sobota, 4 października 2014

Dno i wodorosty. Recenzja książki

Pamiętam swoją pierwszą wizytę nad Bałtykiem. Pamiętam, jak bardzo byłam rozczarowana. Szczególnie gdy ciocia pokazała mi słabo widoczne dźwigi portowe daleko stąd, w Norwegii czy w Szwecji, a ja wcześniej byłam przekonana, że jeśli to jest morze, to nie widać jego drugiego końca. Chociaż woda była faktycznie słona, fale fajne, nie podobało mi się (może dlatego, że nie pokazano mi żadnej dzikiej plaży, tylko te zawalone chamskimi, opalającym się w nieskończoność, czytającymi płytkie książki – wiem, bo zawsze zerkam na to, co kto czyta – i krzyczącymi na swoje nagie, rozwrzeszczane dzieci) I chyba do dzisiaj, nie patrzę na nie z zachwytem, chociaż teraz w pewien sposób udało mi się z nim zaprzyjaźnić – w końcu do Gdańska z Torunia jedzie się tylko trzy godziny, a i mam tam też rodzinę, i chociaż moja wizyta polega na opiekowaniu się kuzynką i zamawianie pizzy, szum morza towarzyszy mi w zasypaniu. Jednak, tak naprawdę, jeśli o to chodzi, patrzę z obrzydzeniem na każdy większy zbiornik wody, od basenu szkolnego poczynając, a na oceanach kończąc. Nie lubię, kiedy nie mam, na czym oprzeć moich nóg, albo kiedy ziemia znajduje się w miejscu osiągalnym dla nurków i trupów. Nie ufam wodzie, bywa bardzo zdradliwa, nie tylko wtedy, kiedy a moja miłość do morza jest teoretyczna (w teorii kocham morze niczym piraci z Karaibów), lubię patrzeć szczególnie na refleksy słoneczne na Atlantyku i inne takie bzdury, ale żeby tam popływać... Zamiast tego wolałabym iść do Mordoru, tfu, to znaczy do szkoły na same lekcje matematyki, fizyki, chemii i religii (co ja poradzę na to, że katechetka jest wredna?) a to w moim wypadku jest wielkie wyrzeczenie.

Dlatego książki mające coś wspólnego z wodą, pomijając wszystko związane z Piratami, którąś tam moją wielką miłością (ale to film!) i baśń o Małej Syrence – tą klasyczną, naturalnie (żadnym prawem nie mogę też zapomnieć o roli, jaką pełniło Morze na Zachodzie dla moich ukochanych Eldarów, ale oni kochali morze z innych powodów) - raczej nie należą do moich ulubionych, wręcz przeciwnie. Odrzucają mnie, za co czasami sama się sobie dziwię. Dlaczego więc, do licha, wmusiłam właśnie w siebie kolejną opowieść o syrenach? I to nie tych z disnejowskiej bajki, tylko z Piratów albo gorzej? I to w dodatku nie po kolei – po części pierwszej, która była dla Was ochłodą, albo raczej kubłem zimnej wody w pewien upalny lipcowy dzień, nadszedł czas na tom, uwaga, trzeci trylogii. Jakby tom drugi psi zjedli, ale ja nie o tym. Książka, podpisana, leżała porzucona na jednym z wielu parapetów naszej szkoły i w końcu przygarnęła mama. Dała mi w sobotę, mówiąc, że zapewne chętnie przeczytam, bo lubię takie książki. Jasne. Lubię krytykować, mieszać z błotkiem takie książki jak ta, mamo, a poprzednia właścicielka, jeśli celowo zostawiła książkę, wiedziała, co robi. Uwierzcie mi.

