wtorek, 7 kwietnia 2015

Wszytko zależy od kąta padania światła. Recenzja książki

Wiele osób może widzieć tę samą rzecz inaczej, jak to było kiedyś z tą sukienką w telewizyjnych „Wiadomościach”: niektórzy mówili, że jest złoto-biała, a inni, tacy jak ja, że jest niebiesko-czarna. Czy coś w tym rodzaju. Tak samo tam, gdzie rodzice widzą narkotyki, tabletki gwałtu i inne okropności, młodzież twierdzi, że to sympatyczna dyskoteka pełna przystojniaków. I tak jest chyba ze wszystkim, nawet z moimi recenzjami – tam gdzie jakaś inna blogerka widzi pozycję na maksymalną oceną, ja widzę coś ledwo na pół punktu, a nawet gorzej. Wszystko zależy od kąta padania światła, doświadczeń, poglądów, zmysłu artystycznego. Gorzej robi się, kiedy ktoś próbuje narzucić nam swoje poglądy. No dobrze, to robią nam rodzice od naszych najmłodszych lat, ale to chyba normalne, że chcą nas wychować jak najlepiej. Później są jeszcze obcy nauczyciele, którzy próbują przekonać ludzi o wielu różnych rzeczach, najczęściej niezbyt przydatnych do dorosłego, codziennego życia. I to też, niestety, musimy akceptować, bo to obowiązek każdego przykładnego obywatela tego kraju. Tylko – nie wiem, jak wy – ale w kwestiach rozrywki narzucanie, przekonywanie, że jest to dobre, muszę to przeczytać czy posłuchać, a tamto jest nawiedzone przez Szatana, albo tamto jest złe, niebywale mnie wkurza. Nie mówiąc już o ludziach, którzy uważają, że mają Prawdę i rozpowszechniają ją w swoich środowiskach.

Tak jak w trójwymiarze – widzisz coś innego, patrząc z boku i patrząc prosto. Tam, gdzie ta pisarka, Autorka recenzowanej książki (tak! Jedna powieść antymagiczna rozrosła się do trzech!) widzi zagrożenie i czarną magię, tam inni widzą po prostu rozrywkę, świetną książkę, może nawet dla niektórych najlepszą w życiu. Mówię tu oczywiście o sadze o Harrym Potterze i o tych wszystkich innych, coraz bardziej skrzyżowanych z innymi powieściami, które również odnosiły sukces. Wszystko też zależy od środowiska, w jakim się poruszasz, a wiemy, w jakim porusza się ta Autorka. Oczywiście, nie chcę nikogo obrażać, ale wielu przedstawicieli tego środowiska i tak się obrazi, zupełnie jak niektórych fanów Garncarza. Ale za co? Ja jestem tylko chudą dziewczyną, która czyta i recenzuje książki. Czytam to, co chcę – równie dobrze mogłabym przeczytać Biblię Szatana Szandora LaVeya, tyle że nie chcę. Chciałam przeczytać tę książkę, bo byłam ciekawa, czy pisarka znalazła w końcu jakieś argumenty, które otwarłaby pole do racjonalnej dyskusji, a także, przyznaję się, miałam nadzieję na coś w stylu Ptaków ciernistych krzewów Colleen McCullough, no, chociażby było na tyle inteligentne, by nie obrażało czytelników. W poprzedniej części z tym były problemy.

Tym razem kłopot z magią ma syn bohatera poprzedniej części, noszący jakże oryginalne imię, Alhar. Chłopak, w przeciwieństwie do swojego brata i siostry, nie jest grzecznym synem i woli magię, a także wybiera nieposłuszeństwo wobec swoich rodziców. Nawiedzają go wizje, a raczej nie ma schizofrenii, więc to musi być Szatan – w końcu widzi jego tron, bardzo misternie zrobiony, z nadzianym na niego księżycem. W tym samym czasie królowa Teresa postanawia zabrać dzieci do swojej siostry, Anny. W drodze do jej miasta przyplątuje się do nich pewien dziwny mężczyzna z młodym chłopakiem i podejrzaną skrzynką. Po tym jak wyjeżdżają, Klara, siostra naszego kochanego bohatera, dostaje zagadkowej choroby. Alhar postanawia odnaleźć staruszka i wplątuje się w chyba najmniej ciekawą przygodę swojego życia, ostatecznie wciągając w skomplikowaną i śmiertelnie niebezpieczną rozgrywkę swojego ojca, która, zapewne, zniechęci go do magii aż do końca jego życia. Zakończenie jest bardzo, że tak powiem, wybuchowo-wulkanowe, niemal jak ze starych filmów katastroficznych, gdzie unikano komplikacji fabuły, by pokazać, że najważniejszym pytaniem jest: Czy bohaterowie przeżyją? Czy zdołają uciec przed kataklizmem? I czy Alhar zrozumie, że magia jest zła, a Ten Sam, jak w powieści nazywany jest Bóg chrześcijan, który stworzył świat i wszystkie cuda, zawsze wybacza i chce dla nas tylko dobra? 

