poniedziałek, 13 października 2014

Wklejony Dante. Recenzja książki

Nigdy nie miałam dużo pieniędzy, bo wszystko, co udało mi się uzbierać, wydawałam na wakacje w sanatorium, albo, przeważającą większość, na książki. Nie wiem więc, jak to jest mieć dużo pieniędzy, a już całkowicie nie do pomyślenia jest dla mnie, jak można chcieć jeszcze więcej, niż się ma. Dlatego tak trudno zrozumieć mi takiego dzieciucha jak Justin Bieber czy Miley Cyrus (pomijając jej nowy, chory image), albo, już teraz mniej słynny, boysband One Direction, którym nie wystarcza to, że mają całe worki z pieniędzmi i chcą jeszcze więcej. Może to nowy rodzaj obsesji, albo uzależnienia? Tak jak anorektyczka, która wciąż myśli, że jest gruba, chociaż waży poniżej dwudziestu kilogramów, albo zakupoholiczka, która, twierdząc, że ma za mało ciuchów czy innych rzeczy, wciąż kupuje nowe (czyli to jestem ja? Mam przeszło tysiąc książek i wciąż mi mało). Taki człowiek wciąż sądzi, że jest biedny i że powinien zarobić. A co jest najbezpieczniejszym sposobem zebrania nowego zapasu kasy? To proste – robienie tego, co się robiło i co publiczność lubi najbardziej. I tu moje jastrzębie oko widzi sęk. Bo co, kiedy piszesz jakąś, lubianą przez ludzi, serię do tomu sześćdziesiątego ósmego, czyli do miejsca, w którym nawet pomysły na Sagę o Ludziach Lodu zaczynają się wyczerpywać, a bohaterowie odmawiają posłuszeństwa, niczym żołnierze Aleksandra Wielkiego, gdy ten chciał podbić cały świat. I nie ma co robić – bo przecież co się wymyśli, gdy wszystko już było (albo wszystkie warianty zabójstw i psychicznych morderców zostały wyczerpane), a wszystkie zagadki z przeszłości zostały już rozwiązane lub nie budzą już takiego zainteresowania ludzkości? Wtedy, mówię wam, trzeba urozmaicić to, co się pisze, dodać coś nowego, żeby, kto wie, zyskać nowych czytelników, ale zachować także tych starszych. Ale czy wszystkim to wychodzi dobrze? Pomieszanie starego z nowym może być niebezpieczne, bo w większości przypadków jest tak, że nowe niekoniecznie pasuje do starego, a razem wygląda na mieszankę kiełbasy z kakao czy coś równie niedorzecznego. I książka nie zbiera mnóstwa dobrych recenzji, nie powstaje film, bo każdemu coś brakuje. Czegoś, czyli zapewne tego starego pomysłu, których w pierwszych książkach był jeszcze młody i pełen wigoru.

To samo, jak dalej będę was przekonywać, dopadło Autora słynnego Kodu Leonarda da Vinci, książki, która znalazła się na szczycie list Książek Zakazanych Przez Kościół Katolicki, dzięki czemu zyskała niesłabnącą popularność wśród ludzi. Po niemal tak samo głośnych Aniołach i Demonach (pamiętam jeszcze zwiastun w filmu w telewizji, chociaż wydaje mi się, że sama produkcja leciała tysiące lat świetlnych temu), w których główny bohater, wciąż jeszcze kawaler, biega z piękną, młodą damą po korytarzach Watykanu, tradycyjnie już uciekając od policji, która, jak zwykle, uważa, że jest mordercą. Po tym świat odrobinę o nim zapomniał, tonąc w zmierzchowym amoku, więc znów postanowił o sobie przypomnieć i, kto wie, dorobić się kolejnej powieści w swojej karierze, która stanie się bestsellerem, a także, życie przecież jest nieprzewidywalne, zostanie przeniesiona na ekrany kin. Ale czy na pewno?

