niedziela, 3 maja 2015

Bogini pomadek. Recenzja książki

Jeśli ktoś myśli, że fajnie jest być zwykłą dziewczyną, grubo się myli. Rutyna – szkoła, dom, lekcje, spanie – potrafi zabić każdego. A do tego wygląd! Co mama i tata dali, tego kosmetyki do końca nie zakryją; za rogiem czai się bulimia i anoreksja, kiedy próbujesz być ładna, a ceny w modnych butikach nie ułatwiają. Każda przecież myśli o tym, żeby być piękną. I mieć pięknego mężczyznę. Chłopaka, narzeczonego, męża. Partnera. Preferencje są różne: czasem blondyni, czasem bruneci, czasem z kaloryferami, czasem bez, czasami po prostu jakimś członku boysbandu czy kimś w rodzaju Justina Biebera - a zwykle (jak pokazuje przykład pewnej mojej znajomej) kończy się na trzydziestoletnim kelnerze z McDonalda, który nie potrafi zatańczyć na własnym weselu. Żeby tylko nie gorzej! Czasem zdesperowane dziewczyny, marzące o Harrym Stylesie kończą z siedemdziesięcioletnim aktorem, czasami powoli się staczają. Inne strony lansu i fejmu, o którym marzy każda początkująca szafiarka i vlogerka, też nie są dostępne dla każdego: nie wszyscy rodzice mają pieniądze na desingerskie ubrania, niektórzy nie pozwalają swoim pociechom na barwione pasemka, tatuaże i inne szaleństwa. Mają jednak nadzieję, każdy ma, że kiedyś będzie się kimś niezwykłym, kogo będzie kochał cały świat, jednak dla takich szaraczków jak ja najprawdopodobniej na zawsze pozostaną tylko marzeniami, pięknymi marzeniami.

A gdyby urodzić się kimś niezwykłym? Kimś innym, niż zwykli ludzie – którzy rodzą się, umierają, ich twarze z czasem stają się coraz brzydsze, coraz bardziej pomarszczone. Pomyślmy. Królową Westeros, Numenóru, Narnii, olimpijską boginią, cesarzową rzymską, a może panią Shalott, ochrzczoną przez Williama Tennysona imieniem Elanie, najnieszczęśliwszą z kobiet z legend arturiańskich? A może jeszcze lepiej – aniołem, potworem, demonem, wampirem, pogromczynią duchów, wiedźmą, elfem czy kimś, kto wygląda jak człowiek, mimo że nie ma w nim ani cząstki człowieka? Albo – w wersji bardzo skromnej – chociażby reinkarnacją żony jakiegoś średniowiecznego rycerza, choćby Izoldą z tamtej łzawej legendy albo Esmeraldą z Katedry Marii Panny w Paryżu. Marzenia! I tak każdy z nas skończy tak samo.

Dla osiemnastoletniej Tavie marzenia jednak się spełniły. Po wypadku, kiedy w tajemniczy sposób, jako jedyna ocalała z katastrofy lotniczej, coś niepokojącego zaczyna dziać się z jej głową, a wszędzie zauważa pulsujące trójkąty. Jakby nie było tylko dość, z jej kieszeni pewnego dnia zaczynają wyskakiwać truskawkowe pomadki, a psychiatra, do której chodzi, okazuje się kimś więcej, nie mówiąc już o rodzinie, która dziewczyną się opiekuje. Mało tego – z każdym dniem problemów jest więcej, w końcu do listy należy dołączyć także tajemniczego faceta w ciemnych okularach i tajemniczego chłopaka, który, jak się okazuje, nazywa się Quinn Avery (tak bardzo to romantyczne, że aż strach) i raczej nie jest z tego świata. I Tavia się zachowuje, a po jakimś czasie nawet ucieka ze swoim chłopakiem, by odkryć swoje tajemnice, tak straszne i dziwne, że na początku nie wierzy nikomu, nawet sobie. Muszę przyznać, że zachowanie jej jest zupełnie niegłupie, bo okazuje się, że nie jest sama w swoim ciele, co odkrywa jakieś czterdzieści stron po czytelniku i nie ma rozdwojenia jaźni, albo innej straszliwej choroby, tylko taka jest. Na pewno? To dlaczego musi uciekać i czego od niej chcą dwa wielkie starożytne bractwa, wkręcając ją w swoją śmiertelną rozgrywkę, której ceną jest istnienie całej planety?