Uprzedzona więc, przystąpiłam do czytania jeszcze tego samego dnia, w szkole i wcale, wcale się nie zdziwiłam tym, co tam zastałam. Wręcz przeciwnie – pozbywszy się różnych moich uprzedzeń, przestawszy się zastanawiać, dlaczego bohaterka to robi, co robi i dlaczego wszystko jest takie przeciętne, lektura dała mi pewien rodzaj przyjemności, a już na pewno ocaliła mnie przed matematyką. Dlatego jakiś tam sentyment mam, co powtarzam już na początku, jednak w tej recenzji, nieprzypominającej recenzji i będącej raczej klasycznym przerostem treści nad formą, pozbędę się sentymentów i sympatii, mówiąc szczerze, co jest na minus, a co na plus. Jesteście gotowi na wyprawę w głębie oceanu? Butle tlenu na grzbiety i zaczynamy!

Vanessa ma problemy. Po roku szkolnym znów wróciły wakacje, a więc kolejna wizyta w Winter Harbor, tam, gdzie mieszkają złe wspomnienia Vanessy o syrenach i przyrodniej siostrze Justine. Ale to nie wszystko – jest jeszcze ukochany Simon, z którym, jak wynika z fabuły, nasza syrenka musiała się pokłócić w tomie drugim. W dodatku, już na miejscu, odkrywa, że w gruncie rzeczy jej życie przypomina ruinę. Żeby jakoś przeżyć i nie skończyć jak jej matka, która zresztą odwiedza naszą bohaterkę, musi nie tylko faszerować się solą, ale, uwaga panowie, uwodzić mężczyzn, czy to przez przykładanie ręki do ich torsu i jednosekundowe piszczenie, czy to przez flirt, czy coś znacznie gorszego – uwodzenie, albo... Nie, to już byłby spoiler. W każdym to jakieś wyjaśnienie dla faktu, że marynarze albo inny faceci zamienieni w topielców wypływają z szerokimi uśmiechami na twarzach. Brr. Nie chcę o tym myśleć, tak jak nasza bohaterka, przynajmniej na początku też nie, ale kiedy widzi, co stało się z jej matką, zmienia, niestety zdanie, walcząc o życie. Poza oględnymi opisami mniej i bardziej przygodnych kontaktów płciowych i tego, jak Vanessa wygląda przed i po (zupełnie jakby chodziło o jakąś, kurde, dietę albo operację plastyczną!), problemami z całym światem i dysput z rodzoną matką, mamy także kryminał – ginące młode dziewczyny, tajemniczą dziewczynę pracującą w restauracji przyjaciółki Vanessy i zagadkę kryminalną, którą, po odpowiednim dopracowaniu i rozwinięciu, można by użyć w niejednym popularnym i płytkim kryminale. No i kulawo skonstruowany finał, klasycznie przy pomrukach burzy i obowiązkowo z przerwaną sceną, w której całemu światu wydaje się, że bohaterka umarła. Ziewam. Naprawdę nie dało się bardziej schematycznie?

Co może być plusem? Co może być kasztanem na wierzbie? A, wiem. Albo już nie, przysyłanie zdjęć ofiar już gdzieś było, prawda? A powiadam wam, że Czarny Charakter daje się wyczuć od pierwszych stron. Dobra. Mam. Myślę, że najlepszy wątek to historia mamy Vanessy. Autorka ukazała wszystko realistycznie, brutalnie i bezkompromisowo, nie dając nawet odrobiny nadziei na dobre zakończenie. Poświęcenie Charlotte jest godne podziwu, a jej śmierć mimo wszystko bohaterska. Jestem gotowa jej nawet wybaczyć, że jest taką fatalną postacią bez charakteru. Rzadko tak zdarza się w książkach dla nastolatek, chcących czytać tylko romanse, że śmierć jest już bezpowrotna, całkowita, a ten ktoś już z zaświatów czy też z toni oceanu nigdy nie powróci. Rzadko, niestety, zdarza się także motyw poświęcenia, więc tym bardziej należą się pisarce za to brawa. Niech przez tą krótką chwilę cieszy się pochwałą, wtedy może będzie lżej dowiedzieć się mojej prawdy na temat jej książki.