Pan profesor Robert Langdon budzi się w szpitalu we Florencji, zupełnie nie pamiętając, co stało się wcześniej – nękają go tylko dziwne wizje, straszne i psychodeliczne. Jednak chwilę potem napada na niego jakaś zabójczyni i wraz z młodą, seksowną lekarką (a jakby inaczej) Sienną Brooks muszą uciekać. Profesorek szybko orientuje się, że jest w poważnych tarapatach, bo w marynarce znajduje pojemnik z ostrzeżeniem o niebezpiecznej substancji biologicznej, a także wiele tajemniczych wskazówek, ukrytych w budzącej grozę ostatniej pieśni Boskiej Komedii Dantego – Piekle. Co więcej – w intrygę, pełną tajemniczych graczy zamieszane są środowiska ekscentrycznych naukowców i WHO. Kim jest mężczyzna zakrywający twarz maską z dziobem ptaka, taką, jaką używali lekarze podczas epidemii cholery w średniowiecznej Wenecji? I czego chce od ludzi? Żeby się tego dowiedzieć, Langdon musi przebrnąć przez sieć zagadek, rodem z poematu Dantego, którego ów tajemniczy człowiek uwielbia oraz zrozumieć, kto kim jest w tej grze, co, sama przyznam, jest bardzo trudne – bo pozory mylą i to bardzo. Szczególnie kiedy gra, niczym w filmach o Bondzie, rozgrywa się w istocie o wysoką stawkę. O największą stawkę, jak może istnieć.

Brzmi fascynująco, prawda? Wiem, wiem – ja też byłam bardzo ciekawa książki, chociaż czułam się nieco uprzedzona, bo dwie poprzednie tego Autora, jakie przeczytałam, jednak nie dorównały filmidłom z agentem 007, albo chociaż jednemu z tych amerykańskich rzeczy o terroryzmie. Miałam przede wszystkim nadzieję za rozrywkę w czasie nadchodzących wakacji i chociaż przewodnik po Florencji i Wenecji, bo, trzeba mimo wszystko przyznać, Autor specjalizuje się w szczegółowym opisywaniu zabytków. A może fabuła, zapowiadająca powiew nowego w twórczości tego Autora, będzie na tyle dobra, że wciągnie mnie w swoje szpony i nie wypuści nawet po przeczytaniu ostatniej strony. Czy moja intuicja się pomyliła, zbyt szybko wyrabiając sobie zdanie o książce? Hm, na razie będę tak tajemnicza, jak seryjny morderca, albo ów facet w masce, zdecydowanie za bardzo przywiązujący uwagę do oprawy swojego opus magnum i nie powiem akurat w tym fragmencie, co sądzę o książce. Bo jeśli spodziewaliście się doczytać tylko do tego miejsca i wszystkiego się dowiedzieć, macie za swoje. Czytajcie moje nudne wywody, jeśli jesteście tak bardzo ciekawi mojego wyroku.

Autorowi udało się wyprowadzić mnie w pole i to nie raz – o ile rozwiązanie zagadki, kto jest diabłem i dlaczego chce rozpętać piekło (powiedziałam!) jest bardzo proste i nawet Autor to ujawnia na początku, to z grą pozorów, jaką było wszystko, co od początku otaczało głównego bohatera, byłam zaskoczona. Od początku pisarz zostawia delikatne ślady, dawkuje napięcie, jednak wydaje się, że wszystko jest w absolutnym porządku, chociaż, tak naprawdę, przez większość fabuły czytelnik i Langdon nie wiedzą, co jest zgrane i dlaczego ściga ich tylu różnych facetów (a także jedna kobieta na motorze, z pistoletem i irokezem na głowie) . Wszystko rozjaśnia się dopiero na koniec, a jeśli nie chce się być przytłoczonym ilością różnych sensacji i niezwykle logicznych, ale także sensacyjnych rozwiązań większości zagadek, lepiej nie ufać nikomu. Nikomu. Z wielką wprawą, to trzeba przyznać, Autor konstruuje skomplikowaną fabułę i oplata ją gęstą siecią pozorów, które, nawet przy bliższemu przyjrzeniu się, wydają się prawdą – nie ma w nich nic podejrzanego, przyjemniej na pierwszy rzut oka. Tak naprawdę wszystko, no, prawie wszystko, jest wytworzoną przez innych fikcją wokół głównego bohatera, grą, niczym w tym słynnym filmie, w którym główny bohater odkrywa, że jego całe życie jest jednym wielkim reality show. Chociaż, żeby być sprawiedliwym, trzeba przyznać, że pod koniec starannie, z techniczną precyzją, budowana fabuła, powoli się rozsypuje. Chociaż minęło nieco czasu od momentu, kiedy skończyłam książkę, wciąż nie mogę rozwiązać zagadki tego dwukrotnie powtórzonego tekstu, bo, moim niezwykle skromnym zdaniem, jest to ostatnia rzecz, jaka pasuje w tym miejscu, a historia osoby, która ukrywała swoją głęboką zażyłość z owym Bernardem Zorbistem (jestem mądrzejsza niż dwa lata temu i nie będę wam zdradzać całej fabuły, o nie) jakoś mnie nie przekonuje. Doskonale wiem, że od nerwów wypadają włosy, ale żeby aż tak...? W każdym razie zaskoczyło mnie rozwiązanie – nie przypuszczałam, że wszystko okaże się aż tak skomplikowane i pełne podwójnych, potrójnych agentów, mrocznych spraw mrocznych ludzi i wielu innych takich rzeczy spod znaku Bonda. Chociaż, szczerze mówiąc, Bond bałby się tego, z czym musi się zmierzyć profesorek Langdon, co świadczy o niezwykłej wyobraźni Autora i niezrównanej głupocie postaci, jaką stworzył. No ale o tym dalej.