Mówcie, co chcecie, ale ja wiem, że to jest najlepsza książka, jaka zdarzyła się tej pisarce dotychczas. Chociaż do świetnej książki powieści jeszcze góry, morza i jeziora do przebycia, i tak jest o wiele bliżej niż poprzedniej. I to z kilku powodów. Ale najprościej mówiąc, widać, jak Autorka przysiadła fałdy i spróbowała robić fantasy na serio. Tym samym uznała, że poprzednia część była zbyt mało mroczna, a powinna być – no bo czy magia jest pełna światła? Oczywiście, że nie! Może wciąż nie wychodzi tak, jak powinno, ale, korzystając z moich bogatych doświadczeń z fizyką, mogę powiedzieć, że dobre chęci zupełnie się liczą.

Bo właśnie klimat to jest najlepsze, co powieść może nam zaoferować i tym razem mówię serio (ja już nie wiem, kiedy mówię serio, kiedy ironizuję, taki los każdego, kto nadużywa sarkazmu). Może nie czuć przytłaczającego, schizofrenicznego klimatu, który oblepia jak ropa i który nawet po odłożeniu powieści nie chce od nas się odczepić, ale beztroski klimat poprzedniej części wyparował. Jest, powiedziałabym, niespokojnie. Nad wszystkim unosi się chmura napięcia, oczekiwania na coś, rozedrgania. Od pierwszych kart, zresztą, dostajemy zamek pogrążony w ciemnościach i bohaterów, którzy nie śpią, a jak nie śpią, to wiedz, że coś się dzieje. Bardzo złego. Później jest jeszcze tego więcej, bo przecież Alhar, wprawny mag, ma wizje o Królu, oczywiście tym rogatym. Jeszcze ta dziwna choroba Klary, chociaż w sumie każdy wie, skąd pochodzi i pełna mroku ścieżka, która doprowadzi królewicza i króla do miejsca przeznaczenia, ukrytego zza korytarzami, owijającymi się wokół szyi jak węże. Autorka dawkuje napięcie, wciąż utrzymując pewną jego dawkę, by czytelnik wciąż niepokoił się o bohaterów i czekał, co dalej wymyśli, aż do efektywnego końca, który z kolei jest w barwach czerwieni i czerni, jak latające skały. Wtedy napięcie sięga zenitu, a pisarka stara się, żebyśmy martwili się o bohaterów, komplikując ich losy. I wiecie? Może nie jest to odkrycie miesiąca, ale bardzo mnie zaskoczył fakt, że Autorka, prawdopodobnie, przynajmniej czytała coś, gdzie stopniowanie napięcia jest ważne, bo takich rzeczy sam z siebie nie umie.

