Każdy człowiek, choć czasami nie chce przyznać, marzy o
miłości – najpiękniejszej i najważniejszej rzeczy w życiu, będącej często jego
treścią. Przyjaźń, miłość rodziców do dzieci, dzieci do rodziców, wyznawców do
bogów czy Boga, patriotyzm, w imię którego wiele milionów ludzi oddawało swoje
życie, przeradzający się czasami w nacjonalizm i faszyzm. Ale także miłość
erotyczna. Najbardziej intensywna, budząca najwięcej kontrowersji, niezbędna
dla przetrwania gatunku ludzkiego. Opiewana w starotestamentowej Pieśni nad pieśniami i Hymnie o Miłości w listach św. Pawła,
która, przechodząc w kulturze XXI-wieku okres spłycenia, obecna jest w filmie,
muzyce i nawet, w formie różowych serduszek i angielskiego słówka, na przedmiotach
codziennego użytku. Choć jestem przeciwna rzeczom tego typu, z pewnością
dowodzi to uniwersalności tematu, aczkolwiek niejeden dawny poeta byłby
zgorszony znaczeniom, jakie często nadawane są temu wzniosłemu słowu – nie
mówiąc o jego stanowisku na pogląd wielu współczesnych, że motylki w brzuchu i sama miłość to nic innego jak reakcje
biochemiczne mózgu współpracujące z neuronami. Romantycy naprawdę wierzyli w
pokrewieństwo dusz i nie miało to nic wspólnego z ich brakiem wiedzy na temat
medycyny. Co więcej – miłość była przez nich przedstawiana jako coś często
destrukcyjnego, nieśmiertelnego, zdolnego stworzyć coś pięknego, jak również
zniszczyć to. W Polsce wiązało się to jeszcze z dramatycznym wyborem pomiędzy
honorem - walką o ojczyznę - a szczęściem osobistym. Ale nie tylko romantycy –
pamiętajmy, że artyści czerpali inspiracje z epok poprzednich, ideowo
podobnych: baroku i średniowiecza. A mieli się czym inspirować! Poza
wiktoriańskim, cokolwiek barokowym Romeo
i Julią (to zresztą genialny dramat) średniowiecze pozostawiło po sobie –
wbrew pozorom – bogatą spuściznę.
Chodzi tu oczywiście o romans rycerski czy dworski.
Opowieści o pięknych księżniczkach, zamkniętych wieżach, strzeżonych przez
smoki tudzież o królewnach znikających w dziwnych okolicznościach i dzielnych,
przystojnych rycerzach czy królach, śpiewane przez wędrownych trubadurów czy
grajków ku uciesze ucztujących państwa czy znudzonego dworu, pełnego
sentymentalnych białogłów, nie potrafiących się odnaleźć w zupełnie
nieromantycznej rzeczywistości. I nie chodzi tu o średniowieczne harlequiny i
romansidła (w lepszym, znacznie wytworniejszym smaku niż ich XXI-wieczni
następcy) – w takich sztandarowych dziełach jak Pieśń o Rolandzie czy legendach arturiańskich można znaleźć wątki
miłosne, nierzadko ważne dla fabuły. I o ile w pierwszym z wymienionych dzieł
ukochana Rolanda umiera na wieść o niezwykle bohaterskiej śmierci ukochanego
(tylko ciiii, nie mówicie jej, że
przed śmiercią zamiast niej myślał o słodkiej Francji), jak na taką bohaterkę
przystało i właściwie na tym się kończy, to w opowieściach o królu Arturze
można znaleźć więcej dzikości. Wiarołomna Ginewra, wróżka Morgana wyłaniająca
się z jeziora, czarodziej Merlin i mityczny Avalon niezbyt wpisywały się w
poszukiwania Świętego Graala, a już na pewno nie sprzyjały miłosnym
uniesieniom, a i sam król to po prostu typowy Anglik, co wszystko razem nie
musi podobać się romantycznym duszom. Na szczęście we wczesnym, francuskim
średniowieczu stworzono coś jeszcze, czego bohaterowie prezentują się lepiej
niż młody Leonardo di Caprio i Kate
Winslet ubrana tylko w naszyjnik, a Romea i Julię deklasują znacznie większym
dramatyzmem akcji. O czym mowa? Przecież nie ma nikogo, kto by nie znał
Tristana i Izoldy (choćby z wersji dla dzieci).
