Niedawno
musiałam naprawić (znowu) klawiaturę od komputera i wysłać do
serwisu naprawy, żeby (znowu) zamontowali mi nową klawiaturę. W
czasie, gdy laptop został wysłany i nie mogłam czytać e-booków,
rozejrzałam się więc po półkach w poszukiwaniu jakiejś
nieprzeczytanej książki. Ponieważ takich jest bardzo mało,
szukałam dość długo, aż natknęłam się na małą książeczkę
wymyszkowaną kiedyś na wyprzedaży przez mamę. Obrazek na okładce
był niezbyt ładny, opis z tyłu również nie zachęcał. No ale –
myślę – może być niezłe, bo znałam przecież nazwisko
Autorki. Swojego czasu moja ciotka, polonistka, bardzo zachwycała
się jej książkami i ma całą półkę jej powieści. Postanowiłam
dać więc książce szansę, tym bardziej że kiedyś dawno już ją
zaczynałam, ale nie skończyłam, czego powód był prosty: uciekłam
do ciekawszych rzeczy, bo książka nie miała zbyt dużo do
zaoferowania.
Andrzej
Sanicki jest utracjuszem, ceniącym sobie wolność i swój stan
kawalerski wesoły. Ma kochankę, piękną mężatkę, panią Celinę,
której mąż gdzieś zwiał czy coś w tym rodzaju. Ojciec jego
jednak, któremu z dość niejasnych pobudek zależy na tym, by jego
syn miał żonę, ma zamiary ożenić go z niezbyt piękną, mądrą
i tak dalej, ale za to cichą i pełną poświęcenia dziewczyną ze
wsi – panną Kazią. Dziewczyna, choć ma narzeczonego, który
gdzieś prysł, postanawia się poświęcić: w domu ma trudną
sytuację, bo wredna macocha jest, ojciec więc martwi się, że
córka musi służyć jędzy. Andrzej, po umowie z ojcem, że po
ślubie będzie mógł dalej spotykać się z Celiną, także godzi
się na ślub i Kazia zostaje rzucona do wielkiego miasta w wir
codziennych spraw arystokracji. Arystokracji złej i zepsutej, a
przynajmniej pustej. Po „Lalce” Prusa, gdzie panowie szlachta
byli po prostu głupcami, z szokiem czytałam o tym, jak to pisarka
widzi arystokrację: zepsuta, zła, cyniczna, zdemoralizowana. Ot co.
I już wiemy, że chodzący ideał, krystaliczna Kazia, nie da rady w
takim świecie. Jeszcze cyniczny mąż, nuda, która doskwiera w
czterech ścianach eleganckich kamienic.. W końcu, gdy pani Celina
pozostawia Andrzeja, zwyczajnie się nim znudziwszy, mąż Kazi
powoli się do niej przekonuje, jednak na ostateczne wybaczenie sobie
win czasu nie starcza – młoda kobieta umiera na tyfus, a wdowiec,
tak naprawdę niedbający o żonę, już zaleca się do jakiejś tam
wdowy czy mężatki, która już zdążyła podesłać mu liścik o
wyjątkowo erotycznej treści (tak drastycznej, że pisarka nie
decyduje się na zamieszczenie w książce). O grobie pamięta już
tylko prezes, syn jej męża, który ją naprawdę polubił. Jednak
na grobie kwiatów nie ma żadnych – no oprócz polnego wrzosu, do
którego na początku powieści porównał ją malarz Radlicz,
niegdyś w niej zakochany. Kazia zostaje zapomniana...
Plusy...?
Hm, niechże się chwilę namyślę. Na pewno za zakończenie, które
idealnie pasuje do przedstawionej historii. Happy end byłby po
prostu niewłaściwy, sztuczny i nijaki. Pisarka świetnie to wyczuła
i dlatego Kazia umiera na tyfus, zarażona od ludzi, którymi się
opiekowała. W końcu to dobra śmierć, oszczędzająca wielu
przykrości. Dobra była także postać prezesa – bardzo żywa,
mająca swoje zalety i wady, sympatyczna, dająca się polubić i
ciekawa.
Sama
historia ma wiele potencjału i jakiś taki archaiczny urok, któremu
niepodobna się oprzeć. Czytało się jak... bajkę o dawnych
czasach ze smutnym zakończeniem, bez wróżek i innych cudownych
stworzeń.
