Na
temat II Wojny Światowej napisano już dużo,i prawie tyle samo
nakręcono filmów. I nic dziwnego – jest to największy,
najbardziej fascynujący i przerażający konflikt w dziejach
ludzkości, pełen piękna, poświęcenia, ale także podłości i
zła. Fascynację do dziś wzbudzają dwie główne postacie tego
najbardziej krwawego dramatu – groźny psychopata i bezwzględny
morderca, czyli Adolf Hitler i Józef Stalin. Nie dziwię się, bo to
wprost nieprawdopodobne, żeby w jednym człowieku mieszkało tyle
zła, tyle nieuzasadnionej nienawiści i co musiało się stać, żeby
wąsaty, niemiecki szeregowiec o ambicjach artysty stał się chyba
jedną z największych bestii w historii, a tłusty Gruzin sprawił,
żeby Rosjanie znów zgodzili się na wojnę, budując wielkie, ale
nietrwałe imperium. I nie tylko – przeraża milczące świadectwo
Holocaustu - Auschwitz, wraz z jednym, zachowanym krematorium i
szubienicą, na której zawisł w końcu Rudolf Hoss, komendant tego
piekła na ziemi. Amerykanie pamiętają o swoich współobywatelach,
którzy zginęli w Europie i podczas wojny na Pacyfiku z Japonią, w
pamięci Japończyków wyryły się Hiroszima i Nagasaki, straszliwe
świadectwa gniewu mocarstwa z Zachodu, a także piękna, ale
bezsensowna ofiara kamikadze. Polacy zapewne pamiętają powstanie
warszawskie 1944, najbliższy naszym czasom romantyczny zryw, a
także, dzięki serialowi Czas Honoru –
cichociemnych. Jednak było też sporo przykładów ludzkiej małości
albo, jak to woli,
wyrachowanej polityki – rząd Vidkuna Quislinga, albo rząd z Vichy
Philippa Petaina. Nie mówiąc o kapusiach i szmalcownikach, bo ci,
męczeni wyrzutami sumienia, często popełniali samobójstwo.
Jednak
najwięcej emocji, nie tylko
w ludziach wgłębiających się z zamiłowania w ten konflikt,
wzbudza chyba postawa dwóch narodów – Żydów i Niemców.
Dlaczego Żydów, tego, mam nadzieję, nie muszę tłumaczyć, a z
rodakami Hitlera to problem jest bardzo ciekawy. Już Leon
Kruczkowski napisał bardzo dobrą rzecz, dramat Niemcy,
który opowiada o postawach tego
narodu podczas II Wojny Światowej. Ocena
była zupełnie
taka jak moja – byli Niemcy i Niemcy, zupełnie tak jak w każdym
innym narodzie. Bo przecież wszyscy, no, może poza SS-manami z
obozów koncentracyjnych i innych
bestyjek jak Mengele, nie byli tacy jak ich wódz, byli zwykłymi
ludźmi. Wielu z nich szło do Wehrmachtu bo musiało, z różnych
powodów. Inni wyciągali rękę w pozdrowieniu Heil Hitler
, w myślach kląc na
Führera.
Wielu z nich nie wiedziało o wojnie niemal nic, dopóki ona nie
przyszła do nich z alianckimi bombami i zniszczeniem. I bynajmniej
nie winię Sprzymierzonych – to była wszystko wojna, jej cena,
którą należało zapłacić wszystkim bez wyjątku. No bo Śmierć
nie widzi różnic między Aryjczykiem, Żydem czy innym, biednym
człowiekiem. Może czasami, przy niektórych, tylko zapłacze.
Liesel
Meminger była małą dziewczynką, kiedy matka, żona niemieckiego
komunisty, musiała oddać dzieci do rodziny zastępczej. Życie z
nią w czasie szalejącego terroru Hitlera byłoby dla Liesel i jej
brata Wernera zbyt niebezpieczne. W pociągu dochodzi do tragedii –
chłopczyk umiera, prawdopodobnie
na nieleczone zapalenie płuc. Dziewczynka sama trafia na
Himmelstrasse (co, tłumacząc na język polski, oznacza Ulicę Nieba
czy coś w tym rodzaju) 33, w
małym miasteczku gdzieś pod Monachium,
do Rosy i Hansa Hubermannów. Tam ma spędzić najbliższe, chyba
najszczęśliwsze, lata swojego życia, aż do tragicznego finału.