Młody i przystojny rycerz (wierzcie lub nie, ale kiedy
piszę te słowa nienaturalnie wyszczerzam zęby w uśmiechu… czy jest coś lepszego
od młodego, przystojnego rycerza?) Tristan, ze względu na swój wiek i bliski
stopień pokrewieństwa, dostaje od króla Kronwalii, Marka, ważne zadanie: ma mu
przywieźć obiecaną żonę. Ale nie jakąś żonę, tylko młodziutką Izoldę
Złotowłosą, istotę niezwykle piękną. W czasie morskiej podróży Tristan wypija
wraz z nią, jak to przecież bywa, kielich wina. Nie byłoby nic w tym
strasznego, gdyby nie fatalna pomyłka – przypadkowo użyty napój został
przygotowany przez dwórkę Izoldy, która martwiąc się o przyszłość swojej pani u
boku nieznanego mężczyzny sporządziła eliksir miłosny, który miał sprawić, że
pożycie małżeńskie będzie udane. Nieszczęsne ofiary przypadku czy też
przeznaczenia zakochują się w sobie tak, że nie potrafią zakończyć swojego
związku nawet wtedy, kiedy Izolda zostaje królową i żoną Marka. Co z tego
wyniknie? Czy nieszczęśliwa para kochanków będzie razem? Czy rogaty jeszcze przed
ślubem mąż wybaczy żonie? Czy Tristan będzie przy ukochanej? I jakie
przeciwności losu staną na ich drodze? Ba! Przecież wątpliwe jest nawet to, że
kiedykolwiek będą razem!
Jak w przypadku wszystkich najważniejszych dzieł
średniowiecza, pochodzących z legend i luźnych opowieści, określenie autora
jest niemożliwością. Przed spisaniem były to funkcjonujące w różnych wersjach
opowieści śpiewane przez wędrownych trubadurów, którzy dopiero w wieku XII –
przynajmniej było tak w przypadku legendy o Tristanie i Izoldzie – zaczęli
spisywać pierwsze teksty. Odnalezione we fragmentach, najczęściej środkowych,
stanowiły łamigłówkę dla badaczy, którzy, by otrzymać pełny obraz, potrzebowali
wszystkich elementów, nie zaś tylko ich wycinków. Dopiero Joseph Bèdier, francuski
romanista, podjął się tego karkołomnego zadania, składając wszystkie fragmenty
rozmaitych wersji w logiczną całość, łatając dziury kanonicznymi rysami legendy
i posiłkując się osobnymi poematami, niekiedy z późniejszych okresów, które w
znaczny sposób ubarwiają całość, a także, opierając się przecież na
wcześniejszych wersjach, zapełniają luki fabularne. Tak zrekonstruowaną legendę
Bèdier spisał kunsztownymi, romańskimi wersami, w mistrzowski sposób
odtwarzając sposób myślenia XII-wiecznych autorów i ich styl, a następnie
przetłumaczył na francuski, otrzymując wynik znakomity: średniowieczną w każdym
szczególe, ale i wiernie odtworzoną piękną opowieść o wielkiej, zakazanej
miłości, która działa na czytelnika w zdumiewający sposób. Z jednej strony
bowiem musimy przyznać, że tekst został napisany językiem oszczędnym,
minimalistycznym, przy tym opisującym wszystko z bezpretensjonalną prostotą
umysłów twórców. Nie ma tu psychoanalitycznego przegadania, wręcz przeciwnie,
emocje odczuwane przez postacie są opisane niezwykle prosto, komunikatywnie,
bez jakichkolwiek dłużyzn, plączących się niepotrzebnie pobocznych wątków i
kwiecistych opisów. Jednak pod owym minimalizmem, niemal sterylnością, pod
archaicznymi (jakże pięknymi zresztą!) wyrażeniami, kryje się wielka, emocjonalna
głębia, a proste słowa niezwykle trafnie opisują daną postać. Kiedy wgłębimy
się w opowieść, czuć podskórnie wibrujące, intensywne uczucia, szczególnie to
jedno, najważniejsze – miłość graniczącą z szaleństwem, z przytłaczającym
