Wiele
osób może widzieć tę samą rzecz inaczej, jak to było kiedyś z
tą sukienką w telewizyjnych „Wiadomościach”: niektórzy
mówili, że jest złoto-biała, a inni, tacy jak ja, że jest
niebiesko-czarna. Czy coś w tym rodzaju. Tak samo tam, gdzie rodzice
widzą narkotyki, tabletki gwałtu i inne okropności, młodzież
twierdzi, że to sympatyczna dyskoteka pełna przystojniaków. I tak
jest chyba ze wszystkim, nawet z moimi recenzjami – tam gdzie jakaś
inna blogerka widzi pozycję na maksymalną oceną, ja widzę coś
ledwo na pół punktu, a nawet gorzej. Wszystko zależy od kąta
padania światła, doświadczeń, poglądów, zmysłu artystycznego.
Gorzej robi się, kiedy ktoś próbuje narzucić nam swoje poglądy.
No dobrze, to robią nam rodzice od naszych najmłodszych lat, ale to
chyba normalne, że chcą nas wychować jak najlepiej. Później są
jeszcze obcy nauczyciele, którzy próbują przekonać ludzi o wielu
różnych rzeczach, najczęściej niezbyt przydatnych do dorosłego,
codziennego życia. I to też, niestety, musimy akceptować, bo to
obowiązek każdego przykładnego obywatela tego kraju. Tylko – nie
wiem, jak wy – ale w kwestiach rozrywki narzucanie, przekonywanie,
że jest to dobre, muszę to przeczytać czy posłuchać, a tamto
jest nawiedzone przez Szatana, albo tamto jest złe, niebywale mnie
wkurza. Nie mówiąc już o ludziach, którzy uważają, że mają
Prawdę i rozpowszechniają ją w swoich środowiskach.
Tak
jak w trójwymiarze – widzisz coś innego, patrząc z boku i
patrząc prosto. Tam, gdzie ta pisarka, Autorka recenzowanej książki
(tak! Jedna powieść antymagiczna rozrosła się do trzech!) widzi
zagrożenie i czarną magię, tam inni widzą po prostu rozrywkę,
świetną książkę, może nawet dla niektórych najlepszą w życiu.
Mówię tu oczywiście o sadze o Harrym Potterze i o tych wszystkich
innych, coraz bardziej skrzyżowanych z innymi powieściami, które
również odnosiły sukces. Wszystko też zależy od środowiska, w
jakim się poruszasz, a wiemy, w jakim porusza się ta Autorka.
Oczywiście, nie chcę nikogo obrażać, ale wielu przedstawicieli
tego środowiska i tak się obrazi, zupełnie jak niektórych fanów
Garncarza. Ale za co? Ja jestem tylko chudą dziewczyną, która
czyta i recenzuje książki. Czytam to, co chcę – równie dobrze
mogłabym przeczytać Biblię Szatana Szandora
LaVeya, tyle że nie chcę. Chciałam przeczytać tę książkę, bo
byłam ciekawa, czy pisarka znalazła w końcu jakieś argumenty,
które otwarłaby
pole do racjonalnej dyskusji, a także, przyznaję się, miałam
nadzieję na coś w stylu Ptaków ciernistych krzewów
Colleen McCullough,
no, chociażby było na tyle inteligentne,
by nie obrażało czytelników. W poprzedniej części z tym były
problemy.
Tym
razem kłopot z magią ma syn bohatera poprzedniej części, noszący
jakże oryginalne imię, Alhar. Chłopak, w przeciwieństwie do
swojego brata i siostry, nie jest grzecznym synem i woli magię, a
także wybiera nieposłuszeństwo
wobec swoich rodziców. Nawiedzają go wizje, a raczej nie ma
schizofrenii, więc to musi być Szatan – w końcu widzi jego tron,
bardzo misternie zrobiony, z nadzianym na niego księżycem. W tym
samym czasie królowa Teresa postanawia zabrać dzieci do swojej
siostry, Anny. W drodze do jej miasta przyplątuje się do nich
pewien
dziwny mężczyzna z młodym chłopakiem i podejrzaną skrzynką. Po
tym jak wyjeżdżają, Klara, siostra naszego kochanego bohatera,
dostaje zagadkowej choroby. Alhar postanawia odnaleźć staruszka
i wplątuje się w chyba najmniej ciekawą przygodę swojego życia,
ostatecznie wciągając w skomplikowaną i śmiertelnie niebezpieczną
rozgrywkę swojego ojca, która, zapewne, zniechęci
go do magii aż do końca jego życia. Zakończenie jest bardzo, że
tak powiem, wybuchowo-wulkanowe, niemal jak ze starych filmów
katastroficznych, gdzie unikano komplikacji fabuły, by pokazać, że
najważniejszym
pytaniem jest: Czy bohaterowie przeżyją? Czy zdołają uciec przed
kataklizmem? I czy Alhar
zrozumie, że magia jest zła, a Ten Sam, jak w powieści nazywany
jest Bóg chrześcijan, który stworzył świat i wszystkie cuda, zawsze wybacza i chce dla nas tylko dobra?