Okładka, chociaż ładna, nawiązuje do tego, o czym ponoć książka jest i zmyli chyba każdego, kto jej nie czytał. Mamy panoramę Florencji i portret Dantego z charakterystycznym nosem (już mój ziemniak jest lepszy, ale biedaczek kochał Beatrycze, więc nie mi jest oceniać jego urodę), a wszystko na pomarańczowo – brązowym tle czegoś, co miało być chyba jakimiś starymi stronami jakieś podartej księgi. Na tym wszystkim jest jeszcze gigantyczne imię i nazwisko Autora, zgodnie z zasadą, że, widoczne z daleka, przywabi do księgarni potencjalnych kupców nowej książki znanego pisarza takiego formatu, którzy, przekonani fotką Dantego, pomyślą, że to następna książka o zagadkach przeszłości, równie szokujących co ciekawych. Ha! Jak bardzo będzie zdziwiony, może jeszcze bardziej niż ja. Cóż, nie każdy jest przyzwyczajony do takiego kłamstwa ze strony okładek, szczególnie kiedy owe okładka została specjalnie zaprojektowana dla danej książki. Albo ktoś czytał tylko opis w tyle i przygotował okładkę na ślepo, albo, co jest, niestety, bardziej prawdopodobne, specjalnie zastawił Dantego jako pułapkę na ludzi spragnionych mrocznych zagadek, a nie kryminałów czy kopii Bonda, bo takich przecież jest wiele, wiele.

Problem podjęty w książce, jest, owszem, aktualny, ale tylko w Afryce. Jednak, niestety, nie jest tak bardzo elektryzujący jak Illuminati (mam dość tych wszystkich podejrzeń i ludzi, którzy uważają, że cały światek popowych gwiazdek i pań z Hollywoodu należy do tej sekty) albo Święty Graal i ta cała sprawa z Małgorzatą, która, dla Kościoła, jest wręcz świętokradcza. Już byłoby lepiej o homoseksualizmie, aborcji i eutanazji, bo Europę przecież przeludnienie nie dotyka, jest wręcz przeciwnie. Zawiniło również potraktowanie problemu z Autora – przecież jednoznacznie nie odpowiada po żadnej ze stron, a dowody przemawiające za tym, że problem jest prawdziwy, są zbyt niepokojące. Przynajmniej dla mnie.

