przypomniałam. Dla większości ludzi, którzy, ku swojej niedoli, nie zetknęli się z tymi mitami, proponuję potraktowanie tej książki jako wstępu, żeby później nie dziwować się, tak jak ja, nad – dla mnie niezrozumiałym – okrucieństwem większości rzeczy w tej mitologii, elfów przede wszystkim i przyswojeniem sobie podstawowych zasad, zanim się przejdzie do szczegółów.

Język powieści jest prosty, lekki i komunikatywny, czyli to, co do znudzenia piszę przy prawie każdej recenzji podobnych książek. I szybko się czyta, zresztą jak wiele tego typu książek. Autorka nie ma problemu ze słowami, które układają się na tyle płynnie, by można było czytać bez większego bólu. Nie jest jednak barwnie, jak musi być, żebym polubiła powieść i rozkoszowała jej lekturą, rozsmakowała się w odcieniach obrazów opisanych w powieści. Napisałabym, że pisarka powinna rozpocząć dietę słownikową, czyli ugotować i zjeść kilka słowników, by później pisać niczym, co najmniej, J.K Rowling. Ale moje duże doświadczenie, że się znów pochwalę , z tą literaturą każe mi tego nie pisać, bo przecież ten rodzaj literatury nie wymaga obrazów Zafóna, o osławionych opisach Sienkiewicza już nie mówiąc. Jednak czasami warto zadbać o to, żeby znać tyle słów, żeby widzieć więcej kolorów, szczegółów i umiejętnie to opisać, a do tego przydajcie się przetrawienie kilku słowników, oczywiście, o czytaniu książek już nie wspominając. No bo, do licha, nawet tępe nastolatki z mojej kochanej szkoły, które, jak wieść gminna niesie, przeczytały w swoim życiu tylko kilka książek, nie są takie głupie, żeby nie zrozumieć kilkudziesięciu bardziej lub mniej skomplikowanych słów, którymi trzeba się posłużyć, by stworzyć mniej lub bardziej udany opis, a przecież każdy, nawet osoba, która nienawidzi opisów, musi wiedzieć, jak wygląda, mniej więcej, miejsce akcji danej książki. To, że ja uwielbiam wyrafinowane opisy (niekoniecznie długie, ale wyrafinowane), to po prostu moja wina, że wybieram książki, w których – niemal na tysiąc procent – czegoś takiego nie znajdę. Jednak Autorka też nie ma zadatków na wielką literatkę i nigdy nie będzie pisać wybitnie, przynajmniej tak zapowiada ten pospolita książka. Z drugiej strony szkoda, bo mitologia celtycka to dość rzadki temat i mogłaby zrobić z tym coś ciekawego.

Opisy pojawiają się, a jakże. Jednak nie takie – jak zresztą można się spodziewać po tym gatunku literackim – jak mi się podobają. Jak wspomniałam wyżej – Autorka nie ma wielkiej palety słów, zaledwie przeciętną, więc nie może dostatecznie dobrze opisać to, co chce, więc nie czuję tego, o czym pisze. Zresztą same w sobie są pospolite, bo przecież podczas mojej kariery przeczytałam przecież tysiące opisów różnych księżycowych nocy i, jeśli o to chodzi, wszystkie są do siebie mniej więcej podobne. Tak samo jak pachnące ziołami i kwiatami dni, pełne traw, lasów łąk i słońca, z którymi przecież kojarzy się większość rzeczy związanych z kulturą celtycką (przynajmniej mnie). Nawet opis cmentarza nie jest straszny, wręcz przeciwnie – nie budzi żadnych emocji, jednak przecież mogło być zupełnie inaczej, prawda? Niestety, za rzadko przecież spotykany w literaturze motyw święta fejów, nie został opisany na tyle dobrze, żeby poczuć magię, nastrój tego niezwykłego wydarzenia, wręcz przeciwnie – Autorka opisuje to tak, jak kupowanie cytryn w spożywczaku (chyba że kogoś owe cytryny fascynują...). Chociaż wiele fragmentów mogłoby być mrocznych, a, nawet jeśli Autorka postarałaby się, idących w stronę horroru, jednak, jak widać, pisarka nawet nie postarała się, żeby chociaż w połowie tak było. Mrok jest bardzo zmierzchowy, a nawet choroba i śmierć babci nie potrafią przyćmić romansu, nie mówiąc o nastroju święta fejów. Mój Boże, gdyby Autorka wiedziała, jaka popularność i pochwały czekałyby, na nią, kiedy poćwiczyła opisy przed napisaniem tego wszystkiego, wykasowałaby wszystko, co napisała. No ale nie widziała i wielka szkoda. W każdym razie i tu jest przeciętnie, poprawnie i nic więcej. I raczej po tym gatunku literackim, do którego przynależy ta książka, nie można wymagać niczego więcej.

