wtorek, 31 marca 2015

Księżna Daisy, Hitler i schizofrenia. Recenzja książki

Wałbrzych to jedno z najciekawszych miejsc w Polsce. Byliście tam? Zniszczone miasteczko, bardzo nieciekawe i zamek. Ale jaki zamek! Mieszkała tam tajemnicza księżna Daisy von Pless, niemiecko-angielska arystokratka, która posiadała drogocenne perły i którą pochowano w nieznanym dotąd miejscu. Wypędzili ją hitlerowcy, przeznaczając zamek dla Führera, a bliską kopalnię na sieć tajemniczych, wciąż niezbadanych bunkrów. Te korytarze, kopane przez żydowskich więźniów z obozu Gross-Rosen, stanowią wciąż nierozwiązaną zagadkę, na której temat (jak na temat każdej mrocznej, zagadkowej zagadki) powstaje wiele, czasem bardzo fantastycznych teorii. Fabryka broni atomowej (to, moim zdaniem, najbardziej prawdopodobna teoria), którą ten nieobliczalny psychopata od swastyk i mordowania podludzi chciał zniszczyć Anglię? A może coś zupełnie nieprawdopodobnego – transporter w czasie i przestrzeni niczym z filmów i powieści SF Rafała Kosika. Lub – również dość możliwe – laboratoria, gdzie bestie pokroju doktora Mengele prowadziły badania nad nadczłowiekiem? Cokolwiek by tam nie było, jest to miejsce ponure i tajemnicze. Mroczne. Jakby to, co tam się działo, wciąż nie odeszło, zła energia i wspomnienia wciąż wirowały w powietrzu, zarażając kolejne osoby, wchodząc w ich mózgi, w ich myśli, tak głęboko, żeby myśleli, że to są ich własne? Chociaż może nie – w innych miastach dzieje się tyle samo zła. Jednak nie można wykluczyć, że atmosfera w Wałbrzychu jest zła, zepsuta. I że to doskonała sceneria dla ludzkich dramatów i ludzkiego mroku, który tutaj zyskuje jeszcze ciemniejszych odcieni.

Do tego miasta przyjeżdża Alicja Tabor, dziennikarka, osoba niezbyt szczęśliwa, pełna złych wspomnień i sądów na swój temat (samo nazywanie się Niedobitkiem o czymś świadczy). Zwabiły ją porwania dzieci, które zginęły bez wieści, ale także własne, niekoniecznie wesołe wspomnienia. Przyjeżdża, by policzyć się z duchami przeszłości – duchem siostry, Ewy, którą kochała i która popełniła samobójstwo i duchem ojca, z wykształcenia historyka, który zatracił się poszukiwaniami skarbu księżnej Daisy – jej słynnych pereł – dzięki czemu, jak obiecywał, rodzina miała się stać bogatsza i szczęśliwsza. By się pogodzić z matką, poznać jej historię, zrozumieć, dlaczego teraz jest taka, jaka jest (a jest z nią bardzo, ale to bardzo źle). Podczas swojego pobytu przeżyje wiele rzeczy, które można by spodziewać się po tym miejscu, rzeczy nie tylko mrocznych i tajemniczych, ale także fantastycznych, niemal jak z horroru czy lepszej, mającej ambicje, grozy. Zetknie się z podłością ludzkiego życia, marną egzystencją, zakłamaniem, fanatyzmem, ulotnym uczuciem i wspomnieniami, których nie chciałaby mieć, a także historiami, których tak naprawdę nie chciałaby znać. Trudność polega też na tym, że świat Alicji z każdym dniem przypomina coraz bardziej groźny, pozbawiony logiki sen, z którego przecież nie można się obudzić.