Pozna moc słów z przeczytanych książek – pierwszą lekturą
dziewczynki
będzie Podręcznik grabarza,
książka, która wypadła młodemu pomocnikowi człowieka od kopania
grobów w czasie pospiesznego pogrzebu Wernera, gdzieś w śniegu, na
bezimiennej stacyjce. Jednak
te lata nie są do końca beztroskie – zanim przyjdzie się
dziewczynie ukrywać w piwnicy przed samolotami, wojna zmaterializuje
się w młodym Żydzie, z którym Liesel będzie łączyć szczególna
więź. Nie mówię o głodzie, którym dziewczyna i jej najlepszy
przyjaciel przymierają przez całą prawie książkę. I o tych
drobnych, wtrąconych mimochodem smaczkach, które uważny czytelnik
wychwyci – incydentach z Hitlerjugend,
z Jessem Owensem i wiele, wiele innych rzeczy. Drobne aluzje i
ciekawe szczegóły nie omijają także wątku nawiązującego do
tytułu – kradzenia książek.
Narratorem
książki jest niezwykle ciekawa persona – Śmierć. Szczerze
mówiąc, pierwszy raz w moim czytelniczym życiu miałam okazję
zetknąć się z tą postacią bliżej, mimo że wiele powieści o
niej już napisano. A jeszcze przeczytać książkę, opisaną z jej
– przepraszam – jego (bo
Śmierć jest tu rodzaju męskiego)
punktu widzenia to dopiero przeżycie! Ale dlaczego akurat Śmierć?
Ktoś powiedziałby, że w takiej sytuacji nawet sam Adolf Hitler
byłby dobry. Zresztą, Liesel po zakończeniu fabuły jeszcze
przez
długi czas żyje, więc on ma do niej? Odpowiedzią może być to,
co powiedział w pewnym momencie narrator: II Wojna Światowa to
czasy, w których śmierć
była dosłownie wszędzie. I wiedziała wszystko. Zresztą, Śmierć
musi się interesować ludźmi i ich historiami – to podstawa pracy
tej istoty. Także dzięki takiemu narratorowi, jego specyficznemu
podejściu do wojny i do ludzi, na których patrzy z boku, pozbawiony
ich wahań, problemów i emocji, otrzymujemy powieść z niebanalnym,
świeżym spojrzeniem, wciągającą i intrygującą.
Sama Śmierć to interesująca
postać – pisarz oryginalnie ukazał nam charakter, zainteresowania
– okazuje się, że Śmierć także je ma – i poglądy na
otaczającą rzeczywistość. Wykreowanie takiego bohatera w
wiarygodny sposób graniczy z cudem, wywołanie mojej sympatii
zamiast ironicznego komentarza to podwójny złoty medal. Reszta
powieści także nie jest zupełnie schematyczna – kiedy
uśmiechałam się zjadliwie, myśląc, że stanie się to, co
przewidywałam, okazywało się, że wręcz przeciwnie – powieść
mnie zaskoczyła, choć losy bohaterów nie są zbyt skomplikowane.
Ot, życie i tyle. Niezwykłe były także dopracowane szczegóły
powieści, małe, drobne pomysły, składające się w idealną
całość, które mnie sprawiają niebywałą przyjemność. Być
może wiecie co czuję, kiedy Autor serwuje
kilka drobnych, ale jakże błyskotliwych
scenek? Można to porównać z delektowaniem
się ciastkami, wypełnionymi masą czekoladową, Ptasim
Mleczkiem czy Rafaello.
Mniam!
Język
jest jednym z największych
atutów powieści. Z pozoru minimalistyczny, usiany jest wieloma
metaforami, które, jeśli nasze szare komórki pracują na
odpowiednich obrotach, odsłaniają głębię spojrzenia Autora i
niezwykłą umiejętność uchwycenia koloru, faktury, uczucia i
kształtu w jednym, niekiedy dwóch słowach, co skutkuje, niestety,
wciągnięciem czytelnika w środek historii, pełnej barw i wrażeń.
Czasami, tam, gdzie trzeba,
pisarz wstawia słowa proste i dosadne,
czasami snuje delikatne nici prozy artystycznej najwyższych lotów,
czasem po prostu opowiada, a wszystko robi z lekkością wirtuoza i
pewnością siebie, dokumentując zwykłe życie, a jednocześnie je
mitologizując, albo, to lepsze określenie, zamieniając na ślicznie
napisaną bajkę, ale
bez zakończenia żyli długo i szczęśliwie,
a może i z nim, kto wie. Momentami nie ukrywa rzeczy, które inni z
pewnością by zachowali w wyobraźni, czasami jednak nie mówi nic.