Mówcie,
co chcecie, ale ja wiem, że to jest najlepsza książka, jaka
zdarzyła się tej pisarce dotychczas. Chociaż
do świetnej książki powieści jeszcze góry, morza i jeziora do
przebycia, i tak jest o wiele bliżej niż poprzedniej. I to z kilku
powodów. Ale najprościej mówiąc, widać, jak Autorka przysiadła
fałdy i spróbowała robić fantasy na serio. Tym samym
uznała, że poprzednia część była zbyt mało mroczna, a powinna
być – no bo czy magia jest pełna światła? Oczywiście, że nie!
Może wciąż nie wychodzi tak, jak powinno, ale, korzystając z
moich bogatych doświadczeń z fizyką, mogę powiedzieć, że dobre
chęci zupełnie się liczą.
Bo
właśnie klimat to jest najlepsze, co powieść może nam zaoferować
i tym razem mówię serio (ja już nie wiem, kiedy mówię serio,
kiedy ironizuję, taki los każdego, kto nadużywa sarkazmu). Może
nie czuć przytłaczającego, schizofrenicznego klimatu, który
oblepia jak ropa i który nawet po odłożeniu powieści nie chce od
nas się odczepić, ale beztroski klimat poprzedniej części
wyparował. Jest,
powiedziałabym, niespokojnie. Nad wszystkim unosi się chmura
napięcia, oczekiwania na coś, rozedrgania.
Od pierwszych kart, zresztą,
dostajemy zamek pogrążony w ciemnościach i bohaterów, którzy nie
śpią, a jak nie śpią, to wiedz, że coś się dzieje. Bardzo
złego. Później jest jeszcze tego więcej, bo przecież Alhar,
wprawny mag, ma wizje o Królu, oczywiście tym rogatym. Jeszcze ta
dziwna choroba Klary, chociaż w sumie każdy wie, skąd pochodzi i
pełna mroku ścieżka, która doprowadzi królewicza i króla do
miejsca przeznaczenia, ukrytego zza korytarzami, owijającymi się
wokół szyi jak węże. Autorka dawkuje napięcie, wciąż
utrzymując pewną jego dawkę, by
czytelnik wciąż niepokoił się o bohaterów
i czekał, co dalej wymyśli, aż do efektywnego końca, który z
kolei jest w barwach czerwieni i czerni, jak latające skały. Wtedy
napięcie sięga zenitu, a pisarka stara się, żebyśmy martwili się
o bohaterów, komplikując ich losy. I wiecie? Może nie jest to
odkrycie
miesiąca, ale bardzo mnie zaskoczył fakt, że Autorka,
prawdopodobnie,
przynajmniej czytała coś, gdzie stopniowanie napięcia jest ważne,
bo takich rzeczy sam z siebie nie umie.
Z
klimatem wiąże
się także fabuła. Z pewnością większość rozwiązań nie jest
pierwszej świeżości, ale
nie jest tak boleśnie przewidywalne,
jak wcześniej. Mimo że od
początku wiemy, że cokolwiek się stanie, Ten Sam uratuje
wszystkich, a przynajmniej większość bohaterów, a królewicz
wróci do wiary swoich przodków, pozostawiając w tyle Gedesa, magię
i ciemne sprawki obydwu.
