Pamiętam
swoją pierwszą wizytę nad Bałtykiem. Pamiętam, jak bardzo byłam
rozczarowana. Szczególnie gdy ciocia pokazała mi słabo widoczne
dźwigi portowe daleko stąd, w Norwegii czy w Szwecji, a ja
wcześniej byłam przekonana, że jeśli to jest morze, to nie widać
jego drugiego końca. Chociaż woda była faktycznie słona, fale
fajne, nie podobało mi się (może dlatego, że nie pokazano mi
żadnej dzikiej plaży, tylko te zawalone chamskimi, opalającym się
w nieskończoność, czytającymi płytkie książki – wiem, bo
zawsze zerkam na to, co kto czyta – i krzyczącymi na swoje nagie,
rozwrzeszczane dzieci) I chyba do dzisiaj, nie patrzę na nie z
zachwytem, chociaż teraz w pewien sposób udało mi się z nim
zaprzyjaźnić – w końcu do Gdańska z Torunia jedzie się tylko
trzy godziny, a i mam tam też rodzinę, i chociaż moja wizyta
polega na opiekowaniu się kuzynką i zamawianie pizzy, szum morza
towarzyszy mi w zasypaniu. Jednak, tak naprawdę, jeśli o to chodzi,
patrzę z obrzydzeniem na każdy większy zbiornik wody, od basenu
szkolnego poczynając, a na oceanach kończąc. Nie lubię, kiedy nie
mam, na czym oprzeć moich nóg, albo kiedy ziemia znajduje się w
miejscu osiągalnym dla nurków i trupów. Nie ufam wodzie, bywa
bardzo zdradliwa, nie tylko wtedy, kiedy a moja miłość do morza
jest teoretyczna (w teorii kocham morze niczym piraci z Karaibów),
lubię patrzeć szczególnie na refleksy słoneczne na Atlantyku i
inne takie bzdury, ale żeby tam popływać... Zamiast tego wolałabym
iść do Mordoru, tfu, to znaczy do szkoły na same lekcje
matematyki, fizyki, chemii i religii (co ja poradzę na to, że
katechetka jest wredna?) a to w moim wypadku jest wielkie
wyrzeczenie.
Dlatego
książki mające coś wspólnego z wodą, pomijając wszystko
związane z Piratami, którąś
tam moją wielką miłością (ale to film!) i baśń o Małej
Syrence – tą klasyczną, naturalnie (żadnym prawem nie mogę też
zapomnieć o roli, jaką
pełniło Morze na Zachodzie dla moich ukochanych Eldarów, ale oni
kochali morze z innych powodów) -
raczej nie należą do moich
ulubionych, wręcz przeciwnie. Odrzucają mnie, za co czasami sama
się sobie dziwię. Dlaczego więc, do licha, wmusiłam właśnie w
siebie kolejną opowieść o syrenach? I to nie tych z disnejowskiej
bajki, tylko z Piratów albo
gorzej? I to w dodatku nie po kolei – po części pierwszej, która
była dla Was ochłodą, albo raczej kubłem zimnej wody w pewien
upalny lipcowy dzień, nadszedł czas na tom, uwaga, trzeci trylogii.
Jakby tom drugi psi zjedli, ale ja nie o tym. Książka, podpisana,
leżała porzucona na jednym z wielu parapetów naszej szkoły i w
końcu przygarnęła mama. Dała mi w sobotę, mówiąc, że zapewne
chętnie przeczytam, bo lubię takie książki. Jasne. Lubię
krytykować, mieszać z błotkiem takie książki jak ta, mamo, a
poprzednia właścicielka, jeśli celowo zostawiła książkę,
wiedziała, co robi. Uwierzcie mi.
Uprzedzona
więc, przystąpiłam do czytania jeszcze tego samego dnia, w szkole
i wcale, wcale się nie zdziwiłam tym, co tam zastałam. Wręcz
przeciwnie – pozbywszy się różnych moich uprzedzeń, przestawszy
się zastanawiać, dlaczego bohaterka to robi, co robi i dlaczego
wszystko jest takie przeciętne, lektura dała mi pewien rodzaj
przyjemności, a już na pewno ocaliła mnie przed matematyką.