Z klimatem wiąże się także fabuła. Z pewnością większość rozwiązań nie jest pierwszej świeżości, ale nie jest tak boleśnie przewidywalne, jak wcześniej. Mimo że od początku wiemy, że cokolwiek się stanie, Ten Sam uratuje wszystkich, a przynajmniej większość bohaterów, a królewicz wróci do wiary swoich przodków, pozostawiając w tyle Gedesa, magię i ciemne sprawki obydwu. A szczegóły potrafią zaskoczyć – na przykład służąca Ardiwa czy niespodziewane uczucie między doktorem leczącym małą Klarę a księżną Anną, oczywiście opisane przez Autorkę bardzo nieporadnie i z rumieńcami na twarzy, ale to już coś. Pisarka stara się też, żeby ruchy bohaterów, wydarzenia i ich skutki były dla czytelników nieprzewidywalne, a zwroty akcji zapierały dech w piersiach. Tak się nie stało, bo ten wysiłek widać czasami, kiedy wszystko staje się bardzo skomplikowane do tego stopnia, że całą stronę trzeba przeczytać jeszcze raz i wysilić mózg, by czegoś się domyślić, co pozostało w szczątkowej formie, albo zupełnie nie ma, a później skądś wyłazi. W każdym razie na plus jest także sam pomysł – są mroczni magowie, jest krew, ofiary, tajemnicze obrzędy, wulkan, tajemnicza choroba i tak dalej. Wiem, że brzmi to strasznie amatorsko i tanio, ale przy tym, co wyrabiało się tom wcześniej, wszystko wygląda jak prawdziwe kamienie szlachetne przy sztucznej biżuterii. No i czyta się z zaciekawieniem, co prawda uprzejmym, ale to zawsze lepsze niż zniechęcenie i czytanie tylko dlatego, żeby przeczytać do końca. Chyba dlatego, że Autorka poszła po rozum do głowy i zamiast na dysputy filozoficzne, traktujące o tym, jak bardzo magia jest zła, jak należy jej wystrzegać się, a w istocie nie prowadzą do niczego, stawia na akcję. Co prawda, wszystko wciąż przypomina przypowieść, ale jest – jak na powieść z krwi i kości przystało – więcej odcieni szarości, więcej więc autentyzmu i o wiele mniej, dzięki Bogu, moralizowania. Pisarka robi też pewne postępy – każde swoim bohaterom skakać, biegać, snuć intrygi, walczyć o władzę i robić mnóstwo rzeczy, których wcześniej nie robili. Z satysfakcją zauważyłam, że bohaterowie chcieli robić jeszcze więcej, tylko pisarka, aby powieść była w miarę wiadomej grupy i ich poglądów.

Pomysł miał wielki potencjał i taki zły nie był, jakby mogło się zdawać, choć, jak pisałam wyżej, bardzo przewidywalny i, co jest chyba najpotworniejsze, świadomie zabity przez Autorkę. Kiedy inni pisarze, nie widząc, albo nie chcąc widzieć swoich warsztatowych braków, zabijają nawet przez przypadek świetne pomysły, pisarka zrobiła to świadomie. Dlaczego? Czy dlatego, że wymyślona przez nią akcja nawiązywała coraz bardziej do krzyżówki urban fantasy z klasyczną epic fantasy niż do moralitetu? Czy zaczął ją przerażać mrok opowiadanej historii, nie chciała się w niego wgłębiać, a tym samym odnajdywać mrocznych stron każdego z bohaterów? A może bała się, że ten dualizm sprawi, że jej książka, budząc moralne wątpliwości co do wyborów tych, którzy mieli ściśle przestrzegać nakazów Tego Samego? A może bała się objętości? Bo na-pewno poswatałaby cegła. Może historia nie opowiadałaby już konkretnie o magii, tylko o walce dobra ze złem, więc nie spełniałaby wyższego celu pisarki? A może Autorkę przeraziło balansowanie na granicy z dark fantasy, bo niektóre momenty mocno kojarzą mi się z tym gatunkiem. Kto wie, może wtedy faktycznie pobudziła do rozmowy na temat, na który chce rozmawiać przez te książki? Cóż, celowe niszczenie swoich książek jest zjawiskiem tak osobliwym, że wymowniejsze od moich słów będzie już tylko zdziwione milczenie. I oburzenie. Jak tak można!

Moralizowanie dalej jest, tym razem bardziej przez akcję. Pisarka pokazuje nam opętanie, jakie przychodzi przez obcowanie z czwartym wymiarem, a także powtarzanie historii biblijnych w tej legendarno-fantastycznej otoczce, niemal w taki sam sposób jak w tomie pierwszym. Chociaż scena modlitwy jest niezła, dzięki emocjom bohatera, pisarka skręca bardziej w pokazywanie zgubnych działań Szatana, chociaż to nie są Egzorcyzmy Emily Rose czy Egzorcysta. Bo to ma straszyć. Reszta jest taka sama – pisarka wciąż albo nie umie sformułować tego w czytelny sposób, albo nie ma wystarczających argumentów, bo tłumaczenia, dlaczego magia jest zła, zupełnie mnie nie przekonują. Myślę, że to z bardzo prostego powodu – Autorka zakłada, że magia istnieje (a nie każdy przecież w nią wierzy), nie udowadniając czytelnikom tego. Bo jak to udowodnić? Cóż, nie takie rzeczy lepsi pisarze robili, a kiedy ktoś zacznie mi wyjaśniać fizykę kwantową od środka, to jeszcze tym bardziej nie zrozumiem.