Fabuła jest, jak już wcześniej wspominałam, wybitnie zaplątana. Langdona gonią jakieś służby specjalne, które budzą jego zrozumiały niepokój, a on zmaga się ze swoją pamięcią, która odmawia mu współpracy. Przez większość czasu więc, Autor prowadzi zaciekawionego a także zdenerwowanego czytelnika razem z dwójką bohaterów po korytarzach i skrytkach wielkich, słynnych budynków o niezwykłej architekturze, opisując ich nieustanną ucieczkę przed specjalnymi służbami, połączoną z odkrywaniem kolejnych wskazówek pozostawionych przez Zorbista. Zagadka powiązana jest ze słynnym poematem Dantego, który ponoć uzasadniał wszystkie szaleństwa bizmesmenka, więc było to idealne zajęcie dla naszego profesorka. Jednocześnie Autor, w krótkich, enigmatycznych rozdziałach rozsuwa pajęczą nić intrygi, ciągle podwyższając stawkę, o jaką grają bohaterowie. Zgodnie z prawidłami gatunku – w momencie, kiedy, teoretycznie, napięcie wzrasta do niemożliwości. Teoretycznie. Bo w praktyce tak nie jest, wręcz przeciwnie – intryga jest zbyt skomplikowana nawet dla pisarza, a punkt kulminacyjny jest, bo jest, ale nie ma tam żadnych emocji, żadnego wybuchu, ani godnej temu akcji, choćby jakiejś strzelaniny, paru palących się samochodów, albo chociaż jakiejś konfrontacji kogoś z kimś. Ale nie. Bohaterowie sobie po prostu biegają, brodzą w jakiś zalanych pałacach w Stambule, dopóki nie okazuje się, że Apokalipsa już się zaczęła i w sumie dochodzimy do rozczarowującego wniosku, że Langdon w sumie nic zrobił, nikogo nie uratował, bo w czasie wszystkiego milusio spał, prawdopodobnie, z jakąś dziewczyną pod ciepłą pierzynką, a całość to tylko strata czasu. Zresztą, nawet kiedy bohater i jego niezwykle mądra towarzyszka uciekają przed jakimiś typami, bądź też dziewczyną z pistoletem i irokezem, nie czujemy (no przynajmniej ja) żadnych emocji. Żadnych. Mniej niż zero. Niech sobie uciekają, nie moja sprawa. Tak samo w finale, nie mówiąc o czytaniu tylko dlatego, że akcja jest interesująca. Czytałam, bo nie miałam co robić, ot co. A dlaczego tak jest? Otóż moim zdaniem, podwód jest niezwykle banalny: od książki wieje sterylnością niczym od chirurga albo jego narzędzi, przesadnym perfekcjonizmem, już nie mówiąc o popisywaniu się przeczytaniem i przyswojeniem sobie tony podręczników dla początkujących pisarzy. Tak, brawo. Jestem bardzo z Pana dumna, kochany panie pisarzu. Przeczytanie podręczników zajmuje naprawdę wiele czasu, ale, jak wszyscy wiemy, jest to droga sukcesu. Jednak pan, proszę pana, nie musi się chwalić, że pan to zrobił, naprawdę, bo to jest trochę przewidywalne i wygląda jak technicznie dobra robota bez polotu. Tak, chodzi tu mi przede wszystkim o zerżnięte z większości serialów i podręczników pisarskich przewidywalne zakończenia wszystkich rozdziałów (zawsze kończyły się w najciekawszym, pełnym napięcia momencie, a następny rozdział dotyczył następnego wątku), nie mówiąc już o niesamowitej teatralności, naciągania niektórych spraw i wklejaniu Dantego na siłę tam, gdzie zbytnio nie pasuje. Irytowało mnie to. To tak jakby wkleić wiersze Szymborskiej albo Grombowicza w Bonda. Trochę, delikatnie mówiąc, nie pasuje.

Że przyczepię się jeszcze do Dantego. Poza tym, że faktycznie zupełnie tam nie pasuje, bo morderca (jeszcze gorszy niż Hitler, swoją drogą) nie musiał posługiwać się symboliką z Boskiej Komedii, by rozegrać swoją grę, a dziewięćdziesiąt procent całego Dantego można by wyciąć bez szkody dla fabuły. Cała ta sprawa z jego maską jest dość naciągana i wcale niestraszna, jak być może wydawało się Autorowi, nie mówiąc już o wskazówek mordercy zawartych w poemacie i wizją piekła, która nie jest niczym innym, jak piekłem , a na pewno nie tym, co w nim widzi bohater, nie mówiąc już o stylizacji miejsca zbrodni na owo piekło. Śmiać mi się trochę chce. Tak jest, jak pisarz chce się rozwijać, ale boi się, że jego eksperymenty zostaną źle przyjęte, więc wkleja stare elementy. Mieszanka na pewno nie jest wybuchowa, ale na pewno podobna do pękającej ściany jakiegoś budynku, czy coś w tym rodzaju.