Dlatego jakiś tam sentyment mam, co powtarzam już na początku,
jednak w tej recenzji, nieprzypominającej recenzji i będącej
raczej klasycznym przerostem treści nad formą, pozbędę się
sentymentów i sympatii, mówiąc szczerze, co jest na minus, a co na
plus. Jesteście gotowi na wyprawę w głębie oceanu? Butle tlenu na
grzbiety i zaczynamy!
Vanessa ma problemy. Po roku
szkolnym znów wróciły wakacje, a więc kolejna wizyta w Winter
Harbor, tam, gdzie mieszkają złe wspomnienia Vanessy o syrenach i
przyrodniej siostrze Justine. Ale to nie wszystko – jest jeszcze
ukochany Simon, z którym, jak wynika z fabuły, nasza syrenka
musiała się pokłócić w tomie drugim. W dodatku, już na miejscu,
odkrywa, że w gruncie rzeczy jej życie przypomina ruinę. Żeby
jakoś przeżyć i nie skończyć jak jej matka, która zresztą
odwiedza naszą bohaterkę, musi nie tylko faszerować się solą,
ale, uwaga panowie, uwodzić mężczyzn, czy to przez przykładanie
ręki do ich torsu i jednosekundowe piszczenie, czy to przez flirt,
czy coś znacznie gorszego – uwodzenie, albo... Nie, to już byłby
spoiler. W każdym to jakieś wyjaśnienie dla faktu, że marynarze
albo inny faceci zamienieni w topielców wypływają z szerokimi
uśmiechami na twarzach. Brr. Nie chcę o tym myśleć, tak jak nasza
bohaterka, przynajmniej na początku też nie, ale kiedy widzi, co
stało się z jej matką, zmienia, niestety zdanie, walcząc o życie.
Poza oględnymi opisami mniej i bardziej przygodnych kontaktów
płciowych i tego, jak Vanessa wygląda przed i po (zupełnie jakby
chodziło o jakąś, kurde, dietę albo operację plastyczną!),
problemami z całym światem i dysput z rodzoną matką, mamy także
kryminał – ginące młode dziewczyny, tajemniczą dziewczynę
pracującą w restauracji przyjaciółki Vanessy i zagadkę
kryminalną, którą, po odpowiednim dopracowaniu i rozwinięciu,
można by użyć w niejednym popularnym i płytkim kryminale. No i
kulawo skonstruowany finał, klasycznie przy pomrukach burzy i
obowiązkowo z przerwaną sceną, w której całemu światu wydaje
się, że bohaterka umarła. Ziewam. Naprawdę nie dało się
bardziej schematycznie?
Co może być plusem? Co
może być kasztanem na wierzbie? A, wiem. Albo już nie, przysyłanie
zdjęć ofiar już gdzieś było, prawda? A powiadam wam, że Czarny
Charakter daje się wyczuć od pierwszych stron. Dobra. Mam. Myślę,
że najlepszy wątek to historia mamy Vanessy. Autorka ukazała
wszystko realistycznie, brutalnie i bezkompromisowo, nie dając nawet
odrobiny nadziei na dobre zakończenie. Poświęcenie Charlotte jest
godne podziwu, a jej śmierć mimo wszystko bohaterska. Jestem gotowa
jej nawet wybaczyć, że jest taką fatalną postacią bez
charakteru. Rzadko tak zdarza się w książkach dla nastolatek,
chcących czytać tylko romanse, że śmierć jest już bezpowrotna,
całkowita, a ten ktoś już z zaświatów czy też z toni oceanu
nigdy nie powróci. Rzadko, niestety, zdarza się także motyw
poświęcenia, więc tym bardziej należą się pisarce za to brawa.
Niech przez tą krótką chwilę cieszy się pochwałą, wtedy może
będzie lżej dowiedzieć się mojej prawdy na temat jej książki.