Największą zaletą książki jest jej nastrój, atmosfera. Ciężki, gęsty, mroczny. Przytłaczający, ale jednocześnie hipnotyzujący, zmuszający czytelnika, by dalej się zagłębiał, pogrążając się jeszcze bardziej. Owijający się wokół człowieka jak mrok, kiedy wejdzie się w cichą, bezgwiezdną noc do ciemnego pokoju. Odważę się powiedzieć nawet, że bardzo schizofreniczny, a nawet to jest dobre określenie, bo choroby psychicznej tu dużo. Jakby dla przeciwwagi mamy opisy egzystencji ludzi z tych ze zrujnowanych domów, żyjących dość prymitywnie i biednie, podle, można by powiedzieć, bo bez godności. No i tę paplaninę z Internetów, przywodzącą na myśl onetowskie komentarze pod co bardziej ekscytującymi wiadomościami i recenzjami (chociaż, żeby być szczerą, dodam, że momentami Autorka przedobrzyła). Razem tworzy to mieszankę z granicy schizofrenicznych horrorów, rasowych powieści gotyckich i eksperymentalnych pozycji zafascynowanych ohydą, którym niedaleko już do turpizmu. A nad tym wszystkim unosi się mgła depresji, fatalizmu, dekadencji i pogardy dla ludzi małych, pragnących stać się kimś więcej, przyprawiona gęstym, gryzącym dymem papierosów, zapachem brudnych, zaniedbanych dzieci i pewnymi niebezpiecznymi istotami, które balansują na cienkiej granicy między jawą a chorą wyobraźnią – prawdą a kłamstwem.

Język momentami nie radzi sobie z tematem, styl Autorki, niestety, czasem grzęźnie. To pułapka barokowego stylu, szukania plastycznych porównań do wszystkiego, co opisuje. Chociaż z osobistym wątkiem Alicji – tego rodem z horroru, zahaczającego momentami, przynajmniej takie miałam wrażenie, o wysmakowane dark fantasy czy przynajmniej ambitną grozę, pisarka radzi sobie wyśmienicie, opisy ludzkich podłości, mieszkań z włączonymi wiecznie telewizorami lub tanimi bibelotami są już słabe, bardzo przeciętne. O rzeczach prostych, a wręcz prostackich, trzeba pisać prosto, a czasem nawet prostacko, przynajmniej taka jest moja opinia na temat. O ile większe wrażenie robi powiedzenie wprost, że ktoś miał brudne, śmierdzące nogi niż roztkliwianie się nad stopami w kolorze cytryny czy czymś w tym rodzaju. Jakby tego nie było dość, z wątkiem trzecim – nagłym wybuchem fanatyzmu w mieście, zapoczątkowanym przez pewnego górnika, a rozpowszechnionym przez pewnego podejrzanego typa o nazwisku Łabędź, jest bardzo słabo. Pomijając, że ów wątek został przyklejony na siłę, jakby w ostatniej chwili, zupełnie bez polotu wiążąc się gdzieś tam z porwaniami dwóch niechcianych dzieci, bo o tym więcej napiszę później, pisarka gdzieś zagubiła swój styl, zanurzając się w zwykłych, nierobiących na mnie większego wrażenia, zdań, idąc, tak mi się wydaje, na łatwiznę. Nie winię Autorkę, po prostu czasami zdarza się, że ktoś potrafi jedną rzecz robić świetnie, a druga zupełnie nie wychodzi. Tak samo jest z pisarką. Po mistrzowsku umie pisać o mroku, otaczającym samotnego człowieka, wspomnieniach opadających na niego czarnym strumieniem, o potworach kryjących się w głębi człowieka, o tajemnicach mrocznego zamku Książ i Wałbrzycha, o chorobie i śmierci, więc moim skromnym zdaniem powinna pisać tylko o tym. Słowa w wątku Alicji bowiem budują, poza nastrojem, niezwykle plastyczne obrazy, wspomnienie budzi wspomnienie, wszystkie pojawiają się na zasadzie rosyjskiej matrioszki. Umiejętnie wykorzystane środki sprawiają, że świat z opowieści Ewy staje się niemal tak samo realistyczny, jak ponura ulica, wizje wirują szaleńczo na stronach powieści, jednocześnie tworząc wolno poruszany do przodu, doskonale działający mechanizm. Jednocześnie pisarka zanurza w tym wszystkim realny świat, motając go w sieć słów i sprawiając, że staje się on tak samo odrealniony, jak historia Ewy o księżej Daisy.