Język, jakim posługuje się Autor, już z daleka pachnie stuprocentowo opanowaną techniką. Opisy budynków w jego wykonaniu, owszem, bardzo mi się podobały, ale kiedy tym samym rzeczowym, prostym i konkretnym językiem pisarz rzuca nam opis uczuć czy dialog, mam wrażenie, jakbym wciąż patrzyła na jakiś budynek, w każdym razie na coś, co można opisać z zerową wrażliwością. To, co mówią bohaterowie, jest bardzo literackie, sztywne i mało zróżnicowane, nie mówiąc już o humorze, który, w wykonaniu Autora, jest bardzo sztywny i tak samo urzędowy, jak wszystko inne. Z opisami uczuć jest podobnie – choć coś tam pisze, w dodatku sterylnie poprawnie, ale czytelnik (przynajmniej ja) kompletnie nie czuje tego, co więcej, takie wykonanie sprawia, że książka jeszcze bardziej nudzi. Niemal podręcznikowy język, w powieści...? Hm. Od razu wiadomo, że takie coś nie może się nie udać. Opisów, poza dziełami sztuki, jest mało, a jeśli są, niezbyt porywają – pachną sztucznością i raczej Autor pachną nadciąganiem. Nie mówiąc już o tym fragmencie z maską pośmiertną Dantego, który był na siłę mroczny i, co za tym idzie, śmiechu warty i nieco infantylny. Jeśli już nawet chciałby, żeby było to nieco bardziej przerażającego, mógłby użyć innych środków językowych, bardziej emocjonalnych i mniej technicznych. Niestety – widocznie Autor jest za słaby w te klocki.

Bohaterowie... Trzy, cztery warstwy masek, kłamstwa, podstępy i oszustwa, plus tonę akcji, w której, co jest oczywiste, nikt wdaje się w filozoficzne rozmowy, ani wniknąć w swoją psychikę, więc nie będę tu mieć, niestety, dużo do powiedzenia. Langdon, jak to Langdon – z buzującymi hormonami na widok seksownej dziewczyny z pistoletem czy znającej sztuki walki, nieprzeciętnie inteligenty, z niezwykłą pamięcią i iście renesansową wiedzą na wiele tematów, niesamowitą tężyzną fizyczną, znajomościami, odwagą i nieśmiertelnością, urokiem osobistym, nie mówiąc o innych przymiotach, które, by można wymieniać w nieskończoność. Stracił resztki człowieka w sobie już dawno temu, teraz jest już bardziej Batmanem (choć nie tak mrocznym). Zastanawiam się wciąż, jakim cudem ten człowiek mógł tyle pamiętać i szybko, szybciej niż wszyscy komisarze, detektywi, policjanci, policjantki, dziennikarki i wszyscy inni ludzie z kryminałów, z Bondem włącznie i to w dodatku nie pić litrami syropków wspomagających myślenie. To nie jest możliwe. Zresztą jak można być również takim farciarzem, odpowiednim człowiekiem w odpowiednim miejscu, z odpowiednią osobą, w każdym razie tam, gdzie nasz geniusz nie może się zgubić, bo już tam był/zdradzono mu tajemnice tego miejsca jako amerykańskiemu profesowi/ jest taki mały i taki niepozorny, że kiedy się skryje za samochodem, wielka grupa wyszkolonych żołnierzy nie zauważy go. Tylko się nie śmiejcie, tam za komputerami. To przecież bardzo poważna książka, mroczna, o śmierci większości ludzkości na chorobę, która, dziwnym przypadkiem, teraz sroży się w Afryce (w dodatku wirusy wektorowe). Tylko się nie śmiejcie, błagam. Przyjaciółka Langdona, seksowna Sienna Brooks. Jak tu napisać, żeby jednak, niektórych z was i bardzo upartych, zachęcić do przeczytania książki i nie powiedzieć zbyt dużo...? W każdym razie cała jej historia jest raczej mocno naciągana i wyssana z palca, mimo że Autor próbuje nadać całości jakiś dojrzały, wręcz dramatyczny wydźwięk, wychodzi z tego jedno wielkie nic, bo delikatność w opisywaniu uczuć przez Autora jest … cóż, żeby nie mówić zerowa (właśnie to powiedziałam), bardzo mała. Bo przecież tu uczuć poza strachem, ukazanym bardzo tradycyjnie (ile można się pocić?) nie ma prawie nic, miejsce na uczucia zostało zajęte przez akcję, pędzącą jak rakieta. Może, żeby nie zdradzać szczegółów, powiem tylko, że w ogóle nie czuć, jakie demony ścigają Siennę. A szkoda, bo byłoby to nieco schizofreniczne, jak to bywa w lepszych książkach z ludźmi, którzy uciekają przed wspomnieniami i przeszłością, i niezwykle ciekawe. Ale tak nie jest.