Minusów,
jak na mnie, jest dużo i to rzucających się w oczy. Primo,
człowiek czuł się piekielnie przytłoczony archaizmami. Na każdym
kroku można się napotkać na drażniące wyrażenia, które nie
tylko sprawiają, że wybijmy się z rytmu czytania, ale także
niszczą atmosferę i sprawiają, że dialogi są sztywne, wydumane i
po prostu nienaturalne. Secundo, bohaterowie są papierowi i
irytujący. No bo nikt przecież nie jest tak idealny, jak Kazia,
która wszystko poświęci dla najdroższego tatuśka (z drugiej
strony, po co się ten tłumok żenił, jak wiedział, że baba jest
głupia?) i wyjdzie za kogoś, kogo w ogólne nie kocha. Szlachetna,
cnotliwa, dobra, łagodna, poważna, mądra (książki!) i co
jeszcze? Przepraszam, ale więcej nie pamiętam. Znów Andrzej jest
nie tylko wcieleniem zła, ale i głupkiem bez serca, młodym,
rozpuszczonym wilczkiem bez serca. Żadnych innych cech. A ojciec
Kazi? A macocha, tak schematycznie i męcząco zła, która, choć
śmiertelnie chora, zdrowieje? A Tunia? Ta byłaby świetną
postacią, gdyby nie to, że cechy, które mogłyby być pozytywne,
zostały ukazane jako bardzo negatywne, wręcz powód, dla którego
można Tunię wyśmiewać i pisać o niej z sarkazmem. Radlicz? Na
początku wydawał się sympatyczny, jednak później poznajemy jego
jednoznacznie złą naturę i przestajemy czuć do niej nawet maleńką
ilość szacunku. Bella, inna figura z salonów Celiny, dość
pobieżnie pokazana i budząca też tylko negatywne emocje, na pewno
nie zdobyła mojej sympatii. Kapitalna książka, w której nie lubi
się żadnego z bohaterów! A, przepraszam. Lubię jednego. Prezesa.
Ale już o tym mówiłam, prawda?
Opisów
prawie nie ma w ogóle, o przyrodzie radzę już zapomnieć. Sceny z
życia Kazi – z bytności w teatrze, cyrku (niezapomniana i
ulubiona scena z zabitą akrobatką) przeplatają się z luźno
naszkicowanymi scenami bytności głównej bohaterki u biedaków,
czasami mamy kilka fragmentów listów, jakie wymieniają pomiędzy
sobą bohaterowie, pokazane są dość plastycznie, mimo że akcja
naprawdę się ciągnie, a wydarzenia ujęte w ramę – od ślubu do
śmierci Kazi – nie zawsze są warte, żeby opisać; książka i
tak jest bardzo krótka, ale niektóre rzeczy pogarszają tylko
wszystko (po co ta sentymentalna scena pogodzenia się macochą,
myślałam, że zacznę się śmiać, a i tak nic z tego nie
wynikło?!). Pióro Autorki jest stosunkowo słabe, nawet lekkie i
przyjemne. Jest smykałka do opowiadania, ale rzeczy są przestawione
beznamiętnie, mimo że widać, że pisarka dużo pracy włożyła w
powieść. No cóż – nie za bardzo wyszło, tak czasami bywa.
Po
napisaniu tego czegoś, co najprawdopodobniej recenzją nie powinno
się nazywać, mam coraz bardziej mieszane uczucia do książki. Z
jednej strony historia była inna, niepowtarzalna, dyktowana przez
życie, ale liczne minusy i braki w wykonaniu mocno moją ocenę
obniżyły i także, przez to, że historia niczym prawie mnie nie
zaciekawiła. Jednak ta powieść, jak jej główna bohaterka, jest
jakby wrzosem: na wierzchu prosta, daleka do doskonałości, nudna i,
zdawałoby się, banalna, ale kiedy spojrzymy głęboko, dostrzeżemy
coś, co przykuwa naszą uwagę i uznamy, że coś jednak się kryje
pod masą błędów. Coś, co jest kruche, delikatne i nieuchwytne. I
właśnie dlatego, kiedyś, może, znów powrócę do tej książki.
Tytuł:
„Wrzos”
Autor:
Maria Rodziewiczówna
Moja
ocena: 2,5/10
(recenzja archiwalna)
(recenzja archiwalna)
Chyba do niej wrócę.
OdpowiedzUsuńPo książkę na pewno nie sięgnę, bo jakoś mnie do niej nie ciągnie, a do tego mam znacznie ciekawsze tytuły pod ręką :)
OdpowiedzUsuńCzy mogłabym Cię prosić, abyś nie zdradzała zakończeń książek? Albo oznacz je jakoś, abym mogła je przeskoczyć i nie psuć sobie zabawy, gdybym zdecydowała się sięgnąć po któryś z tytułów :)
Pozdrawiam :)
Mam tę książke w domu, a nigdy jej nie czytałam. Przypomniałaś mi o niej.
OdpowiedzUsuńRaczej po tę książkę nie sięgnę, ale taki był Twój cel - aby nas przestrzec ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Alpaka
Mam takie samo wydanie. Książkę oczywiście czytałam. Dość dawno temu, ale zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie niż na Tobie.
OdpowiedzUsuń