Poziom wielokropków w stylu Autorki zniżył się niemal do tolerowanego przeze mnie poziomu (co za ulga!) jednak momentami wciąż jeszcze uśmiechają się do mnie szyderczo z kart powieści, kiedy nawet boję się je policzyć w kilku linijkach dialogów. Dialogi natomiast stały się nieco żywsze, bardziej przypominające ludzką mowę, niż wydumane przemowy, na które byłam skazana, czytając poprzednią książkę. Opisy także stały się barwniejsze, niemal barokowe, bo pełne metafor, ale w miarę zrozumiałych i plastycznych, niektóre jednak wciąż rażą swoim tanim sentymentalizmem, rozwlekłością i, niekiedy, absurdalnością. Momentami proza staje się niemal mantrowa, z kłębowiska zdań wychyla się prawdziwy styl tej kobiety, którym mogłaby pisać znakomite książki, gdyby nie zginała karku przed powinnościami wobec leaderów swojej grupy, a może nawet bardziej przed niezbyt życzliwymi członkami, którzy fantastykę, delikatnie mówiąc, nie trawią. Traf chciał, ze są to obrazy i opisy dotyczące magów, magii i mrocznych stron tej książki – przy opisach wyczynów dobrych bohaterów – no, może poza Klarą – styl blednie, mnożą się wielokropki, nie mówiąc już o porównaniach, których powstydziłaby się nawet Autorka opowieści o Ani Shirley. Język jednak potrafi zbudować nerwowy klimat powieści i utrzymać na takim stopniu, by książka niepokoiła czytelnika i żeby ją dotyczył do końca, nie zwracając większej uwagi na wiele innych niedociągnięć.

Takim niedociągnięciem są bohaterowie, którzy budzą się tu do życia. Najlepszymi postaciami, oprócz owego czarnoksiężnika, dziwnie przypominającego mi Chilona Chilonidesa z Quo Vadis Sienkiewicza, są Klara i tajemniczy doktor Medeo, w który w końcu, przynajmniej taką mam nadzieję, wiąże się z Anną. Tak, sprawdziłam. Wiąże się z Anną. O ile Klara to wygadana dziewczynka z zakusami do swatania wszystkich wokół, jak na porządną dziewczynę przystało, to Medeo jest jednym z tych wspaniałych bohaterów, od których aż się roi w literaturze, którzy mają wspaniałego tatusia, a przez to ich życie i poglądy są mocno niejednoznaczne. Gdyby pogłębić tę postać, dodać jej rumieńców... mniam. Trzecią postacią jest niezwykle odważna służąca Ardiwa – numer jeden, jeśli chodzi o udawanie satanistycznej bogini. Tylko żeby później nie było, że pisarka popiera feministki, jak to było z Eowyn Tolkiena! Jeszcze raz mniam! Z ust leci mi ślinka na myśl o uczcie literackiej, jaka wtedy by mnie czekała. Gdyby pozmieniać nieco w Teresie, Anharze, Annie, tym chłopaku o bardzo dziwnym imieniu (odwrócone imię Gedes, czyli szatan, hm, a to przypadkiem nie aluzja?) i wielu innych, pomajstrować przy świecie przedstawionym i przysiąść fałdy na jakieś osiemset stron, wyszłoby z tego coś bardzo przyzwoitego. Tyle że pisarka postawiła na wyraźne rozdzielenie szlachetnych od złych i wobec tego powieść o wielkim potencjale stała się jarmarcznym cieniem samej siebie. Resztę psuje wierny rycerz, mydłek Jan, psy, czarny i biały, które są raczej tylko symbolami, i reszta bohaterów, których pisarka trzyma na uwięzi, nie pozwalając im na robienie tego, co sami chcą, co wychodzi bardzo nieautentycznie, nawet jeśli chodzi o ich religijność. A to przecież chyba chodzi, przynajmniej tak mi się wydaje.