Ktoś w komentarzach do którejś z moich recenzji napisał, że książka, w której największą zaletą jest okładka, wygląda podejrzanie. O tak, to prawda. Żeby ta okładka jeszcze była idealna, ale nie jest – miło na nią popatrzyć, ale w pewnym momencie razi całą tą żółcią, jakby obiecywała słonecznikowe dziewczynki, teletubisie i optymistyczną treść, co w sumie jest jakąś odskocznią od mrocznych panien w sukniach z gotyckimi gorsetami, często obściskujących równie ciekawie ubranych chłopaków, albo płaczących, ewentualnie w pięknej scenerii, często morskiej. Imię i nazwisko Autorki jest większe od tytułu, zupełnie jakby to, kto napisał powieść, jest ważniejsze od treści i co zapewne ma na celu skuszenie fana poprzednich książek pisarki do sięgnięcia po tę. Całe to pomarańczowo-żółte tło zlewa się z twarzą dziewczyny, mimo że ta została ujęta w trójkąt, zresztą wszystko rozmieszczone jest bez większego pomysłu, tak, żeby było. Jednak trzeba przyznać, że i tak jest o niebo lepsze od zawartości książki – może dlatego, że mimo swojej dziecinności miło jest popatrzeć na żywe kolory i bardzo ładną twarz dziewczyny (chociaż to nie jest główna bohaterka – prawdopodobnie grafik nie przeczytał, albo mu nie powiedzieli, że Tavia nosiła krótkie włosy) zamiast czytać książkę. Naprawdę.

Pomysł jakiś był, choć ostatecznie wszystko wydaje się bardzo oklepane. Kolejna Autorka w swojej książce dla młodzieży próbująca przestawić historię jako walkę dobra ze złem, a właściwie walkę dwóch bractw, sterującymi mechanizmami wydarzeń – tych dobrych i tych złych – i tworzących zapierające dech w piersiach zabytki kultury, takie jak piramidy. Kolejna najzwyklejsza dziewczyna, która dopiero po jakimś czasie poznaje swoją prawdziwą, tym razem boską tożsamość i musi, w związku z niebezpieczeństwem, szybko się nauczyć wielu nowych rzeczy, poznać prawdę o samej sobie. Kolejny, tak bardzo już schematyczny, motyw trójkącika miłosnego, gra pozorów, zdrada i odwieczny kochanek – to wszystko gdzieś już było i to nie jeden raz (wręcz przeciwnie – wiele razy). Wszystko wydaje się tą samą historią, tylko opowiedzianą na tysiące różnych sposobów, przez tysiące różnych ludzi. Ale i tak ziewałam ze znudzenia i uśmiechałam się, kiedy bez problemu ogadywałam to, co zaraz się wydarzy, nigdy nie czytając tej książki. Fajnie jest udawać bycie wróżbitą Maciejem.

