Czytam
wiele książek, czasami kilka dziennie, jeśli są wakacje. Ebooki,
wydania papierowe. Pożyczam od chrzestnej, ciotki, rzadziej od
koleżanek (one myślą, że zjadam książki), poluję na Allegro,
na wyprzedażach, w Empiku. Nie mogę przeżyć dnia bez dotyku
książki, bez przeczytania chociaż kilku linijek. Nie pamiętam
wielu książek, które czytałam, a zrecenzowanie wszystkich ich
jest niesamowicie trudne. No w końcu mój staż jest bardzo długi:
namiętnie czytam od szóstego roku życia. Teraz czytam bardzo
szybko i bardzo dużo. To jest mój jedyny, najdoskonalszy świat.
Widzę
powiązania między różnymi książkami. Widzę wątki, motywy,
które się powtarzają. Znam kilkaset wariantów tej samej historii
– na przykład morderstwa. Bo przecież na tym bazują kryminały,
a ich jest wiele, bardzo wiele. Mnóstwo. Całe stosy, wystarczająco
dużo, żeby zrobić z tego bibliotekę. Dlatego pewne rzeczy mogą
się powtarzać, niestety. Czytamy jakąś książkę i wiemy, co
będzie dalej. Dlaczego? Otóż owa historia niewiele różni się od
tej, którą czytaliśmy kiedyś.... albo jakiś czas temu. Są
jakieś szczegóły, które różnią fabuły różnych Autorów, bo
w końcu każdy ma inny pogląd na świat (prawda?) ale ogólnie jest
bardzo, bardzo podobnie. Często mi się tak zdarza, wręcz w nawale
współczesnej i nie tylko literatury trudno znaleźć już coś
oryginalnego albo świeżego. Czasami, co jest już skandalem, fabuły
są dokładnie małpowane, czasami nawet nie świadomie, bo tematy są
popularne, a czasami przychodzą do głowy pisarzowi, który nie wie,
że ktoś inny pisał na ten temat.
Tak
jest z najnowszą książką Autorki thrillerów medycznych, do
której twórczości zaczęłam się przekonywać zupełnie niedawno,
kiedy przeczytałam jedną z najnowszych książek, rzecz bardzo
dobrą. Ponieważ owa książka była w środku serii, chciałam
zobaczyć, co było przed i sięgnęłam po następną książkę,
również pożyczoną od chrzestnej. I... no cóż. Bardzo
przypominało mi inną serię, również bardzo dobrą i również
pisarki z Ameryki, której jedna część była prawie taka sama,
przynajmniej w najważniejszych aspektach.
Jane
Rizzoli ma twardy orzech do zgryzienia. Otóż śledztwo, które
teraz rozpoczyna, roztacza przed nią całą falę straszliwych
wspomnień – sposób, w jaki zabito doktora Veagera (jego żonę,
Gail, uprowadzono, by później znaleźć trupa w momencie dość
zaawansowanego rozkładu w lasku, na granicach miasta) wskazuje na
jej koszmar, na Warrena Hoyota, który siedzi w najlepiej strzeżonym
więzieniu. Człowiek ten ma obsesję na punkcie patrzenia na ofiary,
dominowania nad nimi, słuchania ich krzyku, napawania się ich
bólem, a ponadto ma obsesję na punkcie krwi, ponieważ kiedyś był
analitykiem. Kocha jej konsystencję, zapach, smak, kolor, uwielbia
na nią patrzyć, nurzać się w niej. Dlatego dla niego najbardziej
podniecającą rzeczą nie są narządy rozrodcze, jak by można było
przypuszczać, ale ... szyja. Tak, szyja, gdzie mamy tętnicę i żyłę
szyjną, gdzie wyczuwa się puls. Tam jest najwięcej krwi: tej
żylnej, ciemnej i tej tętniczej, jasnej i jedwabistej. Można by
powiedzieć: Wampir! Człowiek ten sprytnie ucieka z więzienia,
zabijając przy tym trzy osoby skalpelem. I wychodzi na miasto, by
razem ze swoim wspólnikiem, nekrofilem (nie powiem, co to jest, jak
ktoś nie wie, to ciocia Wikipedia powie) i fanem demonstracji swojej
dominacji, by zabijać. Mają tylko jeden cel: wyniszczoną
psychicznie Jane Rizzoli, z bliznami na rękach od wiercenia w nich
skalpelem – pamiątce po Hoyocie. Tymczasem ona nie marnuje czasu -
prowadzi śledztwo, dość ślamazarne. I jeszcze ten głupi,
tajemniczy i przystojny agent FBI, Gabriel Dean, któremu już raz po
ciemku groziła pistoletem. Wie, że kiedyś ją dopadnie, ale kiedy
tak się staje, sprawy przybierają niespodziewany obrót i to
ostatecznie zwycięża Rizzoli, jednak Hoyot żyje dalej i dalej
fantazjuje na tematy związane z szyjami kobiet i krwią.