pragnieniem chociaż przebywania z ukochaną osobą, a potem równie głęboką
rozpacz, którą czuć każdym słowem ostatnich kart książki. W prostych, nierzadko
krótkich zdaniach czuć zresztą ogromną elegancję graniczącą z prawdziwym
kunsztem, ozdabiających charakterystyczną składnię. Przypomina mi to inne
dzieła tej epoki – miniatury w księgach – na których, poza brakiem perspektywy
i uproszczeniem ludzkiego ciała, widać niezwykłe wyrafinowanie twórców,
potrafiących w jednej wielkiej literze, tzw. inicjale, zmieścić, na przykład,
scenę śmierci jakiegoś władcy, ozdabiając całość pięknymi kolorami, ornamentami
i złotą farbą, co czyni to małe arcydzieło sztuki bardzo przyjemnym dla oka i
ducha.
Słówko pochwały trzeba jeszcze rzec o polskim tłumaczu,
Tadeuszu „Boy” Żeleńskim, którego przekład jest niedoścignionym wzorem dla
wszystkich tłumaczeń zagranicznych legendy i nie tylko. Posługując się podobną
techniką pisarską co Bèdier i używając polskich archaizmów z doby średniowiecza
do jak najlepszego odzwierciedlenia charakteru oryginału, stworzył historię
delikatnością i głębią dorównującą francuskiej wersji (chociaż mniej śpiewną,
bo, niestety, język polski moim zdaniem jest piękniejszy od każdego innego
języka oprócz romańskiego właśnie i nieskalanej, rzymskiej łaciny), nie tracąc
przy tym nic z minimalizmu stylu opowieści. Zresztą napisany przez niego wstęp świadczy
o rozległej wiedzy na ten temat i zaangażowaniu, co świadczy, że był właściwym
człowiekiem na właściwym miejscu, a całemu dziełu nadaje rys wiarygodności.
Fabuła jest bardzo bogata i pełna nieprzewidywalnych
zwrotów akcji, co bardziej zaangażowanych w losy pary czytelników przyprawi o
palpitacje serca. Nie chodzi o sam oczywisty fakt, że historia Tristana i
Izoldy nie skończy się dobrze, a ich miłość nie ma szans na zwycięstwo, ale o
ich perypetie wynikają potrzeby bycia razem. I mimo wielkiego cierpienia
zakochanych po kilku rozdziałach czytelnik ma te same wątpliwości co główny
bohater, rozdarty pomiędzy miłością a rycerskim honorem i kodeksem z niego
wynikającym. Nie mówiąc już o owym magicznym wywarze, który tak niefortunnie
złączył ze sobą losy Tristana i Izoldy, co przecież samo w sobie jest
paradoksem podobnym założeniu, że greccy bogowie muszą pić nektar i jeść
ambrozję, żeby być nieśmiertelnym. Pomijając fakt samego prostego rozumowania
ludzi starożytności i średniowiecza, wyjątkowo uważny czytelnik po kilku
rozdziałach zauważy, że pomiędzy dwójką bohaterów rodzi się prawdziwe uczucie,
oparte na czysto romantycznym pokrewieństwie
dusz i prawdziwym, namacalnym uczuciu, którego faktycznie nie da się
zwalczyć, a nie – za przeproszeniem – narkotyku o podejrzanym działaniu
ubocznym (trzeba zwrócić uwagę, że sama historia jest, szczerze mówiąc,
moralnie niejednoznaczna, a i tak widać tu ogromny takt i wiele zrozumienia okazanego
parze połączonej miłością grzeszną ale i absolutną). Te szczegóły dają się
dopiero zauważyć po czasie, bo czytając, czytelnik zostaje przede wszystkim
zaabsorbowany dynamiczną akcją i ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi,
prowadzącymi do jeszcze ciekawszych zdarzeń, czasami rozwiązywanych w zupełnie
fantastyczny sposób, zgodny jednak z prawidłami średniowiecznych legend,
pełnych niesamowitości i najgłębszych prawd o człowieku.