Okładka
książki jest przeciętna, czyli, co stwierdzam z ulgą, tragedii
nie ma. Tym razem mamy błękit oceanu, przetykany również
oceanicznymi zieleniami i turkusami, kilka cieni błękitnych rybek i
dziewczynę z pływającymi, jak to w wodzie bywa, niebieskawymi
włosami. Sama sylwetka dziewczyny nie wydaje
się sylwetką modelki, a
tytuł jest zbyt duży i niezbyt ciekawym kolorze. Nic ciekawego,
wręcz przeciwnie – dzięki temu fabuła wydaje się bardzo
przewidywalna i każdy, kto raczej nie interesuje się syrenami, na
pewno nie sięgnie po tę książkę. Mimo tego nie ma jakiś
żałosnych błędów, których każdy porządny grafik powinien się
wystrzegać, i bardzo dobrze, że tutaj nie znalazłam żadnego
potworka, ale, co się oszukiwać, za specjalnie fajnie też nie
jest.
Tytuł
bynajmniej nie jest adekwatny do treści. Jaka mroczna toń? Czy
Vanessa robi coś mrocznego? Czy pływa po jakiś mrocznych wodach? A
może zabójstwa są mroczne? Ha, czytałam kiedyś książkę o
facecie, któremu obcięto głowę i wstawiono tam głowę psa, tylko
dlatego, że bał się zginąć właśnie taką śmiercią. I to jest
mroczne morderstwo, jeśli cokolwiek można by nazwać mrocznym, bo
już takie zużyte słowo, właśnie przez pisarki i pisarzy,
zajmujących się mrocznymi, upadłymi aniołami, które, mimo
połamanych skrzydeł i tak dalej, latają za amerykańskimi
dziewojami. I to wkurza, nie trochę, ale bardzo mocno. Mroczne
sekrety. Mroczne tonie. A mroku, jeśli by go zważyć, nie ma ani
grama. W każdym razie wszystko, co ma coś mrocznego
w tytule, lepiej się sprzedaje i przyciąga co niektóre osoby do
siebie, które są przekonane, że czytają horrory (zauważcie, że
prawdziwe horrory rzadko w tytule mają mrok), więc dlaczego nie?
Jeśli można zarobić mroczne pieniądze?
Język Autorki jest prosty i
lekki. Nie pisze w jakiś metaforyczny, skomplikowany sposób, tylko
stylem, jaki ma wiele dzisiejszych ludzi piszących dla nastolatek,
(i większość popularnych ludzi piszących dla dorosłych również).
Czyta się zastraszająco szybko, bo pisarka wygląda na pewną
siebie Autorkę, z wyszkolonym, płynnym warsztatem i raczej nie ma
problemów z dobieraniem prostych słów i jakąś tą nieporadnością
językową. Czyta się nawet przyjemnie, niezwykle szybko, nie trzeba
długo się namyślać nad sensem czytanych zdań. Jednak opisów,
jak w większości powieści tego gatunku zresztą, jak nie ma, tak
nie ma. Nie czuje się emocji bohaterów, trudno jest wyobrazić
sobie z tych ochłapów, jakie rzuca nam pisarka, ich twarze i
miejsca, po jakich chodzą. No dobrze, Autorka napisała, że Vanessa
siedzi nad morzem, w porządku. Ale jakie jest to morze? Bo jak
zdążyliście zauważyć, morza mają wiele kolorów, co zależy
także od pory dnia lub nocy, ale też od tego, co jest morzu (na
przykład nasz Bałtyk jest zanieczyszczony i ma mały kontakt z
Morzem Bałtyckim, dzięki czemu ogólnie jest ciemnozielony w
przeciwieństwie, choćby, do Adriatyku). I co mi to daje? Może
nastolatki, potencjalne czytelniczki, nie będą miały pretensji, że
jest więcej akcji (później, zresztą, powiemy sobie, jaka jest
naprawdę ta akcja), ale ja tak. Co jest następnym dowodem na to, że
tak naprawdę nie powinnam się brać za czytanie tej książki.
Tylko nerwy sobie niepotrzebnie psuję.