Fabuła może i byłaby ciekawa, gdyby nie ambicje pisarki. Historia ocalonej z katastrofy dziewczyny jest sama w sobie ciekawa, także cały zarys historii obu bractw i legendy o potępionych bóstwach, które nieskoczenie odradzają się w nowych wcieleniach, poszukując swoich ukochanych, jest całkiem oryginalny, w każdym razie wcześniej nie spotkałam się jeszcze z czymś podobnym. Wszystko zostało jednak popsute i zmarnowane, głównie przez te wiktoriańsko-gotyckie szczególiki, tak bardzo znane z innych opowieści, które ponoć miały nadawać powieści mroku, gotyckiego klimatu no i liczne nieścisłości, jakie wkradły się do książki, wraz z nieumiejętnym wprowadzaniem kolejnych wydarzeń do akcji, wychodzi to jakoś sztywno, nienaturalnie, amatorsko. Dziwi mnie to bardzo, bo przecież Autorka nie jest debiutantką, pisarzem niedoświadczonym – wręcz przeciwnie i trudno po niej spodziewać się maniery jak z większości blogów z opowiadaniami, pisanymi przez początkujących rzemieślników, zazwyczaj zajmujących się pisaniem hobbystycznie, a nie zarabianiem tym na życie. W ich przypadku infantylizm jest w pełni uzasadniony, ale przecież pisarka wcale nieźle poradziła sobie z tym przy swoim debiucie – dziwne jest, że teraz poszło jej o wiele gorzej. Nie wspominam o naiwności, sentymentalizmie i przewidywalności, bo nawet mnie pisanie o tym rani. Mam zamiar przemilczeć także straszliwe uproszczenia rzeczywistości i dziecinne chwyty fabularne, jakie rzadko stosuje się w kreskówkach Mini-Mini, a co dopiero w książce dla nastolatków. Już o scenach bardziej romantycznych, miłosnych nie mówię, bo myślę, że nie warto – wiadomo, że są koszmarnie napisane. Przez całe zakończenie panuje chaos, jakby pisarka nie mogła zapanować nad szybką akcją powieści, więc pędzi na złamanie karku, ukazując nam wydarzenia jedno po drugim, bez większego związku przyczynowo-skutkowego i nawet nam ich dobrze nie tłumacząc, zdobywając się tylko od czasu do czasu na zdawkowy, jeszcze mniej wyjaśniający opis emocji Tavie, również chaotyczny i, co więcej, nie pasujący zupełnie do sytuacji. Są momenty, w których widać, że pisarka próbowała wszystko naprawić, ale to zabiegi podobne do leczenia umarłego pacjenta, tym żałośniejsze, że akceptowalne fragmenty graniczą z mieliznami. Cóż, Autorce trudno jest zrozumieć, że jak strzelisz sobie w piętę, to trudno będzie ci potem chodzić. Narracja jest niemrawa, nieumiejętnie poprowadzona, źle napisana. Opowieść Tavie nas nie wciąga; nie poznajemy jej przeżyć, świata wewnętrznego, marzeń, ani też nie czekamy z napięciem, co zaraz się stanie. Zwroty akcji, nawet te niespodziewane, są nieumiejętnie wprowadzane, co wywołuje jeszcze większy chaos, w którym czasami trudno jest się połapać.

Język jest prosty, aż za prosty. Styl Autorki nie ma nawet śladu wyrafinowania, jakiejś artystycznej głębi, nawet nie sili się na nią, jak to często robią inne pisarki – nie ma tu nawet nędznej próbki żadnej metafory, nie mówię tu jeszcze o bardziej karkołomnych środkach, mających na celu wciągnięcie czytelnika w powieść. Opisów brakuje, a jeśli są, przypominają te z szablonu w szkole albo rokokowe bzdurki, znane mi z wielu innych książek, więc do książki byłoby lepiej, żebym przestała o tym pisać, by nie zrobić biednej powieści jeszcze więcej przykrości, niż to wszystko potrzebne. W wielu miejscach płynność tekstu się gubi pod przegadaniem, zbytnimi niedopowiedzeniami, czy po prostu pod źle dobranymi słowami, nieumiejętnie wstawionymi zwrotami i irytującym potocznym językiem, w którym nie ma żadnego pomysłu. Czasami widać, że dla samej pisarki powieść była drogą przez mękę, a czasami zachwyca się własną elokwencją, opisując w koślawych, pokaleczonych zdaniach, jak to główna bohaterka idzie przez las z duchem, brnąc przez śnieg i marznąc w nim, by dojść do pieczary, w której okryje swoją prawdziwą tożsamość, tocząc z owym duchem rozmowę typową dla Mary Sue z powieści paranormalnej, zanurzoną w kompletnej martwocie wszystkich dialogów. Nie, że są za bardzo literackie – wolałabym, gdyby takie były, by nie raziły swoją potocznością, sztywnością, nawet nienaturalną dla osób, które nie mają zbyt dużej ilości słownictwa i niezbyt wysoki iloraz inteligencji. Chciałabym, żeby żyły – żebym czytając, miała wrażenie, że ktoś stoi obok mnie i to mówi, a tutaj nie można doświadczyć niczego podobnego, wręcz przeciwnie. Kolejna książka, w której zaprogramowane roboty chodzą w różne miejsca i mówią różne rzeczy, nawet niekoniecznie dobrze napisane.