Bo bohaterowie, wbrew pozorom, nie są prości i
jednowymiarowi; wiele ich czynów, nawet u ludzi średniowiecznych, wzbudzało
słuszne wątpliwości moralne, a niektórych z pewnością zmuszało do zastanowienia
się nad złożonością danej postaci, tak bardzo podobnej do każdego z nas. Bo
Tristan – młody, przystojny, niezwykle dzielny i świadomy swoich zalet
mężczyzna w pewnym momencie zaczyna być boleśnie rozdarty między honorem
(będącym przynajmniej w legendach świętością dla rycerza) a wszechogarniającą
miłością dla pięknej królowej Izoldy, czasami popełniający kardynalne głupstwa,
a czasami wzbudzający ogromny podziw czytelnika, w końcu załamany, zdany na
łaskę innych, jednocześnie coraz bardziej poddający się uczuciu. On nie jest
superbohaterem, a nawet idealnym kochankiem; jest po prostu człowiekiem,
niedoskonałym, pełnym zalet i wad, człowiekiem, którego spotkało największe
szczęście i nieszczęście jednocześnie i który po prostu próbuje sobie z tym
poradzić. Tak samo jak jego wybranka, chociaż Izolda jest postacią typowo
kobiecą i zarysowaną dość niepewną kreską; potrafiącą być czasami niemądrą i
lekkomyślną, w niektórych sytuacjach jednak szlachetną, próbującą naprawić
swoje błędy i na średniowieczną modłę odpokutować swoje grzechy. Ma tyle samo
wad co zalet, czego oczywiście rozkochany Tristan nie zauważa, ale czytelnik
już tak. Bardzo ciekawymi i jeszcze bardziej niejednoznacznymi postaciami są
król Marek i Izolda o Białych Dłoniach (ta druga Izolda). Nie potrafię polubić
chociaż trochę żadnego z tych bohaterów, nie tylko dlatego, że nie mam w sobie
zwykłego, chrześcijańskiego miłosierdzia i litości, ale jakoś tak. Może
dlatego, że zostali obdarzeni najbardziej powszechnymi i wstydliwymi wadami
ludzkości? Król Marek jest straszliwe wręcz wyrozumiały, dobry i naiwny. Gdy
zauważa śpiących Tristana i Izoldę, przedzielonych mieczem rycerza, zamiast
zemścić się za szkaradne przyprawienie rogów i obciąć śmiałkowi głowę, a żonę
zamknąć w klasztorze, bezmyślnie zmienia miecz Tristana na swój. Bijemy brawo!
Może i trafi do nieba, a jego postępek jest w pewien pokrętny sposób bardzo
szlachetny, ale co z tego, kiedy cały żywot będzie miał, delikatnie mówiąc,
przechlapany. Izolda o Białych Rękach to zawistnica i zazdrośnica, z sercem
zimnym jak głaz, ale przynajmniej ją spotyka odpowiednia do jej czynów kara:
zaczyna rozumieć swój błąd, kiedy nie można już nic naprawić i również kończy
marnie. Trzeba jednak przyznać, że gdybym miała kogoś takiego jak Tristan,
pilnowałabym, żeby był tylko mój, a nie innej kobiety, a jeśli taka pojawiłaby
się nawet w przeszłości, może czułabym zazdrość i nienawiść. Bo Izolda nie była
zła. Tak samo jak reszta postaci w książce była tylko człowiekiem w bardzo
głębokim, niejednoznacznym ujęciu literatury średniowiecza, potrafiącej
przedstawić to, co w dzisiejszych powieściach mieniących się psychologicznymi
wychodzi słabo lub przeciętnie.