Jednak okładka przewyższa wszystko. Tamta poprzednia przynajmniej była jasna, a Teresa i książę wyglądali, jak wyglądali – młodo i ładnie. Po pierwsze, nie wszystkie kolory wyglądają ładnie na ciemnej okładce, szczególnie tak kontrastowe. Po drugie, co możecie sprawdzić w księgarniach, okładka nie jest czarna. Jest fioletowa. Tak, taki śliwkowy, ciemny fiolet, przechodzący w granat. Nie mam przecież daltonizmu, a moje oczy, chociaż zniszczone od komputerów i książek, jeszcze potrafią rozróżnić kolory. Po trzecie, sam pies by wystarczył, ale oczywiście nie – jest książę, jest mag, są psy i jeszcze, w tle, kamienice miasta. I to wszystko na niewielkiej powierzchni między krawędzią książki a tytułem, który tym razem jest elegancko srebrny. Naciapane trochę. Ja bym zamiast tego postawiła na jakiś widoczek z górami, ze zdążającą ku nim grupą ludzi, to, przypominające stare epic fantasy przeszłoby. Najgorsze chyba jest to, że obrazek stara się być mroczny, co, delikatnie mówiąc, niekoniecznie wychodzi. Gdyby tytuł i wydanie nie było eleganckie, książka z powodzeniem wpasowałaby się w klimat półek z wyprzedażami po złotówce. To bardzo mocne słowa, ale tak, moim zdaniem, jest. Właśnie tak.

I cóż? Dalej pisarka nie przekonuje mnie, ani też nie daje mi przyjemności z czytania jej książek. Chociaż i tak jest o wiele lepiej. Czy coś z lektury wniosłam? Też nic. Dlatego muszę stwierdzić, że pisarka powieścią wiatraków nie zabije, słońca motyką nie zgasi ani nie nawróci wody w Wiśle. A już na pewno nie wmówi komuś, kto widzi niebiesko-czarną sukienkę, że widzi biało-złotą. Da do myślenia może tym, którzy wątpią, rozdarci między ultrakonserwatywnymi poglądami a otaczającą, obojętną na wszystkie strony polityczne i światopoglądowe, rzeczywistością. Może utwierdzi kogoś w przekonaniu, że magia jest zła, a z Harrym Potterem trzeba na stos. Może kogoś przerazi, a innego rozśmieszy. Ale nie wywoła żadnego tsunami czy czegoś w tym rodzaju. Bo co innego mam powiedzieć? Ja, książkowy maniak, który gania w poszukiwaniu książek, które mnie w jakiś sposób zachwycą czy zainspirują, podpowiedzą prawdę o człowieku, próbuję właśnie zachować pewną dozę obiektywizmu w świecie, w którym tak wiele zależy od kąta padania światła (wielokropek!)...

Tytuł: „Alhar, Syn Anhara. Powieść antymagiczna 2”
Autor: Małgorzata Nawrocka
Moja ocena: 2,5/10


8 komentarzy :

  1. Odstrasza mnie tytuł, odstrasza mnie recenzja, odstraszają mnie okładki i poglądy autorki. Będę bezlitosna. Nie dam Anharowi (czy jak mu tam) szansy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie tez odstraszają poglądy autorki, więc też tego nie tknę, nawet kijaszkiem!

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, że lektura okazała się dla Ciebie bezowocna. Nie czuję się zainteresowany.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale długa recenzja !
    Świetnie się to czytało. Przenigdy nie tknę tę książki ! Tak słaba ocena musi coś oznaczać, dla każdego nie tylko dla ciebie !

    Pozdrawiam:*
    http://klaudiaczytarecenzuje.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie słyszałam w ogóle o tej powieści, ale po Twojej recenzji widzę, że nic na tym nie straciłam :P Z pewnością będę omijać tę książkę szerokim łukiem :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Zaskoczyła mnie objętość Twojego tekstu, nigdy nie widziałam tak długiej recenzji :)
    Dwie części "Anhara" czytałam bardzo dawno temu, wtedy chyba nawet mi się podobały, choć pamiętam, że trochę męczyłam obie książki i nie należały do moich ulubionych... ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. A myślałam, że tylko ja się tak czepiam okładek ;D

    OdpowiedzUsuń
  8. W Twoich recenzjach można totalnie zatonąć a czyta się je z przyjemnością ;) Nawet jak narzekasz na bzdurne historia, a właściwie to w szczególności ;)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!