Dialogi – one zasługują na oddzielny akapit. Pisarka, jak na jej talent przystało, nie poprzestaje na zwykłych dialogach, jakie znamy z innych powieści. W tej materii bardziej przypomina Ulissesa Joyce'a, tę iście eksperymentalną książkę dla zupełnych maniaków, którą, z braku przecinków, czyta się bardzo wolno. Czyta się? Mam wrażenie, że na świecie mało kto w ogóle wie, o czym to jest. No ale to dygresja. Pisarka, aby bardziej upodobnić książkowe rozmowy do tych prawdziwych, potocznych dialogów, czasami łączy klika słów, a czasami dzieli je tam, gdzie zwykła logika zabrania tego robić. Próbuję traktować wszystkich pisarzy równo, ale po prostu trzeba przyznać, że dla innego pisarza taki odważny zabieg byłby po prostu samobójstwem, w dodatku tragicznym. Chylę więc czoła przed umiejętnościami pisarki, bo, ja, na przykład, nie odważyłabym się na to.

Okładka jest – można by powiedzieć – dość zwyczajna. Ciemna sylwetka w kapturze na tle ciemnobłękitnego, wieczornego nieba, z tytułem napisanym ładną, pochyłą czcionką. Chociaż całość wygląda naprawdę dobrze, moim zdaniem jest nie do końca odpowiednia, bo raczej przywołuje, przynajmniej u mnie, skojarzenia z poetyckim zachodzącym niebem niż z mrokiem, jakim spowita jest ta książka. Trzeba jednak przyznać, że do tytułu odpowiednia, więc zbytnio nie narzekam. Z drugiej strony okładki jest opis, z którego – między innymi – wynika, że Autorka lubi, a przynajmniej czytała Władcę Pierścieni Tolkiena, co sprawiło, że polubiłam ją, a także sięgnęłam po powieść. Niezły chwyt, szczególnie jak na fanów tej książki, naprawdę.

Moją ulubioną bohaterką, jeśli można tak w ogóle powiedzieć, jest siostra Alicji – Ewa. Mimo że formalnie, że tak brzydko powiem, leży i rozkłada się w grobie, została bardzo dokładnie przedstawiona, szczególnie przez jej żyjącą siostrę i chłopaka – Dawida, z którym łączyła ją nieszczęśliwa miłość. To na niej skupia się cały mrok powieści, jakby wszystkie zło, przez lata zamieszkujące zamek, tunele i miasto, skryło się w jej ciele, albo ona je przyciągała. Raczej to drugie, z uwagi na to, co nieszczęsna dziewczyna przeżyła. Doprowadziło to do powolnej, coraz cięższej choroby psychicznej, ale ta, jak pokazuje Autorka, jest czymś więcej i Ewa o tym wie. To złe istoty z jej wyobraźni to śmierć i jeszcze jedna sprawa, która zniszczyła życie, doprowadziła do samobójstwa. Dziewczyna we wspomnieniach Alicji (vel Niedobitka vel Wielbłądki) jest wciąż żywa, ze swą niezwykle barwną wyobraźnią i tragiczną śmiercią I wraca do niej – w liście z przeszłości, umieszczonym w jednej z książek, które lubiły kiedyś razem czytać (pomysł tak wyświechtany, że aż szkoda, no ale cóż). Ewa jest postacią wielowymiarową i świetnie skonstruowaną. Autorka przedstawia ją z niezwykłą wrażliwością, zrozumieniem, jednocześnie nie przemilcza żadnego z tragicznych wydarzeń w jej życiu, ani żadnego objawu choroby, co jest dość okrutne. Pisarkę, a trzeba to dodać, należy pochwalić za ciekawą, wręcz fascynującą postać ukochanego Ewy – Dawida, a także stworzenie jego ciekawej historii.