Spoglądając po raz pierwszy na okładkę, byłam w lekkim
szoku. Intensywny róż poraził nerwy nie tylko w moich oczach, bo odruchowo
zacisnęłam pięści, szukając potencjalnych harlequinów bądź słodziutkich
powieści dla nastolatek, które przez kolor chcą zasygnalizować, dla osób z
jakim IQ są przeznaczone (przepraszam, jeśli kogoś obraziłam, bo kiedy byłam
młodsza, czytałam i takie rzeczy). Dopiero później, po uważniejszym przyjrzeniu
się książce, moje nerwy złagodziła piękna grafika na okładce, przedstawiająca
strzelającego z łuku Tristana (taka zabawna ciekawostka: strzała znajduje się w
literze e słowa dzieje w tytułu) i
stojącą obok niego Izoldę, która wyróżnia się długimi włosami. Co prawda
grafika słabo odróżnia się od wściekłego różu, ale zainteresowała mnie na tyle,
że, już spokojna, wzięłam książkę do ręki. Mimo swojego koloru okładka jest
twarda, lakierowana, bardzo minimalistyczna. Na pierwszej stronie, oprócz
obrazka, możemy dostrzec tylko wypisany białą, ładną czcionką tytuł i informację,
że jest to wydanie ilustrowane, a także, mniejszymi literami – dziwi mnie nieco
i cieszy skrupulatność Wydawnictwa – dane na temat Autora (swoją drogą, fraza autor nieznany brzmi dla mnie lepiej niż
anonim). Grzbiet jest równie
minimalistyczny, a na blurb składa się tylko z fragmentu wstępu Żeleńskiego i
tradycyjnego dla Wydawnictwa zbioru patronatów. Dzięki temu estetycznemu
minimalizmowi różowa okładka nie razi tak bardzo, wręcz – zaryzykuję – wygląda
bardzo ładnie (mimo i tak wolałabym, żeby była czarna, czerwona i fioletowa) i
pasuje do całości. W środku jest jeszcze lepiej i okazuje się, że wydanie jest
jak najbardziej ilustrowane, nie mówiąc o tym, że po półgodzinnym przeglądaniu
ilustracji doszłam do wniosku, że tego wydania nie zamieniłabym nawet na
lekturowe wydanie w brązowej okładce ze złotymi elementami. Zamieszczone w
książce ilustracje wykonał jakiś Francuz z nadzwyczajnie długimi imionami i
nazwiskami oraz pseudonimem „Job” , zasługujący jednak na miano wspaniałego
artysty, mimo że jakoś mi smutno, bo mój ryjek jest o wiele bardziej pospolity
od twarzy Izabeli. Grafiki charakteryzują się jednak miękkimi liniami,
dynamiką, głębią, wieloma emocjami, wyrażonymi niemal tak samo żywo jak w
tekście i znajomością średniowiecznych realiów, w tym, co dla mnie było
prawdziwą ucztą, realistycznym przedstawieniem tamtejszych strojów, szczególnie
tych kobiecych, oddaje też bardzo specyficzny klimat całości. Obrazki też
sprawiają wrażenie ukończonych, pełnych szczegółów ilustracji a nie ogólnych
szkiców, dzięki czemu można przyglądać się im bliżej przed dłuższy czas. Nie
byłabym też sobą, gdybym, nie napisała – całkowicie subiektywnie – że Tristan
na owych ilustracjach wygląda zupełnie przystojnie i w ogóle. Ale to nie jest
moja wina, że mam mózg zniszczony historią i filmami wojennymi, co prowadzi do
szukania sobie męża między przystojniakami w mundurach i z mieczami (jakkolwiek
to brzmi). Naprawdę.