Autor wie, jak operować ciszą, niczym wprawny reżyser. Dzięki
temu historia Liesel jest prozatorska , liryczna i zwykła,
pozbawiona wszelkich cech życia upiększanego na potrzeby
literatury, a przez to bardzo wiarygodna. Pełna wyczucia, pozbawiona
nachalności, zupełnie nieprzegadana. Pozornie prosta, ale tak
naprawdę bardzo skomplikowana, misterna, krucha. Mam wrażenie, że
trochę niepotrzebnych
wątków, kilka zdań, a nawet słów więcej i harmonia zamieniłaby
się w dysonans.
Opisy
zostały zbudowane podobne – kilka zdań u Autora to kilka akapitów
u innych. To niezaprzeczalny
tego, że mamy do czynienia z pisarzem wybitnym – przy kilku innych
recenzjach bardzo dobrych książek także o tym wspominałam. Bo
zawarcie wszystkich wrażeń słuchowych, węchowych i wzrokowych w
kilku zdaniach jest mistrzostwem,
wymaga wielu lat intensywnych ćwiczeń albo niebywałego talentu.
Tak samo, jak
z opisami uczuć bohaterów – pisarz znajduje słowa, które w
sposób zwięzły, a
jednocześnie bardzo bogaty
znaczeniowo oddają to, co w danym momencie czuli bohaterowie. Jak ja
uwielbiam takie książki!
Pomiędzy
tekstem głównym znajdują się przerywniki,
dopowiedzenia Śmierci, jakby didaskalia. Na początku denerwowały
mnie, wybijały z czytania, ale teraz widzę, że dopełniają tekst,
rozszerzając maksymalnie
perspektywę, nie burząc porządku książki. Dzięki temu pisarz
uniknął dłużyzn, mielizn
i innych Zdradliwych Pułapek Na Autorów, na
które wiele z nich się łapie. Dzięki temu książka zyskuje także
oryginalny układ, jakiego jeszcze u żadnej powieści nie
zauważyłam, niezwykle
pomysłowy chwyt, także z graficznym wyróżnieniem.
Co więcej, to również świadczy o
pomysłowości pisarza i jego odwadze – gdyby znów ktoś miał
cięższe pióro i mniej talentów, pomysł okazałby się klapą,
kolejnym gwoździem do trumny jakiejś beznadziejnej książki. Być
może nawet i ja, z moją nieszczęsną tendencją do słowotoku,
zniszczyłabym to, jeśli
w ogóle wpadłabym na taki pomysł. A prawdopodobnie
nic podobnego nie wpadłoby mi do głowy.
Bohaterowie to sylwetki z
krwi i kości. Portretując główną bohaterkę, pisarz konstruuje
ją z cieni i świateł, wad i zalet. Liesel wpada w gniew, drze
nawet książkę, kradnie je, nienawidzi Hitlera i zakochuje się w
swoim przyjacielu, Rudym Steinerze, tą pierwszą, nieśmiałą
szczeniacką, jednak prawdziwą, miłością. Z czasem zapomina o
swojej prawdziwej matce, o co przecież nie można jej winić, ale
trzeba przyznać, że Autor nie pomija niczego, odnotowuje nawet
najmniejsze uczucie dziewczyny, negatywne czy dobre, potępiane czy
nie. Dzięki temu Liesel jest ciekawą, wiarygodną postacią, taką
jak każdy, ani zupełnie białą, ani zupełnie czarną. Głównie
wzbudza jednak sympatię, ale taką prawdziwą sympatię człowieka
do człowieka, a nie człowieka do postaci, która z racji swojego
papierowego charakteru ma prawo życia tylko w powieści. Ciężko
uwierzyć nawet, że powieść jest wymyślona, nie jest to żadna
fabularyzowana biografia czy coś w tym stylu. Na moje szczęście –
i pisarza również – Autor nie ocenia żadnego z bohaterów,
pozostawiając to chyba czytelników, albo chcąc wywrzeć na nich
większe wrażenie. Gorsze jest przecież czytanie o bestialskich
czynach żołnierzy względem Żydów, niż biadania narratora na ich
złem, przynajmniej taka jest moja opinia.