Od
razu nasuwa mi się wyraźny związek tej książki z powieścią
innej amerykańskiej pisarki, Alex Kavy. Tam też mamy niesamowicie
podobną sytuację. Morderca nazywa się Albert Stucky, podniecenie
dla niego do krzyk kobiet, którym odcina niektóre części ciała,
uciekł z więzienia. Zwabił Maggie, główną bohaterkę tamtej
książki, do magazynu by patrzyła, jak zabija kolejne kobiety,
wyniszcza ją psychicznie. Ucieka z więzienia, by skończyć raz z
zastraszoną Maggie, która jest na granicy załamania nerwowego. Ma
partnera, którego, nawiasem mówiąc, zakatrupił. I jest wcielonym
Złem, takim złem, że nie może by większego. Recenzja tej książki
– nazywa się ona „W ułamku sekundy” - gdzieś tutaj jest,
tylko bardzo już zakopana. Podobieństw zauważamy wiele: ten sam
prawie typ zdobywania przyjemności, chęć wykończenia
agentki/policjantki, wyniszczenie nerwowe owej, umieszczenie faceta w
najgorszym więzieniu, ucieczka, zakończenie. A także wcześniejsza
pułapka. I to bardzo typowe zamienianie domu w fortecę. Obie
opowieści różnią się szczegółami: Stucky, by uciec zabił
strażników, a Warren uciekł się do podstępu medycznego, ten
pierwszy został zabity, drugi żyje, obie panie wyszły z tego cało.
Maggie miała partnera w śledztwie, ale Tully to rozwodnik z
dorastającą córką Emmą, a agent FBI Dean... Hm, to już
pozostawię czytelniczkom, dobrze? Poza tym bohaterka Kavy jest
agentką federalsów, a Jane tylko bostońskim gliną. Swoje ofiary
Stucky zakopuje w śmietnikach, natomiast połowę ofiar Warrena
znajdujemy w domu, połowę w lasku. Albert raczej nie przebiera w
wyborach narzędzia zbrodni, zaś ten kocha skalpel. Jest chirurgiem.
Ale
wracam i zaczynamy sobie analizować książkę, zaczynając,
naturalnie, od plusów.
Postaci
mamy świetnie skonstruowane i wyraźnie rozdzielone na pierwszo –
i drugoplanowe. Główną bohaterką jest Jane, która chce we
wszystkim dorównać kolegom z pracy i w dodatku uważa się za
twardziela. W rzeczywistości, głęboko pod tą powłoką, kryje się
samotna, przerażona koszmarem, który powrócił dziewczyna.
Bezbronna, samotna. Oszukująca siebie - nawet bardzo skutecznie –
próbuje sobie wmówić, że jest zdolna prowadzić dalej to
śledztwo, że się niczego nie boi, że jest osobą wytrzymałą,
niezwykłą i tak dalej i mocno owijająca się w tej skorupie.
Postać owa ma w sobie dużo wad i zalet, jest wyrazista,
pełnokrwista i sympatyczna, bo tak naprawdę nie trzeba być
Gabrielem Deanem, żeby wiedzieć, że pod tą skorupą kryje się
bezbronna, przerażona kobieta w dodatku wykończona psychicznie i
fizycznie. Ale rozumiemy jej potrzeby i tak naprawdę głęboko jej
współczujemy i czujemy do niej pewien rodzaj sympatii i respektu.
Gabriel Dean – tutaj tajemniczy, piekielnie spokojny i opanowany
agent FBI, były wojskowy, przyzwyczajony do wydawania rozkazów i
rządzenia, wobec tego raczej na początku nie czujemy do niego
sympatię. Maury jest tutaj jak na lekarstwo, chociaż mamy o niej
kilka ciekawych szczegółów – nazywają ją Królową Trupów, na
przykład, ale nie dowiedziałam się niczego więcej. Na dobrą
sprawę, nie wiem o niej więcej niż z poprzedniej książki -
„Autopsji”. Jest tu także Vince Korsak, przez większą część
książki jest po zawale, ale w momentach, kiedy jeszcze jest na
chodzie, rzuca swoimi dość nieśmiesznymi żartami i robi za
'nierozgarniętego gliniarza'. Bardzo go lubię, nie jest drętwy,
jest sobą i niczego nie udaje. Jest prostolinijny, niemal jak
dziecko, jednak gdzieś tam ukrywają się jego rany. Ma żonę
lekomankę, nieciekawe życie prywatne i lubić pić (o czym świadczy
jego brzuch). Barry'ego Forsta nie doświadczyłam, przewija się
gdzieś bardzo w tle i rzadko można go spotkać na kartach książki.