Fabuła jest bardzo
przewidywalna (czego zresztą się spodziewać po tym gatunku!) i
chaotyczna, tak jakby Autorka spieszyła się napisaniem książki,
czy też nie miała ochoty jej w ogóle pisać i ciągnęła wszystko
na przymus, bo przecież nie można zostawić czytelników na lodzie
z nieskończoną serią. Kiedy Vanessa przybywa do Winter Harbor, jej
były ukochany chamsko ją ignoruje, co, bardzo dziwne moim skromnym
zdaniem, bo już czterdzieści stron dalej całuje ją namiętnie
jakby nigdy nic i nawet wsadza jej ręce pod koszulkę, co,
przyznacie, jest już znakiem bardzo dużej zażyłości. Bardzo
dużej. Chwyt z urwaniem akcji w połowie, w najciekawszym
fragmencie, bardzo trudny szczególnie dla pisarza, delikatnie
mówiąc, niebędącego jedną z najlepszych ryb literackiego oceanu,
tutaj nie wyszedł zupełnie. Za duże przeskoczenie w czasie. Tak
jakby, że posłużę się tolkienowskim porównaniem, rozpocząć
trzecią część Władcy Pierścieni koronacją Aragorna. I
jeszcze niedokładnie wyjaśnić, dlaczego ów facet, będący w
drugiej części takim tam kolesiem ze złamanym mieczem, teraz
siedzi na tronie w miejscu, którego, na dobitkę, wcześniej w
książce nie było. To ja już wolę pachnące naiwnością,
serialami i oczywistością zabiegi Dana Browna w Inferno, bo
facet rozgrywa to mniej więcej wiarygodnie, bez takich
niespodzianek. Zresztą też nie jest lepiej – można się zawsze
przyczepić do beznadziejnej przewidywalności, bo w tym gatunku
zawsze wszystko kończy się happy endem, nawet jeśli na
końcu bohaterka godzi się z tym że musi zabijać ludzi i puszczać
się na bokach, by choć trochę jeszcze pożyć (co samo w sobie,
przyznacie, jest absurdalne i śmieszne. Autorkę za mocno poniosły
fale jej niezwykłej wyobraźni). Jeśli chodzi o wątek kryminalny,
pisarka, jak to w kryminałach bywa, próbuje nam podsunąć za
podejrzanego kogoś, kto wcale podejrzany nie jest, ale, uprzedzam,
nietrudno odgadnąć, kim jest czarny charakter i morderca, bo naszą
Vanessę, jak zwykle, syrenie zmysły nie zawodzą. Już trudniej
jest odgadnąć, dlaczego morderca robi to, co robi, ale nie
przejmujmy się tym, bo sama pisarka nie wie, dlaczego (co do
przesyłania zdjęć przyszłych ofiar mailem, nie oszukujmy się, to
już było i nie dwa razy). Tak samo, jak w całej tej historii z
Charlotte, która, pomijając oczywiście jej prawdziwie makabryczną
śmierć, nie ma sensu. Niby jechała gdzieś, a została u córki do
końca życia, później mówiła, że nie chce wyjeżdżać i wcale
a wcale nie miała tego w planach. Już nie mówiąc o uzasadnieniu,
dlaczego w pierwszej części Vanessa widziała zmarłą Justine,
które, odnoszę dziwne wrażenie, zostało dodane w naprędce
później, już w trzeciej części, kiedy coś takiego przyszło
Autorce do głowy.
W celu ostudzenia emocji
czytelników pisarka dodaje mające niby spinać wszystko i służyć
za spokojny, romantyczny przerywnik mnóstwo scen (wciąż!)
nieudanego seksu Simona i Vanessy, co, patrząc na ogół tego
rodzaju literatury dla młodych ludzi, robi się, delikatnie mówiąc,
nudne i powszednie. Chaosu dopełniają sylwetki rodziców Vanessy,
których córeczka zawsze potrafi oszukać i którzy raczej, w miarę
rozwoju fabuły, znikają z kart powieści. Już nie mówiąc o
rybakach, pełniących funkcję zombi, przed którymi wszyscy
bohaterowie, a szczególnie nasza zapierająca dech w piersiach
syrena, uciekają. Brzydcy, niedobrzy rybacy!