Wiele sympatii wzbudzają
także pozostałe postacie – Rosa, dobra kobieta z mocno
niewyparzonym językiem, Hans Hubermann ze swoimi oczami i
akordeonem. Obaj są prostymi ludźmi, jednak Autor, opisując
następujące po sobie epizody powieści, delikatnie pogłębiając
ich psychikę, ukazuje wielkie pokłady mądrości życiowej i
dobroci, a także powiększającej się miłości do ich przybranej
córki, chociaż każde z nich okazuje to w inny, sobie właściwy
sposób. Nie sposób także nie napisać o Rudym, typowo aryjskim
dzieciaku z blond czupryną, marzącym o zostaniu Jessem Owensem,
murzyńskim zwycięzcą Igrzysk Olimpijskich w 1933, któremu, jak
się domyślacie, Hitler nie podał ręki. Nie można go nie lubić,
nie mówiąc już o kibicowaniu mu podczas sprzeczek z komendantem
jego oddziału Hitlerjugend i nie uśmiechać się na wspomnienie
tego wątku z miłością do Liesel. Jednak chyba tylko Liesel lubię
bardziej niż jedną z najtragiczniejszych postaci, a zarazem jedną
z najciekawszych – ukrywającego się w piwnicy Hubermannów Żyda,
Maxa. Z jego pojawieniem się wiąże się długa historia, którą
musicie sobie, naturalnie, doczytać sami. W każdym razie postać
niedoszłego żydowskiego boksera, który chce bić się z samym
Hitlerem, młodego mężczyzny z włosami jak piórka ptaka jest
niezwykle sympatyczna i, jak to bywa w takich książkach, budzi
współczucie, ale nie sentymentalne politowanie, nie tylko dlatego,
że musi się ukrywać. Max ma własne historie, własne koszmary,
własne wyrzuty sumienia, tak samo jak Liesel, ma też pewny talent
do malowania, który stara się wykorzystać podczas długich dni w
piwnicy. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że gdybym spotkała
go nawet w takich okolicznościach jak główna bohaterka, na pewno
polubiłabym go bardzo tak jak ona. Z innych postaci, o których
warto napisać więcej jest Ilsa Hermann, biedna, załamana po
śmierci swojego syna kobieta, która dostrzega w małej złodziejce
książek to, czego inni nie zauważają, lub nie chcą zauważyć.
Jest to ciekawa postać, Autor nie ocenia jej, wydaje się wręcz, że
jej współczuje i niejako ją rozumie, szczególnie jeśli chodzi o
zamknięcie się w domu i życie bólem, który w końcu pokochała,
bo nie było innego wyjścia. Bardzo ją polubiłam, jednak bardziej
tą sympatią, jaką darzymy życiowych nieudaczników, ludzi, którzy
odpadli z gry przed jej ostatecznym zakończeniem. Wszyscy są tylko
ludźmi, zwykłymi, w rzadkich przypadkach tylko zhitleryzowanymi,
traktujący Wodza i jego pomysły jak następne obowiązki, coś w
rodzaju chodzenia do szkoły albo do pracy. Niemcy z książki są
tacy jak wszyscy – przede wszystkim chcą żyć i postępują
zgodnie ze swoimi poglądami, charakterem.
W tle przewijają się
jeszcze inne sylwetki – niedosłyszący Tommy, zhitleryzowana Frau
Diller, biologiczny syn Hubermannów, który życie zakończył (jak
wielu innych, młodych Niemców) w śniegach Stalingradu, ich
biologiczna córka, Trudy, inni mieszkańcy Himmelstrasse, w tym
nieszczęsna sąsiadka i jej syn, który popełnił samobójstwo.
Koledzy i koleżanki Liesel ze szkoły, różnego rodzaju ulicznicy,
z którymi Rudy i złodziejka książek kradną jabłka latem.
Dowódca Rudy'ego z Hitlerjugend. Znajomi Hansa z wojska. I wiele
innych postaci, pokazanych migawkowo, jednak z taką samą
przenikliwością. Ludzi, na których natykamy się w codziennym,
zwykłym życiu, ni to czarnych, ni to białych.