Język
jest prosty, właściwie się nie zmienił do czasów, gdy Autorka
pisała romansidełka wymieszane nierówno z kryminałami. Lekki,
przyjemny, staranny. Pedantyczny. Ale to nie wpływa na jakość
książki – wręcz przeciwnie – bardzo przyjemnie czyta się
opisy. A są to opisy nie byle jakie, bo opisują nie tylko przeżycia
bohaterów i obrazują nam plastycznie miejsca zbrodni ( to prawdziwa
uczta dla mnie, przyznaję się!). Wielkim plusem jest też to, że
wszystko opisane jest w trzeciej osobie liczby pojedynczej, ale
rozdziały z perspektywy Warrena, dające mu głos i pozwalające na
wniknięcie do jego mózgu jak najgłębiej jest rzeczą fascynującą
– te jego śmierdzące wampiryzmem historie o krwi, czyli
pulsującym w żyłach życiu, którego on kochał ludzi pozbawiać.
Mmm..
.
Akcja
jest szybka i dużo się dzieje, więc czyta się zapartym tchem.
Ledwo się kończy wizyta u ofiary, zaczyna się prawdziwa policyjna
akcja, a kiedy to się skończy, uczestniczymy w autopsji czy
poznajemy losy ofiary Warrena. Na końcu, niestety, lekko stopuje,
ale to tylko dlatego, że zaczyna się wątek romantyczny (tym razem
mogę spać spokojnie, bo to delikatny romans umiejętnie wtopiony w
mocny kryminał), by zakończyć się gwałtownie i niespodziewanie.
Nie ma miejsca na nudę, no, chyba że kogoś straszliwie odrzuca od
nawet najmniejszej cząstki romansu, albo ktoś czytał setki
podobnych do tej książek i wie, jak to się skończy.
Okładka
jest – tak jak poprzedniej książki – bardzo dobra.
Minimalistyczna, od razu kojarząca się z thrillerem medycznym:
sterylna, biała okładka, tytuł i autor oraz czerwona plamka, jakby
krwi, u góry w poziomym, lekko innego koloru kwadracie. Gdyby
postawić książek w tłumie krzykliwych okładek przyciągałaby
wzrok i od razu sugerowała tematykę. Choć.. Mam pewne obiekcje co
do tytułu. Tego angielskiego i polskiego, bo to jedno i to samo.
Skalpel był ukochanym narzędziem zabijania Warrena, nie powiem, no
ale dużo skalpela tam nie ma. Dwie, trzy wzmianki. Tytułem książki
powinno być coś, co jest esencją książki, kluczem do
zinterpretowania, podsumowaniem i wskazaniem znaczenia tego, o czym
mówi nam powieść. A nie... szczegółem.
Pisarka
coraz bardziej mnie zadziwia, choć wykorzystuje czasem
przereklamowane tematy i schematy. Każda następna jej książka
jest coraz lepsza, czyta się szybciej, płynniej, lepiej, z większą
chęcią. Szybciej. Podejmuje czasem kontrowersyjne tematy, pokazuje,
do czego może dojść umysł psychopatycznego mordercy. I tutaj
pojawia się minus, za który, postępując zgodnie z moją tradycją,
nie odejmę punktów. Co to? Oczywiście, czyta się błyskawicznie,
w ułamku sekundy dosłownie. I jak tamtą powieść Alex Kavy
przeczytałam w ułamku sekundy, tę również, z tą jednak różnicą,
że trzymałam w ręku śmiercionośny skalpel...
Autor:
Tess Gerristen
Tytuł:
„Skalpel”
Moja
ocena: 6/10
(recenzja archiwalna)
Spodobała mi się ta książka :) Autorki jeszcze nie znam, ale zapragnęłam ją poznać
OdpowiedzUsuńCoraz ciężej o oryginalne kryminały... jakby wszystkie możliwe pomysły zostały już wykorzystane. Mnie jednak najbardziej irytują śledztwa na własną rękę. Tytuł rzeczywiście nie powala, można się było bardziej wysilić. Lubię wartką akcję... więc jeszcze nad tą tutaj pomyślę.
OdpowiedzUsuńNigdy nie czytałam powieści tej autorki, ale słyszałam pozytywne słowa, dlatego chętnie kiedyś nadrobię zaległości :)
OdpowiedzUsuńMuszę się w końcu zapoznać z Tess Gerritsen i wyrobić sobie własne zdanie o jej twórczości.
OdpowiedzUsuń