Okładka książki jest przeciętna, czyli, co stwierdzam z ulgą, tragedii nie ma. Tym razem mamy błękit oceanu, przetykany również oceanicznymi zieleniami i turkusami, kilka cieni błękitnych rybek i dziewczynę z pływającymi, jak to w wodzie bywa, niebieskawymi włosami. Sama sylwetka dziewczyny nie wydaje się sylwetką modelki, a tytuł jest zbyt duży i niezbyt ciekawym kolorze. Nic ciekawego, wręcz przeciwnie – dzięki temu fabuła wydaje się bardzo przewidywalna i każdy, kto raczej nie interesuje się syrenami, na pewno nie sięgnie po tę książkę. Mimo tego nie ma jakiś żałosnych błędów, których każdy porządny grafik powinien się wystrzegać, i bardzo dobrze, że tutaj nie znalazłam żadnego potworka, ale, co się oszukiwać, za specjalnie fajnie też nie jest.

Tytuł bynajmniej nie jest adekwatny do treści. Jaka mroczna toń? Czy Vanessa robi coś mrocznego? Czy pływa po jakiś mrocznych wodach? A może zabójstwa są mroczne? Ha, czytałam kiedyś książkę o facecie, któremu obcięto głowę i wstawiono tam głowę psa, tylko dlatego, że bał się zginąć właśnie taką śmiercią. I to jest mroczne morderstwo, jeśli cokolwiek można by nazwać mrocznym, bo już takie zużyte słowo, właśnie przez pisarki i pisarzy, zajmujących się mrocznymi, upadłymi aniołami, które, mimo połamanych skrzydeł i tak dalej, latają za amerykańskimi dziewojami. I to wkurza, nie trochę, ale bardzo mocno. Mroczne sekrety. Mroczne tonie. A mroku, jeśli by go zważyć, nie ma ani grama. W każdym razie wszystko, co ma coś mrocznego w tytule, lepiej się sprzedaje i przyciąga co niektóre osoby do siebie, które są przekonane, że czytają horrory (zauważcie, że prawdziwe horrory rzadko w tytule mają mrok), więc dlaczego nie? Jeśli można zarobić mroczne pieniądze?

Język Autorki jest prosty i lekki. Nie pisze w jakiś metaforyczny, skomplikowany sposób, tylko stylem, jaki ma wiele dzisiejszych ludzi piszących dla nastolatek, (i większość popularnych ludzi piszących dla dorosłych również). Czyta się zastraszająco szybko, bo pisarka wygląda na pewną siebie Autorkę, z wyszkolonym, płynnym warsztatem i raczej nie ma problemów z dobieraniem prostych słów i jakąś tą nieporadnością językową. Czyta się nawet przyjemnie, niezwykle szybko, nie trzeba długo się namyślać nad sensem czytanych zdań. Jednak opisów, jak w większości powieści tego gatunku zresztą, jak nie ma, tak nie ma. Nie czuje się emocji bohaterów, trudno jest wyobrazić sobie z tych ochłapów, jakie rzuca nam pisarka, ich twarze i miejsca, po jakich chodzą. No dobrze, Autorka napisała, że Vanessa siedzi nad morzem, w porządku. Ale jakie jest to morze? Bo jak zdążyliście zauważyć, morza mają wiele kolorów, co zależy także od pory dnia lub nocy, ale też od tego, co jest morzu (na przykład nasz Bałtyk jest zanieczyszczony i ma mały kontakt z Morzem Bałtyckim, dzięki czemu ogólnie jest ciemnozielony w przeciwieństwie, choćby, do Adriatyku). I co mi to daje? Może nastolatki, potencjalne czytelniczki, nie będą miały pretensji, że jest więcej akcji (później, zresztą, powiemy sobie, jaka jest naprawdę ta akcja), ale ja tak. Co jest następnym dowodem na to, że tak naprawdę nie powinnam się brać za czytanie tej książki. Tylko nerwy sobie niepotrzebnie psuję.

