poniedziałek, 6 października 2014

Wrzos z kartek papieru. Recenzja książki

Niedawno musiałam naprawić (znowu) klawiaturę od komputera i wysłać do serwisu naprawy, żeby (znowu) zamontowali mi nową klawiaturę. W czasie, gdy laptop został wysłany i nie mogłam czytać e-booków, rozejrzałam się więc po półkach w poszukiwaniu jakiejś nieprzeczytanej książki. Ponieważ takich jest bardzo mało, szukałam dość długo, aż natknęłam się na małą książeczkę wymyszkowaną kiedyś na wyprzedaży przez mamę. Obrazek na okładce był niezbyt ładny, opis z tyłu również nie zachęcał. No ale – myślę – może być niezłe, bo znałam przecież nazwisko Autorki. Swojego czasu moja ciotka, polonistka, bardzo zachwycała się jej książkami i ma całą półkę jej powieści. Postanowiłam dać więc książce szansę, tym bardziej że kiedyś dawno już ją zaczynałam, ale nie skończyłam, czego powód był prosty: uciekłam do ciekawszych rzeczy, bo książka nie miała zbyt dużo do zaoferowania.

Andrzej Sanicki jest utracjuszem, ceniącym sobie wolność i swój stan kawalerski wesoły. Ma kochankę, piękną mężatkę, panią Celinę, której mąż gdzieś zwiał czy coś w tym rodzaju. Ojciec jego jednak, któremu z dość niejasnych pobudek zależy na tym, by jego syn miał żonę, ma zamiary ożenić go z niezbyt piękną, mądrą i tak dalej, ale za to cichą i pełną poświęcenia dziewczyną ze wsi – panną Kazią. Dziewczyna, choć ma narzeczonego, który gdzieś prysł, postanawia się poświęcić: w domu ma trudną sytuację, bo wredna macocha jest, ojciec więc martwi się, że córka musi służyć jędzy. Andrzej, po umowie z ojcem, że po ślubie będzie mógł dalej spotykać się z Celiną, także godzi się na ślub i Kazia zostaje rzucona do wielkiego miasta w wir codziennych spraw arystokracji. Arystokracji złej i zepsutej, a przynajmniej pustej. Po „Lalce” Prusa, gdzie panowie szlachta byli po prostu głupcami, z szokiem czytałam o tym, jak to pisarka widzi arystokrację: zepsuta, zła, cyniczna, zdemoralizowana. Ot co. I już wiemy, że chodzący ideał, krystaliczna Kazia, nie da rady w takim świecie. Jeszcze cyniczny mąż, nuda, która doskwiera w czterech ścianach eleganckich kamienic.. W końcu, gdy pani Celina pozostawia Andrzeja, zwyczajnie się nim znudziwszy, mąż Kazi powoli się do niej przekonuje, jednak na ostateczne wybaczenie sobie win czasu nie starcza – młoda kobieta umiera na tyfus, a wdowiec, tak naprawdę niedbający o żonę, już zaleca się do jakiejś tam wdowy czy mężatki, która już zdążyła podesłać mu liścik o wyjątkowo erotycznej treści (tak drastycznej, że pisarka nie decyduje się na zamieszczenie w książce). O grobie pamięta już tylko prezes, syn jej męża, który ją naprawdę polubił. Jednak na grobie kwiatów nie ma żadnych – no oprócz polnego wrzosu, do którego na początku powieści porównał ją malarz Radlicz, niegdyś w niej zakochany. Kazia zostaje zapomniana...

Plusy...? Hm, niechże się chwilę namyślę. Na pewno za zakończenie, które idealnie pasuje do przedstawionej historii. Happy end byłby po prostu niewłaściwy, sztuczny i nijaki. Pisarka świetnie to wyczuła i dlatego Kazia umiera na tyfus, zarażona od ludzi, którymi się opiekowała. W końcu to dobra śmierć, oszczędzająca wielu przykrości. Dobra była także postać prezesa – bardzo żywa, mająca swoje zalety i wady, sympatyczna, dająca się polubić i ciekawa.

Sama historia ma wiele potencjału i jakiś taki archaiczny urok, któremu niepodobna się oprzeć. Czytało się jak... bajkę o dawnych czasach ze smutnym zakończeniem, bez wróżek i innych cudownych stworzeń.