Pisarz traktuje fabułę
dość luźno. Czasami z wyprzedzeniem informuje nas, co nas czeka,
czasami wtrąca długie dygresje, dzięki którym możemy dowiedzieć
się o pracy Śmierci w czasie II Wojny Światowej, niekiedy cofa się
kilka lat wstecz, opowiadając jakąś historię od początku, by nie
zakłócić późniejszych wydarzeń niepotrzebnymi wydarzeniami i
retrospekcjami, na czym ucierpiałaby specyficzna konstrukcja. Raz
czy dwa razy zdarzyło się zapętlenie akcji – wydarzenie
przedstawiane przez Śmierć na początku, tak naprawdę ma miejsce
dopiero przy końcu powieści. Akcja toczy się jednak w niemal
uporządkowanym rytmie. Nie można też narzekać na efekt cięcia
scen, bo pisarz pisze tylko tyle, by nie było wszystkiego za dużo –
przydługich opisów dni, w których nie dzieje się nic, co nie
miałoby wpływu na akcję - ale także nie za mało i fabuła
przebiega lekko, potoczyście. Mimo niejakiej przewidywalności
(wiemy, że pisarz przypomina nieco, pod pewnym względem G.R.R
Martina, tego od Gry o Tron, w której w najnowszym tomie są
niemal inni bohaterowie niż pierwszym), akcja trzyma w napięciu,
dzięki temu książka niemiłosiernie wciąga.
Akapit trzeba poświęcić
także prawdzie historycznej, zawartej w książce. II Wojna Światowa
z wielu powodów nie przestaje być tematem drażliwym i budzącym
wiele emocji i kontrowersji. Poruszając się po takim grząskim
terenie, pisarz obiera najbardziej racjonalną drogę. W stosunku do
Auschwitz użył wyrażenia niemieckie obozy na polskiej ziemi ,
za co mam ochotę mu pogratulować, nie ma moim zdaniem lepszych słów
na ucięcie wielu wątpliwości na ten temat. Pisarz także, snując
opowieść o dziewczynie zakochanej w książkach, rozwija swoją
koncepcję sposobu przejęcia władzy przez Adolfa Hitlera – słowa.
Słowa, które zawładnęły umysłami Niemców, wydobywając z nich
uśpioną w każdym z nas bestię. Słowa są potężne, mówi
narrator, rozumieją to też Liesel i Max, nienawidząc ich za to, że
ściągnęły na jej miasteczko bombowce, że za nie Niemcy muszą
płacić taką wysoką cenę. Nietrudno w to uwierzyć – dowodów
jest wiele, a najbliższym jest to, że książka, zadrukowana tylko
słowami, wciągnęła mnie tak bardzo, jak życie.
Przed tym, kiedy przejdziemy
do minusów, by polać ten tort jeszcze jedną warstwą lukru,
wspomnę o obrazkach, których nawet kilka znajduje się w tej
książce. O ile te z Strząskaczki słów były w pewnym
sensie konwencjonalne i adekwatne do treści opowiadania (a mimo to w
swoich dość naiwnych liniach bardzo ładne), to ptaki znajdujące
się w innej książce Maksa, zatytułowanej Zbędny człowiek,
skradły kawałek mojego serca. Czasami nawet sięgam po książkę,
by na nie popatrzeć. Są absolutnie genialne, chociaż nie wiem, na
czym polega ich wyjątkowość. Tutaj należą się także pochwały
edytorowi książki, ponieważ pod rysunkami widać kawałki
najprawdziwszego, angielskiego wydania Mein
Kampf , jedynego
artystycznego przedsięwzięcia niespełnionego malarza nazwiskiem
Hitler, nawet w swoim czasie popularnego. Niezwykła
dokładność,
podziwiam to.
No
właśnie, minusy. Ja tu słodzę jak nigdy, a wy zastanawiacie się,
co się ze mną porobiło, czyż nie? Czy moje złośliwe, wprawne
oko nie dostrzegło minusów? Ano zauważyło, nie bójcie się.
Jeden z nich rzuca się w oczy – jest nim filmowa
okładka. Filmowe okładki zwykle są podobne do plakatów, a to
znaczy niezbyt ładne, delikatnie mówiąc, a w dodatku książka w
ten sposób staje się droższa. Z tą nie jest tragicznie, jednak
dobrze też nie, szczególnie dlatego, że wolałabym, jak już, samą
Liesel z książką, bez tego wszystkiego w tyle, przez co mam
wrażenie przeładowania, czyli napaciania. Na drugim planie mamy
scenę palenia książek w miasteczku dziewczyny, czyli, oprócz
wielkiego stosu palących się książek, ludzi w hitlerowskich
mundurach
i flagi ze swastykami, a poniżej jeszcze hasło promujące film,
dość nieadekwatne do całości. Chyba że w filmie dużo
przeinaczyli, co jest możliwe. Zresztą, sama aktorka nie robi na
mnie większego wrażenia, w moim odczuciu nie przypomina Liesel –
ale to właśnie jest bolączka oglądania filmu po przeczytaniu
książki, która, jak zapewne wiecie z doświadczenia, zwykle jest
lepsza od ruchomego obrazu.