Fabuła jest bardzo przewidywalna (czego zresztą się spodziewać po tym gatunku!) i chaotyczna, tak jakby Autorka spieszyła się napisaniem książki, czy też nie miała ochoty jej w ogóle pisać i ciągnęła wszystko na przymus, bo przecież nie można zostawić czytelników na lodzie z nieskończoną serią. Kiedy Vanessa przybywa do Winter Harbor, jej były ukochany chamsko ją ignoruje, co, bardzo dziwne moim skromnym zdaniem, bo już czterdzieści stron dalej całuje ją namiętnie jakby nigdy nic i nawet wsadza jej ręce pod koszulkę, co, przyznacie, jest już znakiem bardzo dużej zażyłości. Bardzo dużej. Chwyt z urwaniem akcji w połowie, w najciekawszym fragmencie, bardzo trudny szczególnie dla pisarza, delikatnie mówiąc, niebędącego jedną z najlepszych ryb literackiego oceanu, tutaj nie wyszedł zupełnie. Za duże przeskoczenie w czasie. Tak jakby, że posłużę się tolkienowskim porównaniem, rozpocząć trzecią część Władcy Pierścieni koronacją Aragorna. I jeszcze niedokładnie wyjaśnić, dlaczego ów facet, będący w drugiej części takim tam kolesiem ze złamanym mieczem, teraz siedzi na tronie w miejscu, którego, na dobitkę, wcześniej w książce nie było. To ja już wolę pachnące naiwnością, serialami i oczywistością zabiegi Dana Browna w Inferno, bo facet rozgrywa to mniej więcej wiarygodnie, bez takich niespodzianek. Zresztą też nie jest lepiej – można się zawsze przyczepić do beznadziejnej przewidywalności, bo w tym gatunku zawsze wszystko kończy się happy endem, nawet jeśli na końcu bohaterka godzi się z tym że musi zabijać ludzi i puszczać się na bokach, by choć trochę jeszcze pożyć (co samo w sobie, przyznacie, jest absurdalne i śmieszne. Autorkę za mocno poniosły fale jej niezwykłej wyobraźni). Jeśli chodzi o wątek kryminalny, pisarka, jak to w kryminałach bywa, próbuje nam podsunąć za podejrzanego kogoś, kto wcale podejrzany nie jest, ale, uprzedzam, nietrudno odgadnąć, kim jest czarny charakter i morderca, bo naszą Vanessę, jak zwykle, syrenie zmysły nie zawodzą. Już trudniej jest odgadnąć, dlaczego morderca robi to, co robi, ale nie przejmujmy się tym, bo sama pisarka nie wie, dlaczego (co do przesyłania zdjęć przyszłych ofiar mailem, nie oszukujmy się, to już było i nie dwa razy). Tak samo, jak w całej tej historii z Charlotte, która, pomijając oczywiście jej prawdziwie makabryczną śmierć, nie ma sensu. Niby jechała gdzieś, a została u córki do końca życia, później mówiła, że nie chce wyjeżdżać i wcale a wcale nie miała tego w planach. Już nie mówiąc o uzasadnieniu, dlaczego w pierwszej części Vanessa widziała zmarłą Justine, które, odnoszę dziwne wrażenie, zostało dodane w naprędce później, już w trzeciej części, kiedy coś takiego przyszło Autorce do głowy.

W celu ostudzenia emocji czytelników pisarka dodaje mające niby spinać wszystko i służyć za spokojny, romantyczny przerywnik mnóstwo scen (wciąż!) nieudanego seksu Simona i Vanessy, co, patrząc na ogół tego rodzaju literatury dla młodych ludzi, robi się, delikatnie mówiąc, nudne i powszednie. Chaosu dopełniają sylwetki rodziców Vanessy, których córeczka zawsze potrafi oszukać i którzy raczej, w miarę rozwoju fabuły, znikają z kart powieści. Już nie mówiąc o rybakach, pełniących funkcję zombi, przed którymi wszyscy bohaterowie, a szczególnie nasza zapierająca dech w piersiach syrena, uciekają. Brzydcy, niedobrzy rybacy!