Minusów, jak na mnie, jest dużo i to rzucających się w oczy. Primo, człowiek czuł się piekielnie przytłoczony archaizmami. Na każdym kroku można się napotkać na drażniące wyrażenia, które nie tylko sprawiają, że wybijmy się z rytmu czytania, ale także niszczą atmosferę i sprawiają, że dialogi są sztywne, wydumane i po prostu nienaturalne. Secundo, bohaterowie są papierowi i irytujący. No bo nikt przecież nie jest tak idealny, jak Kazia, która wszystko poświęci dla najdroższego tatuśka (z drugiej strony, po co się ten tłumok żenił, jak wiedział, że baba jest głupia?) i wyjdzie za kogoś, kogo w ogólne nie kocha. Szlachetna, cnotliwa, dobra, łagodna, poważna, mądra (książki!) i co jeszcze? Przepraszam, ale więcej nie pamiętam. Znów Andrzej jest nie tylko wcieleniem zła, ale i głupkiem bez serca, młodym, rozpuszczonym wilczkiem bez serca. Żadnych innych cech. A ojciec Kazi? A macocha, tak schematycznie i męcząco zła, która, choć śmiertelnie chora, zdrowieje? A Tunia? Ta byłaby świetną postacią, gdyby nie to, że cechy, które mogłyby być pozytywne, zostały ukazane jako bardzo negatywne, wręcz powód, dla którego można Tunię wyśmiewać i pisać o niej z sarkazmem. Radlicz? Na początku wydawał się sympatyczny, jednak później poznajemy jego jednoznacznie złą naturę i przestajemy czuć do niej nawet maleńką ilość szacunku. Bella, inna figura z salonów Celiny, dość pobieżnie pokazana i budząca też tylko negatywne emocje, na pewno nie zdobyła mojej sympatii. Kapitalna książka, w której nie lubi się żadnego z bohaterów! A, przepraszam. Lubię jednego. Prezesa. Ale już o tym mówiłam, prawda?

Opisów prawie nie ma w ogóle, o przyrodzie radzę już zapomnieć. Sceny z życia Kazi – z bytności w teatrze, cyrku (niezapomniana i ulubiona scena z zabitą akrobatką) przeplatają się z luźno naszkicowanymi scenami bytności głównej bohaterki u biedaków, czasami mamy kilka fragmentów listów, jakie wymieniają pomiędzy sobą bohaterowie, pokazane są dość plastycznie, mimo że akcja naprawdę się ciągnie, a wydarzenia ujęte w ramę – od ślubu do śmierci Kazi – nie zawsze są warte, żeby opisać; książka i tak jest bardzo krótka, ale niektóre rzeczy pogarszają tylko wszystko (po co ta sentymentalna scena pogodzenia się macochą, myślałam, że zacznę się śmiać, a i tak nic z tego nie wynikło?!). Pióro Autorki jest stosunkowo słabe, nawet lekkie i przyjemne. Jest smykałka do opowiadania, ale rzeczy są przestawione beznamiętnie, mimo że widać, że pisarka dużo pracy włożyła w powieść. No cóż – nie za bardzo wyszło, tak czasami bywa.

Po napisaniu tego czegoś, co najprawdopodobniej recenzją nie powinno się nazywać, mam coraz bardziej mieszane uczucia do książki. Z jednej strony historia była inna, niepowtarzalna, dyktowana przez życie, ale liczne minusy i braki w wykonaniu mocno moją ocenę obniżyły i także, przez to, że historia niczym prawie mnie nie zaciekawiła. Jednak ta powieść, jak jej główna bohaterka, jest jakby wrzosem: na wierzchu prosta, daleka do doskonałości, nudna i, zdawałoby się, banalna, ale kiedy spojrzymy głęboko, dostrzeżemy coś, co przykuwa naszą uwagę i uznamy, że coś jednak się kryje pod masą błędów. Coś, co jest kruche, delikatne i nieuchwytne. I właśnie dlatego, kiedyś, może, znów powrócę do tej książki.

Tytuł: „Wrzos”
Autor: Maria Rodziewiczówna
Moja ocena: 2,5/10

(recenzja archiwalna) 



5 komentarzy :

  1. Po książkę na pewno nie sięgnę, bo jakoś mnie do niej nie ciągnie, a do tego mam znacznie ciekawsze tytuły pod ręką :)
    Czy mogłabym Cię prosić, abyś nie zdradzała zakończeń książek? Albo oznacz je jakoś, abym mogła je przeskoczyć i nie psuć sobie zabawy, gdybym zdecydowała się sięgnąć po któryś z tytułów :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam tę książke w domu, a nigdy jej nie czytałam. Przypomniałaś mi o niej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Raczej po tę książkę nie sięgnę, ale taki był Twój cel - aby nas przestrzec ;)

    Pozdrawiam,
    Alpaka

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam takie samo wydanie. Książkę oczywiście czytałam. Dość dawno temu, ale zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie niż na Tobie.

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!