Mówiąc szczerze, rzadko, a właściwie nigdy, można
doświadczyć takiej miłości w swoim życiu, zresztą nawet lepiej nie próbować, bo
jednym eliksirem miłosnym, jaki znam, są narkotyki albo dopalacze. Uczucie,
które łączyło tę dwójkę zdarza się tylko w książkach i może w dawnych czasach,
kiedy ludzie czuli chyba głębiej. Ale to może i dobrze – lepiej zadowolić się
bardziej pospolitym uczuciem, mniej destrukcyjnym i strasznym w skutkach, z
zakończeniem nie pozostawiającym ani odrobiny nadziei na happy end w ludzkim pojmowaniu. Lepiej przyjrzeć się temu na
kartach doskonałej książki, dzięki jej doskonałości odczuwając niemalże to, co
bohaterowie i zanurzając się w świecie, chociaż okrutnym tak jak nasz, to
pełnym miłości szalonej, absolutnej i silniejszej niż wszystko, nawet niż
śmierć.
Tytuł: „Dzieje Tristana i Izoldy”
Autor: nieznany (oprac. Joseph Bèdier)
Moja ocena: 9/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG
Może kiedyś.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Być może patrzę na to zbytnio krytycznym okiem, zważywszy na fakt, iż różnice wieków dzielące spisanie tej powieści od mojej opinii są monstrualne, lecz poddaję wątpliwości fenomen tego dzieła za każdym razem gdy widzę, lub słyszę o nim wzmiankę. Ta historia moim zdaniem nie powinna nosić miana jednej z najpiękniejszych historii miłosnych, gdyż o miłości nie opowiada. Przynajmniej nie o prawdziwej. Czy fizyczne pożądanie można nazwać piękną miłością? Czy wątpliwe uczucie będące efektem mikstury można przyodziać mianem - pięknej historii uczucia dwójki młodych ludzi. Nie. Być może mam inne pojęcie o miłości, lecz na pewno nie takie jakie przedstawione jest w tej lekturze. Dzieło to samo w sobie nie jest wybitne, a bohaterowie nie grzeszą inteligencją i honorem. Szczególnie młody Tristan, który przyrzekł oddanie i służbę swemu królowi, którego następnie zdradził. Zważywszy na czasy rycerz powinien być cnotliwy ponad wszystko. Nie będę jednak wchodzić w te historyczne detale. Podsumowując książka ta nigdy jak mam wrażenie nie znajdzie u mnie zrozumienia, ani zachwytu. Klasyki trzeba znać, owszem, lecz nie kochać. Moją miłością pozostanie Szekspir :)
OdpowiedzUsuń"Dziejów Tristana i Izoldy" nie czytałam, ale miałam okazję zapoznać się z innymi tytułami, które w mniej lub bardziej bezpośredni sposób ich dotykają. Przede wszystkim w książkach o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Jednakże ilekroć pomyślę o tej parze bohaterów, to w pamięci pojawia mi się opowiadanie Sapkowskiego, "Maladie". Głównie z tego powodu, że tam pierwszy raz spotkałam się z imionami Tristan i Izolda, choć nie są oni głównymi bohaterami tego utworu.
OdpowiedzUsuńCzytałam tę książkę w liceum i przyznam, iż nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Znam lepsze moim zdaniem książki o pradwziwej miłości, które wzruszają mnie do łez.
OdpowiedzUsuńMyślę, że warto znać ten tytuł. Ta książka na pewno coś wnosi. Mnie poruszyła i to bardzo.
OdpowiedzUsuńTa książka była jedną z moich "lektur' na ustny polski. Idealnie pasowała do tematu, jaki sobie wybrałam i nie żałuję chwil jakie spędziłam na jej czytanie. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
A.
http://chaosmysli.blogspot.com
To była jedna z moich ulubionych szkolnych lektur :)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Uwielbiam Tristana i Izoldę. To jedna z moich ulubionych lektur.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam :)
Latające książki
A ja czytałam ją chyba jeszcze w gimnazjum i nawet mi się podobała, choć wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiła ;)
OdpowiedzUsuń