Okładka jest nijaka, przeciętnie celtycka. Mamy rudą głowę królowej, celtycką czcionkę (podejrzanie przypominającą czcionkę Shire z filmu Petera Jacksona o elfach, Sauronie i niebezpiecznej biżuterii) i rękojeść jakiegoś celtyckiego sztyletu, kompletnie niemającego nic wspólnego z treścią książki, ale, ponieważ jest celtycki i mniej więcej obrazuje to, czym owa królowa się zajmuje, więc od biedy pasuje. Cała okładka jest wściekle zielona, na dole mamy natomiast jakby czterolistne koniczynki niczym szkockie pola, co jeszcze bardziej sprawia, że wszystko jest bardziej celtyckie, ale, niestety, bardzo przez to przeciętnie i jakby przesadzone. Nie, nie zwróciłabym uwagi na książkę, gdyby nie znała tytułu i przyszła do biblioteki po właśnie ten tytuł. W sumie pasuje więc do książki, niestety.

Fabuła, jak już podkreślałam to wyżej, albo jak sami już zauważyliście, jest bardzo schematyczna, wręcz, żeby nie zanudzać się na śmierć przy niektórych zbyt nudnych fragmentach, niektóre rzeczy powtarzają się niemal słowo w słowo. Jak ten motyw zabójcy, który zakochuje się w swojej ofierze, czy kolejne, niestety (jak zwykle...) próby uprawiania miłości w samochodzie Luke'a, na płytkach kuchennych czy w innych, równie ciekawych co przypadkowych miejscach, cała sprawa o tym, że Luke jest dla dziewczyny niebezpieczny, bla, bla, bla, nie wspominając o paranormalnych zdolnościach dziewczyny i o tym, że jednego dnia nie wiedziała i istnieniu fejów (tak, to chyba jest lepszy przymiotnik na określenie tych istot) a w następnego dnia przed nimi uciekała. No i jeszcze ta scena na cmentarzu, która, jak się domyślam, miała być mroczna, ale wyszła wręcz przeciwnie. Miałam ochotę się z niej śmiać, szczególnie w chwili, kiedy bohaterka dowiaduje się, że ukochany Luke nie tylko nie jest fejem, ale jest zabójcą ludzi z rozkazu królowej fejów. Dziewczyna jednak nie czuje lęku, ponieważ wie, że ów chłopak jest taki miły, taki delikatny, i jeszcze uważa, że to, co zrobił, jest straszliwe, ale przecież to ta straszliwa królowa, oh, ah, Luke, jaki jesteś piękny i tak cię kocham. Z czym wam się to kojarzy? Jeśli ktoś z was odpowie, że ze Zmierzchem, książce, która jest taka zła, że aż tego nie widać, to bardzo dobrze. Ale przecież nie tylko ze Zmierzchem, bo przecież jest tyle innych, podobnych książek, które traktują mniej więcej o tym samym. Więc oryginalnie nie jest, chociaż końcówka – wybór nowej królowej i to, jaki wybór podejmuje Luke (nawiasem mówiąc, dzięki temu Autorka pozostawiła sobie bramki, dzięki którym mogła napisać kontynuację, bo właściwie ta książka niczego nie zakończa – wręcz przeciwnie) – jest nieprzewidywalne i dość nieschematyczne, jak na paranormal romance, oczywiście i nawet, nie powiem, zaskoczyło mnie, a to duży plus. Bardzo duży.