Bohaterowie nie mają żadnej osobowości. Główna bohaterka, Tavie, to skrzyżowanie żyjątka, które nie wie, jak sobie poradzić z życiem, idealnej laluni, Mary Sue i bezbarwnej nastolatki, z którą utożsamić się może każda. Poza tym nie ma żadnych uczuć, emocji czy cech charakteru. Czasami, w przebłyskach, coś z niej wyłazi dobrego, ale Autorka potrafi wszystko zniszczyć, za chwilę pokazując nam Tavie jako kogoś, kto nie ma fizycznych praw istnienia na tym świecie – bo jeśli ma jakieś cechy to tylko zalety. Zresztą, o czym mówimy! Wszystkie reakcje dziewczyny są takie sztywne, typowe, pozbawione życia, podobne do ruchów robotów sterowanych aplikacją na telefon, że aż strach. A towarzysz głównej bohaterki? Nudna, oślizgła sylwetka, z nieśmiałą próbą wykreowania na kolejne ciacho, na którego wspomnienie większość czytelniczek będzie piszczeć, co oczywiście spełzło na niczym, nawet jeśli kandydat ma tatuaże i długie, damskie rzęsy. Poza tym jeśli chodzi o charakter, ów człowiek jest bardzo bezpłciowy, pusty, mimo że Autorka udaje, że wcale tak nie jest, że postać ta ma wiele ciekawych cech charakteru, jest głęboka i wiarygodna. O pozostałych – a, co za szczęście, jest ich niewielu – nie potrafię powiedzieć nic konkretnego. Są postaciami epizodycznymi, pojawiają się na chwilę, by zniknąć po wygłoszeniu przypisanych kwestii, odegraniu roli. Nie mają żadnych portretów, są tylko po to, by fabuła trzymała się mniej więcej razem, Autorka nawet nie ukrywa, że nie ma zamiaru majstrować coś z tymi postaciami, że nie podejmuje prób, by były czymś więcej niż kolejnymi nazwiskami i imionami w biografii Tavie. Trzeba jednak przyznać, że przez to pisarka jest mniej okrutna niż taki pan Martin i czujemy ulgę, kiedy zabija kolejnych bohaterów, do których nie czujemy zupełnie nic. No, nic, poza rozdrażnieniem, jakie dopada mnie zawsze, gdy mam niezwykłą przyjemność czytać złą książkę.

Jestem zdziwiona poziomem mojej irytacji, bo przecież debiutancka powieść Autorki była przyjemną, naiwną opowieścią o wróżkach. Zadaję sobie wciąż pytanie, dlaczego poziom Autorki spadł. Może była pewna, że książka odniesie wielki sukces na rynku wydawniczym? Zgubiła ją własna pewność? Tak jak Napoleon przed kampanią rosyjską w 1821 roku – jedyną, która mu się nie udała i która doprowadziła do jego upadku? A może znów trafiłam na książkę, na którą jestem za stara? E, to tym razem nie, bo przecież scena erotyczna, a przynajmniej kilka scenek traktujących o tym, o czym dzieci, wciąż jeszcze niewinne, nie powinny wiedzieć. Może Autorka poczuła palącą potrzebę przypomnienia o sobie szerszej publiczności, więc nie dopracowała swojej książki? Może była tak zafascynowana tematem, że nie zauważyła, że zniszczyła wszystko inne? Ciężko mi odpowiedzieć na te pytania, bo nawet gdybym miała w sobie żyłkę odkrywcy – a nie mam – nie interesowałaby mnie odpowiedź na to pytanie. Bo, ostatecznie, nie jest to jedyna książka, która mnie zawiodła, nie jedyna pisarka, która nieustannie zniża poziom swoich powieści. I, jeśli chodzi o ten gatunek, nie jedyna dziewczyna, która wyobraża sobie, że jest potężną boginią, tylko dlatego, że sprawia, że pojawia się mnóstwo pomadek o smaku truskawkowym, po czym po pięciu minutach znika. Więc mi po prostu nie zależy.