A szczegóły potrafią zaskoczyć – na przykład służąca
Ardiwa czy
niespodziewane
uczucie między doktorem leczącym małą Klarę a księżną Anną,
oczywiście opisane przez Autorkę bardzo nieporadnie i z rumieńcami
na twarzy, ale to już coś. Pisarka stara się też, żeby ruchy
bohaterów, wydarzenia i ich skutki były dla czytelników
nieprzewidywalne,
a zwroty akcji zapierały dech w piersiach. Tak się nie stało, bo
ten wysiłek
widać czasami, kiedy wszystko staje się bardzo skomplikowane do
tego stopnia, że całą stronę trzeba przeczytać jeszcze raz i
wysilić
mózg, by czegoś się domyślić, co pozostało w szczątkowej
formie, albo zupełnie nie ma, a później skądś wyłazi. W każdym
razie na plus jest także sam pomysł – są mroczni magowie, jest
krew, ofiary, tajemnicze obrzędy, wulkan, tajemnicza choroba i tak
dalej. Wiem, że brzmi to strasznie amatorsko i tanio, ale przy tym,
co wyrabiało się tom wcześniej, wszystko wygląda jak prawdziwe
kamienie szlachetne przy sztucznej biżuterii. No i czyta się z
zaciekawieniem, co prawda uprzejmym, ale to zawsze lepsze niż
zniechęcenie i czytanie tylko dlatego, żeby przeczytać do końca.
Chyba dlatego, że Autorka
poszła po rozum do głowy i zamiast na dysputy
filozoficzne, traktujące o tym, jak bardzo magia jest zła, jak
należy jej wystrzegać się,
a w istocie nie prowadzą do niczego, stawia na akcję. Co prawda,
wszystko wciąż przypomina przypowieść, ale jest – jak na
powieść z krwi i kości przystało – więcej odcieni szarości,
więcej więc autentyzmu
i o wiele mniej, dzięki Bogu, moralizowania. Pisarka
robi też
pewne postępy – każde swoim bohaterom skakać, biegać, snuć
intrygi,
walczyć o władzę i robić mnóstwo rzeczy, których wcześniej nie
robili. Z satysfakcją
zauważyłam, że bohaterowie chcieli robić jeszcze więcej, tylko
pisarka, aby powieść była w miarę wiadomej grupy i ich poglądów.
Pomysł
miał wielki potencjał i
taki zły nie był, jakby mogło się zdawać, choć, jak pisałam
wyżej, bardzo przewidywalny i, co jest chyba najpotworniejsze,
świadomie zabity przez Autorkę. Kiedy inni pisarze, nie widząc,
albo nie chcąc widzieć swoich warsztatowych braków, zabijają
nawet przez przypadek
świetne pomysły, pisarka zrobiła to świadomie. Dlaczego? Czy
dlatego, że wymyślona przez nią akcja nawiązywała coraz bardziej
do krzyżówki urban fantasy z
klasyczną epic fantasy
niż do moralitetu? Czy zaczął ją przerażać mrok opowiadanej
historii, nie chciała się w niego wgłębiać, a tym samym
odnajdywać mrocznych stron każdego z bohaterów? A może bała się,
że ten dualizm sprawi, że jej książka, budząc moralne
wątpliwości co do wyborów
tych, którzy mieli ściśle przestrzegać nakazów Tego Samego? A
może bała się objętości? Bo na-pewno
poswatałaby
cegła. Może historia nie opowiadałaby już konkretnie o magii,
tylko o walce dobra ze złem, więc nie spełniałaby wyższego celu
pisarki? A może Autorkę
przeraziło balansowanie na granicy
z dark fantasy,
bo niektóre momenty mocno kojarzą mi się z tym gatunkiem.
Kto wie, może wtedy faktycznie pobudziła do rozmowy na temat, na
który chce rozmawiać przez te książki? Cóż, celowe niszczenie
swoich książek jest zjawiskiem tak osobliwym, że wymowniejsze
od moich słów będzie już
tylko zdziwione milczenie. I
oburzenie. Jak tak można!
Moralizowanie
dalej jest, tym razem bardziej przez akcję. Pisarka pokazuje nam
opętanie, jakie przychodzi przez obcowanie z czwartym wymiarem, a
także powtarzanie historii biblijnych w tej legendarno-fantastycznej
otoczce, niemal w taki sam sposób jak w tomie pierwszym. Chociaż
scena modlitwy jest niezła, dzięki emocjom bohatera, pisarka skręca
bardziej w pokazywanie zgubnych
działań Szatana, chociaż to nie są Egzorcyzmy Emily
Rose czy Egzorcysta.
Bo to ma straszyć. Reszta jest taka sama – pisarka wciąż albo
nie umie sformułować tego w czytelny sposób, albo nie ma
wystarczających argumentów, bo tłumaczenia, dlaczego magia jest
zła, zupełnie mnie nie przekonują. Myślę, że to z bardzo
prostego powodu – Autorka zakłada, że magia istnieje (a nie każdy
przecież
w nią wierzy), nie udowadniając czytelnikom tego. Bo jak to
udowodnić? Cóż, nie takie rzeczy lepsi pisarze robili, a kiedy
ktoś zacznie mi wyjaśniać fizykę kwantową od środka, to jeszcze
tym bardziej nie zrozumiem.