Bohaterowie są bardzo pospolici i strasznie przeciętni jak nawet na standardy paranormal romance. Główna bohaterka to zwyczajna dziewczyna, szara myszka jak, nie przymierzając, Bella Swan z wiadomej każdemu powieści. W szkole jej nikt nie zauważa, oh, jakie to smutne, a przed zawodami muzycznymi, przed którymi ze stresu wymiotuje. Serio? Nawet ja tak nie robię, chociaż moje nerwy... cóż, do spokojnych osób nie należę (jeśli wcześniej nie znieczulę się muzyką, filmem czy książką). Jest przeciętna, tak boleśnie przeciętna, że każdy dziwi się później tym, że taka przeciętna, szara istotka ma zdolność telekinezy (wiem, że w moich tekstach jest zbyt wiele nawiasów, ale nie mogę się powstrzymać – w sumie to było szokujące, kiedy sobie to uświadomiłam, przecież to samo było z Carrie!) i zakochał się w niej takie ciacho jak Luke, a królowa elfów widzi w niej swoją przeciwniczkę. Zdumiewające, prawda? I jeszcze na dodatek, jakby wszystkiego, było mało, okazuje się, że lalunia, która z nią pracuje, staje się jej najlepszą przyjaciółką, taką od serca, która od razu zaczyna wierzyć w fejów. A ów rycerz na elfie, tfu, koniu, morderca bez serca, Luke? Nie wygląda na takiego i gdyby nie moje doświadczenie w paranormalach, nie pomyślałabym, że kryje taki sekret. Dla mnie jest po prostu wesołym chłopaczkiem, bo Autorka nawet pozbawiła go nawet marnych resztek tajemniczości, czy czegoś, co mogłoby odróżniać go od reszty śmiertelników i to jest jeden z powodów, dla których książka wydaje się jednym z tych bardzo przeciętnych paranormali i bardzo słabych książek. A pozostali bohaterowie? Rodzinę głównej bohaterki, mówiąc nawiasem, pomijam, bo pisarka zaledwie naszkicowała ich wredne postacie, nie wypełniając ich nawet transparentną farbą. A fejowie? Jest Una, postać jakby wyrwana z lepszego książkowego świata – Autorce nad wyraz dobrze udało się stworzyć postać roztrzepanej, dzikiej, ale sumie przyjaznej ludziom i sympatycznej elfki, jest Eleanor, postać piękna i demoniczna, która niestety wyszła słabo i ów rudy, niezwykle napalony samiec, koleżka Eleanor, no i jeszcze królowa, która wyszła, szczerze mówiąc tak jak jej władczyni i poprzedniczka (no! Wydałam wam, kto będzie królową, przepraszam). Reszta fejów jest słabo opisana, ledwie naszkicowana i przedstawiona mimochodem. Najczęściej są to istoty, owszem, z mitologii, ale bardzo jeszcze demonizowane, pokazane często jako dzikie, budzące nawet grozę straszydła, na których widok Gladriela i Elrond wystawiliby całą swoją armię. No ale co można o nich więcej powiedzieć? Chyba tyle, że powinni przyjść w nocy do tej pisarki i powiedzieć parę słów, co myślą o takim potraktowaniu fejów w książce o fejach czy coś w tym rodzaju przynajmniej. Przynajmniej.

Eldarowie cenią sobie dobrą literaturę i muzykę. Eldarowie byli dobrymi elfami, mimo tego, że Galadrielę nazywano wiedźmą (każdego można nazwać wiedźmą, swoją drogą), a elfy z Mrocznej Puszczy były nieco dzikie i wredne. Eldarowie lubią Sen nocy letniej, ale już dzisiejszych romansideł o elfach ze szpiczastymi uszami już nie. Jestem ciekawa, co by powiedzieli o tej książce. Pewnie jednak pękliby ze śmiechu, moim zdaniem, bo to nie tylko (kolejny!) plagiat Zmierzchu z seksowym, groźnym facetem i fejami w roli wampirów, ale i książka, nad którą Autorka musiałaby jeszcze dużo popracować, żeby miała jakieś mało zniekształcone ręce i nogi. No i (wiem, że nie można oceniać po gatunku, oj, ale …) to przede wszystkim paranormal romance.

Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł: „Intryga Królowej Elfów”
Moja ocena: 2,5 

5 komentarzy :

  1. Kurczę, a taką miałam ochotę na tę książkę. Czytam opis i myślę "elfy? to coś nowego. Pewnie idealne dla mnie" no i co? Nic! Teraz na pewno będę się trzymać od tej książki z daleka. Mam już dość oklepanych paranormalnych romansideł -,-"

    OdpowiedzUsuń
  2. O matko, jak widzę takie okładki w księgarni to od razu odkładam z powrotem :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałam tę serię już jakiś czas temu i nie powiem, nawet mi się podobała :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytałam tą pozycję już dość dawno i z tego co pamiętam to z zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie niż na Tobie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wierzę w elfy też ^^ przecież to nie tak, że sami ludzie sobie tutaj żyją :)
    a książka wydaje mi się bardzo interesująca :)

    naczytane.blog.pl

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!