Koniec jest nijaki, zakończenie jest otwarte, w pełnym znaczeniu tego słowa, tak, aby można było jeszcze powrócić do tej historii. W sumie mam wątpliwości, czy na trylogii się skończy, bo zapewnienie o tym, że wszystko będzie dobrze, że jakoś sobie poradzi, niczego nie kończy. Pożyjemy, zobaczymy, czy Autorka będzie miała tyle rozsądku i stwierdzi, że kontynuowanie tej historii raczej nie należy do najlepszych pomysłów. Są historie, które trzeba po prostu przestać pisać, zanim staną się kompletną katastrofą i ta jest właśnie jedną z nich. Bo Autorka musiałaby wtedy pisać o kolejnych bojach ze złymi syrenami i podbojach miłosnych Vanessy, na co raczej, delikatnie mówiąc, nie miałabym ochoty, a podboje miłosne są nudne i pełno jest ich w innych, niezwykle ciekawych książkach dla nastolatek, co już mi zdecydowanie wystarczy.

Z bohaterami też nie jest lepiej, wręcz przeciwnie – wybaczcie, znów będę się czepiać wielu rzeczy. Vanessa robi się jeszcze bardziej nierozsądna, głupia i to, co wyrabia z facetami, niemal wywołuje u mnie mdłości, że tak brzydko powiem. No bo w łazience. W barze. Z ledwo co poznanym chłopakiem. Wiem, że to jest jedno z uroków bycia syreną w wyobraźni Autorki, ale jak można tak... się szmacić? Za przeproszeniem oczywiście, ale czasami nie mam siły nie być istotą wredną i bezpośrednią. Przecież, myśląc logicznie, za jakiś czas nasza syrena dostanie obsesji na punkcie młodego wyglądu i zamieni się w potwora godnego Zarze, którą zarówno czytelnicy, jak i ona sama, mieli nieprzyjemność poznać w pierwszym tomie opowieści o syrenach (żeby było trudniej, Vanessa nie może czerpać energii życiowej z Caleba, bo on zakochał się w dziewczynie jeszcze przed tym, jak stała się syreną). Gdyby w jakiś sposób się nasza syrena zabiła, sądząc, że takie życie nie ma sensu, byłoby to już lepsze rozwiązanie – przynajmniej dla mnie. W każdym razie, poza tym robi mnóstwo nieprzemyślanych, głupich rzeczy, bezmyślnie i radośnie sprawiając, że na jej piękną główkę zwalają się problemy i różne oskarżenia, a później dziwi się, dlaczego tak jest. Zresztą i tak większość czasu spędza na myśleniu o swoim ukochanym Simonie, najpierw na tym dlaczego, och i ach, nie chce jej, a później jaki on jest przystojny i tak dalej. Simon w tej kwestii też nie jest lepszy – to jeden z tych facetów, którzy zapominają o całym bożym świecie, myśląc tylko o swojej jedynej i robią maślane oczy na każde o niej wspomnienie, a najważniejszą, jak się zdaje, sprawą jest, żeby nie być wulgarną ani zbyt metaforyczną, moment czystej przyjemności kopulowania... Nie. Stop. Z wiekiem i z recenzjami robię się coraz bardziej wulgarna. Powiem ładniej: uprawiania miłości. W każdym razie nie lubię takich facetów, nie mówiąc już o tym, że w chwili zakochania się w Vanessie, czy też wspólnych z nią scen, wszystkie indywidualne cechy bohatera zniknęły. Wyparowały jak kamfora. Dalej mamy Paige, która niestety, pełni tu rolę cienia naszej głównej bohaterki i tajemniczej Caroline, która zaczyna pracować w restauracji, ale zamiast być miłą, sympatyczną dziewczyną, jaką była w pierwszym tomie, jest bezmyślną, piszczącą syreną i pustą dziewczyną, a jej przyjaźń z Vanessą jest ukazana bardzo sztucznie i pretensjonalnie. Zresztą, jak to w tradycyjnych młodzieżówkach by, Paige zaczyna zerkać bokiem na Caleba i, ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu, żałuję, że na tym się kończy, bo chętnie dowiedziałabym się, co