Koniec jest nijaki,
zakończenie jest otwarte, w pełnym znaczeniu tego słowa, tak, aby
można było jeszcze powrócić do tej historii. W sumie mam
wątpliwości, czy na trylogii się skończy, bo zapewnienie o tym,
że wszystko będzie dobrze, że jakoś sobie poradzi, niczego nie
kończy. Pożyjemy, zobaczymy, czy Autorka będzie miała tyle
rozsądku i stwierdzi, że kontynuowanie tej historii raczej nie
należy do najlepszych pomysłów. Są historie, które trzeba po
prostu przestać pisać, zanim staną się kompletną katastrofą i
ta jest właśnie jedną z nich. Bo Autorka musiałaby wtedy pisać o
kolejnych bojach ze złymi syrenami i podbojach miłosnych Vanessy,
na co raczej, delikatnie mówiąc, nie miałabym ochoty, a podboje
miłosne są nudne i pełno jest ich w innych, niezwykle ciekawych
książkach dla nastolatek, co już mi zdecydowanie wystarczy.
Z bohaterami też nie jest
lepiej, wręcz przeciwnie – wybaczcie, znów będę się czepiać
wielu rzeczy. Vanessa robi się jeszcze bardziej nierozsądna, głupia
i to, co wyrabia z facetami, niemal wywołuje u mnie mdłości, że
tak brzydko powiem. No bo w łazience. W barze. Z ledwo co poznanym
chłopakiem. Wiem, że to jest jedno z uroków bycia syreną w
wyobraźni Autorki, ale jak można tak... się szmacić? Za
przeproszeniem oczywiście, ale czasami nie mam siły nie być istotą
wredną i bezpośrednią. Przecież, myśląc logicznie, za jakiś
czas nasza syrena dostanie obsesji na punkcie młodego wyglądu i
zamieni się w potwora godnego Zarze, którą zarówno czytelnicy,
jak i ona sama, mieli nieprzyjemność poznać w pierwszym tomie
opowieści o syrenach (żeby było trudniej, Vanessa nie może
czerpać energii życiowej z Caleba, bo on zakochał się w
dziewczynie jeszcze przed tym, jak stała się syreną). Gdyby w
jakiś sposób się nasza syrena zabiła, sądząc, że takie życie
nie ma sensu, byłoby to już lepsze rozwiązanie – przynajmniej
dla mnie. W każdym razie, poza tym robi mnóstwo nieprzemyślanych,
głupich rzeczy, bezmyślnie i radośnie sprawiając, że na jej
piękną główkę zwalają się problemy i różne oskarżenia, a
później dziwi się, dlaczego tak jest. Zresztą i tak większość
czasu spędza na myśleniu o swoim ukochanym Simonie, najpierw na tym
dlaczego, och i ach, nie chce jej, a później jaki on jest
przystojny i tak dalej. Simon w tej kwestii też nie jest lepszy –
to jeden z tych facetów, którzy zapominają o całym bożym
świecie, myśląc tylko o swojej jedynej i robią maślane oczy na
każde o niej wspomnienie, a najważniejszą, jak się zdaje, sprawą
jest, żeby nie być wulgarną ani zbyt metaforyczną, moment czystej
przyjemności kopulowania... Nie. Stop. Z wiekiem i z
recenzjami robię się coraz bardziej wulgarna. Powiem ładniej:
uprawiania miłości. W każdym razie nie lubię takich facetów, nie
mówiąc już o tym, że w chwili zakochania się w Vanessie, czy też
wspólnych z nią scen, wszystkie indywidualne cechy bohatera
zniknęły. Wyparowały jak kamfora. Dalej mamy Paige, która
niestety, pełni tu rolę cienia naszej głównej bohaterki i
tajemniczej Caroline, która zaczyna pracować w restauracji, ale
zamiast być miłą, sympatyczną dziewczyną, jaką była w
pierwszym tomie, jest bezmyślną, piszczącą syreną i pustą
dziewczyną, a jej przyjaźń z Vanessą jest ukazana bardzo
sztucznie i pretensjonalnie. Zresztą, jak to w tradycyjnych
młodzieżówkach by, Paige zaczyna zerkać bokiem na Caleba i, ku
mojemu niepomiernemu zdziwieniu, żałuję, że na tym się kończy,
bo chętnie dowiedziałabym się, co dalej się z nimi stało.