Nie
macie wątpliwości, czy polecam, prawda? Więc, kiedy przeczytacie
ten mój niemal w całości pochwalny pean, biegnijcie do biblioteki
czy też księgarni, bo tę powieść trzeba mieć
po prostu na półce, i czytajcie. Od razu mówię co wrażliwszym
czytelnikom, że nie muszą obawiać się przytłaczającego smutku,
jaki towarzyszy tej powieści, jak zresztą wszystkim dobrym książkom
o II Wojnie Światowej, bo pomiędzy białym niebem na początku
a czerwonym na końcu,
rozpięta jest cała gama barw, mieniących się wieloma
odcieniami. Oczywiście na potrzeby
reklamy nie wspomnę, że większość z nich jest ulubionymi barwami
Śmierci, istoty, która, jak dowiadujemy się zaraz na początku,
bardzo kolory i łowi je. Jakby chciała odwrócić swoją uwagę od
tragedii ludzkiej śmierci, tej jednostkowej i tej zbiorowej, w
czasie jednej z wielu potwornych wojen.
Tytuł: „Złodziejka
książek”
Autor: Markus Zusak
Moja ocena: 8/10
Książka była naprawdę niesamowita. Nie dziwię się wszystkim pochwałom, ją naprawdę czytało się bardzo dobrze. Poruszająca, wręcz zalewająca emocjami - takich książek trzeba.
OdpowiedzUsuńFilmowa okładka, to praktycznie żaden minus :) Mnie akurat ona się bardzo podoba.Przyciąga wzrok i przykuwa uwagę. Książki co prawda jeszcze nie czytałam, ale leży na półce i czeka cierpliwie na swoją kolej. Przyznam się szczerze, że nie spotkałam się jeszcze z takim przypadkiem, gdzie głównym narratorem jest śmierć. To może być naprawdę ciekawe doświadczenie. Martwią mnie tylko wspomniane przez Ciebie didaskalia, którą mogą wybudzać z rytmu. Ale mimo wszystko myślę, że nie będzie aż tak źle. :)
OdpowiedzUsuńMi się bardzo podoba filmowa okładka Złodziejki, uwielbiam ją:) Śmierć ukazana została w rewelacyjny sposób. Myśląca, czująca, obserwująca. Widząca kolory i łagodnie wyciągająca dłoń, by zebrać dusze zmarłych i pomóc im przedostać się na drugą stronę. Po lekturze tej książki boję się jej o wiele mniej:)
OdpowiedzUsuńJak dla mnie książka rewelacyjna. Rola narratora nowatorska i zachęcająca do czytania :) Jednym słowem polecam wszystkim, którzy jeszcze po nią nie sięgnęli.
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałam i zrobiła na mnie duże wrażenie. Jeśli ktoś nie czytał powinien szybko nadrobić tą zaległość.
OdpowiedzUsuńOsobiście od dawna mam zamiar przeczytać tę książkę, jednak zawsze coś stoi mi na drodze by to zrobić... Cóż, zabiorę się za nią po maturze!
OdpowiedzUsuńKsiążkę mam w planach przeczytać, tym bardziej że zauroczył mnie Posłaniec tego autora :)
OdpowiedzUsuńMuszę w końcu znaleźć czas i przeczytać tę książkę skoro jest tak powszechnie zachwalana :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam tę książkę! Pierwszy raz czytałam w wersji z biblioteki, jeszcze z oryginalną okładką. Dostałam własny egzemplarz już z filmową. I choć dziewczynka ładna.. to ta pierwsza ma jednak większy urok :c Ale sama w sobie fabuła, język, treść... wspaniałe!
OdpowiedzUsuńLimoBooks :)
Koniecznie muszę się wziąć za tę książkę, bo jakoś nie było okazji ;)
OdpowiedzUsuńhttp://chcecosznaczyc.blogspot.com/
Mysza dziwadło, czytała tę książkę, gdy była małą dziewczynką i w większości nie pamięta, o co dokładnie chodziło, ale kilka zdań, sformułowań, przetrwało w pamięci i przypomina mi się do dziś.
OdpowiedzUsuńW ogóle ta okładka filmowa to już nie to samo, nie widać tego charakteru młodej Liesel, niczego nie widać. Ta oryginalna okładka była idealna, tak jak i ta książka.