Poziom
wielokropków w stylu Autorki zniżył się niemal do tolerowanego
przeze mnie poziomu (co
za ulga!) jednak momentami
wciąż jeszcze uśmiechają się do mnie szyderczo z kart powieści,
kiedy nawet boję się je policzyć w kilku linijkach dialogów.
Dialogi natomiast
stały się nieco
żywsze, bardziej przypominające ludzką mowę, niż wydumane
przemowy, na które byłam skazana, czytając poprzednią książkę.
Opisy także stały się barwniejsze, niemal barokowe, bo pełne
metafor, ale w miarę zrozumiałych i plastycznych, niektóre jednak
wciąż rażą swoim tanim sentymentalizmem, rozwlekłością i,
niekiedy, absurdalnością. Momentami proza staje się niemal
mantrowa, z kłębowiska zdań wychyla się prawdziwy styl tej
kobiety, którym mogłaby pisać znakomite książki, gdyby nie
zginała karku przed powinnościami wobec leaderów swojej grupy, a
może nawet bardziej przed niezbyt życzliwymi członkami, którzy
fantastykę, delikatnie mówiąc, nie trawią. Traf chciał, ze są
to obrazy i opisy dotyczące magów, magii i mrocznych stron tej
książki – przy opisach wyczynów dobrych bohaterów – no, może
poza Klarą – styl blednie, mnożą się wielokropki,
nie mówiąc już o porównaniach, których powstydziłaby się nawet
Autorka opowieści o Ani Shirley. Język jednak potrafi zbudować
nerwowy klimat powieści i utrzymać na takim stopniu, by książka
niepokoiła czytelnika i żeby ją dotyczył
do końca, nie zwracając
większej uwagi na wiele innych niedociągnięć.
Takim
niedociągnięciem są bohaterowie, którzy budzą się tu do życia.
Najlepszymi postaciami, oprócz owego czarnoksiężnika, dziwnie
przypominającego
mi Chilona Chilonidesa z Quo Vadis Sienkiewicza,
są Klara i tajemniczy doktor Medeo, w który w końcu, przynajmniej
taką mam nadzieję, wiąże się z Anną. Tak, sprawdziłam. Wiąże
się z Anną. O ile Klara to wygadana dziewczynka z zakusami do
swatania wszystkich wokół, jak na porządną dziewczynę przystało,
to Medeo jest jednym z tych wspaniałych bohaterów, od których aż
się roi w literaturze, którzy mają wspaniałego tatusia, a przez
to ich życie i poglądy
są mocno niejednoznaczne. Gdyby pogłębić tę postać, dodać jej
rumieńców... mniam. Trzecią postacią jest niezwykle odważna
służąca
Ardiwa – numer jeden, jeśli chodzi o udawanie satanistycznej
bogini. Tylko żeby później nie było, że pisarka popiera
feministki, jak to było z Eowyn Tolkiena! Jeszcze raz mniam! Z
ust leci mi ślinka na myśl o uczcie literackiej, jaka wtedy by mnie
czekała. Gdyby pozmieniać nieco w Teresie, Anharze, Annie, tym
chłopaku o bardzo dziwnym imieniu (odwrócone imię Gedes, czyli
szatan, hm, a to przypadkiem nie aluzja?) i wielu innych,
pomajstrować
przy świecie przedstawionym i przysiąść fałdy na jakieś
osiemset stron, wyszłoby z tego coś bardzo przyzwoitego. Tyle że
pisarka postawiła na wyraźne rozdzielenie szlachetnych od złych i
wobec tego powieść o wielkim potencjale stała się jarmarcznym
cieniem samej siebie. Resztę psuje wierny rycerz, mydłek Jan, psy,
czarny i biały, które są raczej tylko symbolami,
i reszta bohaterów, których pisarka trzyma na uwięzi, nie
pozwalając im na robienie tego, co sami chcą, co wychodzi
bardzo nieautentycznie, nawet jeśli chodzi o ich religijność. A to
przecież chyba chodzi, przynajmniej tak mi się wydaje.
Jednak
okładka przewyższa wszystko. Tamta poprzednia przynajmniej była
jasna, a Teresa i książę wyglądali, jak wyglądali – młodo i
ładnie. Po pierwsze, nie wszystkie kolory wyglądają ładnie na
ciemnej okładce, szczególnie tak kontrastowe. Po drugie, co możecie
sprawdzić w księgarniach, okładka nie jest czarna. Jest fioletowa.