Chociaż szczerze mówiąc, po Calebie, domorosłym detektywie, nie
widać tego, że rok temu był mocno sponiewierany przez wredną
syrenę, a, tak na logikę, powinien mieć jakieś zranienia. To tak
się łatwo nie zabliźnia, jak sobie to Autorka wyobraża, nie
mówiąc o bliższej, hm, przyjaźni z syreną, jaką jest przecież
Paige. W każdym razie i tak ów Caleb nie ma żadnych cech
charakteru, po prostu jest kolejną papierową kukiełką, który
mechanicznym głosem wygłasza podsunięte przez Autorkę kwestie,
bez żadnych emocji ani innych rzeczy. Gdzieś w tle, niczym
napełnione helem balony, pływają rodziciele Vanessy, cała trójka.
Charlotte jest chyba najbardziej dojrzałą bohaterką, jaka
kiedykolwiek wyszła spod pióra (a raczej klawiatury) pisarki i mimo
że cała rzecz została niezbyt dobrze rozegrana, podziwiam
biologiczną matkę naszej syreny za odwagę i poświęcenie – w
przeciwieństwie do swojej córeczki, wolała umrzeć niż zabić
jakiegoś człowieka. Ponadto, pomiędzy Vanessą a matką roztacza
się subtelna aura takiego niezdecydowania, jakie na pewno jest
między matką a córką, kiedy spotkają się pierwszy raz w życiu.
To bardzo delikatne, trudne do napisania uczucie, ale to doskonale
udało się Autorce. Jestem naprawdę miło zaskoczona, jednak tylko
tym, bo biologiczny tato i matka Vanessy, którzy ją wychowują, są
tylko naszkicowani. Pojawiają się, wbrew wszelkiej logice, tylko
kilka razy, by, następnie znów wyparować w atmosferę i z kart
książki. Nie można tu mówić nawet o żadnych cechach charakteru,
bo te postacie są tylko cieniami. Cieniami cieni. I znów jest
gorzej niż w pierwszej części. Znów uderzam moim pięknym,
gładkim czołem o ścianę, albo klawiaturę mojego laptopa, nie
mówiąc już o chęcią rzucenia książką w półkę, albo w
jakiegoś krzykacza czy żartownisia z mojej kochanej klasy.
Przynajmniej do czegoś się przyda ta powiastka, no bo co,
powiedzcie mi, mam zrobić, kiedy postacie mają osobowość koników
Pony albo gorzej? Żeby książka, według mnie, była ciekawa,
niebanalna i wciągająca, postacie muszą być ludźmi, a nie tymi
słynnymi robotami z warszawskiego Centrum Nauki Kopernik.
Książka ogólnie jest
wymęczona. Liczne korekty przyniosły językowi powieści lekkość
i płynność, to prawda, ale widać, że pisarce po prostu się nie
chciało. Bohaterowie zachowują się tak, jakby stracili całą
swoją osobowość, jakiej resztki jeszcze posiadali w pierwszym
tomie. Fabuła ledwo się klei, a gdyby nie nijaki wątek kryminalny,
w większej części po prostu byłoby to romansidło o syrence i jej
ukochanym, biegających beztrosko po górach i... zresztą, nie
ważne. W każdym razie coś w tym rodzaju. Może Autorka zrozumiała,
że ów pomysł był w gruncie rzeczy nudny i pisała, żeby pisać,
z tysiącem innych pomysłów na głowie? Tak czasem bywa. Wtedy
jednak seria, zamiast z tomu na tom być coraz ciekawsza i
dojrzalsza, staje się coraz bardziej nudna i nijaka. Powiedziałabym
nawet, że mi szkoda, ale tak wcale nie jest – od początku jakoś
nie czułam się przywiązana do akurat tych książek o syrenach,
więc nie jestem rozczarowana. Taki świat, takie książki dla
typowych nastolatków: po kilkunastu poważnych oparzeniach, nie
spodziewam się już niczego dobrego. A ta książka Autorki, której
samej odechciało się pisać tego gatunku, tylko jeszcze bardziej
zniechęca mnie do tego gatunku i utwierdza w przekonaniu, że, w
miarę upływania lat, nie moje klimaty. Więc dlaczego wciąż się
tym zajmuję? No? Dlaczego?