Postać głównej bohaterki nie jest już taka ciekawa, chociaż na wielu portalach zauważono, że pisarka kreuje Alicję na swoje alter ego (anagram nazwiska Tabor – Bator). To przytłoczona życiem kobieta z wieloma upiornymi wspomnieniami, które gonią ją i dopadają wszędzie tam, gdzie jeździ. Nie ma rodziny, liczy tylko na przygodny, smutny seks za nic z mężczyznami spotkanymi, na przykład, w supermarkecie. Później jest także jedną z niewielu racjonalnie myślących, obrończynią sprawiedliwości i tak dalej, ale to w tej drugiej części, do której będę się czepiać i przez którą, już teraz zapowiadam, w ostatecznym rozrachunku odpadnie całkiem dużo punktów. Ja jednak jej nie lubię, nie ma w sobie nic, co mogłoby mnie zaskoczyć, pociągnąć, zaintrygować. Alicja, będąc narratorką, a więc najważniejszą postacią książki, ginie pod malowniczością postaci swojej siostry, a także zostaje usunięta w cień przez, niestety, inne, gorzej skonstruowane postacie.

Więc zaczynamy (cóż, przyznaję się, że zacieram ręce z satysfakcji). W książce pojawia się także ilościowo dość duża grupka bohaterów pozostałych, tydzień po przeczytaniu książki nieidentyfikowalnych z imienia, no, oprócz ichmości Łabędzia, których rysy rozmyły się, albo nie została umiejętnie pokazana. Chłopak, a właściwie mężczyzna, z którego ramionach Alicja przez jakiś czas szuka pocieszenia i, oczywiście seksu, tajemniczy i pociągający, który przyjeżdża do Wałbrzycha z tajemniczą misją to całkiem niezła postać, jednak pisarka poświęciła mu za mało miejsca, by cokolwiek o nim więcej powiedzieć. Jest jeszcze przyjaciel Alicji z dzieciństwa, który, jak to teraz bywa, jest dziewczyną. Jednak ta niezwykle ciekawa postać pojawia się tylko na chwilę, by zaraz zniknąć i pozostawić po sobie nie tylko niedosyt, ale i wrażenie niedopracowania, także w kwestiach relacji z główną bohaterką (vide scena, w której Alicja zostaje poczęstowana przez nią – niego – ciasteczkami z marihuaną i potem budzi się w swoim domu, co nie robi na niej żadnego wrażenia). Nie mam nic przeciwko absurdalnym, ciekawym postaciom, ani rzeczom wyjętym jak z szalonych snów, ale tylko wtedy, kiedy są one dopracowane. A tutaj do dopracowania jeszcze trochę brakuje. Miałam apetyt na więcej, czytając także o babci Patryka, a także o tamtej kobiecie od dwóch dzieci, które zaginęły. Można by dodać jeszcze kilka fragmentów, kilka szczegółów, przynajmniej takie jest moje marzenie, ale, niestety, nie wszyscy nie mogą mieć tego, co chcą. Takie jest życie, niestety.

Pomysł był ciekawy, jak wszystkie pomysły o wracaniu do swoich koszmarnych wspomnień z dzieciństwa, na stare śmieci. I tu znów na pierwszy plan wysuwa się historia Ewy – muszę przyznać, ze wcześniej nie czytałam niczego podobnego, pełnego tak zaskakujących zwrotów akcji i cieszących oko szczególików – szczególnie dobrze napisane i zaskakujące są te utrzymane w konwencji horroru, albo przynajmniej grozy. Tak było z historią porwanych dzieci, ale ostatecznie zaskoczyła mnie tylko historia Patryka. Reszta zakończyła się bez pomysłu, bardzo schematycznie i bardzo nijako, jakby Autorka, zaczynając pisać ten wątek, liczyła na ciekawe zakończenie, które przyjdzie jej do głowy podczas pisania, a ponieważ nie przyszło, zakończyła to byle jak. Wepchniętego na siłę wątku politycznego nie komentuję, bo może nie byłoby tak źle, gdyby pisarka wysiliła się i spróbowała nieco wyważyć swoje osądy. Bo nawet to, co działo się pod słynnym krzyżem na Krakowskim Przedmieściu nie było tak radykalne, nie mówiąc o kontrowersyjnych, katolickich mediach. Uważam, że czasami jednak trzeba posłuchać starożytnych, którzy mądrze prawią, że złoty środek jest niezbędny. No ale religijność Polaków, kontrowersje i inne rzeczy to temat na inną, osobną książkę, a nie na płaski, niezbyt trzymający się kupy, płaski wątek w książce, która, moim zdaniem, powinna być o czym innym. Albo przynajmniej na początku była.