Tak, taki śliwkowy, ciemny fiolet, przechodzący w granat. Nie mam
przecież daltonizmu, a moje
oczy, chociaż zniszczone od komputerów
i książek, jeszcze potrafią rozróżnić kolory.
Po trzecie, sam pies by wystarczył, ale oczywiście
nie – jest książę, jest mag, są psy i jeszcze, w tle, kamienice
miasta. I to wszystko na niewielkiej powierzchni między krawędzią
książki a tytułem, który tym razem jest elegancko srebrny.
Naciapane trochę. Ja bym zamiast tego postawiła na jakiś widoczek
z górami, ze zdążającą ku nim grupą ludzi, to, przypominające
stare epic fantasy przeszłoby.
Najgorsze chyba jest to, że obrazek stara się być mroczny, co,
delikatnie mówiąc, niekoniecznie wychodzi. Gdyby
tytuł i wydanie nie było eleganckie, książka z powodzeniem
wpasowałaby się w klimat półek z wyprzedażami po złotówce. To
bardzo mocne słowa, ale tak, moim zdaniem, jest. Właśnie tak.
I
cóż? Dalej pisarka nie przekonuje mnie, ani też nie daje mi
przyjemności z czytania jej książek. Chociaż
i tak jest o wiele lepiej. Czy coś z lektury wniosłam? Też nic.
Dlatego muszę stwierdzić, że pisarka powieścią wiatraków nie
zabije, słońca motyką nie zgasi ani nie nawróci wody w Wiśle. A
już na pewno nie wmówi komuś, kto widzi niebiesko-czarną
sukienkę, że widzi biało-złotą. Da do myślenia może tym,
którzy wątpią, rozdarci między ultrakonserwatywnymi poglądami a
otaczającą, obojętną na wszystkie strony polityczne i
światopoglądowe, rzeczywistością. Może utwierdzi kogoś w
przekonaniu, że magia jest zła, a z Harrym Potterem trzeba na stos.
Może kogoś przerazi, a innego rozśmieszy. Ale nie wywoła żadnego
tsunami czy czegoś w tym rodzaju. Bo co innego mam powiedzieć? Ja,
książkowy maniak, który gania w poszukiwaniu książek, które
mnie w jakiś sposób zachwycą czy zainspirują, podpowiedzą prawdę
o człowieku, próbuję właśnie zachować pewną dozę obiektywizmu
w świecie, w którym tak wiele zależy od kąta padania światła
(wielokropek!)...
Tytuł: „Alhar, Syn
Anhara. Powieść antymagiczna 2”
Autor: Małgorzata Nawrocka
Moja ocena: 2,5/10
Odstrasza mnie tytuł, odstrasza mnie recenzja, odstraszają mnie okładki i poglądy autorki. Będę bezlitosna. Nie dam Anharowi (czy jak mu tam) szansy.
OdpowiedzUsuńMnie tez odstraszają poglądy autorki, więc też tego nie tknę, nawet kijaszkiem!
OdpowiedzUsuńSzkoda, że lektura okazała się dla Ciebie bezowocna. Nie czuję się zainteresowany.
OdpowiedzUsuńAle długa recenzja !
OdpowiedzUsuńŚwietnie się to czytało. Przenigdy nie tknę tę książki ! Tak słaba ocena musi coś oznaczać, dla każdego nie tylko dla ciebie !
Pozdrawiam:*
http://klaudiaczytarecenzuje.blogspot.com/
Nie słyszałam w ogóle o tej powieści, ale po Twojej recenzji widzę, że nic na tym nie straciłam :P Z pewnością będę omijać tę książkę szerokim łukiem :D
OdpowiedzUsuńZaskoczyła mnie objętość Twojego tekstu, nigdy nie widziałam tak długiej recenzji :)
OdpowiedzUsuńDwie części "Anhara" czytałam bardzo dawno temu, wtedy chyba nawet mi się podobały, choć pamiętam, że trochę męczyłam obie książki i nie należały do moich ulubionych... ;)
A myślałam, że tylko ja się tak czepiam okładek ;D
OdpowiedzUsuńW Twoich recenzjach można totalnie zatonąć a czyta się je z przyjemnością ;) Nawet jak narzekasz na bzdurne historia, a właściwie to w szczególności ;)
OdpowiedzUsuń