dalej się z nimi stało. Chociaż szczerze mówiąc, po Calebie, domorosłym detektywie, nie widać tego, że rok temu był mocno sponiewierany przez wredną syrenę, a, tak na logikę, powinien mieć jakieś zranienia. To tak się łatwo nie zabliźnia, jak sobie to Autorka wyobraża, nie mówiąc o bliższej, hm, przyjaźni z syreną, jaką jest przecież Paige. W każdym razie i tak ów Caleb nie ma żadnych cech charakteru, po prostu jest kolejną papierową kukiełką, który mechanicznym głosem wygłasza podsunięte przez Autorkę kwestie, bez żadnych emocji ani innych rzeczy. Gdzieś w tle, niczym napełnione helem balony, pływają rodziciele Vanessy, cała trójka. Charlotte jest chyba najbardziej dojrzałą bohaterką, jaka kiedykolwiek wyszła spod pióra (a raczej klawiatury) pisarki i mimo że cała rzecz została niezbyt dobrze rozegrana, podziwiam biologiczną matkę naszej syreny za odwagę i poświęcenie – w przeciwieństwie do swojej córeczki, wolała umrzeć niż zabić jakiegoś człowieka. Ponadto, pomiędzy Vanessą a matką roztacza się subtelna aura takiego niezdecydowania, jakie na pewno jest między matką a córką, kiedy spotkają się pierwszy raz w życiu. To bardzo delikatne, trudne do napisania uczucie, ale to doskonale udało się Autorce. Jestem naprawdę miło zaskoczona, jednak tylko tym, bo biologiczny tato i matka Vanessy, którzy ją wychowują, są tylko naszkicowani. Pojawiają się, wbrew wszelkiej logice, tylko kilka razy, by, następnie znów wyparować w atmosferę i z kart książki. Nie można tu mówić nawet o żadnych cechach charakteru, bo te postacie są tylko cieniami. Cieniami cieni. I znów jest gorzej niż w pierwszej części. Znów uderzam moim pięknym, gładkim czołem o ścianę, albo klawiaturę mojego laptopa, nie mówiąc już o chęcią rzucenia książką w półkę, albo w jakiegoś krzykacza czy żartownisia z mojej kochanej klasy. Przynajmniej do czegoś się przyda ta powiastka, no bo co, powiedzcie mi, mam zrobić, kiedy postacie mają osobowość koników Pony albo gorzej? Żeby książka, według mnie, była ciekawa, niebanalna i wciągająca, postacie muszą być ludźmi, a nie tymi słynnymi robotami z warszawskiego Centrum Nauki Kopernik.

Książka ogólnie jest wymęczona. Liczne korekty przyniosły językowi powieści lekkość i płynność, to prawda, ale widać, że pisarce po prostu się nie chciało. Bohaterowie zachowują się tak, jakby stracili całą swoją osobowość, jakiej resztki jeszcze posiadali w pierwszym tomie. Fabuła ledwo się klei, a gdyby nie nijaki wątek kryminalny, w większej części po prostu byłoby to romansidło o syrence i jej ukochanym, biegających beztrosko po górach i... zresztą, nie ważne. W każdym razie coś w tym rodzaju. Może Autorka zrozumiała, że ów pomysł był w gruncie rzeczy nudny i pisała, żeby pisać, z tysiącem innych pomysłów na głowie? Tak czasem bywa. Wtedy jednak seria, zamiast z tomu na tom być coraz ciekawsza i dojrzalsza, staje się coraz bardziej nudna i nijaka. Powiedziałabym nawet, że mi szkoda, ale tak wcale nie jest – od początku jakoś nie czułam się przywiązana do akurat tych książek o syrenach, więc nie jestem rozczarowana. Taki świat, takie książki dla typowych nastolatków: po kilkunastu poważnych oparzeniach, nie spodziewam się już niczego dobrego. A ta książka Autorki, której samej odechciało się pisać tego gatunku, tylko jeszcze bardziej zniechęca mnie do tego gatunku i utwierdza w przekonaniu, że, w miarę upływania lat, nie moje klimaty. Więc dlaczego wciąż się tym zajmuję? No? Dlaczego?