Tytuł: „Ocalona”
Autor: Aprilynne Pike







11 komentarzy :

  1. Nie, nie i nie. Na pewno nie sięgnę, bo praktycznie każdy akapit Twojej recenzji mówi mi, że nie powinnam tego robić. Z pewnością irytowałabym się nie mniej niż Ty, więc pozwolę sobie nigdy po tę książkę nie sięgnąć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Już z samego opisu książka nie zbyt mnie zainteresowała. Treść wydawała mi się banalne i czytając dalej Twoją recenzję widzę, że się nie myliłam. Pomadki o smaku truskawkowy? To ma być książka dla nastolatek?
    Nawet nie żałuję, że nie przeczytam tej książki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie, zdecydowanie nie przeczytam tej książki. Widać, ze masz dużo do powiedzenia w sprawie tej książki.

    Pozdrawiam:*
    http://klaudiaczytarecenzuje.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Pamiętam, ze przez chwilę nawet chciałam poczytać książkę, ale przypomniała mi się męka z ostatnią częścią "Skrzydeł Laurel" (w której było widać, że poziom autorki spadł) i odstąpiłam od pomysłu przeczytania "Ocalonej".
    Pomadki o smaku truskawkowym? O.o Naprawdę? O zgrozo, już widać, że jest to kolejna powieść dla nastolatek, którym da się wcisnąć wszystko. Znając życie, pewnie połowie 90% moich rówieśniczek zachwycałoby się, jakie to wspaniałe mieć kosmetyki w każdej chwili na zawołanie :)
    No i widzi trójkąty... Zrozumiałabym jeszcze, jakby widziała duchy czy (w najgorszym przypadku) różowe króliczki, no ale trójkąty... Pani Pike już chyba naprawdę nie miała pomysłu na książkę i poszła (powiedzmy) na łatwiznę.
    Zauważyłam, że odkąd czytam Twojego bloga (czyli tak od miesiąca) zaczynam być chyba coraz bardziej krytyczna w stosunku do książek :)
    Pozdrawiam
    Tutti

    OdpowiedzUsuń
  5. Książki Aprilynne Pike nie są dla mnie. I przekonałam się już o tym gdy męczyłam "Skrzydła Laurel", nawet nie wiem dlaczego sięgnęłam po 2 i 3 część. Nie chcąc popełniać już tego samego błędu nie sięgnę również po "Boginię pomadek".

    mianigralibro.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Kurczę, naprawdę ostro skomentowałaś tę książkę. Szkoda, że autorka poszła po linii najmniejszego oporu i nie przyłożyła się.

    OdpowiedzUsuń
  7. Genialny tytuł :D Już kiedyś czytałam książkę o katastrofie lotniczej " Cudowanie ocalona" i w czasie czytania prawie ryczałam,więc pewnie na tą też kiedyś się skuszę :D
    Zapraszam do mnie :D
    http://kochamczytac2401.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie znam autorki w ogóle, o tej książce też nie słyszałam, ale jestem pewna, że będę ją omijać szerokim łukiem. Nie cierpię trójkątów miłosnych, "wyjątkowych" bohaterek i innych schematycznych chwytów.

    OdpowiedzUsuń
  9. Trójkąty, truskawkowe pomadki... Pike chyba nie miała pomysłu na kolejną książkę :D. Mówię jej stanowcze "nie".

    http://galeriaksiazek.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  10. Niestety, właśnie z tych powodów, o których napisałaś, bardzo obawiam się książek young-adult

    OdpowiedzUsuń
  11. Czytałam całą serię "Skrzydła Laurel" tej autorki i moje postanowienie, to unikać jej już do końca życia. Zraziła mnie do siebie i za jej inne książki podziękuję

    http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!