Jak widzicie, wycieczka do
odmętów morskich raczej się nie udała – syreny, które
zobaczyliśmy, nie były, moim zdaniem, waszej kochanej, wrednej
przewodniczki, ciekawe. Czy było warto? Moim zdaniem nie – są
ciekawsze, morskie światy, które warto zwiedzić i przeżyć tam
niejedną ciekawą przygodę. Ale może i tak będziecie chcieli
jeszcze raz przeżyć tę przygodę, proszę bardzo. Szczególnie gdy
prawy, wierny swoim zasadom humanista z powołania (tak jak ja)
siedzi na lekcji fizyki i rozumie cztery słowa na krzyż i nie wie,
co robić. Wtedy już nawet srebrnookie syreny bez charakteru wabią
swoim śpiewem. No i na chemii i nieszczęsnej, szczerze
znienawidzonej matematyce, na której naprawdę nie wiem, co z sobą
robić, kiedy już nawet dno i wodorosty z pływającymi, bladymi
syrenami są lepsze od literek, cyferek, wzorów, wykresów i innych
tego typu niezwykle interesujących rzeczy. Bo to zawsze, jakby nie
patrzeć, świat inny od szkolnej, nudnej rzeczywistości, prawda?
Tytuł: „Mroczna Toń”
Autor: Tricia Rayburn
Moja ocena: 1,5/10
Seria przede mną, ale twoja ocena mnie załamała... :O Aż tak słabe? :(
OdpowiedzUsuńSzkoda, że tak kiepsko, bo zapowiadało się całkiem ciekawie
OdpowiedzUsuńRównież mam już za sobą tę serię i choć w moim odczuciu również była słabiutka, to chyba nie oceniłabym jej aż tak ostro. :)
OdpowiedzUsuńDawno nie czytałem aż tak negatywnej recenzji. W każdym razie dzięki za ostrzeżenie.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam pierwszą część.i na kolejne.zupełnie nie miałam ochoty. Widzę, że.dobrze.zrobilam.nie marnując na nie.czasu :)
OdpowiedzUsuńmocno skrytykowałaś tę lekturę, zaufam Twojej opinii i zapamiętam tytuł ;)
OdpowiedzUsuńGdy widzę w bloggerze, że dodałaś opinię wchodzę od razu. Kocham jak mieszasz książki z błotem! Czytam wtedy z zapartym tchem, ciekawa, co jeszcze takiego wymyślisz :)
OdpowiedzUsuńTwoja negatywna recenzja i bardzo niska ocena niektórych może zachęcić do przeczytania. Ja jednak do nich nie należę i już po przeczytaniu opisu książki wystarczyło bym wyrobiła sobie o niej negatywne zdanie. To nie moje klimaty.
OdpowiedzUsuńCo za surowa ocena...nie sięgnę, nie mam czasu na takie tytuły :) To nie były gruszki na wierzbie?
OdpowiedzUsuńAle niska ocena :o Opis jest naprawdę interesujący, aż już chciałam sięgnąć po tę pozycję, a tu nagle... BUM! I tyle negatywnych uwag :c No cóż... szkoda, ale i tak na świecie jest dużo dobrych książek, więc co jakiś czas każdy trafia na tę złą ._.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Alpaka
Moje klimaty, postaram się przeczytać, kiedy odkopię się z recenzenckich ;)
OdpowiedzUsuń