Inni bohaterowie też nie wyróżniają się tłumu. No bo jak, kiedy są tylko szkicami, zarysami, postaci i niedane nam jest ich poznać, bo ich twarze są szczelnie zakryte rozmaitymi maskami, niekiedy mają nawet kilka twarzy czy masek, dla każdego inną, mimo tego, że czasami mają jakichś tam potencjał (jak agent Bruder) Choć intryguje tajemniczy do końca Zarządca, jest to, niestety, postać ledwie zarysowana, której tajemnice nie zostały nawet muśnięte, by ciekawić tak naprawdę. Zresztą i tak większość postaci pojawia się tylko na chwilę, by zastawić głównym bohaterom drogę ucieczki, wystraszyć niczym klown na sprężynie wyskakujący z pudełka czy pomóc. Osoby te jednak szybko znikają, a czytelnikowi pozostaje wrażenie niedosytu.

I co? Wypożyczyłam, przeczytałam, zapomniałam. Nie zakosztowawszy Dantego prawie nic, zweryfikowałam prawdziwość reklam i skrzywiłam parę razy na pisarza, silącego się oryginalność i połączanie nowych pomysłów ze starymi. Ale do książki mam raczej obojętny stosunek (poza dreszczykiem strachu, kiedy zestawiłam ze sobą to, co teraz dzieje się w Afryce i treść książki), bo to przecież bardzo przeciętna książka, niewywołująca emocji i prowokująca do dyskusji jak poprzednie opowieści Autora, napisana także z mniejszym polotem i wyraźnym zmęczeniem tematu, także dlatego, że Langdon powinien iść na zasłużony urlop od widowiskowych śledztw, a także dlatego, że rozszerzenie motywów bondowskich kłóci się z Dantem, wciąż mistycznym (czego tu nie czuć) i zakochanym w swojej Beatrycze, na siłę wklejonym i wciągniętym do awantury z Ebolą w tle. Albo Autor całkowicie zerwie ze swoją przeszłością, albo wciąż będzie wklejał, co popadnie do swoich książek, naśladując przecież nieudolnie najstraszliwszą wersję piekła w literaturze, kopiując czyjeś pomysły. Cóż, trzeba się zdecydować, drogi pisarzu, inaczej do końca będziesz skazany na kopiowanie czyiś pomysłów i motywów, niczym uczeń, który ściąga referat na temat Dantego z Wikipedii i próbuje wstawić kwestie na temat tego, dlaczego cenimy tego pisarza dziś, by nauczyciel się nie zorientował. Kopiuj, wklej. Kopiuj. Wklej.

Tytuł: „Inferno”
Autor: Dan Brown
Moja ocena: 3,5/10 

8 komentarzy :

  1. Ten autor chodzi za mną od dłuższego czasu, tak wiele razy obiecywałam sobie, że sięgnę po "Kod Leonarda da Vinci", że już nie potrafię tego zliczyć. Trochę ostudziłaś mój zapał, jeśli chodzi o "Inferno", ale zanim po nie sięgnę (jeśli sięgnę) to pozostają mi jeszcze dwie wcześniejsze książki :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Słabo ją oceniasz, a myślałam, że będzie lepsza. Brown ma dobre pióro, ale m osobiści źle się go czyta :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tylko 3.5/10. Nie spodziewałam się tak niskiej oceny...

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze nie czytałam nic, co napisałby ten autor, chociaż planuje sięgnąć po doskonale znany (chociażby ze słyszenia) "Kod Leonarda da Vinci" :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam "Kod Leonarda da Vinci" i "Demony i Anioły", chciałam sięgnąć również po tę książkę, ale... No szczerze pisząc już mi się odechciało. Znowu ma piękną towarzyszkę? Niezniszczalny "dziadek". Wydawać by się mogło, że to będzie ciekawe... Ale jednak tak. Brown stał się jednym z tych pisarzy, co piszą, żeby zarobić, a nie pisać, żeby się czymś podzielić z innymi. Hm, szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  6. To nie jest jego najlepsza ksiazka. Jednak i tak mi sie spodobała :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Uuu. Aż tak źle? Jak dotąd książki Dana Browna mi się strasznie podobały, a najbardziej Cyfrowa twierdza i Zwodniczy punkt. Seria z Landgonem wydaje mi się najsłabsza, ale i tak trzyma poziom. Jestem w szoku, że Inferno jest aż tak słabe...

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja właśnie pożyczyłam tę książkę od znajomej, która bardzo ją zachwalała, a tutaj natrafiłam na Twoją ocenę, która raczej nie zachęca do jej przeczytania :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!