Jak widzicie, wycieczka do odmętów morskich raczej się nie udała – syreny, które zobaczyliśmy, nie były, moim zdaniem, waszej kochanej, wrednej przewodniczki, ciekawe. Czy było warto? Moim zdaniem nie – są ciekawsze, morskie światy, które warto zwiedzić i przeżyć tam niejedną ciekawą przygodę. Ale może i tak będziecie chcieli jeszcze raz przeżyć tę przygodę, proszę bardzo. Szczególnie gdy prawy, wierny swoim zasadom humanista z powołania (tak jak ja) siedzi na lekcji fizyki i rozumie cztery słowa na krzyż i nie wie, co robić. Wtedy już nawet srebrnookie syreny bez charakteru wabią swoim śpiewem. No i na chemii i nieszczęsnej, szczerze znienawidzonej matematyce, na której naprawdę nie wiem, co z sobą robić, kiedy już nawet dno i wodorosty z pływającymi, bladymi syrenami są lepsze od literek, cyferek, wzorów, wykresów i innych tego typu niezwykle interesujących rzeczy. Bo to zawsze, jakby nie patrzeć, świat inny od szkolnej, nudnej rzeczywistości, prawda?

Tytuł: „Mroczna Toń”
Autor: Tricia Rayburn
Moja ocena: 1,5/10 

11 komentarzy :

  1. Seria przede mną, ale twoja ocena mnie załamała... :O Aż tak słabe? :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda, że tak kiepsko, bo zapowiadało się całkiem ciekawie

    OdpowiedzUsuń
  3. Również mam już za sobą tę serię i choć w moim odczuciu również była słabiutka, to chyba nie oceniłabym jej aż tak ostro. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dawno nie czytałem aż tak negatywnej recenzji. W każdym razie dzięki za ostrzeżenie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam pierwszą część.i na kolejne.zupełnie nie miałam ochoty. Widzę, że.dobrze.zrobilam.nie marnując na nie.czasu :)

    OdpowiedzUsuń
  6. mocno skrytykowałaś tę lekturę, zaufam Twojej opinii i zapamiętam tytuł ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Gdy widzę w bloggerze, że dodałaś opinię wchodzę od razu. Kocham jak mieszasz książki z błotem! Czytam wtedy z zapartym tchem, ciekawa, co jeszcze takiego wymyślisz :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Twoja negatywna recenzja i bardzo niska ocena niektórych może zachęcić do przeczytania. Ja jednak do nich nie należę i już po przeczytaniu opisu książki wystarczyło bym wyrobiła sobie o niej negatywne zdanie. To nie moje klimaty.

    OdpowiedzUsuń
  9. Co za surowa ocena...nie sięgnę, nie mam czasu na takie tytuły :) To nie były gruszki na wierzbie?

    OdpowiedzUsuń
  10. Ale niska ocena :o Opis jest naprawdę interesujący, aż już chciałam sięgnąć po tę pozycję, a tu nagle... BUM! I tyle negatywnych uwag :c No cóż... szkoda, ale i tak na świecie jest dużo dobrych książek, więc co jakiś czas każdy trafia na tę złą ._.

    Pozdrawiam,
    Alpaka

    OdpowiedzUsuń
  11. Moje klimaty, postaram się przeczytać, kiedy odkopię się z recenzenckich ;)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!