Fabuła, akcja jest najsłabszą stroną książki. O ile początkowe, zapętlone wspomnienia Alicji mają w sobie charakterystyczną logikę mrocznego snu , to fragmenty od miejsca, w którym Alicja i jej przyjaciel, w czasie zimy, postanawiają kochać się w lesie, tracą wszystko, co było w powieści dobre, łącznie z jakąkolwiek logiką. Pisarka po prostu chciała złapać za dużo srok za ogon – i pogodzenie się Alicji z przeszłością, i mroczny, nierzeczywisty klimat, i spotkanie z matką, i zakończyć jakoś efektownie wątek porwanych dzieci, i skrytykować, aczkolwiek dość nieumiejętnie, wydarzenia w naszym kochanym kraju nad Wisłą – szczególnie myślę o reakcji pewnych środowisk na katastrofę pod Smoleńskiem już niedługo 5. rocznica, jak ten czas leci...). A ponieważ łapanie wszystkiego na raz nie udaje się nigdy, z każdą następną kartą historia sypie się w piękną ruinę. Wydarzenia na rynku nabierają tempa, z każdą chwilą stają się coraz bardziej oderwane od rzeczywistości, od tego, co Autorka ma zamiar krytykować, nawet od irracjonalnego snu. Finał historii porwanych dzieci przypomina zmoczony fajerwerk, który nie jest już w stanie wybuchnąć. A w tym wszystkim rozmywają się wspomnienia głównej bohaterki, będące przecież największym atutem. Język, który tak wspaniale opisywał mrok, tutaj świeci tylko absurdalną pustką, czasami będąc tylko nadmuchanym opakowaniem. Być może tak miało być – dziwnie, absurdalnie, na granicy jawy, wspomnień i chorych snów. Jednak pisarka nadmiernie wszystko komplikuje, dodatkowo plącze i sama się wpędza w mieliznę, z której próbuje, już nadaremnie, wyjść na końcu książki, sklecić słoik z rozbitych części, serwując nam sentymentalne zakończenie, po którym miałam wrażenie, że skończyłam inną książkę, niż zaczęłam. Wielka przykrość, naprawdę. Niech już od początku będzie źle, niech nas powieść nie zwodzi świetnym początkiem, żeby później rozczarować zakończeniem i środkiem. Albo, najlepiej byłoby, żeby z każdą stroną była coraz bardziej zachwycająca, z coraz bardziej porywającą fabułą. Eh! Marzenia! Komu się spełniają w stu procentach?

Książka ta została nagrodzona najbardziej prestiżową polską nagrodą literacką, Nike (był to jeden z powodów, dla których zainteresowałam się tą powieścią). Widać, że komisja wybierająca najlepsze utwory ma zupełnie inny gust niż ja, bądź jestem głupia i nie potrafię rozpoznać diamentu leżącego przede mną. Bądź też z tymi nagrodami coś jest nie tak, kto wie. Ja na pewno nie wybrałabym tej książki, chociaż na początku zanosiło się na to. Zbyt dużo błędów jak na mój wybredny, dziwny gust. Te kwestie polityczne, którym brakuje wyważenia, nie mówiąc już o wplataniu tego w coś, co powinno być mroczną, polską wersją W poszukiwaniu straconego czasu. I wciąż jednak, jak dla mnie, za mało księżnej Daisy, Hitlera oraz tego, co najlepiej zapowiadało się tutaj, czyli Ewy i jej schizofrenii.

Tytuł: „Ciemno, prawie noc”
Autor: Joanna Bator
Moja ocena: 6/10


1 komentarz :

  1. Problem z tymi nagrodami jest właśnie taki, że potem czytelnik oczekuje więcej, niż książka oferuje. I o ile zachęciłaś mnie pierwszą częścią (właściwie krótkim streszczeniem) do sięgnięcia po tę pozycję, to kolejne akapity zdecydowanie mnie zniechęciły - bardzo rzeczowo wyłożyłaś swoje zarzuty :).
    Pozdrowienia,

    [prozaicy.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!